Szanowny Panie Gustawie!
Ponieważ nie miałem sposobności widzieć się z Wami przed wyjazdem z Warszawy, muszę listownie wyłożyć prośbę, z którą noszę się od pewnego czasu. To, co mówiliście o cenach gruntu w Kazimierzu i jego okolicy, zestawione z drożyzną płaszczyzny pod Warszawą (1000 rubli za morgę), zaczęło mię tak prześladować i nęcić, że powziąłem myśl rozejrzenia się w placach kazimierzowskich. Ani pod Warszawą, ani tam nie mógłbym marzyć o postawieniu sobie teraz nie tylko domu mieszkalnego, ale nawet psiej budy, ale to, co tutaj wydałbym z mych literackich zarobków na raty okupujące wartość terenu, to tam mogę użyć nie tylko na kupno ziemi, ale nawet na założenie jakiegoś ogrodu. Wobec tegi mógłbym zamiast do Zakopanego, które pochłania masę pieniędzy i naraża mię na starania o paszport, jeździć do Kazimierza na lato i, mieszkając w wynajętym lokalu, rozkoszować się dzikimi chuciami posiadania oraz przygotowywać miejsce na przyszłą chałupę. Obecnie tedy chodzi o kupienie placu – i tu jest moja prośba. Ponieważ przed wyjazdem do Karlsbadu nie będziecie, jak słyszę, w Warszawie, śmiem Was prosić o wynotowanie mi placów, które ze słyszenia są Wam znane jako przeznaczone na sprzedaż – i wskazanie, gdzie mniej więcej leżą, jakiej są rozległości i w jakiej cenie.
Moją myślą jest, żeby taki plac (od 5 do 10 morgów obszaru, jeżeli za morgę płacić 100 rubli) znajdował się na uboczu, w odległości jakiejś wiorsty, a nawet dalej od miasta, żeby nie leżał w dolinie nad Wisłą, lecz w pewnej odległości, na stoku brzegów południowych. Może sobie być urwiskiem (oczywiście nie wszystek), nieużytkiem, zawierać w sobie parów czy kamienie, byleby tam można było ogród założyć i dom postawić. Czy nie sprzedają ziemi za doliną bochotnicką, po prawej stronie brzegu rzeczki Bystrej na stoku południowym, albo w pobliżu ruin zameczku Esterki/
Gdybym otrzymał od Was tego rodzaju choćby najpobieżniejszą notatkę, mógłbym, wracając do Warszawy z Sandomierza, obejrzeć te miejsca i zorientować się, powziąć jakąś „metodę w tym szaleństwie”.
Warszawa, Królestwo Polskie, zabór rosyjski, 7 maja
Stefan Żeromski, Listy 1897-1904, oprac. Zdzisław Jerzy Adamczyk, Pisma zebrane, red. Zbigniew Goliński, Warszawa 2003.
Obwieszczony flagami klubowemi i wiosłami z napisem nad schodami: „Witajcie” przedsionek siedziby zimowej na Foksalu zdradzał, że okazale i strojnie pragnęli przyjąć Rok Nowy, a z nim gości swoich wioślarze, stosując przyozdobienie sal wioślarskich do obchodu nocy sylwestrowskiej.
Więc też gospodarz Towarzystwa p. Cieślicki wprowadza do sali balowej 100 kolegów po wiośle, oraz panie, które choć w niepokaźnej i nader skromnej liczbie niespełna 40-tu dopisały, rozjaśniają liczbami swemi milej i lepiej teren zabawy, niż najwymyślniejsze ofekty świetlne elektryczności, urządzone przez wioślarza, inżeniera p. Piekarskiego, które o północy nadejście roku 1902 uczestnikom balu sylwestrowskiego obwieszczą.
Rozpoczyna zabawę, jak to widać z artystycznie w stylu secesji namalowanego porządku tańców, tradycyjny polonez, do którego 40 par prowadzą p. Piekarski z p. Stanisławową Kurtzową i dr. Stanisław Kurtz z p. Piekarską.
Potem orkiestra p. Sielskiego gra walca, który o pół do 12-ej zastępuje kontredans. Wodzi w nim rej zawsze ochoczy lekarz, oryginalnemi i ruchliwemi figurami wypełniając dużo swobodnego miejsca w salonie.
Po piątej figurze w orkiestrze niby w starym zegarze gdańskim wybija północ, przy wtórze dźwięków hejnału i jakby za skinieniem dłoni przeznaczenia u stropu galerji błyska ponsowo-różowa tęcza, a w jej promieniach ukazuje się kabalistyczna, choć już realna cyfra „1902”.
Jednoczesnie w rogach salonu zapalają się na dwóch ośnieżonych choinach światełka elektryczne. Wrażenie śliczne, malownicze, podniosłe. Wzmaga je ogólne:
„Do siego roku!” – par tańczących i całego zastępu wioślarzy; wszyscy serdeczne wymieniają życzenia.
Z. J. N.
Warszawa, Królestwo Polskie, zabór rosyjski, 31 grudnia 1901/1 stycznia 1902
„Kurjer Warszawski” nr 1, 1 stycznia 1902, w zbiorach Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego.
Chciałbym bawić się częściej w teatrze Nowości, bo bawić się tam można bardzo często, ale, niestety, przeszkadza mi wadliwy dojazd i odjazd z teatru, a chodzić nie mogę.
Wjeżdża się tam z ul. Daniłowiczowskiej, ale chociaż przed wejściem do teatru jest daszek, przy wysiadaniu zmoknąć trzeba, ponieważ dorożki nie stają pod daszkiem, ale przy domu przeciwległym – po cóż więc podjazd?
Przy odjeździe z teatru jeszcze gorzej.
Dorożki stoją na ul. Teatralnej aż do Daniłowiczowskiej. Kto wcześnie wychodzi z teatru, znajduje dorożkę przy teatrze, ale każdy następny widz może zdobyć dopiero dalszą dorożkę, niejeden dopiero przy ul. Daniłowiczowskiej, a tymczasem moknie i brnie w błocie.
A przecież możnaby [sic!] ustawić tam dorożki bardzo dla publiczności dogodnie.
Oto niech dorożki wjeżdżają przed teatr z ul. Długiej, a wszystko będzie dobrze. Wsiądzie kto w pierwszą dorożkę, podjedzie druga, i w ten sposób każdy znajdzie dorożkę przed samym teatrem, nie narażając się na zmoknięcie.
W danym razie dorożki mogłyby podjeżdżać z ulicy Teatralnej, a odjeżdżać w kierunku Długiej. Czy tak, czy owak, publiczność miałaby wygodę, której obecnie nie znajduje.
„Kurjer Warszawski” nr 5, 5 stycznia 1902, w zbiorach Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego.
Przykry i smutny dzień, deszcz mży bezustannie, posępne niebo przygniata niby taflą ołowiu, miasto w grobowej ciszy, sklepy zaparte, ani jednej dorożki, mgły jak przegniłe łachmany przysłaniają świat, zimno i jakoś strasznie na ulicach, ale na trotuarach tłumy — ponure, czarne rojowisko mrowi się pod ścianami bez śmiechów, bez zwykłej wrzawy, prawie bez słowa...
Nabrzmiałe gniewem milczenie przepływa nieskończoną falą, nieme usta drżą, a rozgorzałe oczy błądzą przyczajone po sznurach patroli krążących ulicami; bagnety połyskują złowrogo; niekiedy środkiem pustych ulic przelatują kozacy; niekiedy jak wicher niosą się całe szwadrony dragonów lub bryzga błotem „linijka”.
I co chwila spotykają się wraże oczy, twarze się kurczą, grzbiety się prężą, serca biją. szybciej i długo tłumiony krzyk wydziera się z piersi, ale po mgnieniu tłum znowu idzie, przewala się falą, płynie, tylko że coraz cichszy i coraz posępniejszy.
Godziny wloką się wolno i ciężko jak wieki, jakby ten dzień nie miał się nigdy skończyć. A wiadomości nie ma żadnych i znikąd!
Idziemy znowu na ulicę, mrok już zapadał, tłumy na Krakowskim [Przedmieściu], że trzeba się było przepychać, patroli jeszcze przybywało.
Jeszcze było ciężej i posępniej niźli w dzień. [...]
Październikowy dzień konał w błocie i deszczu, bełkotały rynny, ulice dławiła zimna i wilgotna noc, tylko latarnie, jakby linia szyldwachów, stróżowały, żółty brzask lśnił w opadających kroplach deszczu i pełzał po rozedrganej, nieskończonej fali parasolów, a całymi ulicami i wzdłuż trotuarów ciągnęły się rozkołysane lasy bagnetów, przysuwały się coraz bliżej i coraz groźniej, aż naraz, na jakiś znak, sto żelaznych sieci przegrodziło chodniki... [...]
Od hotelu Europejskiego do placu Aleksandra pięć razy musiałem pokazywać paszport. Puszczali mnie jakoś, ale kto nie miał legitymacji lub kto ją nawet miał, ale nie podobał się z miny, kto szedł w pelerynie, kto miał zbyt wielki kapelusz lub za długie włosy — podejrzany! Brać go! Tylko cylindry znajdowały łaskę, czyste rękawiczki były prawomyślne, a karety nietykalne.
Policja pracowała nad wszelką pochwałę...
Ale tłum nie uciekał, odpowiadał na przemoc milczącą, wyniosłą wzgardą.
Czułem, widziałem, jakie tam w sercach wzbierają moce, jaki war gniewu zalewa dusze.
Warszawa, 29 października
Władysław St. Reymont, Z konstytucyjnych dni. Notatki, [w:] Nowele, t. II, Kraków 1956.
Wracałyśmy z moją siostrą do domu z Nowogrodzkiej [...]. Szłyśmy przez Kruczą, Bracką, Szpitalną, na ulicach pełno było ludzi, wszyscy rozmawiali między sobą z ożywieniem. Na Mazowieckiej minęła nas niewielka grupka [...] śpiewająca Czerwony sztandar. O parę kroków dalej inna grupa szła, śpiewając „Boże, coś Polskę”. Nie potrafię opisać wzruszenia, rozsadzającej serce radości. [...] Na placu Saskim, przed Komendą placu, żołnierze rosyjscy ściskają się z przechodniami, wszyscy mają łzy w oczach. Idziemy dalej Wierzbową, placem Teatralnym, do domu. [...] Na placu Teatralnym morze głów, ledwo się można przecisnąć.[...]
Przedstawienie w Operze przerwano — na balkon Teatru Wielkiego wyszli śpiewacy, chórzyści, orkiestra. [...] Wszyscy w nastroju podniosłym — chór i artyści śpiewają razem z tłumem. [...] Idziemy na Marszałkowską, nie spotykamy tam jednak żadnego pochodu — tylko tłumy ludzi, jak wszędzie. Robi się późno, trzeba wracać do domu. Ale już przez Wierzbową nie puszczają. Kordon wojska. Słychać strzały. Kierujemy się z powrotem przez plac Saski, bo przez Czystą pędzi kawaleria. Przed Komendą placu nie ma już całujących się żołnierzy, są natomiast wycelowane armaty. Salwy słychać coraz częściej. Skręcamy w Krakowskie Przedmieście, przechodnie ostrzegają nas, żeby iść pod murami. Dochodzimy tak do Miodowej i do domu.
Już krążą słuchy: na placu Teatralnym rzeź, ale jeszcze nie wiadomo nic pewnego. Prawie razem z nami wnoszą rannego adwokata Lemańskiego, naszego najbliższego sąsiada. Ma rozpłatany melonik i głębokie cięcie szablą przez głowę, cały zalany krwią. Dostał szablą od ułana, kiedy chciał się wydostać z placu Teatralnego przez Czystą — ale rana powierzchowna, dzięki temu, że miał sztywny kapelusz. Trochę od niego, trochę od tych, którzy go przynieśli, dowiadujemy się szczegółów. [...] Tłum [na placu Teatralnym] domagał się [...] wypuszczenia politycznych, ukazania się oberpolicmajstra, wreszcie zaczął szturmować do bramy [Ratusza]. Aż tu nagle otworzyła się brama i na bezbronny tłum zaczęli szarżować kozacy, siekąc nahajkami, tnąc szablami i tratując. Ludzie rzucili się do ucieczki, biegli do wylotów ulic, ale tam już rozbijali się o zwarte szeregi wojska. [...] Cały plac Teatralny spłynął krwią, dzień ogłoszenia konstytucji został splamiony najohydniejszą zbrodnią, a sama konstytucja, w wołający o pomstę do nieba sposób, pogwałcona.
Warszawa, 1 listopada
Jadwiga Waydel-Dmochowska, Dawna Warszawa. Wspomnienia, Warszawa 1959.
Patrole przesuwają się cicho, obchodzą pochody z dala jak głodne wilki, oficerowie odwracają oczy, policja się pochowała.
Na Mokotowskiej przed jednym z domów stoi trzech żandarmów, a przed nimi, ująwszy się hardo pod boki, wykrzykuje wyniośle, tylko krzynkę napita, babina:
— Ja to mogę sobie pić co dzień gorzałkę, ale ty, chamie, napij się chociaż dzisiaj, kiedy cię spuścili z obroży.
Żandarmi uśmiechali się dosyć kwaśno z pociesznej kobieciny.
Było jeszcze dość wcześnie, kiedym powracał do domu. Suche i zimne mgły wisiały w powietrzu, cisza już ogarniała miasto, ale we mnie wciąż jeszcze brzmiały śpiewy i krzyki... Pod murami kościoła św. Aleksandra ktoś śpiewał cichym, jękliwym głosem: „Kto się w opiekę...” — a na schodach i w cieniu kolumn żaliły się jakieś spazmatyczne, bolesne płacze. Przejął mnie do głębi ten płacz niespodziany i jakiś dziwny, nagły niepokój zawrócił mnie z powrotem do miasta. Na Brackiej, na Mazowieckiej było prawie pusto, gdzieniegdzie i najspokojniej rozmawiano przed bramami.
Miałem już skręcić na Królewską, gdy jakiś ryk nieludzki wstrząsnął powietrzem. Od Wierzbowej wybiegł jakiś człowiek z okropnym krzykiem, a za nim drugi, trzeci, dziesiąty, uciekali już całymi kupami, biegli z porwaną odzieżą, zakrwawieni, bez czapek, z obłąkaniem w oczach, niektórzy przysłaniali głowy rękoma, uciekając ze strasznym wrzaskiem, padali z wyczerpania, pełzali na czworakach, gnani przerażeniem i rozpaczą.
— Mordują na placu Teatralnym! — rozniosło się lotem błyskawicy.
Nie jestem zdolny o tym pisać. Widziałem potem tę rzeźnię ludzką, krew mi się ścina na wspomnienie, wzgarda dusi, gniew obezprzytomnia. Ohydny mord bezbronnych! Zbrodnia z góry ułożona i wykonana na zimno. Zbrodnia wołająca o pomstę. Są rzeczy, których zapomnieć ani przebaczyć nie wolno.
Warszawa, 1 listopada
Władysław St. Reymont, Z konstytucyjnych dni. Notatki, [w:] Nowele, t. II, Kraków 1956.
Warszawa jest obecnie czymś tak ciemnym, zgniłym i błotnistym, i wilgotnym, że mieszkanie w niej nawet i dla zdrowych jest niezdrowe. Ciągła odwilż, ciągłe ciemności – i nie wyobrazisz sobie nawet, co za przeciwieństwo z Zakopanem. Tam może być także szaro i odwilżnie, ale przynajmniej śnieg jest biały, tu zaś ma kolor czekolady. Na takiej glebie wyrastają tylko trzy jednakowo piękne i pożyteczne rośliny: polityka, bandytyzm i nędza. Swoją drogą ludzie się bawią, podłogi trzeszczą od tańców i teatry są pełne. Nakazują taki stan rzeczy wszystkie partie, ponieważ zabawy dają zarobek. Karnawał jest wesoły, a bandytyzm także się ożywia.
Warszawa, Królestwo Polskie, zabór rosyjski, 15 stycznia
Henryk Sienkiewicz, Listy, t. IV, cz. 3, Henryk Józef Sienkiewicz – Jadwiga Sienkiewiczówna – Helena Sienkiewiczówna – Lucjan Sieńkiewicz, oprac. Maria Bokszczanin, Warszawa 2008.
[...] jesteśmy już w Warszawie i to od wtorku rano. Kartki pisane z Krakowa przez Marynię nie podochodziły, skutkiem czego nikt nas nie oczekiwał, nie było herbaty ani kawy, a za to w mieszkaniu panował uczciwy chłód. Przyjechaliśmy w dzień chmurny, ciemny i oślizgły, toteż Warszawa, biorąc przy tym na uwagę obskurny i błotnisty dworzec, a raczej jego parodię – przedstawiła nam się również brudno, ciemno, oślizgle i błotnisto. Sień brudna, schody i klatka schodowa, jak ją znasz, mizerna i pełna meskinerii – słowem wrażenie nie najlepsze, a raczej jak najgorsze. Potęgowało się ono następnie wraz z procesją znajomych, która zaczęła się od pierwszego dnia, a trwa dotychczas. Kanoniczki, p. Gąssowski, Bronisław Dmochowski, Chrzanowski, Osuchowski, Krasiński etc., etc. A wszystko spesymizowane, skarżące się, upadłe na duchu i zajęte drobiazgami. Warszawie brakło zawsze perspektywy umysłowej i daru odróżniania rzeczy ważniejszych od mniej ważnych. Wszystko jest na pierwszym planie – i jednakowo wielkie jak w „Kurierze Warszawskim”.
[,,,]
Dodaj, że do tego braku perspektywy dołącza się atmosfera powszechnej nienawiści, złośliwości i nietolerancji – a będziesz miała obraz ogólny. W tej atmosferze odbywa się zresztą mnóstwo balów, koncertów, pikników, teatry są pełne, a i sale odczytowe, jeśli odczyt jest jaskrawy, także.
[...]
Nędza niesłychana. W lombardach zastawiają się nie rzeczy srebrne lub złote, lecz ubrania i poduszki. Fabryk zamyka się coraz więcej.
Warszawa, 31 stycznia
Henryk Sienkiewicz, Listy, t. IV, cz. 3, Henryk Józef Sienkiewicz – Jadwiga Sienkiewiczówna – Helena Sienkiewiczówna – Lucjan Sieńkiewicz, oprac. Maria Bokszczanin, Warszawa 2008.
[...] bieda jest okropna i samobójstw z głodu pełno, a o żadnym komitecie pomocy ani myślić, bo wszystko wyczerpane i zniechęcone. Bandytyzm kwitnie. Rozwija się tylko jako tako Tow[arzystwo] Opieki nad Dziećmi. Potworzyli zimowiska, gniazda, ochronki i trwają. Oby im nie zabrakło pieniędzy i wytrwania.
Warszawa, Królestwo Polskie, zabór rosyjski, 5 lutego
Henryk Sienkiewicz, Listy, t. IV, cz. 3, Henryk Józef Sienkiewicz – Jadwiga Sienkiewiczówna – Helena Sienkiewiczówna – Lucjan Sieńkiewicz, oprac. Maria Bokszczanin, Warszawa 2008.
Mieszkańcy Warszawy!
Miasto Wasze znajduje się w posiadaniu Niemiec.
Ale my prowadzimy wojnę tylko przeciwko nieprzyjacielskim wojskom, a nie przeciwko spokojnym mieszkańcom. Spokój i porządek będą utrzymane, a prawo obronione.
Oczekuję, że mieszkańcy Warszawy żadnych nieprzyjacielskich czynów nie popełnią, niemieckiej sprawiedliwości zaufają i rozporządzenia naszych dowódców wojskowych bezwarunkowo wypełniać będą.
Dowództwu Naczelnemu Niemieckiemu jest jednak wiadome, że nieprzyjaciel uczynił przygotowania przeciwne bezpieczeństwu wojsk naszych w Warszawie. Widzę się więc zmuszonym naczelników oraz znamienitych obywateli miasta wziąć jako zakładników, którzy mi będą odpowiedzialni za bezpieczeństwo wojska.
Od Was zależy obrona życia waszych współobywateli.
Każdy, kto dowie się o zamierzonych zamachach jakiegokolwiek rodzaju, ma przez wzgląd na swoich współobywateli oraz spokój i bezpieczeństwo m[iasta] Warszawy obowiązek zawiadomić bezwarunkowo niemieckie władze wojskowe.
Kara śmierci oczekuje każdego, kto tego obowiązku nie spełni albo zamach ułatwi.
Wódz Naczelny wojsk niemieckich
Leopold, książę bawarski,
Generał-feldmarszałek
Warszawa, 5 sierpnia
Warszawa w pamiętnikach pierwszej wojny światowej, red. Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1971.
Wyczytałem dziś w pismach, że Warszawa zdobyła zapas drobnych. Przyznam się, że osobiście nie bardzo mi się ta wiadomość podobała. Owszem, brak drobnych ma swoje dobre strony. W ciągu dwóch dni piłem kawę po kawiarniach na kredyt, kupowałem papierosy na kredyt, pokazując wszędzie papierową pięciorublówkę. I każdy wolał mi skredytować i zaufać niż ją mienić. To budziło we mnie różowe nadzieje na przyszłość. Rozumowałem, że skoro jedną niezmienioną pięciorublówką uda mi się wszystkie potrzeby podczas wojny opędzać, to znów kryzys ekonomiczny nie jest tak groźny.
Jeden ze znajomych, którego mina wzbudzała widocznie mniej zaufania niż moja, i któremu nie chciano kredytować, skarżył mi się ze łzami w oczach:
— Onegdaj miałem dziesięć rubli, wczoraj dostałem dwadzieścia pięć, a dziś sto — jestem z dnia na dzień bogatszy, a nie mogę już sobie nawet paczki zapałek kupić...
Warszawa, 8 sierpnia
Włodzimierz Perzyński, Z chwili, „Tygodnik Ilustrowany” nr 32/1914.
Warszawa ma wygląd osobliwy. Przede wszystkim uderza niebywała liczba mundurów. [...]
Przez jezdnię suną oddziały wojska. Wygląd ich jest rześki. Przechodnie obdarzają ich papierosami, pieczywem, słodyczami, owocami. [...]
Jedzie sotnia kozaków. Twarze ich dzikie, włosy skołtunione. Zbrojni są w piki, nahajki, karabiny przez ramię. Ta sama dzicz, którą uwiecznił Kossak w obrazie pogromu na placu Teatralnym 1905. Tacy sami tłomacze woli rządu i podpory caratu „zwyciężali rewolucję” na placu Bankowym, na Krakowskim Przedmieściu.
Dziś wdowy i sieroty po poległych, ich rodziny i przyjaciele obsypują to kozactwo... kwiatami! Szczęśliwa Arkadia mogłaby pozazdrościć tego rajskiego błogostanu, w którym pies żyje w przyjaźni z kotem, a Kozieł pilnuje sałaty…
Warszawa, 24 września
Warszawa w pamiętnikach pierwszej wojny światowej, red. Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1971.
Chwilami ma się wrażenie, że prusacy są nieodwołalni jak fatum.
[…] Gdy mają zgładzić miasto, przysyłają mu wprzód wyrok w postaci samolotu lub zeppelina. Czy krążą, rekognoskując tylko, czy przy sposobności rzucają bomby na gazownię, elektrownię lub ważny jaki most — zawsze zjawienie się ich jest złowróżbne, jakby naigrawające się: „Idę na was”, zdają się mówić aeroplany. „Odsłaniam swój zamiar, a jednak się nie boję, że mi przeszkodzicie, los wasz jest rozstrzygnięty.”
Warszawa ma dość intuicji na to, żeby wizyty wczorajszych samolotów tak a nie inaczej sobie tłumaczyć. Więc znowu popłoch, tłok w sklepach spożywczych, gromadzenie zapasów, ożywione rozmowy, zwiększony do niemożliwości ruch na ulicach.
Warszawa jest jednak pod tym względem sympatyczna. Niby drży ze strachu, a jednak ma pyszną brawurę lekkomyślności. Co drugi osobnik serdecznie truchleje i z pierwszego spotkanego głupca chce wydobyć słówko pocieszenia, optymizmu, ale w domu nie usiedzi i wałęsa się po ulicach i kawiarniach, jak gdyby wszelkie owe samoloty, granaty, szrapnele były tylko do straszenia, a nie do zabijania. Jestem pewien, że gdy Niemcy zaczną np. ostrzeliwać miasto, wprzód wszystko się pochowa w mysie jamy — a w pięć minut potem wylezie na place i nawet na dachy, żeby się fajerwerkom śmiertelnym przyglądać.
Warszawa, 11 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Wczoraj panował nastrój stanowczo optymistyczny. Chociaż deszcz ohydny, przekorny i zawzięty, jak pruskie robactwo, mroził i obezwładniał ciało, dusze były prawie radosne. Ze wszystkich stron nadchodziły do prywatnych sztabów, tj. do Lourse’a, Semadeniego i Udziałowej, zgodne wieści o odparciu Niemców spod Piaseczna.
W tempie przyspieszonym, które głaskało wprost po sercach, nadlatywały zapewnienia, że wzięto do niewoli pięć tysięcy Niemców. Z taką właśnie imponującą cyfrą, którą mi przesłano do mojego pokoju jakoby od sąsiadów — oficerów, wyszedłem na miasto. Postanowiłem dla uniknięcia śmieszności, zmniejszyć ją we własnych moich relacjach i na własną odpowiedzialność, do dwóch tysięcy pięciuset, ale okazało się, że mogłem śmiało zaryzykować pełną liczbę pierwotną, rozpoczęła się bowiem gra na zwyżkę i byli tacy, co podawali dwadzieścia osiem do trzydziestu tysięcy.
Warszawa, 13 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Wczoraj był chyba punkt kulminacyjny ruchu — rano miasto jak zdechłe. Pomimo niezłej pogody, o godzinie ósmej rano, a nawet jeszcze o dziewiątej, przed oknami mymi cisza. Wyglądam, czy chodzą jeszcze wojskowi, czy pod dzwonnicą znajdę kogo. Gdzie się podziały dorożki i samochody? Jakby się pod ziemię zapadły. Natomiast samym środkiem placu Saskiego, między cerkwią a zieleńcami, jedzie sobie furmanka chłopska, z kuframi, pościelą i całym dobytkiem. Gdzie zwykle parady bizantyjskie się odbywają, jakiś chłopek ryje żwir kołami swego wozu. A może już policji nie ma, a więc koniec świata nadszedł?
Powtarzam — ulice jak zdechłe. Może już Niemcy gospodarują? Chyba jeszcze nie, bo walka snadź toczy się zażarta.
Szczególnie między ósmą a dziewiątą huki przeciągłe, pełne, gromowe napełniały powietrze. To, co było wczoraj, wydaje się mi teraz we wspomnieniu tylko jakąś próbą, „macaniem” nieprzyjaciela. Dzisiaj w samych łoskotach czuć uporczywość, napięcie, gorący puls boju. Chwilami tworzy się jeden nieprzerwany, jeno że równy natężeniem grzmot. I w dodatku jest bliższy od wczorajszego, więc niepodobna, żeby to była zapowiedziana wczoraj bitwa z dwoma korpusami i stu pięćdziesięcioma armatami niemieckimi, okopanymi w Górze Kalwarii. Stamtąd by huk tak mocno nie dochodził.
Nikt na ulicy nie umiał mię objaśnić. Za to wszyscy byli strwożeni. Każdy czuł, że „Prusak jest pod samym miastem”. Jedni twierdzili, że umocnił się w Żbikowie i że tam mu grób szykują działa rosyjskie; inni, że ukryty jest w Lesie Sękocińskim i stamtąd się go haubicami wykurza. Tak czy owak, pewnem jest, że znowu wylazła jak spod ziemi, tuż przed naszymi nosami.
Warszawa, 15 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Dzień taki, jak gdyby co najmniej odrodziło się słońce. Grzmoty dział, choć wcale nie słabsze, owszem, od wczesnego ranka grające fortissimo, wydają się spokojniejsze, rzekłbyś, pomiarkowane przez promienną pogodę dnia i wracające ciepło. Haubice wtórują rozświtowi symfonią.
Rzecz znamienna, że kilka osób, zapewne niemających pojęcia, co to symfonia, użyło tego wyrazu dla oznaczenia armatniej muzyki, którą słyszymy teraz bezustannie. Prawdopodobnie bez niej byłoby nam już nudno, jak bez tej nieskończonej wędrówki wojsk i taborów byłoby nam — martwo.
Odgłosy bitwy huczącej na przedmieściu stały się naszą potrzebą. Nawet najwięksi neurastenicy i trwożliwcy znieśliby pewnie bez silniejszego wstrząśnienia wielkie cięcie cesarskie, gdyby spaść miało na miasto.
Zresztą tych najtchórzliwszych zostanie już niewiele; niemal wszyscy opuścili „gród Syreni”. Ci, co najwięcej brząkali szabelką — oczywiście papierową — pierwsi dali nura. Pyskacze dziennikarscy, Tyrteusze wszechsłowiańscy po 15 kopiejek od wiersza, koczują na Pradze, aby na dany znak uciec wraz z policją. Niektórzy już się sprzedają w Kijowie, Smoleńsku, Moskwie.
Może dlatego powietrze w Warszawie jest czystsze i zdrowsze.
Warszawa, 16 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Oto dzisiaj wyjaśniło się, że zbóje niemieckie rzuciły na miasto nie cztery, lecz czternaście bomb. Nie naliczysz zabitych na miejscu żołnierzy i rannych przechodniów oraz takich, co zmarli już po przewiezieniu do szpitali. Okaleczonych, bądź wskutek wybuchu, bądź odłamami druzgotanych okien i gzemsów, całe litanie w dziennikach, z górą pięćdziesiąt czy nawet sześćdziesiąt. Liczby ofiar rosną, w miarę jak się ujawniają. Dzień więc wczorajszy będzie się mógł nazywać dniem bombardowania Warszawy z samolotów, dniem pierwszym a zapewne nie ostatnim, w którym giną dzieci, kobiety i starcy.
Jesteśmy prawdziwie miastem moderne.
A ludność Warszawy? Przeklina i śmieje się. Jeśli wróg myślał, że ją zastraszył lub zgnębił, grubo się pomylił. Znowu spłacić muszę hołd wytrzymałości duszy zbiorowej, która z doskonałą odwagą przygotowywała się do większych niebezpieczeństw i okropniejszych bezeceństw. Chodzą oglądać dom na Chłodnej z obszarpanym dachem i pogiętą kratę dookoła skweru przed dworcem Kolei Wiedeńskiej, wyrwy w bruku i dziury zamiast wspaniałych szyb. Do Ogrodu Saskiego, gdzie padły także dwie bomby — nikt nie pójdzie, bo zamknięty.
Bilans naszego przyzwyczajania się stopniowego do dobrodziejstw wojny jest już dziś okazały. Nie mamy węgla kamiennego, palimy koksem, drzewem, antracytem, torfem, który jest tak drogi, jak najdroższe czarne diamenty z ex-Zagłębia Dąbrowskiego. Elektryczność płonie tylko w co drugiej lampie, na schodach domów świeci się tylko co drugie piętro. Nie mamy mleka i masła, bo bitwy pod Warszawą ułatwiają jedynie dowóz koniny, ale żadną miarą mleczywa.
Wczoraj zamknięto nam telefony; teatry rządowe nieczynne, poczta i telegraf tylko kapią, drobne pieniądze ponownie nieobecne, sądów nie ma; tramwaje wyjeżdżają na miasto o godzinę później, a kończą robotę już o jedenastej. Alkoholu i piwa ani na lekarstwo. Wszystkie kokoty zarekwirowane na potrzeby wojska.
Warszawa, 17 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch. Pamiętnik, Warszawa 1985.
Dzień mija za dniem. Armaty grzmią bez ustanku. W domu zamknąć się trudno. Siła jakaś ciągnie na zewnątrz, pomiędzy tłum. Przed oczyma rozwija się, jak nieskończona wstęga kinematografu, szeroka taśma Nowego Światu i Krakowskiego Przedmieścia. Na skrzyżowaniu z Alejami Jerozolimskimi Warszawa ma swój punkt obserwacyjny. Snują się tam samochody, łańcuchami dzwonią armaty, dudnią tabory, przeciągają gromadki jeńców. […]
Dzień mija za dniem. Od krwawych pół bitwy wiatr przynosi coraz głośniejszy odgłos strzałów.
Na ulicach Warszawy groza. Obrazy godne wstrząsającego pędzla Goi. Przewożą wariatów z Tworek. Wóz ciągnie za wozem. Twarze tępe, obojętne na wszystko. Zamieszkał na nich smutek bez dna i kresu albo półdzikie, obłąkańcze wesele. Szalony chichot, płacz, krzyki. Furiatów skrępowanych pilnują posługacze w niebieskich bluzach. Inni tulą się do siebie, jak wylękłe zwierzęta w klatkach. Coś dławi krtań na widok tego nieszczęścia ludzkiego, którego wojna nie potrafiła uszanować.
Tak wyglądała pamiętna niedziela 18 października. Ogłuszający grzmot dział od samego rana do późnej nocy. Potem cisza. Ranek pełen niepewności, dzień pełen zdumienia, noc niespokojna i wieść dobra, jak ptak złotopióry, spadająca na miasto: Niemcy ustąpili.
Warszawa, 19 października
Zdzisław Dębicki, „Tygodnik Ilustrowany” nr 44/1914.
Urzędy zaczynają wracać. Pomimo straszliwej słoty, życie wstępuje w serca i arterie Warszawy. Czymże ta plucha jesienna wobec świadomości, że Warszawa ocalała? Tylko pretekstem do myśli o tym, jak strasznie musi być tam, na polu bitwy. Czyż podobna, ażeby pod tymi potopami zimnego deszczu siedzieli w swoich rowach ludzie, prawdziwi ludzie, i strzelali do siebie? Jak utrzymać karabin w ręku, gdy febra trzęsie, jak utrzymać łopatę do kopania transzei, gdy zimno przenika do szpiku kości? Co może te nieszczęsne istoty zagrzewać? Jaka idea, jaki cel? Czy może instynkt zachowawczy? Strach przed śmiercią?
Wątpię. Wojska idą przez miasto, znużone, wyczerpane. Takim już wszystko zobojętniało. Chętnie oddałby każdy z nich wszystkie medale, jakie posiada i jakie dostanie, za jedną szklankę gorącej herbaty, za jedną godzinę snu. A właściwie oni sami już nie wiedzą, czy czegokolwiek pragną. Maszerują, bo przed nimi maszerują inni — o, i koniec.
Przypuszczam, że zazdroszczą rannym, których wiozą ze wszystkich, zdawałoby się szos. To pewna, że i od Błonia, i od Pruszkowa, i od Piaseczna. Niektóre wozy posuwają się bardzo powoli, tak nadzwyczajnie powoli, że wydaje się niemożliwym, ażeby konie mogły tak wolno postępować. Chyba, że czują instynktem, iż ciągną ciężko, bardzo ciężko rannych i bardzo nieszczęśliwych swoich przyjaciół.
Warszawa, 21 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Ziemia nasza jest szlakiem olbrzymiej wędrówki narodów. Dwa i pół lub trzy miliony obcego żołnierza o wybitnej odrębności rasy lub może mieszaniny ras przewala się przez Polskę; niepodobna, żeby po nich nie zostało wielkiego etnograficznego osadu, który utworzy całą zwierzchnią warstwę. Przylgną do nas obce zwyczaje, czucia i pojęcia, zostanie niemała część tych nieprzeliczonych zastępów, jak inwalidzi, drobni urzędnicy, kupcy, rzemieślnicy, emeryci, obywatele nieokreślonego zajęcia. Przy tym Warszawa przywróconą będzie do godności wielkiej twierdzy, którą budować będą wielkie znowu legiony rosyjskich robotników i inżynierów. Powiększy się i załoga dziesięciokrotnie. Cieszcie się kupcy, fabrykanci, restauratorzy i kokoty.
Trzebaż pamiętać, że Warszawa spodobała się wędrowcom. Przyglądają się z niesłychanym upodobaniem. Publicyści rosyjscy stawiają ją obok Berlina; zachwycają się jej „europejskością”, podnoszą jej olbrzymie znaczenie geograficzne, ekonomiczne i strategiczne. Słowem, Rosja teraz dopiero przetarła oczy i zrozumiała wysoki gatunek tej stolicy o wspaniałym przepychu martyrologii, o krwawo-złotym blasku historyczności, o piękności, która z czasów saskich, stanisławowskich i empiru przedziera się na powierzchnię poprzez formację domów potwornych, ulic jednostajnych i szarych i dzielnic szpetnych.
Warszawa, 23 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Niemcy zostali odparci od Warszawy. Mnóstwo ludzi jeździ teraz w stronę Pruszkowa, Grodziska i Piaseczna, aby oglądać pola bitew. Mały Beylin przywiózł sobie na pamiątkę niemiecką pikelhaubę [skórzany hełm]. Niezależnie od tego co parę dni lecą tutaj z nieba bomby, jak tylko dopisze pogoda, po błękitach ważą się śliczne niemieckie aeroplany, podobne do malutkich ptaków. Jest to okoliczność, która mi zamąca mój dotychczas zupełnie przedmiotowy stosunek do Prusaków. Na przekór bowiem panującemu tu ogólnie powietrzu niesłychanej dla nich nienawiści i pogardy, nie umiałam się w dostatecznej mierze przejąć tym entuzjazmem. Barbarzyńskie okrucieństwa, łupienie i pustoszenie — wszystko to chyba zupełnie jest w porządku podczas wojny, byle tylko się udawało.
Warszawa, 25 października
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1909-1917, Warszawa 1976.
W tym wszystkim dopiero owe bomby, rzucane z rzadka przez aeroplany na miasta nieoblężone, wydają mi się zbytecznym luksusem wojennym. To bowiem, że co parę dni zginie kilkanaście zwyczajnych i nikomu niepotrzebnych „mirnych żytielej”, nie może przecież w żadnej postaci oddziałać na strategiczne projekty osób ze sztabu. Owi zaś spokojni mieszkańcy nie mają żadnej możliwości reagowania, bo przed tak nieznacznym niebezpieczeństwem uciekać nie warto, chować się nie można, a kapitulować nie ma przed kim, gdyż wojsko niemieckie nie wiadomo nawet gdzie teraz jest, a aeroplany przecież żadnych białych płacht nawet nie zobaczą. Tak tedy rozrywka ogranicza się do tego, że tych kilkunastu czy kilkudziesięciu w pogodny dzień ginie, a parę wybitych szyb się wprawi.
Warszawa, 25 października
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1909-1917, Warszawa 1976.
Nie mogę tego inaczej nazwać, jak zabawą. Jak w najpiękniejsze dni maja, warszawiacy rzucili się w bliższe i dalsze okolice miasta oglądać pobojowiska. [...]
Młodzież z plecakami, starsi z koszykami prowiantu, cywilni maruderzy z pięćdziesięciotysięcznego korpusu warszawiaków bez określonego zajęcia, szli najczęściej od samego miasta pieszo. Oglądali każdą norę transzei, każdą dziurę w drzewie, każdą świeżą mogiłkę, szukali nabojów, ładowali do koszy łuski szrapneli, wchodzili do blindaży.
Szli tysiącem dróg, jakby na wielki odpust i przynosili z sobą pamiątki. Ten czapkę landszturmisty, tamten bagnet, ów tornister. Pod wieczór niejeden miał i pikielhaubę pod pachą, a nawet karabin niemiecki, który mu rychło odbierał nielitościwy żandarm niemiecki.
Od razu, jak gdyby się cały świat z sobą porozumiał, zrodziła się moda pamiątek. Zazdroszczono tym, którzy [...] przynosili piękne szrapnele pruskie, całe cylindry, podobne do majolikowych, dźwięczne jak kryształ czeski, niezmiernie ciężkie. Mniej popytu miały rosyjskie, ile że z mniej pięknego metalu; z tych i tamtych będą wazony do kwiatów. [...]
I ja wziąłem sobie pamiątkę, ale o wiele cichszą i skromniejszą.
Kiedym wracał pieszo z Brwinowa do Pruszkowa i z trudnością omijał dzikie sploty drutów telegraficznych [...] — podszedłem ku dwóm ciałom poległych Niemców. Gromadka ludzi była niby zajęta ich grzebaniem, ale właściwie więcej niż pochówek interesowały ją mocne i zdrowe buty na nogach nieboszczyków. Oczywiście kieszenie już były wywrócone na wierzch. [...]
Jednego [z Niemców] mi było szczególnie żal, może dlatego, że wyglądał na męża i ojca rodziny. Gdzie otrzymał śmiertelny postrzał, nie mogłem zmiarkować; widziałem tylko na piersi obnażonej czerwień jakichś krwawych podskórnych linii i zygzaków, i sine kwiaty mrozu śmierci.
Obok leżały papiery jakieś, a wśród nich maleńka książeczka, zmięta, oprawna w liche czarne płócienko; wyglądało to jak notes ubogiego bardzo człowieka. Podniosłem, z krwi otarłem; był to śpiewnik polowy, [...] zbiór pieśni pobożnych różnych poetów niemieckich. [...]
Niewiele ci, nieboraku, pomogły królewskie modlitwy i oto leżysz jak ostatni nędzarz, na obcej ziemi, a ludzie, więcej głupi, niż źli, więcej ubodzy niż złośliwi, ogałacają cię z ubrania, abyś stanął przed obliczem Pana tak właśnie, jak cię stworzył.
Warszawa, 26 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch. Pamiętnik, Warszawa 1985.
Czarniawa jakaś sunie od Nowego Światu; naprzeciw niej biegną kwiki zawsze zmobilizowanych andrusów. Domyślam się, że znowu procesja jeńców. Zajmuję punkt obserwacyjny na chodniku — na ulicy bowiem starszyzna policji zbierać się nie pozwala. Konni policjanci pilnują porządku. Ucichły świsty i dzikie okrzyki. Idą — widać błyszczące pikielhauby. O la Boga!
Jakież to uroczyste i smutne! Przodem kroczą oficerowie, jest ich wielu — kilkunastu. Posępni i wyprostowani przyglądają się domom, tym domom, w których spodziewali się, że zamieszkają jako dumni zwycięzcy. Ubrani elegancko, ale nie jak na zimę. Niektórzy z pledami złożonymi jak do podróży. Za nimi szeregowcy niemieccy. Za ciemno, ażeby rozpoznać pułk. Sto kilkadziesiąt szeregów po czterech, pięciu, sześciu. Tu i owdzie czapa futrzana, czasem sanitariusz. Nie brak i Austriaków.
Pochód nie wygląda już tak żałośnie, jak te, które widziałem poprzednio. Może obecność oficerów dodaje otuchy, może to, że są w tak znacznej liczbie. Dlatego też pewnie i ulica zachowuje się przyzwoiciej i godniej. Któż by nie czuł, że to wielki rozdział historii przechodzi przez Warszawę, nie byle jaki okruch potężnej armii, przed którą jeszcze dwa lata temu dygotał świat, pewny, że jest niezwyciężona?
Warszawa, 28 listopada
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
[Warszawa] miała atak — szpetności. Cztery bomby rzucone z aeroplanów, na szczęście nie zabiły i nie zraniły nikogo. Było to jakby zwyczajne powitanie niedzieli. To ośmieliło ludność do szczególniej tłumnego wysypania się na ulicę. Nigdy jeszcze tak nie popychano, nigdy nie było takiej masy czarnych, wielkich jak straszydła, papach, zakrywających runem swym całą twarz; nigdy nie pluto tak przebrzydle na chodnik i nigdy lud warszawski nie był tak świąteczny, tak biedny i tak zadowolony: nigdy tak nie wierzył we wszystkie brednie telegramów. Uczułem dziwną, potworną tęsknotę za czystymi chodnikami, za swobodnym przejściem, za ludźmi, co nie potrącają ordynarnymi łokciami. Całe zapuszczenie i bezbronność nędzy wystąpiły teraz tłumnie, jakby na koronację swojej straszliwej sromoty. Zrozumiałem całą okropną, trawestującą słowa Heraklita, prawdę Arne Garborga: „Wszystko śmierdzi”. [...]
Wieczorem zaś, o godzinie jedenastej, padła bomba i uderzyła w zad lwa przed obeliskiem na Zielonym placu. Sensacja pierwszorzędna. Przestrach nie byle jaki. Ulice od razu, na długo przed północą, opustoszały. Obcięto niedzieli cały ogon. Również ogon przycięto lwu przed obeliskiem. Większej szkody wybuch nie wyrządził. Ale co on oznaczał? Z europlanu? Byłby to nazbyt dziwny i cudowny zbieg okoliczności: dzień, miejsce, godzina, 29 listopada! A może to po prostu przypomnienie rocznicy listopadowej?
Warszawa, 30 listopada
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Nic godnego uwagi, ani wczoraj, ani dziś. Nie zasługuje chyba na wyróżnienie pociąg, który dziś rano przywiózł kilkuset rannych, w tej liczbie ciężko rannych i takich, co w drodze wyzionęli ducha. Wiem od prowadzącego ten żałosny transport z Sochaczewa i Łowicza, że żołnierze sześć dni byli bez pomocy i opatrunku. Gangrena zmiata ich nie gorzej od granatów i szrapneli. Pewien oficer, któremu kula karabinowa przebiła szyję, umarł nie z powodu ciężkości rany, która mogła być wyleczoną, lecz — z głodu. Opowiadano mi rzeczy straszne o nieludzkich cierpieniach, o jękach i przekleństwach, o krzykach groźby i buntu, zapełniających wagony sanitarne. Najhartowniejsi sanitariusze wytrzymać nie mogli moralnego wstrząśnienia na widok straszliwych ofiar, a więcej jeszcze, lichoty organizacji i ohydy politykowania i kastowości, która plugawy pysk swój nawet i w tak strasznych godzinach stutysięcznej śmierci — rozdziawia. [...]
Na placu Teatralnym, tuż obok skweru, zwróconego ku ulicy Nowosenatorskiej, zaimprowizowano żałosny punkt przeładunkowy. Sznurem ciągną się tramwaje konne z ciężko rannymi i tam się zatrzymują. Z daleko większą ostrożnością niż umiejętnością, młodzi i starzy sanitariusze wynoszą rannych żołnierzy na noszach i podążają z nimi ku szkole junkrów. Niektórzy chorzy — całkiem zakryci płaszczami — może już wyzdrowieli z tego świata. Inni z kamiennym spokojem patrzą na czynione dokoła nich zabiegi, na tłum obok zebrany, na blade twarze i łzy w oczach kobiet.
Warszawa, 4 grudnia
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Ostatecznie nie należy przeceniać ważności reformy, a raczej istnego zamachu stanu, jakim było usunięcie alkoholu z zaopatrzenia bojowego, no, i z obiegu publicznego. Więcej w tym było śmiałości niż głębszej racji stanu i pożytku. Korzyść niewątpliwa płynęła dla robotników i biednego ludu, który przestał mieszkać w monopolach i szynkach. Ale i z tej korzyści niewiele przypadło dla robotnika polskiego, albowiem w ogóle roboty nie ma i fabryki przeważnie stanęły. [...]
Co do publiczności, to ta mniej cierpi. Zauważyłem, że nigdy jeszcze nie było takiego łaknienia spirytualiów, jak właśnie teraz, gdy się stały owocem zakazanym. Toteż szczęśliwym sposobem, w każdym porządnym domu znajdzie się butelka niezłego koniaku i często nawet węgrzyna. Ja sam, choć dzieł tych nigdy w swojej bibliotece nie posiadałem, dzisiaj stale, od złego przypadku... To trudno — à la guerre comme à la guerre.
Warszawa, 11/12 grudnia
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Warszawa zaczyna bawić się w „niepodległość”. Niektóre pisma o „orientacji” przeciwrosyjskiej, wesoło paradują białymi okienkami, które potworzyła cenzura wojenna w artykułach, wyrzucając co drażliwsze miejsca. Nawet i tutaj manifestacja jest pełna humoru, boć przecie dziennikarz wytrawny, gdyby chciał, mógłby w sposób najbardziej cenzuralny wypowiedzieć wszystko, co ma na myśli, jeśli tylko chodzi mu naprawdę o rzecz, a nie zabawienie się z Moskalikami. Inne znowu, dzieląc się w wigilijnym numerze z czytelnikami opłatkiem, częstują go mnóstwem pikantnych domyślników politycznych. Szkoda tylko, że na drugiej zaraz stronicy — normalne upusty szlachetnych sentymentów rasowych, ażebyś przypadkiem nie zapomniał, że gdy mówi niewolnik, to choćby tańczył jak sclavus saltans, zawsze będzie to tylko rab, zatruty do szpiku kości rdzą kajdan.
Warszawa, 26 grudnia
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Dwa dni i dwie noce upajałem się winem, koniakiem, miłym towarzystwem, dokuczaniem kobietom. Robaka tęsknoty zalać można daleko skuteczniej dobrymi gatunkami trunków, dzięki zaś absolutnemu zakazowi sprzedaży spirytualiów, złych prawie nie ma.
I oto ostatecznie Warszawa jest płochym i miłym salonem, w którym ludzie bawią się świątecznie, pysznie jedzą, flirtują, są weseli i jak zwykle nadziemsko szczęśliwi, że mogą nie myśleć. Warszawa jest kompletną lecznicą dla ludzi przeciążonych myślami lub posuwających troskę intelektualną do nałogu. Podobnie jak sonda wypłukuje żołądek, tak Warszawa wypłukuje mózgi. Robi się w nich miła, serdeczna pustka, prawie że taka sama jak w kieszeni.
Wszystko się na to złożyło, żeby rok nowy, 1915, zaczął się pogodnie i radośnie. Pamiętał o tym i wódz naczelny, który na dzień ten świąteczny postarał się o same zwycięstwa: nad Bzurą, Pilicą, Nidą i Dunajcem. Trudził się jednak właściwie niepotrzebnie, gdyż nawet tak pięknie brzmiących komunikatów nie czytano. Wojna przestała być aktualna, toczy się kędyś tam za górami za lasami, ale już przycichła i bezgromowa, jak ostatnie płachty chmur po burzy. Wiedzą wszyscy, że żołnierze siedzą sobie wygodnie w okopach, że Warszawa jest obstawiona milionami bagnetów, czegóż się więc kłopotać?
Warszawa, 2 stycznia
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Dnia 4 sierpnia wczesnym popołudniem stałem na balkonie domu przy zbiegu Szpitalnej i Zgoda (w którym mieściła się redakcja „Gońca”), patrząc na stojącego przed domem policjanta, kręcącego się na swoim posterunku. Po chwili nadszedł drugi policjant, poszeptali coś ze sobą, popatrzyli na zegarki i odeszli, żeby już więcej nie wrócić.
A na drugi dzień około 6 rano szarpnął moim łóżkiem jakiś gwałtowny wstrząs, potem drugi, rozległy się dwa potężne wybuchy: to wysadzano mosty warszawskie; mieszkałem wówczas na ul. Śniadeckich, stąd widać, jak potężne były detonacje. Kiedy po 9 wyszedłem na ulicę, kręciło się po niej już mnóstwo żołnierzy niemieckich, gapiących się ze szczególną lubością na wystawy z pieczywem.
Niemcy w Warszawie. Nie wiem, co by nastąpiło, gdyby weszli do Warszawy z proklamacją przywrócenia niepodległości Polsce, ale weszli oni tylko z listą długiego szeregu przestępstw, za które grozi kara śmierci, i z rekwizycjami artykułów żywności. Ludność, której wiara w niezwyciężoną moc Rosji została silnie zachwiana i która z pewnym zaciekawieniem przyglądała się dalszemu rozwojowi wypadków, poczuła się zawiedziona i wróciła z czystym sumieniem do moskalofilstwa.
Warszawa, 4/5 sierpnia
Warszawa w pamiętnikach pierwszej wojny światowej, red. Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1971.
Przez całą noc dzisiejszą Warszawa nie spała. Kanonada tuż pod miastem trwała do ósmej. Od południa siedzimy przy otwartych oknach i, zdjąwszy ze ścian przedmioty, stłuc się mogące, słuchamy łomotu wysadzanych w powietrze budowli. Pożary ukazują się to tu, to tam, łoskot wybuchów powtarza się nieustannie. Konieczność opuszczenia tego znowu mieszkania, jako że wyniesione jest pod niebo i ma dach bezpośrednio na suficie, jest dla mnie gorsze niż poczucie niebezpieczeństwa. Boję się zwłaszcza zejścia do wspólnej jakiejś piwnicy, przebywania poufałego z okropnymi, natrętnymi tutejszymi sąsiadami — przy znacznych brakach w mej bieliźnie, negliżu i osobliwie pościeli. Teraz zaczynam nieco przenikać fizjologię odwagi, technikę pewnej obojętności na jakąś sferę grozy. [...] Wbrew wszelkim dotąd oznakom i prognozom Warszawa będzie chyba poniekąd broniona, przez dzień dzisiejszy w rożnych punktach ustawiają armaty.
Warszawa, 4 sierpnia
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1909-1917, Warszawa 1976.
W ciągu nocy wysadzono pospiesznie gmachy i wreszcie, nad ranem, mosty. Wkrótce telefonami rozbiegła się wieść, że w mieście są Niemcy. Strzelanina nie ustaje aż dotąd od strony Wisły. Oglądaliśmy ich wjazd, gromadki ludzi zmęczonych, wynędzniałych. W samochodach przemykają oficerowie, są już w kawiarniach, instalują się w sąsiedniej Polonii. Nie zmieniło się nic, tylko barwy i mundury. Ludność zachowuje się poprawnie. Skupienia ciekawych przy zbiegach ulic polskimi słowami rozprasza milicja obywatelska. Odezwy nawołują do lojalności. Nie zmieniło się nic — tylko mundury i flagi. A potrzeba było na to roku ofiar bez miary, tyle ciężkiego trudu i cierpienia. Mogliby być upojeni tak ciężko kupionym zwycięstwem, a mają na twarzach znużenie. O tej chwili doniosłej, chwili dziejowej — widzieć oblicze Warszawy, serca kraju — jaki dziw. Jedno twierdzić można z niejaką pewnością: że teraz przestaną zlatywać z nieba bomby.
Warszawa, 5 sierpnia
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1909-1917, Warszawa 1976.
Walka przez Wisłę trwała dwa dni. Wczoraj dopiero Rosjanie opuścili Pragę. Jest podobno zniszczona i zrabowana w sposób okropny. Mieszkańcy siedzieli po piwnicach. Z Powiśla większość uciekła do Śródmieścia, wczoraj dopiero pozwolono powracać do domów. [...] Byli zresztą ranni na różnych ulicach, kule przelatywały w czasie spacerów ciekawego tłumu w słońcu. Nad placem Saskim fruwał w piątek aeroplan na ten raz rosyjski, ostrzeliwany z niemieckich mitraliez, i rzucił gdzieś dalej bombę (tak że nawet to nie było pewne).
Zupełnie jedyna i szczególna jest psychologia miasta, dla którego tak wielkie zdarzenie historyczne jest czymś właściwie obojętnym. Warszawa nie ma żadnej postawy, żadnego stosunku do tego, co się stało. Tłum jest albo bardziej przerażony, albo bardziej ciekawy — nic więcej.
Warszawa, 9 sierpnia
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1909-1917, Warszawa 1976.
Miasto było jak wymarłe, bo okupanci wprowadzili natychmiast godzinę policyjną, zabraniającą wychodzenia wieczorem na ulice, które były słabo oświetlone i prawie ciemne. Na ulicach spotykałem tylko posterunki Straży Obywatelskiej, wtulone we wnęki domów, bo po ulicach hulały kulki karabinowe rosyjskie, mające niepokoić wojsko niemieckie, a w rezultacie powodujące dosyć liczne ofiary spośród spokojnych mieszkańców miasta. [...] Na odkrytych placach kulki padały tak gęsto, że trzeba było przebiegać, by uniknąć niebezpieczeństwa. Spotykałem też nieliczne patrole niemieckie, które nas jednak nie zaczepiały, ponieważ chroniły nas nasze oznaki Straży Obywatelskiej. [...] Wkrótce otrzymałem przepustkę nocną od tworzących się dopiero władz policyjnych niemieckich, ciekawą z tego względu, że jakkolwiek miała własnoręczny podpis osławionego Glasenappa, prezydenta policji, nie ma na niej daty [...], tylko miesiąc sierpień, i nie ma żadnego stempla, tylko napis zrobiony ołówkiem: Noch kein stempel vorhanden [Jeszcze nie ma pięczątki]. [...]
Gdy strzały rosyjskie już ustały i posterunkowi bardziej czuwali nad ruchem ulicznym, jakiś gorliwy posterunkowy [...] zatrzymał na ulicy w nocy idącego samotnie piechotą [prezydenta Warszawy] ks. Lubomirskiego, który nie miał przy sobie żadnych dokumentów. Gdy powiedział, kim jest, „rozgarnięty” posterunkowy roześmiał mu się w nos i powiedział: „Znamy takich cwaniaków, każdy to może powiedzieć” — i zaciągnął go do komisariatu jako włóczęgę bez dowodów, gdzie go dopiero zwolniono.
Warszawa, 20 sierpnia
Warszawa w pamiętnikach pierwszej wojny światowej, red. Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1971.
Na ulicach Warszawy co krok widzimy dzisiaj ludzi, którzy stojąc na wysokich drabinach, przemalowują lub zdejmują szyldy znad sklepów. W ten sposób, zgodnie z rozporządzeniem władz niemieckich, zniknąć mają w mieście wszystkie napisy w języku rosyjskim, wszystkie państwowe herby rosyjskie i w ogóle jakiekolwiek widome oznaki niedawnej przeszłości.
Ludzie oszczędni, na ulicach bocznych nie zadają sobie wiele trudu z wykonaniem rozporządzenia. Kubeł zielonej farby, szeroki pędzel, kilka śmiałych pociągnięć i oto rosyjska część szyldu przestaje istnieć dla oczu.
Przepisowi, oczywiście, staje się zadość, ale do estetyki miasta nie przyczynia się to bynajmniej. Przeciwnie, nadaje znakom sklepowym jeszcze dziwaczniejszy charakter. [...]
Wielkie, szpetne szyldy, niepozostające w żadnym związku z architekturą domu, często nadające temu domowi piętno jakiejś jarmarczno-reklamowej pstrokacizny, powinny zniknąć raz na zawsze znad sklepów warszawskich. Odpowiednio urządzona wystawa w oknie informuje bowiem przechodnia aż nadto dobrze o tym, co stanowi przedmiot handlu danego kupca [...].
To zaś, co w handlu jest najcenniejsze — firma, może być umieszczone na zewnątrz, czy to na szybach, za pomocą wypukłych liter, czy na artystycznie wykonanej tablicy z kamienia lub metalu. Nie ulega wątpliwości, że po takiej reformie domy warszawskie ogromnie zyskają na swoim wyglądzie, a całe miasto przybierze charakter milszy dla oka.
Warszawa, 11 września
Zdzisław Dębicki, „Tygodnik Ilustrowany” nr 37/1915.
„Warszawa dziwnie spoważniała. Powaga stanowi jej cechę zewnętrzną i jej nastrój wewnętrzny” .[…]
Czujemy to wszyscy — czujemy na ulicy i w domu, w samotnych rozmyślaniach i przy spotkaniu z przyjacielem, któremu milcząc, ściskamy rękę. Powaga niezaprzeczona odbija się na obliczu całego miasta. Spoważnieli ludzie i spoważniały ulice. Powagę ma dzisiaj wypisaną na twarzy dorożkarz i konduktor tramwajowy, właściciel sklepu z wędlinami i przekupka sprzedająca owoce na trotuarze. Powaga staje się także łącznikiem tajemniczym pomiędzy ludźmi. Zaczynamy się rozumieć i odczuwać wzajemnie z jednego spojrzenia, zaczynamy pojmować troskę każdego współobywatela, nie pytając go o szczegóły jego kłopotów osobistych. Przez skórę wiemy, co boli każdego z nas i dlaczego o uśmiech tak trudno nawet tym, co zawsze śmiać się umieli. […]
Szary zmrok ogarnia szarą ulicę. Lampy płoną rzadko i jakimś niepewnym, drgającym światłem. Po zaułkach czai się niepokój ludzki. Ruch uliczny ucicha wcześnie, życie zamiera i kończy się w tej właśnie chwili, kiedy dawniej rozpoczynało się zaledwie.
Doprawdy więc, mamy prawo powiedzieć tym, którzy są dzisiaj z dala od nas i widzą Warszawę tylko oczami wyobraźni: „Nie poznalibyście jej”, a może i coś więcej, może twarde, ale prawdziwe: „Nie znaliście jej!”
Warszawa, 18 września
Zdzisław Dębicki, Kartki z raptularza. Warszawa, „Tygodnik Ilustrowany” nr 38/1915.
W dniu 21 września 1915 Zarząd Miasta powziął następującą, bez wątpienia historyczną dla dziejów Warszawy, uchwałę.
Wychodząc z założenia, 1) że zasadnicze prawa organizacji Zarządu Miasta Warszawy z r. 1815 i 1861, dotychczas obowiązujące, mianują Warszawę nie inaczej jak miastem stołecznym, 2) ponieważ stołeczność miasta Warszawy, przechodząc od czasów najdawniejszych do chwili obecnej, nigdy w porządku prawodawczym nie została skasowana, 3) i zważywszy, że tylko ze względów politycznych Komitet Urządzający w Królestwie Polskim w r. 1870 (sesja 354, art. 3078) przy reorganizacji Zarządu Miejskiego uznał za stosowne w porządku administracyjnym tytuł stołeczności Warszawy czasowo przyćmić w stosunkach urzędowych, Zarząd Miasta uchwala wznowić w użyciu urzędowym przynależne Warszawie miano miasta stołecznego i od dnia dzisiejszego nazywać Ją miastem stołecznym i pisać tytuły: „Zarząd miasta stołecznego Warszawy” i „prezydent miasta stołecznego Warszawy”.
Warszawa, 21 września
Warszawa w pamiętnikach pierwszej wojny światowej, red. Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1971.
Do gospodarczej i kulturalnej działalności powołani, siły i umiejętności nasze ku temu wytężamy, aby gospodarstwo i kulturę Warszawy w duchu narodowym i na podstawie równouprawnienia obywatelskiego podźwignąć, aby klęski i ciężary, jakie wojna miastu przyniosła i jeszcze przynieść może, złagodzić, przede wszystkim zaś aby ludność pracującą, tak ciężko przez wojnę dotkniętą, materialnie i moralnie ratować. Te prace nasze pełnić będziemy w rozumieniu, że samorząd Warszawy jest pierwszym krokiem do odbudowy państwa polskiego. Niepodległe państwo polskie, wyposażone w organy i środki, i niezależność jego wyrażające i zabezpieczające – oto cel najwyższy dawnych i obecnych wysiłków narodu polskiego. Oto nasz święty cel, do którego dążymy. W przekonaniu, że wojna obecna cel ten ziści, składamy hołd wiernym synom Ojczyzny, którzy od półtora wieku przelewali i przelewają krew za wolność i niepodległość Polski.
Warszawa, 24 lipca
Polska w latach 1864-1918. Wybór tekstów źródłowych do nauczania historii, pod red. Adama Galosa, Warszawa 1987.
Przejęci niezłomną ufnością w ostateczne zwycięstwo ich broni i życzeniem powodowani, by ziemie polskie, przez waleczne ich wojska ciężkimi ofiarami panowaniu rosyjskiemu wydarte, do szczęśliwej wywieść przyszłości, Jego Cesarska i Królewska Mość Cesarz Austrii i Apostolski Król Węgier oraz Jego cesarska Mość Cesarz Niemiecki ułożyli się, by z ziem tych utworzyć państwo samodzielne z dziedziczną monarchią i konstytucyjnym ustrojem. Dokładniejsze oznaczenie granic zastrzega się. Nowe Królestwo znajdzie w łączności z obu sprzymierzonymi mocarstwami rękojmię, potrzebną do swobodnego sił swych rozwoju. We własnej armii nadal żyć będą pełne sławy tradycje wojsk polskich dawniejszych czasów i pamięć walecznych polskich towarzyszy broni we wielkiej obecnie wojnie. Jej organizacja, wykształcenie i kierownictwo uregulowane będą we wspólnym porozumieniu.
Sprzymierzeni monarchowie, biorąc należyty wzgląd na ogólne warunki polityczne Europy, jako też na dobro i bezpieczeństwo własnych krajów i ludów, żywią niepłonną nadzieję, że obecnie spełnią się życzenia państwowego i narodowego rozwoju Królestwa Polskiego.
Wielkie zaś, od zachodu z Królestwem Polskim sąsiadujące, mocarstwa z radością ujrzą u swych granic wschodnich wskrzeszenie i rozkwit wolnego, szczęśliwego i własnym narodowym życiem cieszącego się państwa.
Z najwyższego Rozkazu Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości, Cesarza Austrii i Apostolskiego Króla Węgier.
[Hans] Beseler
Warszawa, 5 listopada
[Karl] Kuk
Lublin, 5 listopada
Polska w latach 1864-1918. Wybór tekstów źródłowych do nauczania historii, pod red. Adama Galosa, Warszawa 1987.
Powaga i niebezpieczeństwa tych ciężkich chwil wojennych i troska o wojska nasze, stojące w obliczu wroga, zmuszają nas, zarząd nowego państwa Waszego zachować tymczasowo jeszcze w naszych rękach.
Chętnie jednak chcemy dać Wam z własną pomocą Waszą już teraz stopniowo te urządzenia państwowe, które mają poręczyć trwałe ugruntowanie, ukształtowanie i bezpieczeństwo państwa Waszego.
Przede wszystkim zaś chcemy dać Wam Wojsko Polskie.
Jeszcze trwa walka z Rosją, dotąd nie zakończona; w walce tej pragniecie wziąć udział.
Stańcie więc przy nas jako ochotnicy i pomóżcie nam uwieńczyć zwycięstwo nasze nad Waszym prześladowcą.
Mężnie i z wielką chlubą bracia Wasi z Legionu Polskiego walczyli obok nas: wstępujcie w ich ślady w nowych oddziałach wojskowych, które złączone z dawniejszym Legionem utworzą w przyszłości Wojsko Polskie. Nada to silną podporę Waszemu nowemu państwu i zapewni mu bezpieczeństwo na zewnątrz i wewnątrz.
Pod narodowymi barwami i sztandarami Waszymi, które ukochaliście nade wszystko, macie osłaniać Ojczyznę Waszą. Znamy odwagę waszą i płomienną miłość Ojczyzny i wzywamy Was do boju przy naszym boku.
Mężowie Waszego kraju zdolni do broni zbiorą się za przykładem walecznych bojowników Legionu Polskiego i we wspólnej na razie pracy z armią niemiecką i ze sprzymierzoną z nią armią austriacko-węgierską stworzą podstawę armii polskiej, w której pełne chwały tradycje Waszych dziejów wojennych odżyją na nowo w wierności i męstwie Waszych żołnierzy. […]
Bliższe rozporządzenia dotyczące ochotniczego wstępu do Wojska Polskiego będą niebawem ogłoszone.
Warszawa, Lublin, 9 listopada
Polska w latach 1864-1918. Wybór tekstów źródłowych do nauczania historii, pod red. Adama Galosa, Warszawa 1987.
Polacy!
Zanim powstanie przedstawicielstwo narodowe z wyboru, zanim władzę zwierzchnią obejmie Król Polski, powołaną została w celu tworzenia Państwa Polskiego Tymczasowa Rada Stanu.
Staje ona przed narodem w pełnym poczuciu przyjętej na siebie odpowiedzialności, z głębokim zrozumieniem ogromu zadań, jakie przypadają jej do spełnienia.
Dążeniem Rady Stanu będzie możliwie rychłe przygotowanie Sejmu prawodawczego oraz opracowanie konstytucyjnego ustroju Państwa, odpowiadającego nowożytnym potrzebom i zbudowanego na zasadach równouprawnienia wszystkich obywateli. Kształtując formy tego ustroju, Rada Stanu kierować się będzie myślą o konieczności stworzenia w Polsce silnej, rodzimej władzy państwowej, opartej na czynnym współdziałaniu szerokich mas ludowych.
Stworzenie licznej, bitnej, a karnej armii polskiej, która wierna naszym wielkim rycerskim tradycjom, wskrzesiłaby dawną chwałę oręża polskiego, stanowi dla nas radosną i pilną konieczność. Świadomi bowiem jesteśmy, że taka armia to pierwszy niepodległego bytu warunek. […]
Praca Rady Stanu osiągnie tym pomyślniejsze wyniki, im większym cieszyć się będzie poparciem i współdziałaniem narodu. […]
Od marzeń i słów o Państwie Polskim przechodzimy do czynu.
Warszawa, 15 stycznia
Polska w latach 1864-1918. Wybór tekstów źródłowych do nauczania historii, pod red. Adama Galosa, Warszawa 1987.
Art. I. 1) Najwyższą władzę państwową w Królestwie Polskim, aż do jej objęcia przez króla lub regenta oddaje się Radzie Regencyjnej z zastrzeżeniem stanowiska mocarstw okupacyjnych według prawa międzynarodowego […]
2) Rada Regencyjna składa się z trzech członków, których w urzędowanie wprowadzą monarchowie mocarstw okupacyjnych.
3) Akty rządowe Rady Regencyjnej wymagają kontrasygnatury odpowiedzialnego Prezydenta Ministrów.
Art. II. 1) Władzę ustawodawczą w ramach tego patentu i według ustaw, które na jego podstawie będą wydane, wykonywa Rada Regencyjna przy współdziałaniu Rady Stanu Królestwa Polskiego.
2) We wszystkich sprawach, których zarząd nie jest jeszcze oddany polskiej władzy państwowej, wnioski ustawodawcze mogą być traktowane w Radzie Stanu tylko za zgodą mocarstw okupacyjnych. […]
3) Ustawy i rozporządzenia polskiej władzy państwowej, które mają być podstawą praw i obowiązków ludności,muszą być przed ich wydaniem podane do wiadomości generał-gubernatora tego ocarstwa okupacyjnego, w którego obszarze administracyjnym wejść mają w życie i mogą osiągnąć moc obowiązującą tylko wtedy, jeżeli tenże w ciągu dni 14 po przedłożeniu nie założy sprzeciwu.
Art. III. Rada Stanu utworzona będzie według postanowień specjalnej ustawy, którą wyda Rada Regencyjna za zgodą mocarstw okupacyjnych.
Warszawa-Lublin, 12 września
Polska w latach 1864-1918. Wybór tekstów źródłowych do nauczania historii, pod red. Adama Galosa, Warszawa 1987.
Polacy! Po złożeniu uroczystej przysięgi w Królewskiej Katedrze Św. Jana obejmujemy za zgodą obu wielkich Monarchów najwyższą władzę w Królestwie Polskim. […]
Chcemy prowadzić naród ku jego państwowej niepodległości na podstawie aktów, wydanych przez Monarchów obu mocarstw centralnych w pamiętnych dniach 5 listopada 1916 r. [Akt 5 listopada] i 12 września 1917 r. [Powołanie Rady Regencyjnej]. Na tym gruncie stajemy z lojalnością, godną powagi i wielkości dziejowej chwili, godną dobrej sławy imienia polskiego. Te doniosłe akty otworzyły Polsce drogę, nie daną jej od 120 lat. Mamy budować podwaliny pod niepodległe i potężne państwo polskie z mocnym rządem i własną siłą zbrojną, jakich wymagają nasza przeszłość i to znaczenie, które w przyszłym układzie państw europejskich ono mieć powinno. […]
Polacy! Wzywamy Was wszytkich bez różnicy wieku, stanu i wyznania, wzywamy Was w imię dobra ojczystego do wytrwania, wierności, do czynnego popierania Rady Regencyjnej, oraz Rządu i Rady Stanu, które przez nas będą do życia powołane.
Warszawa, 27 października
Polska w latach 1864-1918. Wybór tekstów źródłowych do nauczania historii, pod red. Adama Galosa, Warszawa 1987.
Nie wiedziałem, że brama ta w dzień jest zamknięta. Trzeba było zmienić pozycję, i to szybko, bo mogło być za późno. Według informacji naszego wywiadu na Smolnej stale kręcili się agenci policyjni. Dzisiaj, a przynajmniej teraz, nie widzimy żadnego, prawie nie ma przechodniów. Ulica pusta. Szybko wchodzimy do bramy nr 11. Trzciński czeka spokojnie, jak mówił, na przedstawienie. Tu nikt nam nie przeszkadza. Brama ażurowa. Wszystko widać doskonale. Czekamy. [...]
Naraz szepnąłem przez zęby: „Uwaga! On! On! On!”. Wybiegłem z wyciągniętą bronią, gotową do strzału. Zastąpiłem mu drogę. Chwila ciszy. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Poznaliśmy się wzajemnie. Schulze zamarł — oczy zaszły mu łzami. Padł strzał. Naczelnik policji niemieckiej runął mi do nóg. Usłyszałem tylko jęk: „Herr Jesus”. W tym momencie doskoczył Trojanowski i do leżącego dał jeszcze dwa strzały. Schulze już nie żył. Znowu chwila ciszy, lecz przerywa ją głos pewnej pani: „Kaziu, bierz pieska i uciekajmy do bramy!”. To nas poruszyło. Z opuszczoną ku ziemi bronią ruszyliśmy środkiem ulicy w stronę mostu ks. Józefa Poniatowskiego, a za nami chodnikiem Trzciński. To jeden, to drugi z przechodniów zapytywali: „Kto to, panowie?”. „Naczelnik tajnej policji niemieckiej” — odpowiadaliśmy. „To dobrze, to dobrze — dobiegały nas głosy. — Uciekajcie, panowie w dół, pod most, tam nie ma nikogo.”. Na ulicy Czerwonego Krzyża ruszyliśmy dopiero całą parą, wpadając na jakąś kobietę z dzieckiem, ta zaś, przewróciwszy się, obsypała nas stekiem przekleństw.
Warszawa, 1 października
Warszawa w pamiętnikach pierwszej wojny światowej, red. Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1971.
W dniu 10 listopada około pół do ósmej rano udałem się na dworzec, aby być świadkiem tego wielkiego wydarzenia. Trzymałem się jednak na uboczu, gdyż w mym charakterze komisarza Rzeszy nie mogłem oficjalnie brać udziału w przyjęciu. Z pewnego oddalenia śledziłem rozwój tego dla Polski historycznego wydarzenia. Piłsudski i Sosnkowski ukazali się, prowadzeni przez kapitana Gilpena. Tłumnie (hmmmm..., a to ciekawe, jedni piszą, że tłumy były, a inni, że nie było tłumów, bo ludzie nie wiedzieli...) zebrana publiczność przyjęła ich okrzykami radości. Książę Lubomirski przystąpił do komendanta, który powracał, aby objąć władzę. Obydwaj mężowie dość długo z sobą rozmawiali. Po przywitaniu się z kilku stojącymi na dworcu przyjaciółmi i przyjęciu meldunku komendanta naczelnego POW, którym był kapitan Tadeusz Kasprzycki, komendant odjechał samochodem księcia do rezydencji jego na Frascati.
Warszawa, 10 listopada
Bogdan Hutten-Czapski, 60 lat życia politycznego i towarzyskiego, t. II, Warszawa 1936.
Gdy [...] wyszedłem rano na miasto, ulica miała wygląd jakiś zupełnie inny niż zwykle: ludzie poruszali się szybko, każdy patrzył z ciekawością naokoło, każdy czegoś wyczekiwał, zawiązywały się rozmowy między ludźmi nieznajomymi. [...] Ludność samorzutnie zaczęła rozbrajać żołnierzy, którzy poddawali się temu przeważnie bez protestu. Zaraz na ul. Wareckiej spotkałem jakiegoś wojskowego niemieckiego, silnego, rosłego mężczyznę, za którym biegł mały 12-13-letni uczniaczek. Gdy go dogonił, zatrzymał go i kazał mu oddać broń, a duży Niemiec bez słowa odpiął pas i oddał mu szablę. Takie sceny rozgrywały się wszędzie, co świadczyło o zupełnym już poddaniu się armii niemieckiej i o zupełnym jej rozstroju. [...]
Na głównej arterii Warszawy, Nowym Świecie i Krakowskim Przedmieściu, ruch był nadzwyczajny. [...] Nasze nowe władze [...] przystąpiły do przejmowania gmachów będących w posiadaniu władz niemieckich, zarówno wojskowych, jak i cywilnej administracji. Na początku objęto Belweder, mosty na Wiśle, przy których ustawiono posterunki, park samochodowy przy ul. Książęcej [...]. Zrzucano wszędzie nienawistne napisy i znaki niemieckie. Sam widziałem, jak dwóch wyrostków wspięło się do orła niemieckiego na blasze przy pałacu Namiestnikowskim na Krakowskim Przedmieściu i zrzuciło go z hałasem na ziemię, a żołnierz niemiecki, w pełnym uzbrojeniu i w hełmie na głowie trzymający wartę przed pałacem, w którym miała wtedy już siedzibę rada żołnierska, ani się nie obejrzał.
Warszawa, 11 listopada
Warszawa w pamiętnikach pierwszej wojny światowej, red. Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1971.
Jesteśmy wolni! Jesteśmy panami u siebie. Stało się, i to w tak nieoczekiwanych warunkach.
Gdy dziś wyszłam na miasto, ulica wydała mi się rozśpiewana, młoda, rozkołysana poczuciem wolności!
Od wczesnego ranka odbywa się przejmowanie urzędów niemieckich przez władze polskie. Już przekazano w nasze ręce Cytadelę, którą zajął batalion wojska polskiego z majorem Szyndlerem na czele.
Niemcy początkowo usiłowali zatrzymać artylerię, jednakże ustąpili, oddali wszystkie działa. Komendantem Warszawy został pułkownik Minkiewicz. Milicji miejskiej przeciążonej pracą przychodzi w pomoc tworząca się „Straż Obywatelska” oraz młodzież szkolna. Jerzy noc całą spędził na mieście i z łupem powraca (odebrany bagnet niemiecki).
Liczne składy i zapasy niemieckie zdobywamy bez wielkiego wysiłku i prawie bez rozlewu krwi.
Niemcy zbaranieli, gdzieniegdzie się bronią, zresztą dają się rozbrajać nie tylko przez wojskowych, ale przez lada chłystków cywilnych. Widok niepojęty. Idąc ulicą, spostrzega się samochody niemieckie z czerwonymi chorągwiami — zatrzymują je Polacy i każą Niemcom wysiadać — zwracają im tylko krasne godło. To samo dzieje się z powozami i końmi. Cała ta akcja idzie gładko; podziwiam poddanie się butnych jeszcze przedwczoraj ciemięzców oraz łagodność Polaków wobec pokonanego wroga, trzyletniego dręczyciela i kata.
Warszawa, 11 listopada
Pamiętnik księżnej Marii Zdzisławowej Lubomirskiej. 1914-1918, oprac. Janusz Pajewski, Poznań 2002.
Rano czekamy na kolejkę, żeby normalnie jak co dzień jechać do Warszawy do szkoły, a tu kolejka się spóźnia. Gdzieś powietrzem przedostaje się wieść, że w Jeziornie rozbrajają Niemców [...]. Wreszcie przychodzi pociąg. Dowiadujemy się wszystkiego. Ale co się dzieje w Warszawie? Czekamy jej z niecierpliwością. Wreszcie jesteśmy. O pójściu do szkoły nie ma mowy. Idziemy Alejami Ujazdowskimi, dochodzimy do Alei Jerozolimskich i Nowego Światu. Widzimy, jak gromadki studentów, robotników, takich samych pętaków, jak i my, rozbrajają Niemców. Dalejże i my na połów. Spotykamy Niemca. Ze śmiechem oddaje nam wszystko łącznie z pasem. Nareszcie mam prawdziwy karabin w ręku. [...] Wędrujemy po całej Warszawie w poszukiwaniu łupów. W magistracie strzały — Niemcy się bronią. Wieczorem wróciłem do domu.
Warszawa, 11 listopada
Marian Wyrzykowski, Dzienniki 1928-1969, Warszawa 1995.
Dziś, w rocznicę powstania 1863 roku, było rozdanie na Placu Saskim Virtuti Militari. Patrzyłam z krużganku św. Krzyża na defiladę naszego wojska i osłabione fizycznie odżywało moje serce — gdyż ciągłe ludzkie krakania, że będzie coraz gorzej i drożej, gdy się już ledwo dyszy, czyni, że najenergiczniejsi miewają niekiedy opady energii. [...] Nastrój miasta rewolucyjny, wszyscy źli, zaostrzeni, w sklepach, w tramwajach niegrzeczni. W taki sposób wkraczamy w erę wolności ludów. [...] Bezsiła rządu wobec spekulantów i paskarzy coraz bardziej się objawia. Dziś mówią o ogólnym strajku [...], a w mieście rozlepiono plakaty o sądach doraźnych w razie zaburzeń.
Warszawa, 22 stycznia
Łucja Hornowska, Wspomnienia, Biblioteka Narodowa, Dział Mikrofilmów, Mf. 89750.
Podczas odwrotu w niektóre dni pokonywaliśmy kilka kilometrów w ciągłej strzelaninie [...].
Nasze okopy robiliśmy w pośpiechu, trudno się było w nich poruszać pod ostrzałem. Kiedy nasza sytuacja zdawała się krytyczna, usłyszeliśmy serię wystrzałów z karabinów maszynowych 41 pułku. Dzięki tej kanonadzie wszystko się odwróciło. [...] Straty wroga były bardzo duże, my straciliśmy kilku żołnierzy. Na pobojowisku leżały plecaki, w których znajdowały się różne zdobycze: jedwabne materiały, damskie chusty, zegarki, pierścionki i tym podobne dobra, poza tym suchy prowiant — mąka, kasza oraz inne wiktuały. Niestety, wszystko razem się wymieszało. Najchętniej każdy z nas wybierał żywność, ale okazało się to niestrawne. Osobiście obawiałem się, że zjem pierścionek, zegarek albo jakiś inny drobny przedmiot. Dziwne zjawisko: nikt z nas nie interesował się tymi przedmiotami. Obojętnie patrzyliśmy na złoto i wszelkie dobra materialne. Każdy myślał, jak uratować swoje życie.
[...] Rosjanie po tym starciu cofnęli się i nie atakowali już tak natarczywie. [...]
Po wyjściu z Białegostoku cieszyliśmy się większą swobodą, ponieważ Rosjanie zatrzymali się na dłużej. Dopiero trzeciego dnia wieczorem przyszedł rozkaz, że do rana musimy przeprawić się po moście na drugą stronę Bugu, a do rzeki było jeszcze 40 kilometrów. Nieprzyjaciel starał się za wszelką cenę odciąć nas od dostępu do mostu. Otrzymaliśmy rozkaz porzucenia wszelkich zbędnych bagaży, z wyjątkiem karabinu, amunicji i łopatki.
Przez całą noc uciekaliśmy biegiem. Kiedy nad ranem znaleźliśmy się w pobliżu przeprawy, nieprzyjaciel zdążył już ustawić stanowiska karabinów maszynowych. Rosjanie zaczęli nas ostrzeliwać, ale szybko zorientowaliśmy się, że jest to niewielka grupa żołnierzy, która nie miała odwagi przejść na drugą stronę rzeki, aby zamknąć nam drogę. Pod ostrzałem przebiegaliśmy po moście na drugi brzeg. [...] Wzdłuż rzeki stworzyliśmy linię obronną i silnym ogniem karabinowym osłanialiśmy pozostałych. [...] Po przejściu ostatnich oddziałów most został wysadzony, dzięki czemu przynajmniej na krótko oderwaliśmy się od przeciwnika. Odgrodzeni rzeką, poczuliśmy się mniej zagrożeni, mieliśmy też przed sobą Warszawę, i to wszystko spowodowało, że ponownie wstąpił w nas duch walki.
Naprzeciwko nas wyjechały „chrzestne matki”. [...] Każdy żołnierz otrzymał od nich paczkę z zawartością: 100 sztuk papierosów, czysta bielizna, ręcznik, mydło, skarpety, słodycze, chleb, puszka konserw, karty pocztowe i ołówek. Można więc było napisać do domu list. [...]
Od trzech miesięcy mogliśmy po raz pierwszy zmienić bieliznę. Ta, którą nosiliśmy, była sztywna z brudu, potu i krwi, gdyż plecy stanowiły jedną wielką ranę od noszenia plecaka i gryzienia wszy. Po umyciu się i założeniu czystej bielizny, a przede wszystkim pozbyciu się setek „lokatorów”, każdy poczuł się jak nowo narodzony. Dalej szliśmy już bardziej swobodnie, a po minięciu Radzymina znaleźliśmy się w okolicach Warszawy. I tu nastąpiło dziwne zjawisko. W batalionie, zdziesiątkowanym i wyniszczonym, nastąpiło kompletne rozprężenie i zanik ducha bojowego. O ile wcześniej przytłaczał nas napór nieprzyjaciela i wydawało się, że nie ma już wyjścia, o tyle teraz wprost przeciwnie — wróg był dość daleko, a większość marzyła o jednym: byle do Wisły, karabin w rzekę i do domu.
Chotomów, 1 sierpnia
Jan Ziółek, Moja wojna z bolszewikami 1919-1920, Lublin 2004.
W piękny świąteczny dzień (święto Matki Boskiej) pojechałam na Ochotę, by odwiedzić moją bratową [...]. Kiedy wracając szłam do przystanku tramwajowego, zaskoczył mnie widok, który zatrzymał mnie w przerażeniu na miejscu: ulicą Grójecką ciągnęły z Warszawy ciężkie armaty i skrzynie z amunicją.
Co to ma znaczyć? Czyżby zamierzano oddać Warszawę? Z trudem powlokłam się dalej. A przejeżdżając tramwajem przez żydowską dzielnicę, ze zgrozą i gniewem patrzyłam na tłumy Żydów, rozprawiających w podnieceniu, nie maskujących bynajmniej radości. Od placu Zygmunta do Ordynackiej poszłam pieszo. Krakowskie Przedmieście było, jak zwykle w świąteczne popołudnie, pełne spacerowiczów — strojnych, spokojnych, wesołych. [...]
Mąż mój, który od robót fortyfikacyjnych wrócił później niż ja z Ochoty, powiedział, że pierwszą linię obronną na Grochowie obsadziła Legia Kobieca, a w zestawieniu z tym widok rozbawionej publiki na Krakowskim Przedmieściu zrobił na nim podobne wrażenie, jakiego ja doznałam.
Czy taka postawa Warszawy, a raczej „Warszawki”, oznaczała lekkomyślność lub obojętność? Sądzę, że nie, że „ulica” nie zdawała sobie sprawy z grozy sytuacji.
Warszawa, 15 sierpnia
Zofia Kirkor-Kiedroniowa, Wspomnienia, t. III, Kraków 1989.
Jest już teraz bitwa pod Warszawą. Dziś w nocy z naszych okien słychać było armaty i widać łuny. [...] Wracamy co dzień z biura w jakimś wspaniałym nastroju, mimo że miasto wygląda jak obozowisko albo targowica, pełne uchodźców, zwłaszcza ziemiańskich, pełne wozów, krów, owiec, koni, bryczek, ludzi.
Pogoda cudna, upały, nic nie wierzę, aby bolszewicy mieli wejść do Warszawy, choć są tuż, tuż...
Warszawa, 15 sierpnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki, t. 1, 1914-1932, Warszawa 1988.
W dniu 16 września 1925 urządziły Warszawskie Zakłady Gazowe inauguracyjny pokaz gotowania na gazie, połączony z odczytami i pogadankami. Pokaz zagaił dyrektor Świerczewski, podkreślając w swym przemówieniu przede wszystkim oszczędność, którą można osiągnąć przy użyciu kuchni gazowej zamiast węglowej. Następnie inżynier Kolisko wygłosił pogadankę, poświęconą kwestii opału w kuchni. W krótkich słowach przedstawił mówca wszystkie korzyści, które daje opał gazowy, oraz niedogodności wynikające z używania kuchni węglowej. Po tej ciekawej i pouczającej pogadance rozpoczął pan Hirszel, kierownik propagandy Warszawskiego Zakładu Gazowniczego, przy pomocy asystentki pani Kotarbińskiej-Pniewskiej, właściwy pokaz gotowania i pieczenia, przeplatając go licznymi uwagami o gotowaniu oraz obchodzeniu się z kuchenką gazową i naczyniem „Prodige”. [...]
Na zakończenie wyświetlono agitacyjny fi lm gazowniczy, wykazujący różnicę między ogrzewaniem gazowym a węglowym. [...] Po ukończeniu kursu będą wydawane kucharkom odpowiednie zaświadczenia, a następnie wezmą one udział w konkursie, przy czym te, które najlepiej i najekonomiczniej potrafi ą przygotować obiad, będą premiowane.
Warszawa, 16 września
„Przegląd Gazowniczy i Wodociągowy”, nr 11/1925, cyt. za: Rodzima energia. Nafta i gaz na polskich ziemiach, wybór i oprac. Maciej Kowalczyk, Ośrodek KARTA, Warszawa 2012.
Tegoż dnia po południu otrzymałem od gen. [Gustawa] Orlicza-Dreszera przez telefon informację, iż został on wezwany pilnie do Sulejówka. Zaraz tam wyjeżdża, nie zna powodu wezwania, ale skoro tylko będzie miał jakieś wiadomości, da mi znać. [...]
Wieczorem przybyłem do koszar. Zastałem tam już paru oficerów, wezwanych przeze mnie wcześniej. Przeprowadziłem nocną inspekcję w pułku, poinformowałem wezwanych oficerów o napiętej sytuacji politycznej, po czym udaliśmy się na spoczynek. W kancelariach pułku rozstawiono dla nas łóżka polowe.
Około godziny 2.00–3.00 w nocy obudził mnie oficer służbowy [...]. Płk [Adam] Koc zakomunikował mi, iż Marszałek [Józef Piłsudski] postanowił uporządkować bałagan w państwie. W tym celu w godzinach rannych 12 maja Marszałek wkroczy przez most Poniatowskiego do Warszawy, na czele 7 pułku ułanów i baonu rembertowskiego.
Ja, jako dowódca 36 pułku piechoty, mam postawić pułk w stan pogotowia.
Warszawa, 11–12 maja
Kazimierz Sawicki, 36 pp (Legia Akademicka) w dniach 12−14 maja 1926 r., Instytut Józefa Piłsudskiego w Londynie, sygn. 24/5/2/3/A3a, [cyt. za:] Agnieszka Knyt, Warszawa 1926: Przewrót w maju, „Karta” nr 48, 2006.
Byliśmy [wojska wierne Piłsudskiemu] w okresie wyczekiwania i bezczynności... Czekaliśmy... Przeciwległy [zachodni] brzeg Wisły był obsadzony przez piechotę.
Po pewnym czasie ruszył do natarcia przez most jakiś oddział piechoty [wierny Piłsudskiemu]. Rozległy się pierwsze strzały... a następnie przemówiła artyleria [wierna rządowi z tamtej strony mostu. Strzelała z placu Zamkowego wprost na most. Jedno lub dwa działa. Na moście — paru rannych. Pierwsi zaczęli strzelać z tamtej strony. Przynajmniej tak było koło mostu Kierbedzia, a zdaje się jeszcze nigdzie nie było działań...
Powtórzony atak [wojsk Piłsudskiego] doprowadził do zajęcia placu Zamkowego, Zamku samego i bezpośredniej okolicy. Na ulicach tłumy rozentuzjazmowanych ludzi. Gdzieniegdzie odzywają się okrzyki: „Niech żyje Piłsudski”.
Ulica Krakowskie Przedmieście, w rejonie gmachu Rady Ministrów, zamknięta podwójnymi szpalerami podchorążaków [wiernych rządowi]. Z obu stron, tj. w kierunku Zamku, jak i Nowego Światu. Podchorążowie stali ramię przy ramieniu z karabinami z nałożonymi bagnetami. Jeden szereg, a za nim w odległości kilku kroków następny.
Ponoć obradowała Rada Ministrów.
Warszawa, 12 maja
Ludwik Kmicic-Skrzyński, Przewrót Majowy 1926 roku, Instytut Józefa Piłsudskiego w Londynie, sygn. 24/5/2/1/A.11a, [cyt. za:] Agnieszka Knyt, Warszawa 1926: Przewrót w maju, „Karta” nr 48, 2006.
Na skrzyżowaniu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich zameldowałem się u ministra spraw wojskowych, który w stanie wielkiego podenerwowania dał mi rozkaz: „Zamknie pan porucznik Aleje Jerozolimskie na wysokości ulicy Brackiej, gdzie w tej chwili jest kordon policji, dublując go kordonem wojska. [...] Jeżeli będą usiłowali przerwać kordon — ma pan otworzyć ogień! Ma pan strzelać! Czy tylko mnie pan zrozumiał?". Zapewniłem pana ministra, że go rozumiem.
[...]
Wkrótce w głębi ulicy Brackiej z kierunku placu Trzech Krzyży pojawił się pluton szwoleżerów, szykując się do szarży. W wąskiej ulicy 20 koni szwoleżerów stanowiło groźną masę. Przez moment byłem zdezorientowany kierunkiem, z którego się pojawili, lecz gdy szwoleżerowie ruszyli z miejsca do szarży z pochylonymi lancami, po tej krótkiej chwili wahania zakomenderowałem: „Pierwszy strzał w górę, drugi do nich. Ognia!”. Rozległy się strzały. Pierwsze z nich oddane w górę nic im nie zrobiły, gdy podchorążowie oddawali drugi strzał — szwoleżerowie już nas mijali.
Stałem na jezdni przy trotuarze i zobaczyłem szarżującego na mnie szwoleżera. Dobyłem szabli, świadom, że lancy szwoleżera w galopie nie sparuję. Ruszyć się jednak nie śmiałem, żeby swoim odruchem nie wywołać paniki wśród podchorążych. Wszystko to działo się w ułamkach sekund i w ogromnym napięciu. W momencie, kiedy szarżujący szwoleżer był w odległości kilkunastu kroków, podchorąży Bronisław Żelkowski wysunął się przede mnie, przyklęknął i strzelił. Szwoleżer spadł z konia zabity. Jednocześnie podchorążowie stojący pod restauracją „Cristal” otworzyli ogień. Szwoleżerowie rozproszyli się, część rzuciła się w bok w Aleje Jerozolimskie w kierunku zachodnim, reszta zaś runęła w przedłużenie ulicy Brackiej w kierunku północno-zachodnim.
Sprawa była dla mnie jasna. Wychowywaliśmy podchorążych w posłuszeństwie dla głowy państwa i w poszanowaniu Konstytucji i prawa. Teraz przyszło zdawać egzamin nam — wychowawcom. W moim przekonaniu wystąpiliśmy w obronie porządku państwowego. Teraz o tę ideę rozpoczynała się walka. Miałem świadomość, że oddając pierwsze strzały ze strony Oficerskiej Szkoły Piechoty — bronię tej idei.
Warszawa, 12 maja
Henryk Piątkowski, Wspomnienia z „wypadków majowych” 1926 roku (i dyskusja na ten temat), „Bellona”, z. III, 1961 [cyt. za:] Agnieszka Knyt, Warszawa 1926: Przewrót w maju, „Karta” nr 48, 2006.
Nadciągał demonstrujący tłum i stanął murem przed kordonem podchorążych, napierając nań z bliska. Ciągle miałem nadzieję i wierzyłem, że nie dojdzie do takiej potworności, byśmy mieli doń strzelać. Ale agresywność rozhuśtanego tłumu mogła łatwo wywołać nieszczęście, boć nie mogłem wszak dopuścić do przerwania kordonu.
Wyszukiwaliśmy więc przywódców i perswadowaliśmy im konieczność zaniechania napierania na nas. Znajdowali się na miejscu tacy rozsądni, rozumiejący powagę sprawy ludzie i dzięki nim udało mi się unikać tej najstraszniejszej rzeczy.
W pewnej groźnej chwili zastosowałem nawet zastraszenie tłumu perspektywą użycia granatów gazowych, mając oczywiście na myśli gazy łzawiące. Zarządziłem wtedy „pogotowie gazowe” podchorążych w kordonie i rozdałem granaty, do których zresztą przysłano nieodpowiednie zapalniki (posądzaliśmy szkolnego oficera broni o sabotaż). Wreszcie ta wysoce denerwująca i niebezpieczna scena skończyła się wkroczeniem konnej policji, która samym swoim ruchem odsunęła tłum w głąb Alej.
Warszawa, 12 maja
Jan Rzepecki, Wspomnienia i przyczynki historyczne, Warszawa 1983, [cyt. za:] Agnieszka Knyt, Warszawa 1926: Przewrót w maju, „Karta” nr 48, 2006.
Stała się w Warszawie rzecz przeraźliwa i wspaniała zarazem, jakby rozdział z historii greckiej. Rewolucja wojskowa o ideał moralny. Dokonał jej Piłsudski, za którym stanęło całe wojsko, cała ulica, cały dół społeczeństwa. Przez trzy dni Warszawa była widownią tragicznej walki nielicznych wojsk rządowych z wojskami Piłsudskiego, walki, odbywającej się przy „asyście” nieustraszonej naprawdę publiczności warszawskiej. Zdobywano lotnisko, ulicę za ulicą. Ministerstwo Wojskowe, wreszcie Belweder. Wojciechowski i rząd Witosa zostały zmiecione. Na razie został postawiony postulat czysto moralny: nie wolno igrać z honorem żołnierza, rozkradać mienia narodu ani żyć pozorami na pokaz. Starły się w Polsce dwa narody moralne. Jeden naród twórczości i doskonalenia się, docierający do istoty zagadnień i drugi naród – naród kłamstwa i konwenansu. [...] Zostały stworzone warunki dla nowego życia. Ale co my, społeczeństwo, z nim zrobimy. Piłsudski nie może za nas zrobić wszystkiego.
Warszawa, 17 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki 1914-1965, t. 2: 1926-1934, red. Wanda Starska-Żakowska, Warszawa 2009.
Sprowadzenie prochów Słowackiego. Urządzono to imponująco. Okręt sunący Wisłą. Trumna w purpurze wysoko nad tłumami, wspaniała dekoracja miasta. Niezapomniane wrażenia. Wieczorem dyskusja z Mamusią: „Lepiej było te pieniądze wydać na domy dla nędzarzy. Jest tyle strasznych potrzeb i braków. Prochom Słowackiego wszystko jedno gdzie leżą”. Ja: - „Ale nam nie wszystko jedno. Zresztą Słowacki marzył o takim pośmiertnym tryumfie. Jego duch się raduje, albo to, co w nas jest jego duchem”. Mamusia: „Nie ma żadnego jego ducha, niestety. Jego duch, to jego dzieła”.
Warszawa, 26 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki 1914-1965, t. 2: 1926-1934, red. Wanda Starska-Żakowska, Warszawa 2009.
Wczoraj byliśmy ze St[anisławem Stempowskim] na Starym Mieście na uroczystości oddania Rynku miastu. Zawdzięczam to Mortkowiczom, którzy nam dali bilety. Uroczystość nie była dobrze zorganizowana. Polegała głównie na tym, że naokoło rynku siedziały tłumy, we środku było podium, na nim też czarny tłum, w którym zapewne coś się działo, ale co, tego na pewno nie wiem. Cztery wojskowe reflektory oświetlały plac z czterech rogów. Grały orkiestry, niekiedy trąbiły trąbki. Więcej nic nie widzieliśmy, marzliśmy. Już wracając, spotkaliśmy w ulicy Ś[więte]go Jana, i dzięki temu widzieliśmy dobrze, pochód historyczny przedstawiający dzieje polskich walk o niepodległość. Dzisiaj rano słyszałam przez radio dzwon Zygmunta, pierwszy raz w życiu. Jest to dźwięk rozbity, a razem szlachetnie brzmiący i napełniający melodyjnym dygotaniem powietrze.
Warszawa, 10-11 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki 1914-1965, t. 2: 1926-1934, red. Wanda Starska-Żakowska, Warszawa 2009.
Rewia wojskowa odbyła się na Polu Mokotowskim w pięknym słońcu i chłodnym wietrze. Znowu konie i krzyczące aeroplany, i pancerne samochody. Ludzie — tajemnica w ich wielkiej, zbitej, zorganizowanej gromadzie. Krzyczą: „Niech żyje!”, gdy nadjeżdża prezydent, gdy na trybuny wchodzi [Józef] Piłsudski. Z tym samym entuzjazmem, tak samo głośno i bezosobowo mogliby krzyczeć coś zupełnie innego.
Uroczystość na placu Saskim (od paru dni placu Piłsudskiego) oraz akademię w Filharmonii opuściłam, oszczędzając swój „delikatny organizm” na raut na Zamku. W pięknych, wciąż jakoś świetniej ozdobionych jego salach parotysięczna ciżba ludzka. Z rzeczy ciekawszych zaszła dłuższa rozmowa moja z prezydentem [Ignacym] Mościckim. Zostałam mu „przedstawiona” (zresztą nie po raz pierwszy) przez pewną zaledwie znajomą damę za jej namową. Wypowiedziałam kurtuazyjne moje uznanie dla stylu jego w zeszłorocznej przemowie na obchodzie Słowackiego i w depeszy na zjazd ociemniałych inwalidów. Zdawał się być tym zdziwiony, widocznie nie sam je napisał, powiedział, że literatura jest mu jako uczonemu daleka. Ceni ją (niestety), gdy wnosi „wartości twórcze, uszlachetniające”. Ma stosunek do książki bardzo „osobisty”, albo „rzuca ją w połowie, albo czyta od razu do końca”. Przyznał zresztą [...], że się na tym nie zna.
Warszawa, 11 listopada
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1918–1929, Warszawa 1980.
Rano przed południem jeździłyśmy z Jadzią obejrzeć Stare Miasto, którego Jadzia jeszcze w nowej szacie nie widziała. I mnie się dziś więcej podobało, niż poprzednim razem. Wyglądało jak bajka Andersena. Domy kolorowe, śnieg, tnący ukosem, lekki przymrozek, naśrodku choinka Deveya. Kiedy się o niej dowiedziałam, wydała mi się upokorzeniem, ale muszę przyznać, że ładnie wygląda. Ludność Starego Miasta w dalszym ciągu uczestniczy w pomalowanych domach. Stara zakutana baba dodawała komentarze do domu, malowanego przez Stryjeńską.
Warszawa, 1 stycznia
Maria Dąbrowska, Dzienniki 1914-1965, t. 2: 1926-1934, red. Wanda Starska-Żakowska, Warszawa 2009.
Przeżyliśmy tydzień straszliwego mrozu. Katastrofa z węglem. Widoki rozpaczliwe w składach, olbrzymie ogonki, jęczące z zimna. Ludność marznie. Warszawa bez węgla. Bezsilność „cywilizacji” wobec katastrof żywiołowych. [...]
Węgiel mamy jeszcze tylko na dziś i na jutro. [Zofia] Nałkowska szlachetna zaofiarowała mi połowę swojego, który dziś dostała.
Warszawa, 14 lutego
Maria Dąbrowska, Dzienniki 1914-1965, t. 2: 1926-1934, red. Wanda Starska-Żakowska, Warszawa 2009.
Bolesna wieść o zgonie Józefa Piłsudskiego wywołała głęboką, szczerą żałobę w sercach wszystkich narodów Rzeczypospolitej Polskiej. Naród Polski stracił największego swego Syna, który w ciągu pokoleń nie miał sobie równego; Państwo Polskie osierocone zostało przez swego Twórcę i Budowniczego, który całą swą młodość strawił w nadludzkich wysiłkach i ofiarach dla jego odrodzenia i wyzwolenia, i do ostatniego tchnienia, jak wierny ojciec, czuwał nad jego dobrem. Mniejszości narodowe, a wśród nich i my, Żydzi, straciły przez zgon Piłsudskiego człowieka, w którym widziały wyobrażenie i ucieleśnienie najpiękniejszych polskich tradycji dziejowych tolerancji i walki o wolność Ludów. Ale i daleko poza granicami Państwa Polskiego zgon Oswobodziciela Polski obudzi serdeczne współczucie wśród tych, którzy mieli sposobność zapoznać się ze wspaniałym dziełem życiowym tego Człowieka, na miarę mitologicznych centaurów, który na barkach swych dźwigał cierpienia i troski milionów.
Warszawa, 13 maja
Rafał Żebrowski, Dzieje Żydów w Polsce. Wybór tekstów źródłowych 1918–1939, Warszawa 1993.
W noc sylwestrową poniekąd już oficjalnie wolno zachowywać się nierozsądnie. Ostatnie godziny starego roku i pierwsze roku nowego wolno wypełnić głupstwem. Trzeba przyznać, że z przywileju tego korzystamy dość skwapliwie.
Wyobraźmy sobie jakiegoś przybysza z głuchej prowincji, który by znalazł się nagle w noc sylwestrową w Warszawie na Nowym Świecie, na placu Teatralnym czy na Marszałkowskiej.
Stolica „szaleje”. Nieprzerwany sznur samochodów. Poprzez mżącą mgłę olśniewająca migotliwość świateł. Tłum maszeruje chodnikami, radosny, niemal triumfalny. Nie ma już kryzysu, a może tylko... został w domu.
Przepełnione restauracje i kawiarnie. Piękne, bogate tualety pań. Obfita konsumpcja (20 zł od osoby!). Żydzi. Jazzband. Lampiony. Żydzi.
Kina. Powitanie Nowego Roku... w poczekalni. Północ. U wejścia do sali krzyk, chrzęst łamanych kości. Westchnienie ulgi: nareszcie siedzimy!
Przystanią ludzi odpornych na sugestję „nocy szaleństwa” były teatry. Spokój i powaga. Trochę nudno, ale wygodnie.
Warszawa, 31 grudnia 1933 / 1 stycznia 1934
„Gazeta Warszawska”, nr 2, z 2 stycznia 1934.
Donoszą nam z Koła nad Wartą, że zarząd tamtejszej ochotniczej straży pożarnej urządził dla miejscowej inteligencji „Wieczór sylwestrowy” w sali teatru miejskiego. Jakież było zdziwienie uczestników balu, gdy spotkali się tam z Żydami, którzy bez kontroli w wielkiej liczbie dostali się na salę. Żydostwo wzięło również udział w oficjalnej częście uroczystości.
Taniec figurowy, który miał stać się przyczyną bezpośredniego kontaktu towarzyskiego Polaków z Żydami, wywołał z polskiej strony energiczny protest. Na środku sali zebrała sie liczna grupa młodzieży, która uniemożliwiła normalny bieg zabawy.
Przerwano grę orkiestrze, a do zebranych przemówił akademik p. Paprocki w gorących słowach, nawołując obecnych Polaków do opuszczenia zabawy. Sala momentalnie opustoszała, przyczem — co warto zaznaczyć — za młodzieżą podążyli również nawet miejscowi dygnitarze „sanacyjni”.
Koło, nad Wartą, 31 grudnia 1933 / 1 stycznia 1934
„Gazeta Warszawska”, nr 8, z 8 stycznia 1934.
Dzień schodzi na pracy. [...] Na ulicach Warszawy wóz turystyczny Orbisu jeździ i agituje na zbiórkę przed poselstwem węgierskim, ażeby wspólnie demonstrować przeciwko Czechom. Typowa łobuzeria. Słuchać nie można. Swoją drogą straszny jest świat. Zawiera się przyjaźnie i w ostatniej chwili opuszczają wszyscy — nawet Sowiety. Nie mogę tego zrozumieć i nigdy pewno nie zrozumiem. [...] Trzeba zachować równowagę i płynąć. Może gdzieś ludzkość przejrzy. Kiedyś! Mnie pozostaje tylko samodoskonalenie.
Warszawa, 21 września
Marian Wyrzykowski, Dzienniki 1928-1969, Warszawa 1995.
Warszawa prawie wcale nie spała niedzielnej nocy. Od g. 20 [...] aż do samego rana na chodnikach pełno było przechodniów, a przez błyszczące jezdnie ciągnęły bez przerwy korowody taksówek i samochodów prywatnych, przerywane gdzieniegdzie powolną dryndą, wiozącą tradycję lubiących pasażerów, wymachujących wesoło kolorowymi balonikami.
Szoferzy również masowo zakupywali „lekki” towar, dekorując swe taksówki.
Dziwacznie wygladały limuzyny, sunące dostojnie po ulicach, jadące wolno, nie śpiesząc się, jak gdyby wielkie balony hamowały ich pęd. Stanowiły one doskonałą reklamę dla baloniarzy, wystawających po rogach ulic z olbrzymimi gronami wielkich, kolorowych, a przede wszystkim tanich baloników. Nauczeni przykrym doświadczeniem ubiegłych lat, kiedy nad ranem musieli wracać do domów z większością niesprzedanych baloników, baloniarze w tym roku sprzedawali swój kolorowy towar po bardzo niskich cenach. Dlatego też wszyscy starzy i młodzi zaopatrywali sie w „lekki” towar, by wesoło i radośnie pożegnać Stary Rok.
Warszawa, 1 stycznia
„Polska Zbrojna”, nr 2, z 2 stycznia 1939.
W czwartek mobilizację wreszcie ogłoszono. U nas na podwórzu [domu przy ulicy Nowolipie 53], na polecenie dzielnicowego, odbyło się zebranie lokatorów. Zeszli się w tej bramie ludzie ze wszystkich pięter, latami się niektórzy nie znali, nie pamiętali swoich twarzy, nie kłaniali się sobie. Ale teraz nad wszystkimi zawisła wspólna bomba i unieważniła podział na lepszych i gorszych.
Wybrano komendanta domu, chuderlawego pana, urzędnika gminy żydowskiej, popularnego głównie z tego powodu, że u nich służyła roześmiana Terka, cycata dziewczyna, która pozwalała wyściskiwać się chłopakom podczas rozwieszania bielizny. Ja zostałem łącznikiem komendanta i wszystko to Halinka Szerman wypisała na tablicy ogłoszeń w bramie.
Wieczorem obowiązywało już zaciemnienie. Zgasł jedyny na Nowolipiu neon nad apteką, na Marszałkowskiej schował się w czerni mój ulubiony jeleń skaczący Schichta. Dyżurowałem przed bramą z opaską na rękawie, wypatrując szpiegów i sabotażystów, obok mnie stał Łajbuś, syn krawca z parteru („szyk paryski”). Wojna przypomniała, że kiedyś razem się bawiliśmy.
Warszawa, 31 sierpnia
Józef Hen, Nowolipie, Warszawa1991.
Rano zbudziły nas dalekie detonacje i wycie syren na alarm. Ponieważ w sierpniu kilkakrotnie były tzw. próbne alarmy, teraz nie zrobiło to na nas większego wrażenia. Wygramoliliśmy się z łóżek i na rozkaz mamy poszliśmy do łazienki. Siedzieliśmy w wannie, troskliwie szorowani przez mamę, gdy znów zawyły syreny na alarm i nastąpiły serie potężnych wybuchów. Dom [przy ulicy Morszyńskiej 5] zatrząsł się lekko w posadach. Zdenerwowana mama ostro wycierała mnie ręcznikiem, gdy wpadł dziadek. „Wojna! Niemcy bez wypowiedzenia przekroczyli granicę na całej długości! Zaatakowali Westerplatte! Bombardują Warszawę! Radio przed chwilą nadało orędzie prezydenta!” — wykrzyknął. […]
Nad miastem rozszalał się ogień zenitówek. Przez okno w gabinecie dziadka widać było, jak na bezchmurnym niebie raz po raz wykwitają obłoczki szarego dymu. Od strony mostu Poniatowskiego ukazywały się na niebie srebrne sylwetki samolotów, których ciężkie dudnienie słychać było bardzo wyraźnie wśród łoskotu zenitówek i huku eksplodujących bomb. […] Nagle stało się coś strasznego. Przejmujący do szpiku kości świst i potężny huk wstrząsnął powietrzem, za nim drugi huk i trzeci. Dom zakołysał gwałtownie. Zdawało mi się, że ściana korytarza jakby się wygięła. Równocześnie za oknem dostrzegliśmy olbrzymi słup czarnego dymu: „Bomby!”.
Warszawa, 1 września
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
O 5.45 rano obudził mnie [w rezydencji w Warszawie] ogromny huk. W pierwszej chwili nie rozumiałem, co się dzieje. Nagle olśnienie — to były odgłosy wojny. Taki huk mogły spowodować tylko spadające bomby.
Wyskoczyłem z łóżka i wyjrzałem przez okno. Przed moimi oczami ukazał się jesienny, spowity we mgle Park Ujazdowski. Ludzie wybiegli na ulicę, wpatrywali się w niebo. Otworzyłem okno, by po huku i częstotliwości uderzeń zorientować się, gdzie spadają bomby. Moje dawne doświadczenie frontowe nie bardzo się przydało. To było coś zupełnie innego niż ogień artyleryjski.
Warszawa, 1 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
Znowu naloty na Warszawę. Powoli zaczynamy się przyzwyczajać. Jakoś można żyć. Kina i teatry nadal czynne.
Radio podało wreszcie upragnioną wiadomość: Anglia wypowiedziała Niemcom wojnę. Przed ambasadą angielską na Nowym Świecie i przed francuską na Frascati burzliwe manifestacje. Lada dzień na zachodzie zacznie się ofensywa aliantów.
Czy aby zdążę do Grodna, zanim Francuzi i Anglicy rozprawią się z Niemcami?
Żegnam się z matką, która już przygotowuje mieszkanie na Mokotowskiej [39] na przyjęcie rodziny i znajomych. Mokotowska — to było dla mnie więcej niż mieszkanie, w którym mieszkałem przez dwadzieścia lat. […] To była dla mnie instytucja rodzinna, symbol domu, Warszawy, a później i Polski. Matka wierzyła, że Mokotowska będzie ostoją całej rodziny, że przetrwa bombardowania, że tam będzie najbezpieczniej. […]
Ojciec odprowadził mnie na dworzec. Mówiliśmy bardzo mało. Na dworcu tłok i bałagan. Duża niewykończona jeszcze hala dworca projektu profesora Przybylskiego, osmalona niedawnym, zagadkowym pożarem, pełna zmobilizowanych roczników i podróżnych z tobołkami i dziećmi. Rozkłady pociągów nieważne. Wiele pociągów na zachód nie odchodzi. Czuć zamieszanie już nie w skali jednego dworca czy miasta, ale w skali całego kraju.
Warszawa, 3 września
Stanisław Jankowski „Agaton”, Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie. Wspomnienia 1939-1946, t. 1, Warszawa 1984.
Rano wróciłem do Warszawy. W okolicy Belwederu spotkałem maszerujące wojsko. Żołnierze w ponurym milczeniu szli w kierunku Wilanowa. [...] Wszędzie wyczuwało się, jak następujące jeden po drugim alarmy przeciwlotnicze i powtarzające się ataki powietrzne wpływają na morale ludzi. W szybkim tempie prowadzono spóźnione prace przeciwlotnicze. Podpierano piwnice domów, na ulicach, placach, w parkach budowano transzeje [rowy]. Znane osobistości, sławne aktorki, damy z towarzystwa dawały godny naśladowania przykład, wykonując od rana do wieczora ciężkie prace ziemne.
Co jakiś czas wyły syreny, komunikacja w ciągu sekundy stawała, ludzie uciekali do bram. Ulice pogrążały się w przerażającej ciszy.
Warszawa, 4 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
5 dni temu wybuchła wojna i już mieliśmy uciekać. [...] W Konstancinie w tym czasie mieliśmy do dyspozycji tylko dwa samochody osobowe. [...]
Każda ambasada pozostawiła jednego urzędnika w Warszawie. Mianowałem dyrektora biura — Mara i wystawiłem mu coś w rodzaju pełnomocnictwa, ale zaadresowałem je już do dowództwa niemieckiego. W większości wypadków jednemu dyplomacie przypadło pilnowanie placówki do czasu wkroczenia wojsk niemieckich. [...]
[...] Z rezydencji zabrałem najważniejsze dokumenty i razem z pieniędzmi wcisnąłem je do małego nesesera. Wytłumaczyłem członkom poselstwa kierunek jazdy i wyruszyliśmy. [...]
W nalotach, o dziwo, nastąpiła przerwa. Na ulicach jechał jeden samochód za drugim. Na moście dudniły ciężkie platformy wojskowe. Na Pradze, na drugim brzegu Wisły, widać było wyraźne ślady ataków z powietrza. Najbardziej ucierpiały fabryki i domy robotnicze w ich pobliżu.
Za mostem jechaliśmy już bardzo powoli. Na całej szerokości jezdni: fury chłopskie, ciężarówki, luksusowe samochody, motocykle, rowerzyści, stłoczeni piesi usiłowali poruszać się do przodu. Mój szofer zmuszony był co chwilę hamować. Co 30–40 metrów stawaliśmy i czekaliśmy długie minuty. [...]
Na furach i ciężarówkach jechały piętrowo zgromadzone meble, skrzynie, maszyny do szycia, dywany, pościel i tobołki na tobołkach. W małych czteroosobowych samochodach po 8–9 osób, głównie kobiety, starcy, dzieci, a na ich kolanach koty i klatki z kanarkami. Ludzie stali nawet na samochodowych zderzakach. Zapłakani, z czerwonymi oczyma, bladzi, z malującym się na twarzach przerażeniem, zmiętoszeni, zmęczeni. Uciekinierzy.
Warszawa, 5 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
Późnym wieczorem radio podało — i potem kilkakrotnie powtórzyło — wiadomość, że Niemcy przerwali front i że w bliskim czasie już stanąć mogą pod Warszawą; że wobec tego wzywa się ludność Warszawy do masowego udziału w akcji kopania okopów. Dla mojej dzielnicy jako punkt zborny dla osób zgłaszających się do pracy wyznaczono plac Unii Lubelskiej. W nocy, w ciemnościach pogotowia przeciwlotniczego, ulice zaroiły się. Przez Marszałkowską, pogrążoną w ciemności, przeciągały dwie fale ludzi: jedna na plac, na miejsce zbiórki, druga w przeciwnym kierunku, widać już po otrzymaniu poleceń. Słychać było okrzyki nazw ulic i numerów domów, którymi sąsiedzi nawoływali się, aby się nie pogubić, i brzęk łopat, niesionych przez część wezwanych. […] Upłynęły dwie godziny, nim oddział z mojej ulicy (przez ten czas już porządnie przerzedzony) otrzymał rozkaz wymarszu na robotę w określonej dzielnicy. Kopanie okopów trwało w jednych punktach do rana, w innych do południa. Sprowadzono trochę „kopaczy” nowych, wyłapanych na ulicach, zasadniczo jednak pracowali „ochotnicy” z nocy, teraz już traktowani jako przymusowo zwerbowani. Ludzie do tej roboty nie przyzwyczajeni po paru godzinach już ledwo podnosili łopaty.
Warszawa, 6/7 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, tom I, Warszawa 1962.
Ktoś przychodzi z wiadomością, że koło Smoczej stawiają barykadę. Wypadamy na ulicę. Ogarnia nas zazdrość: że też tym wpadło to do głowy! Ktoś był i powiedział, że trzeba stawiać barykadę, cała Warszawa stawia. Dźwigają na plecach stare graty, rzucają deski, kloce, worki z piaskiem, materace, nawet kolorowy wózek dziecinny i trzykołowy rower. Czy to znaczy, pytam, że Warszawa będzie się bronić? Tak, właśnie to, i tutaj Niemcy skręcą sobie kark.
Biję w szynę. Gong, walka się zaczyna! Nareszcie. Rzucamy się i my w sam ogień. Kto by się spodziewał, że ludzie mają tyle niepotrzebnych gratów! Wygląda na to, że ogarnął ich szał, duch samozniszczenia, wciąż coś innego wywleka się z mieszkań, jeszcze wczoraj było to nieodzowne, trudno sobie było bez tego życie wyobrazić — i nagle nic, drobiazg, rzecz nabyta, grunt to zdrowie, niech leci na barykadę, jeśli tylko wróg może się o to potknąć, jeśli tylko dzięki temu będzie można stawić opór.
Łom dzwoni o kocie łby, wyważa je, kładziemy stos kamieni przed naszą barykadą gratów. Przydałoby się coś żelaznego, podsuwa ktoś. Przechodzimy na podwórko, żeby wyłamać z ogródka balustradę. Gospodarz się wścieknie, ale kto by go pytał, dzisiaj nie ma nic świętego, nic własnego, jest tylko ta barykada, stawianie oporu. […]
Wokół naszej barykady sprężystym krokiem krąży przystojny i mocno opięty porucznik. Rozebrać mi to świństwo, mówi, psu na budę taka robota, wszystko zbudować trzeba od nowa. To saper, okazuje się, chodzi od barykady do barykady i instruuje. Ta stodoła, powiada, którą panowie nazywacie barykadą, ten śmietnik, ta gnojówka jest zagrożeniem dla mieszkańców ulicy. Zabrać mi wszystkie graty, żadnych pluskiew tu nie trzeba, barykada ma być czysta jak złoto, sposobna do walki, a nie takie nagromadzenie drewna, które po pierwszym pocisku pójdzie z dymem albo rozleci się na drzazgi. Porucznik wyraża się metaforycznie, nie o czystość mu chodzi, tylko o materiał: mają być kamienie, piasek, a przed barykadą rów.
Rów powstaje w niemrawej robocie. Wolą ofiarować ulubioną komodę niż wygarniać łopatą ziemię.
Warszawa, 7/8 września
Józef Hen, Nowolipie, Warszawa 1991.
W związku z sytuacją wojskową, prezydenta Warszawy Starzyńskiego mianowano komisarzem cywilnym przy Dowództwie Obrony Warszawy. Widocznie w odpowiedzi na to Niemcy przy bombardowaniu lotniczym miasta ze szczególną namiętnością obrzucali bombami siedzibę Starzyńskiego — ratusz i plac Teatralny. Ale i reszta miasta uległa bombardowaniu, zwłaszcza bombami zapalającymi; szczególnie Praga (Bródno, Grochów) była wówczas silnie zniszczona. Wracając pod wieczór do domu, widzieliśmy po praskiej stronie wielką łunę. [...]
Noc ta na długo pozostanie w mej pamięci. Siedzieliśmy przy aparacie radiowym, który niemal bez przerwy podawał wiadomości o pożarach, aby ostrzec mieszkańców pobliskich dzielnic i wezwać ich do pomocy przy gaszeniu pożaru. […] Wydawało nam się — nie oswojonym jeszcze z bombami zapalającymi i z pożarami — że cała Warszawa już spłonie. […]
Ranek przyniósł uspokojenie — nie na chwilę tylko, ale na kilka dni. Niemcy cofnęli się od Warszawy. Niemcy odepchnięci, Raszyn zajęty przez wojska polskie — wiadomości te podziałały na Warszawę jak wieści o zasadniczym przełomie w biegu wojny, o wielkim zwycięstwie. […] Niemcy cofnęli się, ponieważ do Warszawy doszedł nie główny trzon armii, ale zmotoryzowana kolumna, która, zatrzymana w rozpędzie, cofnęła się, aby nie stracić łączności z resztą armii. Zatrzymanie tej kolumny było względnie łatwe — ale nie oznaczało zmiany biegu wojny. Niemcy zresztą nie mieli zamiaru — nawet po dojściu do Warszawy całej armii — zdobywać miasta atakiem frontowym.
Warszawa, 8/9 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, tom I, Warszawa 1962.
Gdy wybuchła [...] II wojna światowa, miałam 12 lat, a moja siostra 9 lat. [...] My obie i mama wróciłyśmy z wakacji pod Warszawą 8 września, ale ponieważ w naszym drewniaku było niebezpiecznie, uciekliśmy do pociągu towarowego, którym kolejarze mieli jechać „na wschód” [...]. Pociąg stał na bocznicy za depo i kuźnią, przy wieży ciśnień. My w wagonach, pod wagonami okopani nasi żołnierze, na następnym torze pociąg z amunicją. Po kilku nalotach, gdy obok spadły dwa „niewypały”, nie czekając aż wylecimy w powietrze, znów uciekliśmy do domu – do murowanej piwnicy.
Przesiedzieliśmy tam 9 i 10 września (sobotę i niedzielę). W niedzielę był nalot za nalotem, posypał się na Bródno grad bomb zapalających. Bródno płonęło jak pudełko zapałek. Późnym wieczorem wyszliśmy z warsztatów. Paliła się po obu stronach Białołęcka, ogień huczał i parzył, potem wędrowaliśmy przez cmentarz Bródnowski, chowając się między grobami, gdy nadlatywał samolot niemiecki, zniżał lot i siekł po ludziach z karabinów maszynowych. I tak przez całą noc – przez Targówek, Zacisze, Wygodę, wraz z cofającym się polskim wojskiem – wróciliśmy do Warszawy przez Grochów, chwilowo znajdując schronienie w Dyrekcji Kolejowej przy ul. Targowej.
Warszawa, 8 – 10 września
Bródno i okolice w pamiętnikach mieszkańców, red. Anna Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1995.
W dniu 10 września [...] rano ludzie wybierali się do kościoła, nastąpiła tragedia tej części ludności, która mieszkała od ul. Budowlanej do ul. Nadwiślańskiej. Z samolotów zostały podpalone domy, a że drewniane, to płonęły niczym pochodnie; jednocześnie rzucano bomby burzące, na ludność, która ratowała swoje mienie względnie w popłochu uciekała w kierunku Starego Bródna; „bohaterscy lotnicy niemieccy” obniżali swój lot strzelając z karabinów maszynowych do bezbronnej ludności; bohaterowie znad Renu i Łaby zniszczyli część dzielnicy – domy drewniane płonęły jak zapałki, a ci bohaterowie zniżali lot samolotu i strzelali do bezbronnej ludności. Bródno przedstawiało żałosny widok, pozostał las kominów wzdłuż ulicy Białołęckiej, tu i ówdzie budynki murowane.
Warszawa, 10 września
Bródno i okolice w pamiętnikach mieszkańców, red. Anna Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1995.
Dzień był pochmurny. Niemniej jednak od rana nękały nas naloty i ostrzał artyleryjski na przemian. Około południa ktoś przyniósł wiadomość, że płonie Okrąglak. Nie wiedziałem, co to jest Okrąglak. Dopiero mama wyjaśniła mi, że to Katedra ewangelicka, zbudowana w XVIII wieku, za czasów ostatniego króla. Byłem oburzony. Przecież słyszałem, że Niemcy to ewangelicy. Bombardują więc kościół swego wyznania?! Nie chciało mi się to pomieścić w głowie. […]
Mimo że ze względu na otaczającą nas grozę i podniecenie nie mieliśmy specjalnie apetytu, jednakże po paru dniach głód zaczął się nam dawać we znaki. Na ryż i wędzone szproty nie mogliśmy patrzeć. Pewnego dnia ojciec przyniósł mięso. Mówił, że to z sarny trafionej odłamkiem podczas ostrzału ogrodu zoologicznego, w którym kompania ojca budowała stanowiska dla karabinów maszynowych. […]
Sarnina była trochę słodkawo-kwaśna, ale naprawdę doskonała. Dopiero po dobrej godzinie, gdy zjedliśmy, ojciec wyjawił prawdę. Wcale nie była to sarnina, lecz kawał zadu konia artyleryjskiego, zabitego gdzieś na Żoliborzu odłamkiem bomby.
Warszawa, 16 września
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
W domu coraz ciężej. Wszystkie zapasy wyczerpane. Coraz częściej doskwiera nam głód. W czasie jednego z wypadów na miasto chwyta mnie nalot przy dworcu. Przejście Marszałkowską niemożliwe. Chronię się w bramie nawpółuszkodzonego domu. Znalazło się tam również trzech mężczyzn i dwie kobiety. Ludzie ze sfer pracujących. Słychać detonacje bomb. Sklepienie drży nad głowami. Wywiązuje się krótka rozmowa:
— Najgorszy to ten głód — mówi jedna. — Do huku to już się przyzwyczaiłam, ale w domu trzy gęby głodne, którym nie mam co dać jeść. Jak tak dalej pójdzie, to już te cegiełki przyjdzie nam pogryzać.
— Wczoraj — powiada druga — poleciałam na plac Zbawiciela, bo powiadali, że tam chleba dostanę. Ogon długi. Stoimy i czekamy… Zaczął się nalot. Nikt się nie ruszył, żeby miejsca w kolejce nie stracić. Naraz, jak się jedna cholera opuści, jak zacznie się po nas przejeżdżać, to kilku ubili na miejscu. Reszta stała dalej! Niech tam! Lepsza śmierć od kulki, niż z głodu. Mój wyrwał się wczoraj na Ochotę, żeby kartofli wygrzebać, takie ci sobie na nich urządzili polowanie — jak do kaczek w polu strzelali. Jeden sobie fiknął, to drugi — wszystko jedno, kartofle grzebał. Wczoraj — powiada któryś z mężczyzn — ulotki rzucali. Straszą, że jak się nie poddamy, to nas gazami wytrują.
— Co? — wrzasnęła kobieta. — Gazami chcą nas truć psubraty? Cholera ich prędzej wydusi, niż się poddamy!
I tu się posypał grad odpowiednich warszawskich powiedzonek pod adresem najeźdźcy. Tym ludziom tak przed chwilą zmęczonym i głodnym nikt nie ma prawa powiedzieć: „Poddajcie się”.
Warszawa, 20 września
X.Y. [Anna Jachnina], Pamiętnik z obrony Warszawy, Warszawa 1942.
Z wielu odbytych u mnie [w mieszkaniu w Alejach Ujazdowskich 34] zebrań jedno szczególnie zasługuje na wymienienie — odbyło się ono [...] w momencie niemal największego napięcia bombardowania i wtedy, gdy wszystkim już było wiadomym, jak straszna katastrofa spotkała Polskę. Zebranie liczne bardzo jak na ten moment, bo składające się z 62 osób, reprezentowało wszystkie kierunki myśli politycznej i społecznej w Polsce. Jako temat do obrad i ewentualnej decyzji postawiono na porządku dziennym sprawę niebywale trudną, bo wytknięcia linii postępowania dla społeczeństwa polskiego wobec okupanta niemieckiego przy jednoczesnym uznawaniu zobowiązań Polski wobec aliantów.
Wysłuchaliśmy przemówień wyjątkowej miary, jak te, które wygłosił [Norbert] Barlicki, [Roman] Rybarski i [Jan] Perłowski — doprowadziły one do zupełnie jednomyślnej uchwały przyjęcia wniosku mojego, by jako linię wytyczną działania na przyszłość przyjąć tezę, że „najważniejszym naszym obowiązkiem być winno bronienie substancji Narodu, Opatrzności pozostawiając opiekę nad państwem”. Wniosek ten był wynikiem rozumowania, że Narodu Polskiego w jego stanie nieszczęścia i rozbicia nie stać na to, byt prowadzić grę polityczną na dwie strony, jak ją prowadził czasu pierwszej wojny światowej, gdy społeczeństwo polskie podzieliło się na dwa obozy, aktywistów i pasywistów.
Warszawa, 23 września
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Moje miasto dogorywa. Kłęby dymu zaciemniają niebo. Ja z gąsiorem pełnym wody. Tępy ból w przedramieniu.
Po wodę musiałem iść aż na Młynarską, gdzie znalazła się ręczna pompa. Brnę chodnikiem pokrytym łupinami od pestek. Będę myśleć o wszystkim, byle nie o nieznośnej drętwocie ramienia. Pociski wybuchają z monotonną regularnością, oblężone miasto jest ostrzeliwane z dział. Spoglądam z zazdrością na białe kubły, w których kołysze się przykryta liściem łopianu woda. Ja z tym gąsiorem jak idiota. Mam żal do rodziców, że u nas w domu nie ma wiadra. Co oni sobie myśleli, kiedy to wszystko się zaczynało — że rozkosze cywilizacji są nie do zdarcia? Od wczoraj jesteśmy bez elektryczności. Dzisiaj ustał dopływ wody. Nie ma gazet. Milczy radio. To jest gorsze niż brak jedzenia. Mama pomieszała mąkę z otrębami i upiekła jakiś zakalec. Ohydne, całe szczęście zresztą, nie żre się tyle, a otręby też się kiedyś skończą. Mogli przewidzieć, że będzie głód, przecież podczas tamtej wojny jedli obierki. Tak, zgadza się mama, ale nie zaraz na początku. Leci, leci, słyszę lot szrapnela, uuuch, i zaraz ba-bach! Chyba nie doniosę tego gąsiora. Płacimy za komfort i ufność.
Pestki! Skąd tyle tego świństwa w Warszawie! Wszystkie chodniki zapaskudzone. Można dostać poza tym śledzie i ogórki konserwowe, bo zapaliły się składy, gdzie to przechowywano, ale lepiej się tym nie opychać, bo pić się chce. Ba-bach! Ba-bach! Najgroźniejsze są pociski zapalające, bo nie ma czym gasić. Widzę, że niespokojny krater Śródmieścia wciąż dymi. W ustach gorzki smak spalenizny.
Warszawa, 24 września
Józef Hen, Nowolipie, Warszawa 1991.
Był to dzień bombardowania miasta bombami rzucanymi z aeroplanów: kruszącymi i zapalającymi. Od rana rozbrzmiewał warkot motorów samolotowych, raz po raz słychać było gwizd obniżających się aparatów, po czym rozlegał się huk bomby, potem zaś jeszcze nierzadko — łoskot walących się murów. […] Pod gradem bomb burzących, rzucanych częstokroć razem z zapalającymi, osłabła energia w gaszeniu pożarów. […] Spłonęła cała, poza dwoma tylko domami, ulica Czackiego. Z ulicy liczącej kilkanaście domów, zamkniętej między dwiema ulicami, w czasie pożaru niepodobna było się wydostać; szalejący po obu stronach ulicy ogień utworzył sklepienie płomieni, pod którym biegał nieprzytomny ze strachu tłum mieszkańców.
Warszawa, 25 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, tom I, Warszawa 1962.
Kładę się na łóżku, zanurzam głowę w poduszce. Łoskoty z miejsca cichną, tylko drżenie ziemi staje się bliższe, chociaż delikatniejsze. Staram się wyobrazić sobie plażę, czysty nurt rzeczki, ławicę srebrnych rybek, złotoskóre dziewczyny o leniwych, nagich biodrach. Korowód osypanych kwieciem drzew. Jaśminy, w ustach słodko od snu i gęstej białości, jaśminy, ptak gwiżdże, biało, słodko, gwizd, jaśmin, gwizd, gwizd, ten gwizd jest coraz lękliwszy, narasta od dołu, od poduszki, wwierca się w ucho i świdruje bębenki, bije w zęby, zrywam się z łóżka i nim zdążę się wyprostować, ogłuszający cios w kark rzuca mnie z powrotem na łóżko. Trafiło, błyska mi w mózgu poprzez drgawki i huk, trafiło, ściany w ataku epilepsji, dzieci krzyczą, w uszach ból, ziemia skacze pode mną, z sufitu spada tynk, od podłogi wzbija się mgła, trafiło, myślę, więc to tak wygląda, jeszcze żyjemy, umiera się powoli, tak jak się rozpada dom, w drgawkach i rzężeniach. Wszyscy mają zadarte głowy, patrzą w sufit, który ma się rozpęknąć i runąć nam na głowy. Ale nic takiego się nie staje. Wapienna mgła stopniowo osiada, ściany uspokajają się, pod nogami mamy już nie kipiącą lawę, ale twardy beton, trochę jeszcze pomrukujący, jakby przebiegały przezeń nerwowe drżenia. „Spać w takiej chwili” — słyszę zrzędzenie którejś z cioć i myślę sobie: chyba nie trafiło.
Trafiło obok. Oglądamy z ojcem szeroki lej w głębi podwórza, pod murkiem, obok spalonego przed samą wojną garażu. Ojciec mówi z sarkazmem: „Taka ciężka bomba i spadła na spaloną budę. Zmarnowane pieniądze.”
Warszawa, 25 września
Józef Hen, Nowolipie, Warszawa 1991.
W dom, w którym mieścił się szpital [ul. Kopernika 11/13], trafiło kilka pocisków artyleryjskich, jeden w sąsiednią klatkę schodową.
Palą się prawie wszystkie domy na ulicy Kopernika; ostry gryzący dym przenika przez wybite okna. Druhna Nata zarządza ewakuację szpitala; ciężko rannych przenosimy na noszach na Smolną do szpitala oftalmicznego i do szpitala dziecięcego na Kopernika. Lżej rannych druhna Nekraszowa odprowadza na Wiejską 5, a reszta udaje się do gimnazjum im. Zamoyskiego na Smolną.
Następnie część dziewcząt przynosi prowiant, przede wszystkim chleb, a kilka czeka w kancelarii seminarium z pozostałymi do przeniesienia ciężko rannymi żołnierzami. Siedzimy na ziemi obok noszy. Okna wybite. Dookoła widać pożary, dym i swąd spalenizny szczypie w oczy — trudno oddychać. Ranni żołnierze są niespokojni, boją się, żeby ich nie zostawić. Trzymam jednego za rękę. [...]
W gimnazjum Zamoyskiego niewesoło. Ogromna oszklona klatka schodowa — szkło wybite, nie ma odpowiedniego pomieszczenia dla rannych, kuchnia zajęta przez uchodźców, brak jakiegokolwiek wyposażenia. [...]
W nocy […] schodzimy do schronu w naszym szpitalu. Piwnica pełna ludzi, artyleria wali bez przerwy. Ponieważ w dom nasz uderzyło już z dziesięć pocisków, pocieszamy się, że może najgorsze za nami. Siedzimy w gromadce, na kolanach mam oparte głowy dziewcząt. Każdy wystrzał czuje się w sercu i w mocno ściśniętym gardle. Ludzie modlą się głośno.
Nagle huk! Ciemno, strasznie, wszyscy starają się przedostać do wyjścia… Boimy się, że jesteśmy zasypani, na szczęście — nie! Ludzie przepychają się do innych piwnic, przechodzimy i my. Brak Gieni Michaleckiej. Odnajdujemy ją — ciężko ranną w nogę.
Zgłaszają się do nas ranni. Nie ma wody, mało opatrunków. Mężczyzna ranny w głowę, zdarta prawie cała skóra, krwawi silnie. Ktoś ranny w rękę, inny w nogę. Zgłasza się do nas chłopiec, może ośmioletni, i mówi: „Proszę pani, mnie tylko trochę boli noga”. Biorę do ręki nóżkę dziecka, z wierzchu tylko skóra, kość całkowicie strzaskana.
Jest dużo rannych, są zabici. Okazuje się, że pocisk wpadł przez okno na pierwszym piętrze naszego szpitala, przebił sufit i rozerwał się w schronie.
Warszawa, 25/26 września
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Ponieważ przerwa w działaniach wojennych stała się faktem oczywistym, wyszedłem z dziadkiem na miasto. Ruszyliśmy w kierunku placu Zbawiciela. Jezdnie i chodniki były obsypane gruzem i zryte licznymi lejami po pociskach i bombach. Gdzieniegdzie w głębi ocalałych podwórek widzieliśmy wojenne groby. Górne kondygnacje wielu domów po obu stronach Marszałkowskiej były wypalone. Gdy doszliśmy do rogu Marszałkowskiej i Piusa, dom narożny po zachodniej stronie przy Piusa, pomiędzy Wilczą a Piusa, płonął pełnym ogniem, tak, że musieliśmy przejść na drugą stronę ulicy. Skręciliśmy niebawem w Koszykową. Na wprost gmachu Zakładu Architektury Politechniki, leżał trup na wpół poćwiartowanego gniadosza. Poszliśmy dalej Lwowską do placu przed Politechniką. Na jezdni obok placu walało się mnóstwo porozrywanych łusek karabinowych. Zaraz za placem rysowała się linia okopów. U zbiegu Polnej, 6 Sierpnia i Lwowskiej stał na posterunku żołnierz w kaszkowatym hełmie na głowie, z bagnetem nasadzonym na karabin. Dziadek podszedł do niego, nawiązując rozmowę. Okazało się, że już kilkadziesiąt metrów dalej są stanowiska niemieckie, a te rozerwane łuski karabinowe pochodzą z podręcznego składu amunicji, w który uderzył pocisk w nocy. Skład wyleciał w powietrze.
Tą samą drogą wróciliśmy do domu.
Wieczorem przyszedł ojciec. Był załamany. Potwierdził wiadomość o zawieszeniu broni: „Pertraktacje w sprawie kapitulacji Warszawy są w toku, jednakże Warszawa nie została zdobyta. Już jutro nigdzie nie idę” — dodał. Z torby, w której nosił maskę gazową, wyjął kartkę kratkowanego papieru. Było to zaświadczenie, że Komenda Baonu Pracy udziela ojcu urlopu.
Warszawa, 27 września
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
W dzień i w nocy trwała bez przerwy prawie kanonada ciężkiej artylerii i naloty lotnicze, zgromadzeni w mym mieszkaniu w Alejach Ujazdowskich 34 moi bliscy przyjaciele i krewni w liczbie dwudziestu kilku osób, czuwając bez przerwy, konstatowali niejednokrotnie napięcie takie ostrzału, że na jedną minutę liczono do dziesięciu pocisków padających w najbliższym otoczeniu domu, brak zaś wody i światła czynił życie nie do zniesienia, gdy szczególnie wszystkie okoliczne domy stawały w płomieniach.
Niemniej gdy [...] koło południa przerwanym zostało nagle bombardowanie i rozeszła się pogłoska, że prowadzone są pertraktacje o zawieszenie broni, rozpacz ogarnęła wszystkich taka, że zdawało się, że gotowi są wszyscy bez wahania śmierć ponieść, byleby stolicy nie oddać wrogowi w ręce!
Widziałem takich ludzi, jak Jerzego Komorowskiego, jednego z dyrektorów firmy [Lilpop,] Rau i Loewenstein, znanego ze swego opanowania i zimnej krwi, który w chwili dowiedzenia się o zawieszeniu broni szlochał wprost spazmatycznie — widziałem młodych oficerów armii polskiej, którzy dowiedziawszy się ode mnie o nieszczęściu, które ich stolicę ukochaną spotyka, nie mogli pomimo zahartowania w walce swych łez powstrzymać.
Wszyscy gotowi byli na największe ofiary, a gdy stało się i na ulice stolicy wkroczyły wojska niemieckie, wszyscy bez wyjątku zachowali się z godnością wielką i opanowaniem, tak zdawałoby się trudnym do osiągnięcia u ludności Warszawy, zwykle tak impulsywnej.
O władzach polskich nie mówiono wcale!
Warszawa, 27 września
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Warszawa padła. Cios jest tak nagły i silny, że chwilowo nie wywołuje nawet reakcji.
Widok Uniwersytetu [gdzie zorganizowano I Zastępczy Szpital Okręgowy] rozpaczliwy. Pawilony porozbijane. Niektóre zawaliły się z rannymi, inne płoną jeszcze.
Komendant [szpitala] mobilizuje resztki zapasów żywności, by przekazać je do szpitala na Karową — tam wszystkich rannych mają przejąć Niemcy.
Ale już w ludziach obudziła się bestia. Jednych nawet grad bomb i pocisków nie wstrzymał od rabunku. Drudzy teraz poczuli, że są śmiertelnie głodni. Komendant organizuje służbę cywilną, rozdaje broń, sam jest wszędzie obecny; za grabież żywności przeznaczonej dla rannych wali w mordę aż huczy, bez względu na to, kto kradnie. W ten sposób opanował sytuację i zyskał posłuch tłumu.
Przychodzą meldunki z miasta. Wszędzie rabunek sklepów i opuszczonych mieszkań. Strzelanina wzdłuż ulic. Biorą wszystko, co pod ręką, nie zastanawiając się, czy zagrabione przedmioty będą im kiedykolwiek potrzebne. Ma wziąć Niemiec, wezmę ja — taka była dewiza.
A jednocześnie z przedpoli napływają meldunki, że żołnierze nie chcą się poddawać. Nie chcą opuszczać posterunków. Postanawiają strzelać do ostatniego naboju. Rozgoryczenie, dużo samobójstw wśród oficerów i żołnierzy. Chcą się bić do końca, brak amunicji zastąpić bagnetem.
Warszawa, 28 września
X.Y. [Anna Jachnina], Pamiętnik z obrony Warszawy, Warszawa 1942.
Jak się okazało, w nasze mieszkanie [w bloku przy ulicy Morszyńskiej 5] uderzyły dwa pociski. Jeden z nich […] wpadł oknem gabinetu ojca, przebił komórkę usytuowaną na poddaszu i uderzył w pianino. Na szczęście nie eksplodował. Uwiązł w pianinie, które wraz z jego uderzeniem wydało swój ostatni dźwięk. Czerep pocisku pod wpływem uderzenia rozpękł się na kilkanaście grubych ciężkich odłamków. Jeden z tych odłamków wyszarpał dziurę w podłodze. […] Ojciec wyjął potem niewypał z pianina, pozbierał wszystkie odłamki, złożył do kupy i zdrutował. Pocisk miał prawie metr długości. Gdyby eksplodował, nie mielibyśmy gdzie mieszkać. Był wystrzelony gdzieś ze Służewca lub Ursynowa.
Drugi pocisk, wystrzelony z kierunku Wilanowa, przebił skośny mansardowy sufit nad sypialnią, przeleciał przez otwarte drzwi sypialni, przebił ścianę do łazienki, podłogę pod oknem w łazience i eksplodował w mieszkaniu drugiego piętra, wybijając jeszcze otwór do łazienki państwa Szczerkowskich na pierwszym piętrze. W tym miejscu, gdzie teraz w naszej łazience była olbrzymia dziura, dwa metry na dwa, stał ostatnio konik na biegunach, na którym często harcowaliśmy po mieszkaniu, ku strapieniu mamy rysując podłogę i śpiewając głośno: „Hej, hej, ułani!” Ten sam konik, którego głaskałem po grzywie, siedząc na nocniku podczas pierwszego nalotu. Zginął jak prawdziwy ułański koń. Ocalał jakimś cudem Antkowa szabla. „To dobry znak” — powiedział ojciec.
Warszawa, 30 września
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
[Tego] dnia ukazała się nowa gazeta pod tytułem „Nowy Kurier Warszawski”, który jest odtąd jedynym pismem warszawskim.
„Nowy Kurier Warszawski” redagowany jest jako wydawane po polsku pismo hitlerowskie. Wiadomości w nim, artykuły, rysunki — wszystko to tylko głupawe powieści i felietony w odcinku. Wszystko więc jest już nie lojalne, ale pełne entuzjazmu, pogardy dla Anglii i Francji. Osobliwości tego pisma polegają na tym, że wiadomości w nim są zawsze spóźnione i że nie zawiera żadnej kroniki lokalnej, nie podając nawet nic o prowadzonych w Warszawie robotach, o wydawanych w Warszawie zarządzeniach itd. Osobliwości te wynikają podobno stąd, że pismo to wydawane jest w Łodzi i drukowane poprzedniego dnia jako polska wersja — w tłumaczeniu i z silnymi skrótami, czasem z charakterystycznym opuszczaniem szczególnie dla nas niestrawnych wiadomości, artykułów czy ustępów w nich — niemieckiego pisma łódzkiego „Deutsche Lodzer Zeitung”. Oba pisma, warszawskie z danego dnia i łódzkie z poprzedniego, są równocześnie w sprzedaży, przy czym łódzkie zawiera zawsze więcej wiadomości.
Warszawa, 11 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Są to już ostatnie dni dostępności radia, bo do 5 listopada wszystkie aparaty muszą być oddane w komisariatach policji, a poszczególne domy mają już powyznaczane daty wcześniejsze, widać aby zakończyć procedurę bez tłoku na czas. Ja już swój musiałem oddać. Rzecz charakterystyczna: przy oddawaniu aparatu notowane jest wyznanie właściciela — widocznie losy aparatów mają być niejednakowe dla Żydów i nie-Żydów.
[...] Przed paru dniami rozklejono na murach Warszawy plakaty przedstawiające żołnierza rannego, z ręką na temblaku, wskazującego na zburzone i spalone domy i zwracającego się z wyrzutem do stojącego obok Chamberlaina; napis głosi: „Anglio, twoje dzieło!”. Plakaty te są ciągle zdzierane lub przynajmniej częściowo darte, zwłaszcza losowi temu ulega część napisu z wyrazem „Anglio”. Podobno to zdzieranie plakatów przypłaciło już życiem kilka osób, pobytem w więzieniu — większa liczba.
Warszawa, 28 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dzisiaj jest wigilia święta zmarłych — Wszystkich Świętych. Świece nagrobkowe zapłonęły dziś wieczorem na grobach rozsianych po placach i ulicach miasta, stwarzając niezwykły widok, znowu uprzytomniający grozę dni oblężenia Warszawy. Groby te zresztą pozostaną już niedługo — wszystkie zwłoki podlec mają ekshumacji i przeniesieniu na cmentarz staraniem rodzin, po upływie zaś prekluzyjnego terminu pozostałe przeniesione będą przez władze miejskie do grobów zbiorowych: zarządzenie traktowane jako mające charakter przepisów sanitarnych, ale wynikłe chyba i z innych motywów. Grób taki oświetlony lampkami i świecami widziałem w samym środku miasta — na rogu Al. Jerozolimskich i Marszałkowskiej. O parę kroków dalej przed cukiernią hotelu „Polonia” stał tłum i obserwował przez okno wnętrze cukierni: sala pełna, oficerowie niemieccy zmieszani z ludnością cywilną, przy fortepianie niemiecki żołnierz i Niemcy tańczący — chyba nie tylko z kobietami ze swych rodzin. Co czuł tłum, obserwujący ten widok, można się domyślać.
Warszawa, 31 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Opór moralny, który poprzednio ujawnił się w zdzieraniu antyangielskich plakatów, dziś ukazał się w nowej reakcji: proklamacje general-gubernatora porozklejane na murach zaopatrzone dziś zostały w karteczki treści następującej: „Komendant Piłsudski powiedziałby: «A my was w d.... mamy»”. Na całej ulicy Marszałkowskiej większość proklamacji ma naklejone te karteczki, nad których zrywaniem Niemcy dopiero będą się musieli mozolić.
Poza takimi reakcjami życie pozostaje nadal ponure. Pracy produkcyjnej poza handlem i niektórymi rzemiosłami (o charakterze konsumpcyjnym i „konserwacyjnym”) nie ma. Wypadki znęcania się i gwałtów nad ludnością ciągle się powtarzają: ludność żydowska jest ciągle pociągana do udziału w przymusowych, prowadzonych w sposób upokarzający, robotach; trwają mniej czy więcej legalne rewizje.
Warszawa, 3 listopada
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Pogłosek w ogóle jest dużo, często wręcz fantastyczne, stopniowo jednak tracimy poczucie, co można traktować jako rzeczy prawdopodobne: konsekwencja braku normalnej prasy i utrudnienia (od jutra uniemożliwienia) korzystania z radia. Tak więc dziś doszła do kulminacyjnego punktu rozgłosu kursująca już od kilku dni po mieście wiadomość o zamierzonym oddaniu Rosji Warszawy w zamian za zagłębie naftowe (Borysław). Podawane są już nawet szczegóły, np. data wkroczenia wojsk sowieckich — 10 listopada. Wiadomość przyjmowana jest na ogół jako zapowiedź zmiany oczekiwanej z upragnieniem, z drugiej strony — z niedowierzaniem.
Warszawa, 4 listopada
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Życie w Warszawie nadal pozostaje w stadium tymczasowości i bezczynnej wegetacji. Powierzchownie wraca Warszawa w pewnej mierze do normalnego wyglądu, choć utrudnia to prowadzone ciągle — ostatnio na wielką skalę — burzenie zniszczonych podczas oblężenia i spalonych domów; zajmuje się tym w imię bezpieczeństwa publicznego Zarząd Miejski. Wracają do normalnego wyglądu sklepy, w których zapasy zdają się jeszcze powiększać — teraz dopiero widać, jak wielkie były zapasy towarów w handlu. Ulice nadal jednak przepełnione są przekupniami — oznaka, że innych zajęć nie ma i każdy szuka zarobku — obrotniejszy sposobności zarobienia majątku — w handlu.
Jeśli w zasadniczym schemacie życia gospodarczego Warszawy rezerwy pieniężne przenosiły się stopniowo z miasta na wieś, to rozwinięty handel i transport stanowiły filtr, przez który przechodzą te rezerwy i w znacznej części zatrzymują się. Jest to oczywiście tylko częściowo zmodyfikowanie i przedłużenie przebiegu przechodzenia pieniędzy na wieś. Produkcja w mieście — poza rzemieślniczą — dalej prawie nie istnieje, zablokowanie rachunków bankowych nie zostało zniesione.
Warszawa, 8 listopada
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
[Tego dnia] przyjechał do Warszawy pan [William C.] McDonald, współpracownik utworzonego w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej pod przewodnictwem byłego prezydenta Herberta Hoovera Komitetu Pomocy dla Polaków. Obeznany ze stosunkami w Polsce, gdyż w niej przez kilka lat pracował, i adresowany wprost do mnie przez władze Komitetu, odwiedził mnie i zaproponował, bym przystąpił z nim niezwłocznie do pracy nad utworzeniem instytucji, która by była w Polsce odpowiednikiem powstałego w Ameryce komitetu.
Liczne godziny strawione na obradach z panem McDonaldem, który się okazał człowiekiem umiejącym wejść rzeczowo i psychologicznie w nasze ówczesne położenie, dały w rezultacie osiągnięcie jego pełnej zgody na postulaty, które miały być wzięte za podstawę projektowanej instytucji pomocy społecznej w Polsce. [...] Wszystkie one były zgodne z życzeniami naszymi. Dążyć musiały przecież w kierunku stworzenia instytucji czysto polskiej, jednolicie zorganizowanej, a pracującej uczciwie, więc nieobawiającej się żadnej kontroli, a tym bardziej ze strony ofiarodawców przychodzących z pomocą wówczas na bardzo szeroką skalę zakrojoną. Mówił mi bowiem pan McDonald, że przewidywane rozmiary pomocy sięgać miały milionów dolarów w pieniądzach, a przede wszystkim żywności, odzieży i medykamentów.
Warszawa, 9 listopada
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Terror ma być teraz […] ujęty w normy prawne. Rozporządzenie general-gubernatora [Hansa Franka], ogłoszone na czele ostatniego numeru „Warschauer Zeitung”, zawiera długi wykaz przestępstw zagrożonych karą śmierci. Są one ogólnie określone jako akty gwałtu skierowane przeciwko niemieckiej władzy państwowej, urządzeniom władz, życiu i własności Niemców. Wchodzą tu więc np. uszkodzenia rzeczy służących pracy urzędników niemieckich, akty gwałtu względem Niemców z powodu ich narodowości, podpalanie majątków Niemców. Na równi ze sprawcą traktowany jest podżegacz i pomocnik, na równi z przestępstwem dokonanym — usiłowanie, przyrzeczenie dokonania, wejście w tej sprawie w poważne porozumienie, przedłożenie lub przyjęcie propozycji, niezawiadomienie władz o wiadomym danej osobie fakcie przygotowywania przestępstwa — podobnie jak niezawiadomienie władz o wiadomym fakcie posiadania przez kogoś broni. Wykaz jest tak obszerny i wszechstronny, że niemal każda osoba w Polsce może być przy dobrych chęciach pod jeden z punktów podciągnięta.
Warszawa, 15 listopada
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dzisiejsza polska gazeta przyniosła szereg wiadomości o zarządzeniach przeciwżydowskich w Warszawie. Tak więc dwa zarządzenia szafa obwodu (gubernatora) warszawskiego wprowadzają: od 1 grudnia — a więc od dnia następnego po wydaniu rozporządzenia — obowiązek noszenia przez wszystkich Żydów, z wyjątkiem tylko dzieci do lat 12, opasek podobnych jak w obwodzie krakowskim i z takim samym zakresem jak tam, tzn. łącznie z osobami pochodzenia mieszanego, oraz obowiązek oznaczania w ten sam sposób (niebieska „gwiazda Syjonu” na białym tle) wszelkich przedsiębiorstw żydowskich, przy czym w tym wypadku właściciel mieszanego pochodzenia nie jest traktowany jako Żyd.
Dalej donosi gazeta, że w domu Nalewki 9 zdarzył się wypadek zabójstwa policjanta polskiego przez Żyda, zamieszkałego w tym domu, przy czym zabójcy udało się zbiec; „za karygodne zachowanie się” zamieszkałych w tym domu 53 mężczyzn rozstrzelano. Jest to ten sam przypadek, o którym słyszałem przed kilku dniami jako o powodzie nałożenia kontrybucji (okazuje się, że zabito policjanta, nie żołnierza); podobno zabójcą był jakiś notoryczny, karany kilkakrotnie przestępca, który mieszkał w tym domu — za to odpokutowali jego mieszkańcy; kontrybucja miała być warunkiem ocalenia życia aresztowanym, jednak gdy przedstawiciele gminy zgłosili się, kontrybucję pobrano, ale oświadczono, że aresztowani są już rozstrzelani.
Warszawa, 30 listopada
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Wydawało mi się już, że indywidualne grabieże ustały, że weszliśmy już w okres planowego i systematycznego grabienia „organizacyjnego”, bez dawania swobody poszczególnym wojskowym. Okazuje się jednak, że tak nie jest. Właśnie w tych dniach dom moich krewnych odwiedzony był przez Niemców. Mieszkania żydowskie były przedmiotem zainteresowania ekipy złożonej z kapitana, żołnierza i jakiegoś cywilnego; zabierano z mieszkań obrusy, ręczniki, firanki, bieliznę osobistą, wazony, maszynki do mielenia kawy i mięsa, lampy, żywność — cukier, herbatę itp., no i oczywiście kosztowności i pieniądze.
Zabieranie pieniędzy odbywa się w różny sposób: niedawno słyszałem o obchodzeniu mieszkań żydowskich przez Niemców, którzy twierdzili, że Żydom wolno mieć w gotówce tylko 500 zł (co nie odpowiada prawdzie — maksimum dozwolone wynosi 2000 zł) i zabierali nadwyżki. Jeśli dodać, że są wypadki zamykania i wywłaszczania — bez żadnych szczególnych powodów i oczywiście bez odszkodowania — sklepów żydowskich, otrzymuje się zupełnie jednolity obraz, dający się opisać jako wyjęcie Żydów spod opieki prawa.
Warszawa, 9 grudnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Pogłoski tymczasem obejmują już nowe pola. Szeroko krąży pogłoska, że Hitler padł ofiarą nowego zamachu i nie żyje, druga — nie mniej nieprawdopodobna — że w Niemczech powstały już rady delegatów żołnierskich. Pogłoski te mimo niewiarygodności są widocznie chętnie przyjmowane i powtarzane wobec zupełnej niemal depresji, w jakiej żyje dziś większość ludności.
Drugim czynnikiem sprzyjającym rozchodzeniu się tych pogłosek jest oderwanie się zupełnie ludności od gazet wobec wyjątkowo ohydnej formy i niskiego poziomu gazety polskiej („Nowy Kurier Warszawski”) i nieufności do gazet niemieckich. Uważając, że gazety te przy odpowiednim ich czytaniu dają jednak orientację w sytuacji, myślałem o uruchomieniu jako przedsiębiorstwa czytelni tych pism; opinia powszechna jednak była, że instytucja taka znalazłaby się pod zbyt czujną opieką policji, tak że ostatecznie nie podjąłem nawet próby.
Warszawa, 11 grudnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dziś jeszcze święta; jest cicho i dość spokojnie — nie słychać żadnych złowrogich nowin. Ulice dalej pełne niemieckich żołnierzy, ale o grabieżach i napadach nie słychać. Zjawiła się pogłoska, że ma ustąpić ze swego stanowiska Frank, a na jego miejsce przyjść ktoś reprezentujący łagodniejszy kurs. Mówi się też o względach okazywanych przybyłemu zza kordonu sowieckiego Januszowi Radziwiłłowi, co miałoby wskazywać na istnienie jakichś projektów organizowania polskiego aparatu „rządowego”. Oczywiście trudno te pogłoski pogodzić z faktami znamionującymi wzmożenie terroru — przyszłość pokaże, ile w nich jest prawdy.
Warszawa, 26 grudnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Cała Warszawa jest dziś pod wrażeniem wypadków w Aninie. Okazuje się, że było tam zabitych dwóch Niemców, oficer i żołnierz, w wyniku kłótni w karczmie, w zwadzie pijackiej. W odpowiedzi na to Gestapo zaaresztowało ponad 100 osób, wyciągając je z will, z kolejki itp.; zebrano je w nocy i rozstrzelano, bodaj z karabinów maszynowych. Ponadto łapano napotykanych przechodniów i wieszano na drzewach. Panika powstała taka, że ludność Grochowa, sąsiadującego z terenem tej krwawej akcji — Wawrem i Aninem — w strachu przed tym samym losem rzuciła się wśród nocy do ucieczki, kierując się do Śródmieścia Warszawy. Dochodzenia zresztą są jeszcze prowadzone, podobno kobiety w koszulach wyprowadzono na mróz 10°, aby wydobyć zeznanie, kto był zabójcą.
Warszawa, 28 grudnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Ostra zima tegoroczna daje szczególnie odczuć kryzys węglowy, jaki przechodzimy. Zaopatrywanie się w węgiel odbywało się z trudnościami od początku okupacji; w zależności od większego czy mniejszego w różnych okresach liberalizmu Niemców w dopuszczaniu do nas transportów węgla, sytuacja na rynku węglowym zmieniała się, węgiel jednak można było dostać w cenie 80-100 zł za tonę, dwukrotnie wyższej niż przed wojną.
Ostatnio natomiast sytuacja gwałtownie się pogorszyła: nie tylko transporty są rekwirowane, ale jest ich bardzo niewiele, zdaje się nawet, że na pewien czas wstrzymano je zupełnie. Cena węgla podniosła się do 300 zła za tonę, niekiedy nawet i więcej — opowiadano mi o wypadkach płacenia 50 zł za 100 kg, a nawet 10 zł za 10 kg; ogonki przed składami detalicznymi węgla wydłużyły się, walki o węgiel stały się zaciętsze. Powszechnie niedojadająca ludność ponadto zaczęła marznąć. W poszukiwaniu ochrony przed zimnem rzucono się na wszelkie dostępne drzewo. Na ulicach dalszych od Śródmieścia wycinane są drzewa, sztachety z płotów wyjmowane są na opał nawet w okolicach tuż przy Śródmieściu.
Warszawa, 5 stycznia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Pod wpływem mrozu raczej zmniejszyła się liczba sprzedawców ulicznych — w ogóle bowiem mimo nowego zarządzenia, działają oni dalej i dotąd represje w stosunku do nich jeszcze się nie zaczęły. Zamożniejsze grupy ludności, zwłaszcza z dawnych pracowników umysłowych i warstw mieszczaństwa, pośredniczą w obrotach hurtowych czy quasi-hurtowych: krążą po mieście, a zwłaszcza po cukierniach i kawiarniach, które znów — jak podczas wojny światowej i lat inflacji — stały się punktami zebrań „czarnej giełdy”. Jest to znów konsekwencja wytrącenia handlu z torów normalnych, legalnych obrotów, tym razem nie przez obawę przed walczącymi z sytuacją rynkową cennikami maksymalnymi, ale przez działanie rekwizycji i grabieży, odbywających się w formach nie dających się przewidzieć, a uniemożliwiających — obok trudności transportowych, celnych (granica między Rzeszą a gubernatorstwem!) itp. — działanie normalnym przedsiębiorstwom. Szczególnym przedmiotem tych obrotów czarnogiełdziarskich są kosztowności, złoto i waluty.
Warszawa, 10 stycznia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dziś po południu rozplakatowano rozporządzenie przynoszące przewrót gospodarczy: rozporządzenie generał-gubernatora o wycofaniu z obiegu banknotów 500- i 100-złotowych. Rozporządzenie głosi, że wszelkie banknoty tej wartości — wymienione są daty emisji 1919 dla pięćsetek, 1919, 1932 i 1934 dla setek, a są to daty wszystkich będących w obiegu banknotów — podlegają obowiązkowi złożenia do depozytu w Niemieckiej Kasie Kredytowej (Reichskreditkasse) w czasie od 22 do 31.I. Za banknoty te należy się wynagrodzenie w pełnej wysokości. [...]
Rozporządzenie to oznacza w każdym razie zamrożenie na pewien czas, a być może że mimo zapewnień [...] — konfiskatę wszystkich większych zasobów gotówki.
Warszawa, 17 stycznia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Nową dziedziną, która ma być objęta reglamentacją urzędową, stanie się, na mocy ogłoszonych w dzisiejszej gazecie rozporządzeń, mydlarstwo. Produkcja utrzymana ma być tylko w większych fabrykach, mianowicie tych, które w r. 1938 wyprodukowały nie mniej niż 800 ton mydła lub innych produktów w przeliczeniu na mydło w kawałkach; w ten sposób zniesiono tak liczne w tej dziedzinie drobne zakłady. Produkcję poddano daleko idącej standaryzacji, pozwalając produkować tylko kilka gatunków mydła — a więc jednego tylko typu mydło do prania (w kawałkach po 1/4 kg, z zawartością 45% tłuszczu), podobnie toaletowe, do golenia, mydło do mycia głowy, shampoon. Wszystkie fabryki muszą należeć do związku fabryk mydła w Warszawie, który ma prawo do wydawania zarządzeń, dysponuje surowcami (objętego niedawno sekwestrem kaolinu), reguluje zbyt i ceny; sprzedaż zresztą wymagać będzie specjalnego zezwolenia, tzn. sklepy będą koncesjonowane. Sprawa wydaje się o tyle symptomatyczna, że wskazuje na tendencje gospodarki okupantów w zakresie przemysłu.
Warszawa, 4 lutego
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
[Dzisiejszą] nowiną jest „wygnanie nosicieli bakterii z kolei”. Rozporządzenie generał-gubernatora zabrania Żydom jazdy kolejami, chyba że istnieje zarządzenie generał-gubernatora, urzędu lub szefa obwodu. Wykroczenia karane mają być więzieniem lub karą pieniężną w nieograniczonej wysokości. Uzasadnienie jest podwójne: „Żydzi, którzy, jak wiadomo, mieszkają w swoich polskich ghettach w najniemożliwszych warunkach sanitarnych, mają (dotąd) możność przepychania się wśród innej ludności w wielekroć przepełnionych kolejach, a w ten sposób narażają współpodróżujących na wszelkie możliwe epidemie i choroby”; poza tym ma się w ten sposób utrudnić Żydom powszechnie jakoby uprawiane przez nich paskarstwo. Ten zarzut — niezależnie od motywów etycznych — o tyle mija się zupełnie z prawdą, że warunki polityczne doprowadziły do „zaryzykowania” tej dziedziny życia gospodarczego.
Warszawa, 8 lutego
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Wybrałem się [z Grodziska Mazowieckiego] nareszcie do Warszawy mimo silnego mrozu. W tramwaju taki ścisk, że przez całą drogę, która zresztą trwała prawie 3 godziny, stałem między ławkami. Warszawa, jak za każdym razem, zrobiła na mnie przygnębiające wrażenie. Ciągle zapomina się, że to miasto jest tak zniszczone. Wszędzie trzeba schodzić na jezdnię, żeby wymijać grożące zawaleniem ruiny. Chodniki pełne wybojów. W dodatku olbrzymie śniegu tamują ruch do tego stopnia, że miejscami można się przesuwać głębokimi śnieżnymi parowami jedynie bardzo wolno i gęsiego. Nie spotyka się ludzi elegancko ubranych. Na wszystkich ulicach pełno podskakujących dla rozgrzewki sprzedawców tytoniu, sacharyny, nafty, obwarzanków, galanterii, książek itp. Na jezdniach pracują gromady zmaltretowanych Żydów z białymi opaskami na ramionach.
Warszawa, 20 lutego
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
W czasie tego pobytu w Warszawie spotkała mnie [...] niezwykła przygoda, jak mi się to wówczas wydawało. Oto idąc ulicą Szopena z generałem Zacharowem, moim przyjacielem, wpadliśmy pomiędzy dwa rzędy policji niemieckiej, która idąc od strony Alei Ujazdowskich i ul. Mokotowskiej, zamknęła nam ulicę i wszystkich znajdujących się tam aresztowała. Pokazywanie przeze mnie dokumentów wystawionych mi przez władze w Krakowie na nic się nie zdało i pod groźbą uderzenia kolbą musiałem z moim przyjacielem pośpiesznie wskakiwać do samochodu ciężarowego, który zjawił się nieoczekiwanie po nas.
Zostałem odstawiony na Pawiak razem ze 105 innymi osobami. Byliśmy ustawieni w szereg na podwórzu więzienia i musieliśmy wysłuchać przemówienia wypowiedzianego przez owego oficera, który nas aresztował, a obecnie, krzycząc, oznajmił nam, że jesteśmy wzięci jako zakładnicy i że jeżeli w dzielnicy, w której mieszkamy, zdarzy się w najbliższym czasie jakiś zamach lub przestępstwo, to będziemy „pociągnięci do odpowiedzialności, oddani pod sąd i rozstrzelani”. Słuchając tego oświadczenia, każdemu z nas przyjść musiało na myśl, że gdy mamy i tak być rozstrzelani, to po co tu potrzebny jest sąd. Przetrzymany zostałem na Pawiaku przez godzin kilka i na interwencję ks. Radziwiłła po południu z więzienia wypuszczony. Ten sam oficer, który mnie aresztował, odwoził mnie samochodem przysłanym przez gubernatora do domu i siedział w nim na ławeczce na przodzie, zabawiając mnie konwersacją prowadzoną tym razem głosem bardzo miłym. W pewnym momencie przed rozstaniem się zapytałem go szczerze, dlaczego rano słyszałem jego głos taki brutalny, gdy teraz mówi on ze mną zupełnie innym, krótką i wymowną była jego wypowiedź: „Tak, Panie, taki jest rozkaz” (das ist Befehl).
Warszawa, 22 lutego
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
W Warszawie dokonywa się obecnie spisu ludności. Spis przeprowadzany jest przez wydział statystyczny miejski jako spis nieruchomości i budynków (według stanu z 24 II); ma on dostarczyć informacji o warunkach mieszkaniowych w związku ze zniszczeniami wojennymi w Warszawie. Okupanci polecili jednak dołączyć jeszcze dwa kwestionariusze: jeden dla poszczególnych mieszkań z wykazem wszystkich osób, drugi, specjalnie dla Niemców, przeznaczony wyłącznie do użytku władz. Otóż w pierwszym z tych kwestionariuszy jest kilka pytań „normalnych spisowych”, ponadto zaś pytanie o „rasę”, które wywołało największe wrażenie, znów traktowane jest jako zapowiedź jakichś posunięć. Wszyscy znów zastanawiają się, jak odpowiedzieć na to pytanie, nie odpowiadając ulubionego przez Niemców wyrażenia „aryjska”: mówi się więc o stosowaniu określeń „rasa biała”, „słowiańska”, a przede wszystkim odpowiadaniu „Polak”, „Polka”.
Warszawa, 23 lutego
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Reglamentacja objęła nową dziedzinę, w sposób świadczący o zupełnie mechanicznym, nieliczącym się z konkretnymi warunkami zagadnień gospodarczych przez administrację okupacyjną. Wydane zostało mianowicie rozporządzenie generał-gubernatora o zakazie podnoszenia czynszów mieszkaniowych ponad poziom przedwojenny — z sierpnia 1939 r.; a zamiast wyższego czynszu przewidzianego w jakiejkolwiek umowie wchodzi automatycznie w życie komorne przedwojenne.
Komentarz mówi o wykorzystywaniu przez właścicieli domów sytuacji i podnoszeniu komornego, oczywiście zwłaszcza przez żydowskich właścicieli; okupanci stają w obronie biednej ludności. Rzeczywistość przedstawia obraz odwrotny. Zubożała ludność daleka jest od płacenia nawet czynszów przedwojennych; mimo obwieszczenia niemieckiego, grożącego eksmitowaniem lokatorów niepłacących bieżącego komornego, płaci przeważnie tylko jego część — nie mówiąc o licznych przypadkach zupełnego niepłacenia. Właściciele domów ten stan na ogół tolerują, dążąc tylko do zdobycia środków na wydatki administracyjne i opłacenie podatków; o podnoszeniu komornego nie ma mowy.
Warszawa, 2 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Okupanci dążą bez ogródek do wznoszenia zapór między Żydami z resztą ludności. Ogłoszone dziś zarządzenie kierownika służby zdrowia w gubernatorstwie — Walbauma, już jako kierownika nowo utworzonej służby zdrowia, zakazuje lekarzom żydowskim leczenia nie-Żydów, ale i odwrotnie: lekarzom nieżydowskim leczenia Żydów. Motywacja jest niby sanitarna: niebezpieczeństwo zarażenia się ludności od Żydów, którzy według pseudonaukowego wywodu są już na pewne choroby zakaźne uodpornieni. Obok tego jednak wskazuje się wyraźnie na chęć oddzielenia od siebie obu grup ludności i powołuje się przy tym, jako na precedens, na niedawno wydane zarządzenie naczelnika miasta Krakowa o oddzieleniu Żydów od chrześcijan w wozach tramwajowych.
Warszawa, 12 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Warszawa cała toni w błocie. Odwilż jest juz w pełni, a śniegu — mimo pociągania Żydów masami do uprzątania śniegu — zostało bardzo dużo: śnieg bowiem był co prawda zebrany, ale widocznie wskutek braku taboru nie był wywieziony. Obecnie więc to wszystko topnieje i zalewa dosłownie ulice — w niektórych miejscach po chodnikach płyną potoki, przez które ludzie z trudem się przedzierają.
Warszawa, 14 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Widocznie zrezygnowawszy ostatecznie z zamiaru rekonstruowania obecnie w jakiejkolwiek formie władz polskich (nb. wizyta Studnickiego w Berlinie zakończyła się podobno jego internowaniem w jakimś obozie), dają okupanci temu wyraz i na zewnątrz, wprowadzając w nowym rozporządzeniu generał-gubernatora zakaz używania polskich godeł państwowych. Rozporządzenie ma wejść w życie z dniem 1 IV; ale wiadomość jest podana z fotografią pozbawionego orłów mostu krakowskiego pod tytułem: Ausgelöscht [Wykreślone]...
Ten stan rzeczy ma być według gazety przyjmowany z entuzjazmem przez czynniki polskie; reportaż podaje głosy policjantów, mówiących o tym, że czują się teraz lepiej niż pod rządami polskimi. Głosy są oczywiście sfingowane, choć zresztą policjanci, według powszechnej opinii, zachowują się w najwyższym stopniu służalczo względem Niemców.
Warszawa, 15 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Wybrałem się wreszcie [z Grodziska Mazowieckiego] do Warszawy. [...]
Gdy szedłem wśród ruin ulic Królewskiej, Grzybowskiej i Granicznej, zmierzchło się niemal zupełnie. Naraz za mną rozległy się krzyki i tłum zaczął uciekać we wszystkie strony w największej panice. Jakichś dwóch wyrostków zawołało w biegu: „Rozbrajają kogoś!”. Nasłuchiwałem, czy nie rozlegnie się wystrzał, bo w takim wypadku mógłbym paść ofiarą jakiejś masakry w rodzaju wawerskiej i anińskiej. Mimo to nie dałem się porwać panice. [...] Spałem na kanapce u Płoskiego. [...] Z ulicy dochodziły odgłosy Niemców, patrolujących i jeżdżących samochodami.
[...]
W ogóle Warszawa jak zwykle zrobiła na mnie bardzo przygnębiające wrażenie. Ponieważ rozbierają popalone domy, więc coraz bardziej widać ogrom zniszczenia. Trudno zrozumieć, gdzie się mogą pomieścić w nocy te tłumy ludzi snujących się po jezdniach obok zadrutowanych chodników i piętrowych kup brudnego śniegu, którego nie ma komu uprzątnąć, chociaż rano maszerują całe kompanie Żydów z łopatami, kilofami i łomami żelaznymi. Jedna z takich gromad gwizdała patriotyczną piosenkę wojskową.
Warszawa, 19 marca
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Na ulicach ożywiony ruch, bo cały niemal handel przedświąteczny tam się odbywa. Mięsa kartkowego jeszcze nie ma (wbrew zapowiedziom), pozakartkowego zaś po cenach wolnego rynku w sklepach się nie sprzedaje — więc cały handel mięsem odbywa się na ulicach lub w bramach domów. Widać też gęsi, nawet indyczki (za 60 zł). Na ulicy też sprzedawane są strucle, nie mówiąc o stałym przedmiocie tego obrotu — warzywach itp. Oczywiście mięso, wędliny, białe pieczywo są po cenach dostępnych tylko dla niewielkiej części ludności.
Strona pieniężna obrotów też zachowuje swoje wojenne osobliwości. Ciągle daje się odczuć ostry brak bilonu; używa się więc różnych jego surogatyw: kartek wydawanych przez sklepy, a także biletów tramwajowych korespondencyjnych po 30 gr., które dyrekcja tramwajowa wypuściła ostatnio w książeczkach po 10 sztuk — też w związku z brakiem drobnych; teraz zaczęto ich używać jako monety obiegowej.
Warszawa, 23 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Napisy „Żydom wstęp wzbroniony” w sklepach stają się coraz częstsze. Nie są one na ogół wyrazem swobodnej decyzji właścicieli sklepów, ale są im raczej narzucane. Tak np. częste stają się te napisy w sklepach spożywczych, ponieważ cech cukrowników tylko pod tym warunkiem pozwala sprzedawać wyroby; być może, iż jemu znów tylko pod tym warunkiem przydziela się mąkę.
W jakim stopniu urzędowy antysemityzm przyjmowany jest przez ludność, trudno się zorientować. Niewątpliwie posiew polityki „ozonowej” daje dziś swe owoce i sprzyja tendencjom okupantów; widziałem scenę, gdy jakiegoś furmana żydowskiego przechodzący drab pod pozorem obrony konia przed znęcaniem się zapamiętale okładał i kopał, zdarzają się wypadki napadów wyrostków na Żydów, a zwłaszcza na kobiety, szczególnie zresztą z wykorzystywaniem tego dla rabunku; ale bywają i wypadki stanowczej reakcji w takich wypadkach w obronie Żydów ze strony nieżydowskich przechodniów.
Warszawa, 23 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Zajścia przeciwżydowskie utrzymują się i rozszerzają. Dzisiaj banda wyrostków, przeważnie w wieku nie wyżej 14–15 lat, obchodziła sklepy żydowskie w okolicach Marszałkowskiej, rozbijała szyby wystawowe i rabowała towary. Przechodnie zachowywali się biernie, prawdopodobnie obawiając się, że jakiekolwiek czynne ich wystąpienie spowodować może dla nich przykrości lub nawet niebezpieczeństwo; policja zaś ani polska, ani niemiecka nie pokazała się.
Trudno sobie wyobrazić, aby wypadki takie odbywały się wbrew woli władz niemieckich. Jeśli zaś dzieją się za ich wiedzą, to równie prawdopodobne, że i z ich inicjatywy. Jaki to może mieć cel? [...] Wydaje się, że gra jest może obliczona na pokazanie Żydom niebezpieczeństw grożących im ze strony polskiej ludności chrześcijańskiej i na postawienie ich oficjalnie w lepszej niż dotąd sytuacji, aby wzbudzić w nich wrażenie, że winni się oprzeć właśnie na Niemcach, jako na obrońcach przed ludnością polską; inaczej mówiąc, dążą okupanci do spotęgowania antagonizmów między obiema grupami ludności i do zabezpieczenia się w ten sposób przed jakimiś ruchami jednej z nich.
Warszawa, 25 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Zajścia antyżydowskie nie skończyły się wczoraj, dziś znowu te same bandy w różnych okolicach miasta grabiły sklepy. Bandzie zupełnie małych chłopców przewodził podobno jakiś starszy młodzieniec, student czy coś w tym rodzaju. Niektórzy z obserwatorów tych wypadków twierdzą, że widzieli w pobliżu auto niemieckie, obserwujące przebieg awantur. Podobno organizatorem tych band jest jakieś wyspecjalizowane w akcji antysemickiej stowarzyszenie „Atak”, zupełnie wyraźnie zresztą faworyzowane przez Niemców, jak świadczą napisy na kolportowanych przez nie tabliczkach dla sklepów, wzywających do bojkotowania Żydów.
Ten wpływ Niemców leży w zarodku każdej prawie występującej u nas akcji antysemickiej. Wywieszone we wszystkich już zdaje się restauracjach, restauracyjkach i barach napisy o zakazie wstępu dla Żydów są, jak się okazuje, konsekwencją nakazu wystosowanego do członków cechu restauratorów przez niemieckiego komisarza cechu.
Antysemityzm nie jest dziś przejawem samorzutnym — jest wyraźnie i niewątpliwie narzucony przez Niemców, dążących do rozdmuchiwania antagonizmów między ludnością chrześcijańską a żydowską. Wina jednak społeczeństwa — jeśli można w tych sprawach w ogóle mówić o winie — polega na tym, że zbyt łatwo daje sobie te prądy narzucać, nie przeciwstawia się im dostatecznie; a odpowiedzialność za to ponoszą w głównej mierze rządy sanacyjne, które dla celów podobnych do hitleryzmu ten antysemityzm podniecały.
Warszawa, 27 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Sprawa, która wysunęła się teraz w Warszawie na plan pierwszy, to sprawa zajść antyżydowskich. Rozwinęły się one w wielkich rozmiarach, tak że ludność żydowska żyje znów w strachu i w głównych dzielnicach żydowskich boi się pokazywać na ulicy. Rabowane są zwłaszcza sklepy — wybijane szyby, niszczone urządzenia, a przede wszystkim grabione towary; ale obok nich ofiarą napadów padają i mieszkania, tym częściej zaś przechodnie, którzy, rozpoznawani po opaskach, są bici i obrabowywani. Wszystkiego tego dokonywają bandy włóczące się po całym mieście, zarówno w dzielnicach żydowskich, jak i w Śródmieściu: na Franciszkańskiej, na Lesznie, na Marszałkowskiej, na Powiślu, na Pradze. Bandy dochodzą do siły 500 ludzi, przeważnie młodych wyrostków i różnych szumowin.
Inscenizowanie tych zajść przez Niemców staje się coraz wyraźniejsze. Powszechnie obserwowane jest robienie przez Niemców, wcale się z tym nie kryjących, zdjęć fotograficznych i filmowych; zdarza się, że z początku przyjeżdża auto niemieckie, wychodzą z niego operatorzy filmowi i potem dopiero zjawia się tłum rabusiów. Do udziału w akcji wzięto też polskich policjantów: podobno w jakimś punkcie policjant kazał otworzyć zamknięty sklep, po czym zwrócił się do czekającego tłumu, aby brać co się chce; w każdym razie nie zdarzyło się, aby gdziekolwiek policja interweniowała.
Warszawa, 28 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Akcja antyżydowska znów wzmogła się. [...] Dziś na pl. Muranowskim zatrzymano tramwaje i wszystkich Żydów z tramwajów zabrano na jakieś roboty. Działalność band ustała, widocznie na rozkaz władz niemieckich; ale propaganda antysemicka pod opiekuńczymi skrzydłami władz rozwija się: wydawnictwo „Atak” kolportuje tabliczki do mieszkań i sklepów z godłem „Topokrzyż” (topora połączonego z krzyżem) i inicjałami G.O.J. — „gospodarczą organizujmy jedność”; jak mi zwrócono uwagę, na pomysł taki mógł wpaść tylko ktoś nieznający stosunków, nie-Polak, bo wyraz „goj” jest przecież żydowskim pogardliwym określeniem chrześcijanina.
Tabliczkę taką widziałem dotąd w jednym sklepie, tym mniej korzystają z niej mieszkania. Wreszcie wydano i kalendarzyk z tekstem na odpowiednim poziomie. Wszystko tu drukowane jest w dwóch językach (co propagandzie uroku nie doda!) i z podkreśleniem aprobaty władz niemieckich.
Warszawa, 1 kwietnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dzisiejsza „Warschauer Zeitung” podaje — teraz dopiero — wiadomości o zajściach antyżydowskich, w tej formie mianowicie, że „ludność polska”, zniecierpliwiona wyzyskiem handlarzy żydowskich, uprawianiem przez nich pokątnego handlu, nieprzestrzeganiem cen maksymalnych itp., napadła na tych handlarzy i ich pobiła; w ten sposób okazała, że zaczyna rozumieć, gdzie są prawdziwi winowajcy jej nędzy i niedostatku!
Gminie Żydowskiej kazali Niemcy zwiększyć kontyngent dostarczanych robotników w opaskach. Poza tym [...] u wylotu kilku ulic — Świętokrzyskiej, Złotej — na Marszałkowską wznoszone są mury odgradzające te ulice: jakie jest przeznaczenie tego, czy myśli się o wprowadzeniu ograniczeń w ruchu między dzielnicą żydowską (która zresztą do tych punktów nie dochodzi) a reszta miasta — nie wiadomo.
Warszawa, 3 kwietnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Wybrałem się z ojcem do Warszawy. W drodze słońce od czasu do czasu ukazywało się zza chmur, ale stawy i kałuże na polach pokrywał lód, a po dołach i rowach wszędzie leżały jeszcze zaspy brudnego śniegu. Ojciec był beztroski, jakby żadnej wojny na świecie nie było. Objaśnił mi styl każdej widzianej przez okno tramwaju willi. Warszawa również nie zrobiła na nim bynajmniej przygnębiającego wrażenia. Zresztą dziury od granatów były już przeważnie zamurowane, skaleczenia od odłamków zatynkowane, leje na jezdniach pokryte cementem, a wiele domów zburzonych odbudowuje się. Mimo to znać jeszcze wielkie zniszczenia. Na Nowogrodzkiej, dokąd tramwaj dojeżdża, stoją jeszcze sterty sczerniałego śniegu. W wielu miejscach można chodzić tylko po jezdni. Ojciec polecił mi iść na Złotą, żeby załatwić sprawę emerytury jednego znajomego. Nie mogłem się tam jednak dostać, gdyż wszystkie ulice zagrodzone są kozłami hiszpańskimi i strzeżone przez policję, która nikogo nie wpuszcza ani nie wypuszcza. Napisy głoszą o panującej tam zarazie. Zarazem jednak jest to ta sama dzielnica, w której w ostatnich czasach dokonano najwięcej aresztowań.
Warszawa, 4 kwietnia
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Bomba wybuchła! Niespodzianka niemiecka nastąpiła i to w tempie szybszym, niż było to do pomyślenia. Dzisiejsza polska gazeta wychodząca po południu przyniosła wiadomość o wejściu wojsk niemieckich do Danii i Norwegii — a w parę godzin później wydany i momentalnie rozchwytany dodatek nadzwyczajny doniósł już o zajęciu całej Danii i kapitulacji przed Niemcami rządu duńskiego. Wrażenie wiadomości było piorunujące. Na ulicach potworzyły się grupy osób wspólnie odczytujących gazetę. Powszechne zapanował nastrój depresji — poczucie, że Niemcy są wszechmocne, że alianci nie zdołają im się oprzeć.
Warszawa, 9 kwietnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Powodem udręczeń i niepokojów jest pożyteczna w zasadzie akcja walki z epidemiami. W każdym wypadku tyfusu plamistego cały dom jest dezynfekowany, a wszyscy mieszkańcy poddawani obowiązkowej kąpieli. Praktycznie daje to pole do wielkiej liczby nadużyć: kradzieży dokonywanych przy okazji dezynfekcji, łapówek za zwalnianie od dezynfekcji, a obok tego do wszelkiego rodzaju szykan, zwłaszcza w stosunku do ludności żydowskiej. Drukowany dziś w „Warschauer Zeitung” wywiad z kierownikiem urzędu zdrowia obwodu warszawskiego mówi tylko o roli Żydów jako rozsadników zarazy; twierdzi np., że 8 IV było 305 wypadków tyfusu plamistego, z tego 12 przypadało na Polaków, reszta na Żydów. Jako postulat stawia się więc hermetyczne odcięcie dzielnicy żydowskiej od reszty miasta: „w jakiej formie to oddzielenie nastąpi, okaże najbliższa przyszłość”. Zapowiedź ta zrobiła specjalne wrażenie w związku z wznoszeniem murów w różnych punktach miasta.
Warszawa, 12 kwietnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Przewidywane aresztowania masowe [w związku ze zbliżającym się świętem 3 Maja] zaczęły się. Dokonano ich tym razem przez przeprowadzenie obław w cukierniach warszawskich i aresztowano wszystkich znajdujących się tam mężczyzn; przed cukierniami stało auto, na które ładowano obok mężczyzn z cukierni także przechodzących w tym czasie przez ulicę, wysiadających z tramwaju itd. Obławy te objęły wszystkie niemal większe cukiernie w Śródmieściu (u Gajewskiego zabrano nawet część kobiet), a także restauracji. Sposób dokonania aresztowań wskazuje wyraźnie na zamiar wzięcia pewnej liczby zakładników: ale czy ich wszystkich zaraz po 3 V zwolnią — pokaże się. Na razie, jak mówią, zrobiono dla tej nowej partii miejsce na Pawiaku, wywożąc wszystkich więźniów stamtąd — w liczbie ok. 800 — gdzieś w kierunku Modlina.
Warszawa, 30 kwietnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
[...] w Warszawie niebywała pustka. Jest to skutek ostatnich masowych aresztowań oraz rozporządzenia, że wszyscy młodzieńcy w wieku od 15 do 24 lat mają się zarejestrować do pracy w Prusach. Gubernator [Hans] Frank jako motyw podał, że mieszkańcy „Guberni Generalnej” żywieni są zbożem niemieckim, muszą się więc za to wywdzięczyć własną pracą. Od Chmielnej do Królewskiej wszystkie wschodnie bocznice Marszałkowskiej są zagrodzone wysokim szczelnym murem, na wierzchu którego sterczy potłuczone szkło. Przypuszcza się ogólnie, że są to prace przedwstępne do utworzenia getta.
Warszawa, 4 maja
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Całe nasze życie umysłowe pozostaje nadal w zupełnej martwocie. Poza prasą niemiecką — przysyłaną z Krakowa „Warschauer Zeitung” i polskim „Nowym Kurierem Warszawskim” oraz poza dziennikami urzędowymi: szefa obwodu i Zarządu Miasta — jedyną w Warszawie publikacją są „Wiadomości Gospodarcze” Izby Przemysłowo-Handlowej, zawierające wyciągi z dzienników urzędowych, jakąś jedną książkę pozwolono Powszechnemu Zakładowi Ubezpieczeń Wzajemnych wydrukować do użytku jego urzędników wyjątkowo; w podobny sposób ma podobno jakąś książkę wydać ZUS.
Dawne kino warszawskie „Hollywood” z występami artystów ogłasza się obecnie jako „jedyny teatr w Polsce”. Za to dba się o potrzeby kulturalne Niemców; na ich użytek, jak podaje gazeta, wykończony ma być w Częstochowie od dawna już tam budowany gmach teatralny.
O otwarciu nowych szkół niemieckich donosi gazeta z Tarnowa i Warszawy — tu jest to już trzecia szkoła niemiecka w mieście.
Warszawa, 5 maja
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Obławy odbywały się dziś w Warszawie w samym Śródmieściu. Zwykle na ten cel przeznaczone są auta kryte brezentem — tym razem ujętych wieziono w autach otwartych, nie starając się ukryć akcji, przeciwnie, dążąc widocznie do wzniecenia postrachu, może i tą drogą — do zapisywania się dobrowolnego. Obława znów objęła osoby znalezione w cukierniach, ale chwytano też na ulicach przechodniów, głównie młodych chłopców, ale też dziewczyny, także starsze osoby — łapano nawet osoby w opaskach, jakkolwiek zasadą jest, że Żydów do Niemiec się nie wysyła. Ulice opustoszały, ludzie starają się jak najmniej wychodzić, czują się jak zaszczute zwierzęta.
Warszawa, 8 maja
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Cała ludność Warszawy żyje w ciągłym strachu. Obławy uliczne nie ustają, przeprowadzane już nie tylko w cukierniach, ale i na ulicach, w tramwajach itd.; wielka obława np. przeprowadzona była dzisiaj na bazarze na Koszykowej. Trudno jest zorientować się, na kogo obławy te są nastawione i jaki jest los ofiar. Początkowo wydawało się, że jest to zabieranie ludzi na roboty [do Rzeszy]; przeczą jednak temu fakty zabierania także starszych ludzi, pomijania kobiet — które przy rekrutacji rolnej są co najmniej równie ważne jak mężczyźni, wybierania natomiast inteligentów czy osób o takim wyglądzie. Ostatecznie więc wydaje się, że są to aresztowania o charakterze masowym: po co dokonywane — nie wiadomo. Wydaje się, że Niemcy zmierzają po prostu do sterroryzowania ludności i złamania w ten sposób jakiegokolwiek oporu. Dokonywa się tego nie bez rozlewu krwi: opowiadano mi dziś o wypadku, gdy ktoś uciekający przed obławą wpadł na podwórze domu, za nim policjant niemiecki i Niemiec strzelił do uciekającego raniąc go w nogę, tym jednak się nie zadowolił, strzelił jeszcze raz, teraz już kładąc zbiega trupem.
Warszawa, 9 maja
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
A słowo stało się ciałem! Moment tak długo, z takim utęsknieniem u nas oczekiwany wreszcie nadszedł — wojna na Zachodzie! Niemcy dziś rano przekroczyli granicę Belgii, Holandii i Luksemburga — wojna na Zachodzie przestała być teorią.
Czekaliśmy na to — bo sytuacja u nas pogarszała się w takim tempie, że jasne było, iż długo tego nie wytrzymamy. A rozstrzygnięcie nastąpić mogło tylko na Zachodzie. Pomimo to wrażenie, z jakim przyjęto wiadomość, nie było jednolite. Niemcy znów mają inicjatywę w swych rękach, znów oni atakują — to było pierwszą myślą niektórych. Na ogól jednak przeważa, jak się zdaje, uczucie zadowolenia, że wreszcie „ruszyło się”.
Jakkolwiek wiadomość nadana była przez radio niemieckie już rano, południowa nasza polska gazeta jeszcze jej nie podała, gazeciarzom jednak od razu kazano zgłosić się jeszcze raz — po „dodatek nadzwyczajny”. Wiadomość jednak już od rana obiegła całe miasto.
Warszawa, 10 maja
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Od pewnego czasu trwa w Warszawie akcja przybijania tabliczek z niemieckimi nazwami ulic. Tabliczki są wieszane nad polskimi i z bardziej widocznymi napisami, tak że polskie napisy niemal giną. Nazwy są bądź tłumaczeniem dosłownym (Marschallstrasse, Honigstrasse, Königstrasse), bądź własnymi kompozycjami: plac Mirowski nazywa się „An der Markthalle”, Wolska — „Litzmannstadtstrasse”, plac Piłsudskiego wrócił do miłego Niemcom wspomnienia „Sachsenplatz”, Al. Ujazdowskie są „Lindenalee”.
Warszawa, 23 maja
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Skąd się biorą [...] Volksdeutsche, rzuca światło fakt opowiedziany mi spod okolic Warszawy, z zamieszkanych zwłaszcza przez Żydów letnisk na tzw. linii nadwiślańskiej. Otóż ci Niemcy — to właściciele „sklepów chrześcijańskich” zakładanych w okresie akcji „pokojowego” zwalczania przez ozonowy rząd handlu żydowskiego: sprowadzani wówczas licznie kupcy polscy z Poznańskiego, osiedlając się przy wydatnej pomocy władz rządowych, wspierani kredytami, uprzywilejowanymi zamówieniami — po wybuchu wojny okazali się Niemcami [...]. Antysemicka polityka w tym wypadku drogo kosztowała! Teraz ci właśnie Niemcy najbardziej dają się we znaki ludności, każąc np. w Otwocku kłaniać się sobie ludności żydowskiej.
Warszawa, 29 maja
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Ujawnieniu uległ [w gazecie „Warschauer Zeitung”] dokument, przedstawiający istotne zasady gospodarki okupacyjnej. Jest to pismo Göringa jako pełnomocnika do spraw planu 4-letniego do generał-gubernatora [Hansa Franka], określające wytyczne polityki, jaką władze niemieckie winny prowadzić na ziemiach okupowanych [...].
Ogólnym założeniem jest, że nie prowadzi się żadnej gospodarki na dalszą metę: idzie tylko o uzyskanie jak najwydatniejszej pomocy dla gospodarstwa Rzeszy przy prowadzeniu wojny: a więc wyraźnie postawiona zasada rabunkowej gospodarki. [...]
Tylko ten przemysł, który jest Niemcom w czasie wojny potrzebny, ma się utrzymać — cała reszta naszego ubogiego przemysłu iść ma tylko na zasilenie Rzeszy w żelastwo [...].
Wreszcie zawierają wytyczne znany już nam postulat dostarczenia Rzeszy miliona przynajmniej sił roboczych, robotników przemysłowych i rolnych [...].
Jako środki wykonania tego programu wskazuje pismo Göringa przede wszystkim taki rozdział żywności, aby zatrudnieni w zakładach ważnych z punktu widzenia gospodarki niemieckiej zachowywali pełną zdolność produkcyjną, reszta ludności natomiast zadowalała się minimum żywności (czyli mówiąc po prostu — głodowała). [...] Drugim postulatem jest zwalczanie wszelkiej produkcji niemieszczącej się w ramach planu, ewentualnie kierowanie jej na inne surowce — jako przykład wskazuje się na zaopatrywanie ludności w obuwie drewniane zamiast skórzanego.
Jak z tego wynika, jeśliby gospodarka niemiecka miała u nas potrwać dłużej, doprowadziłaby kraj do ruiny, do cofnięcia się w potencjale gospodarczym o kilkadziesiąt lat wstecz! I przy tym gazety niemieckie mają czelność nieprzerwanie mówić o dobrodziejstwach okupacyjnej gospodarki!
Warszawa, 8 czerwca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dzień słoneczny i piękny. Dowiedziawszy się od Tomki, że nie ma obławy w Milanówku, wybrałem się do Warszawy. Zrobiła na mnie nieco lepsze wrażenie. Sporo domów jest już odnowionych lub nawet odbudowanych. Bruki i chodniki również się naprawia. Jedynie śródmieście przedstawia nadal żałosny widok ruin. Ciągle spotyka się kapele uliczne, które grają bardzo pięknie. Przed filharmonią widziałem całą orkiestrę z dyrygentem. Grała fragment opery z towarzyszeniem śpiewu jakiegoś tenora o wyszkolonym głosie. Przed sejmem spotkałem zespół szczególnie wzruszający. Było to pięciu byłych żołnierzy. Dwóch, całkowicie ubranych, było jednonogich.
Warszawa, 10 czerwca
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
I znów przyszedł dzień niespodzianki, dzień, który zaskoczył wszystkich rozmiarami klęski: kapitulacja Paryża. Przyszła ona po dopiero co rozgłoszonych zapowiedziach obrony do ostatniego tchu, obrony przy pomocy barykad, za wszelką cenę. Rola tej kapitulacji wydaje się olbrzymia: oznacza ona nie tylko utratę nagromadzonych tu zasobów wielkiego przemysłu zbrojeniowego, centrum całego ruchu kolejowego: ale podważa ona wiarę w możliwość stawienia przez Francję oporu, wiarę zarówno w siły fizyczne, jak i w zdolność zdobycia się na ten olbrzymi wysiłek, jakiego ta sytuacja wymagała. A kto wie, czy i Niemcy nie były bliskie granic swego wysiłku? [...]
Zwycięstwo Niemiec — rzecz niedawno jeszcze, zdawało się nam, niemożliwa — zaczyna stawać przed nami jako złowrogie widmo przyszłości.
Nastroje u nas da się określić w tych warunkach tylko jako skrajne przygnębienie. A właśnie dzisiaj „Warschauer Zeitung” stwierdza, że Polacy są z klęsk francuskich zadowoleni: nie z przyjaźni do Niemców, ale z tego, że kraje zachodnie, o tyle przecież lepiej wyekwipowane od Polski, nie potrafiły się skuteczniej bronić.
Warszawa, 14 czerwca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Wiadomości o stosunkach niemiecko-sowieckich krążą w potwornych ilościach. Mówi się o przygotowaniach wojennych — o przygotowywaniu przez Niemców oddziałów ukraińskich, o budowaniu fortyfikacji, o żądaniu dostarczenia na ten cel przez gminy żydowskie 25 tysięcy robotników. Ale o wiele bardziej jeszcze rozpowszechnione są pogłoski o mającym nastąpić oddaniu części Gubernatorstwa Sowietom: o przesunięciu granicy do Bzury (która zbliżona jest do północnej części granicy między Rzeszą a Gubernatorstwem), o oddaniu trzech obwodów poza krakowskim itd. Pogłoski w związku z tym mówią o przygotowywaniu w Rosji rządu polskiego, o różnych wydawanych już odezwach. Ile w tym wszystkim prawdy, pokaże się; być może, iż jakieś pertraktacje są czy były prowadzone — ale z jakim skutkiem, nie wiadomo.
Warszawa, 26 czerwca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Nowym wydarzeniem jest akcja rosyjska w Rumunii. Dziś „Warschauer Zeitung” podała w artykule żądania, jakie Sowiety postawiły Rumunii — ale równocześnie okazało się, że stanowiły one ultimatum, wczoraj rano postawione z terminem do wieczora i w parę godzin później przyjęte. Oddanie Rosji Besarabii, północnej Bukowiny, kontroli Konstancy i jakiegoś portu naddunajskiego — to wcale niemało! A jednak Niemcy temu się nie sprzeciwiły! Widocznie jednak Niemcy w obecnej chwili nie chcieliby mieć równocześnie wojny na wschodzie — i dlatego ustępują. Ale w tych warunkach możliwe jest, że ustąpią i na naszym terenie. Wiadomości o delegatach sowieckich w Berlinie zdają się świadczyć, że jakieś pertraktacje się toczą, a pewne symptomaty wskazywałyby, że Niemcy przygotowują się do opuszczenia tej części ziem polskich. [...]
Na terenie bliskim granicy rosyjskiej przewidywania wejścia bolszewików są tak rozpowszechnione, że dużo ziemian z tych okolic opuściło folwarki i przyjechało do Warszawy.
Warszawa, 28 czerwca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Wyrazem nastrojów niemieckich jest zajmowanie się — przy całym napięciu politycznym — sprawami nowych sposobów dokuczania ludności polskiej, a zwłaszcza żydowskiej. [...]
Najważniejsza jest [...] decyzja realizowania ghetta w Warszawie. Niemcy zwrócili się w tej sprawie do magistratu, żądając od niego przygotowania akcji, którą uważają za tak dalece przesądzoną, że już opracowali przepisy wykonawcze. Jako obszar ghetta przyjęty ma być „Seuchen-Sperrgebiet” [obszar objęty epidemią]: mury [budowane od kwietnia 1940] okazują się ostatecznie przeznaczonymi do oddzielenia ghetta — wbrew wielokrotnym niemieckim zapowiedziom. Na obszarze tym mieszka duża część ludności chrześcijańskiej, odwrotnie — na zewnątrz mieszkają Żydzi, tak że wykonanie planu wymagać będzie przesiedlenia 300 tys. ludzi. Normalną administrację odstraszyłoby to; Niemców, nic sobie nie robiących ze strat, jakie by ludność poniosła, z przejść, na które byłaby narażona, ze strat społecznych w majątku, z punktu widzenia sanitarnego itd. — to nie przeraża. Co za piekło zrobi się w Warszawie, jeśli do tego dojdzie, trudno sobie wyobrazić.
Warszawa, 29 czerwca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Objawy akcji antysemickiej znów znacznie się wzmogły. [...] Szczególnym powodem bicia Żydów przez Niemców jest sprawa kłaniania się Niemcom. Przed jakimś czasem zwrócili się Niemcy do gminy, aby dać polecenie ludności, żeby wszyscy mężczyźni-Żydzi zdejmowali kapelusze przed Niemcami: nie chcieli sami wydać rozporządzenia, ale żeby to wynikało „z własnej inicjatywy” Żydów. Podobno Czerniaków był już gotów podpisać wezwanie, ale przekonano go wreszcie, by tego nie robił. Sprawa pozostała w zawieszeniu, natomiast mnożą się wypadki bicia przechodniów przez policjantów czy wojskowych z dwóch powodów: za niekłanianie się i za kłanianie się jako przejaw niedopuszczalnej poufałości.
Warszawa, 6 lipca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Pora była wczesna, ledwie się rozwidniło. Nagle ze snu wyrwał mnie alarmujący dzwonek i równocześnie walenie czymś twardym we drzwi. Wiadomo, co to znaczy. Dwaj gestapowcy z trupimi czaszkami i piszczelami na czapkach, z automatami gotowymi do strzału. Jak szczeknięcie złego psa: „Hande hoch!”. Błyskawiczna wprawna rewizja osobista i mieszkaniowa. Niczego nie znaleziono. Żona, zmartwiała z przerażenia, zachowuje na zewnątrz lodowaty spokój, byle tylko nie okazać, jak to boli. Za kilka dni ma się urodzić nasze pierwsze dziecko. Żona zostaje sama w opustoszałym mieszkaniu [...] przy ul. Opoczyńskiej 7.
Na ulicy przed bramą auto policyjne, obok wystraszony dozorca. Tylko przez szpary firanek okiennych spoglądają trwożne oczy sąsiadów. Auto rusza, kierując się w stronę północnej dzielnicy Warszawy. Zatem, przynajmniej na razie, nie aleja Szucha — tylko Pawiak.
Auto zatrzymuje się przed wysokim, ponurym murem, otaczającym budowle więzienne. „Wysiadać!”. „Iść dalej!”. Strażnik przejmuje więźnia i prowadzi go korytarzem więziennym, do kancelarii, gdzie następuje rejestracja. Potem, po przejściu długiego, ciemnego i ponurego korytarza, wychodzę na wewnętrzny dziedziniec, gdzie znajduje się już wielu mężczyzn. Przybywają ciągle nowi ludzie. Wśród tłumu również znajome twarze. Jest ponad kilkadziesiąt osób.
Prowadzą do cel. Do nory, obliczonej na 5-6 osób, wtłaczają po dwudziestu i więcej ludzi. Ciasnota nie do opisania, szczytowe okienka zakratowane i zaciemnione blaszanymi „koszami”, duchota nie do wytrzymania. Po kilku dniach do naszej celi wpychają jeszcze jednego człowieka: Adama Grabińskiego, który od zabierających go z domu gestapowców zażądał nakazu aresztowania. Najpierw na miejscu został brutalnie potraktowany i następnie na Pawiaku zamknięty w ciemnicy o chlebie i wodzie. Był w Warszawie sędzią grodzkim do września 1939 r., potem jak większość polskich sędziów, nie chcąc służyć w okupacyjnym „wymiarze sprawiedliwości”, przeszedł do adwokatury.
Warszawa, 12 lipca
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Tłumy wojska przepełniają dalej Warszawę. Widuje się teraz niejednokrotnie w tramwajach żołnierzy niemieckich poza przeznaczoną dla nich tylną platformą przyczepnego wozu także na innych pomostach, bo tam się już nie mieszczą. Opowiadania o symptomatach zbliżającej się rozprawy na wschodzie, mimo wszystkich uspokajających oświadczeniach, często się słyszy; m.in. już kilkakrotnie słyszałem o zawiadomieniach dla różnych Niemców o przydziałach na koniec lipca... do Kijowa; podobno tak samo z góry dawane były przydziały do Paryża.
Warszawa, 16 lipca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Optymizm ludności żydowskiej (jest przyjęte, że wiadomość pochodzi z agencji „Żyrafa” — żydowska radosna fantazja) syci się znów zapowiedziami oddania gubernatorstwa bolszewikom. Jak ostrożnie brać trzeba wszelkie na ten temat wiadomości, wskazuje fakt, że wiadomość o wezwaniu do wyprowadzenia się Volksdeutschów z Tomaszowa powstała zdaje się... przez poplątanie Tomaszowa Mazowieckiego z Tomaszowem Lubelskim (objętym ogólną akcją na Lubelszczyźnie). Niemniej jednak rozwiązanie takie jest oczekiwane. […]
Tymczasem jednak nic się nie zmienia, przeciwnie — ciągle są nowe posunięcia niemieckie. Podobno przygotowywane jest w najbliższym czasie wprowadzenie też w Warszawie przymusu paszportowego. Ograniczenia dla ludności żydowskiej mnożą się: w nielicznych pozostałych jeszcze w użytkowaniu parkach warszawskich — jak Park Ujazdowski — pojawiły się napisy zakazujące wstępu Żydom.
Warszawa, 25 lipca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Parę słów jeszcze o samej [„Gazecie Żydowskiej”], której dzisiejszy numer jest trzecim z kolei. Gazeta redagowana jest po polsku — widocznie liczono w ten sposób na szerszy krąg czytelników. Podobno redaktorem jej jest od dawna będący na usługach niemieckich dziennikarz Seifert. Cały ton gazety — analogicznie jak „Nowego Kuriera Warszawskiego” — słodkawego rozczulania się nad losem Żydów, oczywiście łączącego się z podziwem dla genialnych rozstrzygnięć i planów niemieckich. Mówi się tu dużo o emigracji, o przeszkoleniu i przewarstwowieniu Żydów. Ale bodajże najbardziej charakterystyczny dla celów gazety jest umieszczony w tym numerze felieton. Jest to historia jakiegoś szlachcica polskiego z Krakowa, którego dobroczyńcą stał się uczciwy bogacz żydowski z Kazimierza („Jehowa mu błogosławił w uczciwym handlu”), a którego syn z gromadą innych żaków spalił dom tegoż bogacza. Intencja tak jasna, że aż dziwne, że się nie starano jej ukryć: jak jednym z istotnych celów gazety dla ludności polskiej jest szerzenie antysemityzmu, judzenie przeciw Żydom, tak „Gazeta Żydowska” ma znów — pod tym samym patronatem niemieckim — judzić Żydów przeciw chrześcijańskiej ludności polskiej. „Divide et impera!”
Warszawa, 30 lipca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Przygotowania wojenne przeciwrosyjskie nie przeszkadzają Niemcom rozpisywać się o dobrych stosunkach niemiecko-sowieckich, o rozwoju obrotów handlowych między dwoma państwami i wielkiej ich przyszłości wobec wzajemnego uzupełniania się obu organizmów gospodarczych. Okazję do tego dają Targi Królewieckie, „Ostmesse”: „Warschauer Zeitung” wydała specjalny obszerny dodatek pod podwójnym tytułem niemiecko-rosyjskim Brücke zum Osten — Most k wostoku. Tym mostem jest oczywiście gubernatorstwo, to jest jego misja dziejowa. [...] Okazja ta […] była wyzyskana dla rozważań na temat trwałości granicy niemiecko-sowieckiej, jej naturalności z punktu widzenia warunków geograficznych, etnograficznych, a wreszcie i historycznych: dowiedziono czarno na białym, że jest to granica jeszcze z czasów Mieszka I i Bolesława Chrobrego, „wasalów Cesarstwa Niemieckiego”, odtąd ciągle wracająca do życia i sztucznie tylko w pewnych okresach (unia polsko-litewska!) przesuwana.
Warszawa, 11 sierpnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Przeżyliśmy dziś straszny dzień w Warszawie: brankę, polowanie na ludzi w nie stosowanych dotąd rozmiarach. Akcja objęła równocześnie całe miasto, prowadzona przez całą armię niemiecką. Zaczęła się rano, około godz. 10.30. Już wcześniej widać było na mieście wyjątkowo liczne patrole policyjne — zasadniczo z oznaczonych trupimi czaszkami oddziałów, „zbrojnej SS” — z karabinami, na razie jednak nie zatrzymywały one nikogo, widocznie aby nie płoszyć.
Dopiero o określonej porze rozpoczęły one wszędzie równocześnie akcję. Przedmiotem jej była młodzież męska zasadniczo w wieku określonym kiedyś jako zobowiązujący do zgłaszania się na roboty do Niemiec: 16–25 lat, chociaż zdaje się, że w poszczególnych wypadkach zabierano i trochę starszych, do trzydziestu paru lat. Patrole niemieckie zatrzymywały więc przechodniów na ulicach, przeprowadzały rewizje w raz po raz zatrzymywanych tramwajach, legitymowały mężczyzn i odpowiednich zatrzymywały.
Jadąc tramwajem przez Marszałkowską, byłem dwukrotnie poddany takiemu przeglądowi; na każdym prawie rogu stał patrol, który wyłapywał przechodniów. Jedni z policjantów pilnowali ustawionych gdzieś pod ścianą złapanych, inni wyszukiwali dalszych. Żadne zaświadczenia z pracy, przepustki itd. nie pomagały; zabierano nawet gazeciarzy, chłopców rozwożących coś na rowerach, kierowców „taksówek rowerowych”. [...] Oczywiście akcja nie była prowadzona szczególnie delikatnie: tramwaje zatrzymywano z bagnetami nastawionymi, grożąc ich użyciem w razie próby ucieczki; podobno dwie osoby były zabite przy próbie wymknięcia się, jedna bagnetem, druga zastrzelona.
Warszawa, 12 sierpnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
W Warszawie trwa zabieranie mieszkań żydowskich i znów przybiera na sile. Dzisiaj zarekwirowano mieszkania we wszystkich domach po nieparzystej stronie Wilczej, pozwalając zabierać wszystkie rzeczy poza meblami, a nawet częściowo i meble, ale dając na to po pół godziny czasu. Bezwzględność czy pastwienie się nad ofiarami przy sposobności takich akcji zależą od osób prowadzących je, dochodzą jednak do rozmiarów niesłychanych. Najrozmaitsze nadużycia i gwałty są stałym przedmiotem rozmów i opowiadań, mimo że wrażliwość nasza jest już silnie przytępiona; o tym np., że policjanci na straży przed Pałacem Blanka zatrzymywali przechodniów Żydów za niezdejmowanie czapek i delikwentom, między którymi było kilku doktorów, kazali robić za karę kilkadziesiąt przysiadów — mówi się już jako o rzeczy niemal normalnej.
Warszawa, 27 sierpnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
[...] wybrałem się do Warszawy. [...] Całe miasto skąpane było w purpurze pęków swastyk, bo jutro w związku z wcieleniem Generalnego Gubernatorstwa do Wielkiej Rzeszy ma się odbyć uroczystość przemianowania placu Józefa Piłsudskiego na Adolf Hitlers Platz. Został on udekorowany specjalnie obficie. Pomnik Poniatowskiego zasłonięty był deskami. Ale grobowiec nieznanego żołnierza ze zgaszonym zniczem tonął w biało-czerwonych kwiatach. Stale otaczała go gromada przechodniów. Ludzie zdejmowali przed nim kapelusze. Przechodzący policjant zasalutował.
Warszawa, 31 sierpnia
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
W Warszawie trwają przesiedlenia Żydów [...], trwają też obławy na Żydów do różnych robót — słyszałem np. o „werbunku” na tej drodze Żydów do pracy na jakichś zarządzanych przez Niemców folwarkach.
Za to nowe uderzenie w możliwości względnie normalnej pracy dla Żydów stanowi okólnik, wydany dla komisarzy domów żydowskich, zakazujący im zatrudniania Żydów w charakterze rządców względnie nakazujący natychmiastowe ich zwolnienie, oczywiście bez jakiegokolwiek odszkodowania. W ten sposób Niemcy, tak ciągle narzekający na lenistwo Żydów, na ich niezdolność zabrania się do normalnej pracy — odcinają Żydom wszędzie, przy każdej sposobności jej możność. Ale — do takiego stanu rzeczy w znacznej mierze przyzwyczailiśmy się i przestało to już niemal robić jakiekolwiek wrażenie.
Warszawa, 9 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dzisiejsze wiadomości, poczynając od rozgłaszanego przez megafony komunikatu mówiącego o zbombardowaniu Reichstagu i Akademii Sztuk, poprzez wiadomości gazet berlińskich, mówiące o niszczeniu przez Anglików dzielnic mieszkalnych miasta, aż do komunikatów angielskich wymieniających przedmioty bombardowań w Niemczech — wszystko to obudziło nową falę optymizmu. Istotnie, załamywania się ducha w Anglii dotąd nie ma, natomiast prasa niemiecka jest w coraz większej pasji, odpowiadającej chyba zaniepokojeniu wywołanemu angielskimi nalotami i wpływem ich na nastroje ludności.
Sytuacja, w której ludność Berlina oraz szeregu miast niemieckich spędzać musi noc za nocą w schronach, przedstawia dla ustroju opartego na terrorze niebezpieczeństwa większe niż dla ustroju demokratycznego; jeśliby ten stan rzeczy miał się przeciągać — może by wreszcie demokracja wykazała swoje dodatnie strony przy prowadzeniu wojny. Jedno wydaje się pewne: że po zakończeniu wojny Europa będzie zniszczona w nieprawdopodobny sposób.
Warszawa, 11 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Nowe rozporządzenie generał-gubernatora [Hansa Franka] normuje jeszcze jedno, dotąd niewyzyskiwane źródło dochodów skarbowych: opodatkowanie hazardu. Zamiast dawnego monopolu loteryjnego rozporządzenie wprowadza monopol gier losowych (Glückspielmonopol). Wykonywanie jego ma polegać na prowadzeniu domów gry (Spielbanken), na zakładaniu automatów gier losowych, wreszcie — na ostatnim miejscu — na urządzaniu loterii.
Wykonywająca monopol pod nadzorem wydziału finansów Generalna Dyrekcja Monopoli jest uprawniona do zakładania spółek lub uczestniczenia w istniejących dla prowadzenia domów gry. Domy te będą miały wyjątkowo jednolitą pod względem „rasowym” klientelę: Niemcom — tak samo młodzieży do 21 lat — wzbronione jest branie udziału w tych grach Żydom — w ogóle wchodzenie do domów.
Opodatkowanie przedstawia się w ten sposób, że opłata monopolowa wynosi 50% wpływów brutto domów gry, z pozostałych zaś kwot, po pokryciu kosztów i przeznaczenie części zysku na rezerwę kapitałową, zużywa się po jednej czwartej na: opodatkowanie kapitału, dotację dla PCK, dotację dla RGO, wreszcie dla Zarządu Miasta na cele opieki społecznej. W ten sposób krzewienie hazardu i ciągnięcie z tego zysków dla skarbu w najordynarniejszy sposób zamaskowano cnotliwymi celami, na które idą ochłapy po zagarnięciu głównego łupu przez Niemców.
Warszawa, 14 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Wiadomości gazetowe wskazują dalej na usiłowania nałożenia więzów na niereglamentowany obrót handlowy w ogóle, a zwłaszcza żywnością. Tak więc zarządzenie warszawskiego kierownika wydziału aprowizacji zakazuje bez pozwolenia przywozu nabiału i mięsa kolejkami dojazdowymi — zezwolenia te oczywiście udzielane nie będą, nikt zresztą nie będzie się o nie starał. Dalej podaje gazeta szczegółowe sprawozdanie ze zjazdu kierowników wydziałów kontroli cen w krakowskim wydziale tworzenia cen, oddzielnie artykuł o konieczności jak najostrzejszego zwalczania „lichwy cen” i nakładania za pobieranie nadmiernych cen grzywien. Wszystko to ma się dziać teoretycznie w imię dobra ludności, naprawdę ma służyć zwalczaniu wolnego handlu i ułatwianiu Niemcom zabierania produktów rolnych na ich użytek.
Troska Niemców o rozwój rolnictwa znajduje w dzisiejszej gazecie wyraz w reportażu z zakładu weterynarii w Puławach, a ponadto w opisie zamienionego na zakład hodowli świń warszawskiego ogrodu zoologicznego; za to pocieszono nas, że okazy zwierząt są pod dobrą opieką w... berlińskim ogrodzie zoologicznym.
Warszawa, 15 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Znowu dziś był dzień emocji: „łapanie”. Terenem obław było kilka dzielnic: Żoliborz, Grochów, Powiśle, Kolonia Staszica i Lubeckiego, domy różnych spółdzielni na Grójeckiej. Obławy odbyły się z samego rana, o godz. 5–7; odbyły się w ten sposób, że obstawiano domy, po czym obchodzono mieszkanie za mieszkaniem — wymagało to użycia wielkiej ilości sił policyjnych; jak słychać, sprowadzono oddziały policji z Lublina. W wyniku rewizji przeprowadzonych bardzo starannie w mieszkaniach, we wszelkich ubikacjach itd., zatrzymano wszystkich mężczyzn w wieku od 18 do 45 lat, a zdarzały się wypadki zatrzymywania i starszych; na punktach zbornych część zatrzymanych — zatrudnionych w niektórych instytucjach itd. — zwalniano [...].
Charakter obław można by więc, jak się zdaje, określić w ten sposób, że było to łapanie na roboty, ale z szukaniem przy tej sposobności osób podejrzanych politycznie i z wybraniem „podejrzanego” środowiska — inteligencji. Na to wskazuje już wybór dzielnic: na Woli i na Ochocie, jak się zdaje, obław nie było, na Grójeckiej wyraźnie wybrano domy zamieszkiwanie przez inteligencję. I znowu to wrażenie, że się jest przedmiotem polowania, różni krewni i znajomi złapani, i oczekiwanie, jaki będzie ich los.
Warszawa, 19 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
W wyglądzie ulicy dziś jedna zmiana: pierwszy dzień nowego podziału pasażerów tramwajowych, z usunięciem Żydów do odrębnych wagonów jako cechą istotną. Te wagony z napisem „Tylko dla Żydów” kursują bądź jako przyczepne, bądź jako pojedyncze motorowe — pierwsze oznaczone są przez zamalowaną w połowie na żółto tarczą numerową, drugie — przez tarczę całą żółtą. Wozy przyczepne zastosowano w dzielnicach żydowskich i idą one zasadniczo w każdym pociągu: przedni wagon pusty, drugi, „żydowski” natłoczony; na innych liniach tramwaje „żydowskie” puszczono jako osobne wozy motorowe, idące dość rzadko, na niektórych liniach zaś nie ma ich wcale. Jeszcze trochę niedogodności, z którymi zrezygnowana ludność już dość łatwo się godzi.
Warszawa, 29 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Na tle tych warunków życia opisy różnych dobrodziejstw dla ludności zawarte w „Warschauer Zeitung”, brzmią jak szyderstwo. Dziś np. opisuje gazeta program działalności mającego być otwartym w dn. 6 X „Teatru miasta Warszawy”. Teatr urządzony w gmachu Teatru Polskiego na Oboźnej, a zaopatrzony w rekwizyty pozostałych, spalonych teatrów, ma być oczywiście przede wszystkim teatrem niemieckim, w którym na otwarcie grać ma trupa krakowska, ale który ma mieć też własną stałą trupę; obok tego — widocznie aby wykorzystać i zamortyzować urządzenia teatralne — mają być dawane, i to dwa razy dziennie, przedstawienia polskie, oczywiście odpowiednio dobranego repertuaru: operetki i lekkie komedie. Dyrekcja teatru będzie oczywiście niemiecka, kierownictwo zespołu polskiego ma mieć Igo Sym — chyba jeden z najniżej stojących intelektualnie aktorów warszawskich.
Warszawa, 1 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Naszą lokalną sensacją jest przyjazd [Hansa] Franka. Ulice, stosownie do „wezwań z mocą rozkazów”, poobwieszane chorągwiami. Przygotowania, jak słychać, polegały na dość licznych aresztowaniach, dokonanych wczoraj rano; zwykły objaw towarzyszący przyjazdowi dostojnego gościa. Gazeta opisuje rewię, która ma się jutro odbyć [w rocznicę niemieckiej defilady po zdobyciu Warszawy] i na której, jako ów tajemniczo zapowiadany wysoki przedstawiciel armii, obecny ma być feldmarszałek List. Z uroczystością ma się łączyć zapowiedziane przez Franka już w mowie z 15 VIII przemianowanie Al. Ujazdowskich ze zwykłej „Lindenallee” na „Siegesstrasse”. Ponadto jako gość z Niemiec wziąć ma udział w uroczystościach szef kancelarii Hitlera, [Philipp] Bouhler.
Warszawa, 5 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Równocześnie z nowymi ograniczeniami dla Żydów nastąpiło złagodzenie przepisów dla reszty ludności [...].
Że to różnicowanie ludności daje efekt, jest niestety prawdą. Ludność chrześcijańska wykorzystuje niejednokrotnie te możliwości odbijania swych krzywd na Żydach, jakie proponują jej Niemcy. Przy przesiedleniach rodziny chrześcijańskie, pozbawione mieszkań, wskazują Niemcom mieszkania Żydów, o których oddanie proszą, a opowiadano mi o wypadku, kiedy jakaś urzędniczka zwróciła się do komisarza domu żydowskiego, aby usunął z wskazanego przez nią mieszkania Żydów, a jej oddał mieszkanie — na odmowę zaś zareagowała w ten sposób, że zwróciła się do Gestapo, które z początku mieszkanie zrabowało, a potem wysiedliło mieszkańców i poleciło oddać lokal owej urzędniczce.
Warszawa, 6 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dziś wreszcie zjawiły się w polskiej gazecie owe sławne zarządzenia w sprawie zmiany godziny policyjnej. Zarządzenia te, ogłoszone przez [starostę Warszawy Ludwiga] Leista, ale z powołaniem się na samego [gubernatora Hansa] Franka, przesuwają godzinę nocna dla nie-Żydów do 11, dla Żydów natomiast utrzymuję godz. 9 z dodatkowym ograniczeniem — dla mieszkających między murami z zakazem wychodzenia do 8 rano i po 7 wieczorem poza ghetto, dla mieszkających w innych dzielnicach — wychodzenia z domu w ogóle.
Ogłoszono też drugie zarządzenie Leista o zachowaniu się Żydów na ulicy: poza ogólnie określonym obowiązkiem ustępowania Niemcom z drogi, dodaje ono nakaz schodzenia z chodnika „na żądanie”. Zobaczymy, czy dużo będzie żądających tego.
Mimo ogłoszenia tych zarządzeń widziałem dziś o godz. 9 wieczorem tramwaj żydowski nr 18, idący jak latający Holender, bez ani jednego pasażera, nawet nie zatrzymujący się na przystankach.
Warszawa, 9 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Znów metodą niemiecką spadł na nas cios silny, a niespodziewany. Przed paru dniami jeszcze zapewniano mnie, że według informacji, jakimi rozporządza [starosta Warszawy Ludwig] Leist i jego biuro, nie przewiduje się żadnych nowych zarządzeń w sprawie tworzenia ghetta, w szczególności zaś — zarządzeń o wysiedlaniu z niego polskiej ludności chrześcijańskiej. Tymczasem dziś nadawany przez megafon komunikat zawierał obwieszczenie Fischera o utworzeniu w Warszawie trzech dzielnic mieszkalnych — niemieckiej, polskiej i żydowskiej, i obowiązku wyprowadzenia się polskiej ludności, tj. chrześcijańskiej, z dzielnicy żydowskiej. Jest wyznaczony termin na dobrowolne przeprowadzki — do 31X. [...]
Podanie dziś tej wiadomości nie jest zresztą przypadkiem: wybrano na ten cel dzień uroczystego święta żydowskiego, Sądny Dzień, podobnie jak pamiętano, żeby na te dwa dni właśnie łapać Żydów mężczyzn, a dziś podobno i kobiety, na różne roboty. Zarządzenie jednak bije w ludność chrześcijańską również bardzo boleśnie — dla dziesiątków tysięcy rodzin konieczność przeniesienia się do innej dzielnicy, i to w warunkach zbiorowej wędrówki, kto wie, czy z prawem zabrania wszystkich rzeczy, oznacza zupełną ruinę, utratę zarobków itd. Dla ludności żydowskiej znów usuwanie z przeznaczonej dla Żydów dzielnicy chrześcijan, polepszając możliwości mieszkaniowe, stawia za to widmo największego niebezpieczeństwa: zamknięcie ghetta. Toteż wśród ludności, do której te wiadomości doszły, zapanowało powszechne przygnębienie połączone przy tym z poczuciem zupełnej niepewności, zwłaszcza w związku ze sposobem ogłoszenia rozporządzenia.
Warszawa, 12 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Mimo uspakajających komunikatów niemieckich ludność polska w dzielnicy niemieckiej słusznie czuje się zagrożona: wysiedlanie stamtąd bynajmniej nie ustało, dziś np. odbywało się na ulicy Klonowej i Bagateli. Toteż z różnych punktów dzielnicy niemieckiej ludność, nie czekając na rugi, woli się sama wynosić.
Nieporównanie większy ruch zaczął się jako wymiana ludności między dzielnicą polską a żydowską. Jest on jeszcze nieskoordynowany: są punkty, gdzie zarówno ludność żydowska, jak i chrześcijańska szykuje się do wyprowadzenia; w innych znów, przeznaczonych do ewakuacji ludności chrześcijańskiej, ta nie rusza się z miejsca, licząc, że jeszcze będą zmiany — tak jest zwłaszcza na ulicach bliższych granicy ghetta, np. na Siennej, na Chłodnej. Porozumienia w sprawie zamiany mieszkań zaczęły się już jednak na wielką skalę, a także zaczęły się już w szerokich rozmiarach przeprowadzki. Bez oglądania się na przepisy, zabraniające zabierania mebli, zarówno z jednej, jak z drugiej strony ciągną różne pojazdy naładowane tłumokami, sprzętami i meblami: wózki ręczne, popychane często przez właścicieli dobytku, wózki rowerowe, wielkie wozy. Właściciele tych rzeczy oczywiście ryzykują ich utratę — ale wiele już do stracenia nie mają: i w większości wypadków ratują w ten sposób swe mienie, bo zatrzymywanie wózków zdarzało się, dotąd przynajmniej, tylko bardzo rzadko. Widocznie jednak większość Niemców zachowuje się tylko biernie, nie występuje przeciw grabieżom i znęcaniu się, ale też zostawia udział w tym wybranym jednostkom!
Warszawa, 14 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Na początku października wybucha bomba. Żydzi obowiązani są w ciągu dwóch tygodni przenieść się do dzielnicy żydowskiej, której granice podane są szczegółowo, a aryjczycy tam dotychczas mieszkający dzielnicę tę muszą opuścić. [...] Rumor na ulicach niesłychany. Oficjalnie nie można zabierać mebli, a tylko ręczną walizkę, lecz na przekroczenie tego przepisu Niemcy patrzą przez palce. Ulice więc są pełne wozów i wózków, przeważnie ręcznych, dwukołowych [...], naładowanych po brzegi gratami i pełne śpieszących nerwowo ludzi. Wszyscy przenieśli się do dzielnicy przed terminem. W oznaczonym dniu przy nielicznych „wylotach” z getta od wczesnego rana stoją posterunki żandarmów niemieckich, a przy nich dopiero co zorganizowani przez Gminę, policjanci żydowscy. Wyjść Żydom na miasto ani wejść do getta nie wolno. Stop. Klamka zapadła.
Jesteśmy zamknięci.
Zaczyna się nowy rozdział życia. Życia w getcie.
Warszawa, 16 listopada
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Od samego rana wydawano świąteczne paczki. Każda, uradowana, pędziła do dyżurki i, wracając z pudłem, próbowała już po drodze domowych smakołyków. Wiele z nas na próżno czekało do wieczora! Ponieważ nie zdążyli rozdać takiej ilości, część pozostawiono na dzień następny. O czwartej Patronat urządził wspaniałą ucztę: śledzie, kartofle i kluski z makiem. Łyknęliśmy szybko, aby zapomnieć, że to wieczerza. Nie można się „rozklejać”! Po wyjściu Niemców, wszystkie cele były pootwierane. Na każdym piętrze choinka, a więźniarki urządzały uroczyste wieczerze. Poszłam do celi 12. Połączono stoły, nakryto prześcieradłem i zastawiono różnymi przysmakami z paczek. Przypominały prawdziwy stół wigilijny. Gałązka świerku, poprószona watą, kilka świeczek i opłatek dopełniały całości. Po wspólnej modlitwie, przerywanej cichymi łkaniami, podzieliłyśmy się opłatkiem, życząc sobie nawzajem wolności. W milczeniu zasiadłyśmy do stołu. Każda z myślą o domu przy rodzinnym stole, przez łzy łykała mikroskopijne porcyjki.
W szpitalu wszystkie chore zebrały się wokół choinki i śpiewały chórem kolędy. [Moja siostra] Irka nie wytrzymała tego nastroju i poszła wypłakać się do łóżka. Po apelu stałam jeszcze długo przy otwartym oknie.
Warszawa, 24 grudnia
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Rano przybyła […] nasza policja z rozkazem odstawienia nas do dzielnicy [żydowskiej]. Pokazałem im papier, podpisany przez władze niemieckie. Byli to policjanci z Saskiej Kępy, znali nas od wielu lat, żona leczyła ich dzieci. Zachowywali się z idealną delikatnością. Starszy przodownik, całując moją żonę po rękach, mówił, że wolałby chwytać bandytów, niż robić nam taką przykrość. […]
Naprędce spakowaliśmy trochę rzeczy i trochę żywności. W dwu dorożkach w asyście policji udaliśmy się za granicę „państwa żydowskiego”. Padał deszcz, było błoto. Dorożki nie miały prawa wjazdu do obcego państwa, należało się przesiąść do dorożki niearyjskiej. Żołdak [niemiecki] stojący na straży, kazał nam rzeczy zrzucić w błoto i otworzyć walizki. Zabierał wszystko, co mu się podobało. Zagrabił środki żywności wraz z plecakiem. I mydło, i bielizna żony mu się spodobała. Przecież to naród miłujący ziemię i krew. Miłość do cudzej własności cechuje przecież Żydów. W walizce pomiędzy innymi była moja książka, wydana przez akademię w Heidelbergu. Pyta, co to jest. Powiadam, że to książka pisana przeze mnie, gdy byłem urzędnikiem niemieckim. Odpowiada: „Jetzt bist du aber nur ein Jude”. I kradnie dalej. Asystujący przy tym policjant żydowski mówi: „Niech pan nic nie mówi, to bardzo porządny Niemiec… inni zabierają wszystko”.
Warszawa, 28 lutego
L. Hirszfeld, Historia jednego życia, Warszawa 1946.
Podczas spaceru usłyszałyśmy krzyki i niemieckie wymyślania dochodzące z męskiego podwórza. Zaciekawione, wyjrzałyśmy z Danusią przez uchyloną furtkę. Zobaczyłyśmy potworną scenę. Na błotnistym podwórku wystraszeni więźniowie biegali i padali plackiem, popędzani krzykiem i batem. Niemiec, który prowadził „gimnastykę”, wykrzykiwał: „Powstań! padnij!”. Mężczyźni, bladzi ze strachu, oblani potem, zrywali się, padali i pędzili znów przed siebie jak szczute, oszalałe zwierzęta.
Nagle Niemiec zauważył nas przy furtce. Wrzasnął coś dziko i wystrzelił w naszą stronę z pistoletu. Uciekłyśmy szybko. Po spacerze w „kąciku” na drugim piętrze wdrapałyśmy się po drabinie do okienka, które wychodzi na męskie podwórze. Bestialska „gimnastyka” jeszcze trwała. Nagle obsunęła się drabina. Wylądowałyśmy na żelaznej podłodze, tłukąc się dotkliwie. Oddziałowa, Zosia Kojro, poinformowała nas, że to przedwojenny strażnik, obecnie volksdeutsch, Klimek, popisuje się w ten sposób przed gestapowcami.
Warszawa, 4 marca
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Byłem dziś na cmentarzu, rzeczywiście muszę podkreślić, że atmosfera cmentarna jest pełna porządku i nawet radości życia w porównaniu z ulicą getta. Na Smoczej upadł z głodu jakiś chłopiec, kupiłem dwa obwarzanki i chciałem mu podać, ale powiedzieli mi, że to zbyteczne, bo on jest już w agonii. Co krok widać słaniających się z głodu, wynędzniałych i mdlejących ludzi. Na Pańskiej częste dziś widowisko, jakiś łatek [ulicznik] chciał wyrwać kobiecie bochenek chleba, ludzie nie dopuścili do tego, trochę go potrząsnęli. Na Siennej ktoś bił żebraka zbyt nachalnego. Kilku żandarmów spacerujących po getcie zabawiało się kopaniem przechodniów.
Charakterystyczne dla dzisiejszych czasów rozmowy miałem z trzema paniami, które niedawno wyszły z więzienia, gdzie odbywały kilkumiesięczne kary za nienoszenie opasek żydowskich lub mieszkanie poza gettem. Wszystkie trzy bardzo zamożne i bardzo wykształcone osoby, wszystkie trzy są katoliczkami, jedna nawet urodziła się już w tym wyznaniu. Niemcy zrobili z nich z powrotem Żydówki. Jedna opowiadała, że w więzieniach przebywa wiele ochrzczonych Żydówek, żon polskich oficerów. Trzymają po 25 osób w jednej celi. [...] Stwierdziły, że na ogół w więzieniu jest dużo lepiej niż w getcie.
Warszawa, 11 maja
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
W dniu 26 czerwca 1941 roku będąc na ulicy Ceglanej, stojąc w domu przy tejże samej ulicy pod n[umerem] 6 i 4 zauważyłem, jak polscy policjanci pilnują żydowskiego Gietta [sic!] które znajduje się na tejże ulicy. Nie dość że całe grupy ludzi podają Żydom rozmaite paczki, tobołki, mleko w butelkach, bochenki chleba, a nawet dostarczają większy szmugiel workami. Podjechał wózek rowerowy, na którym było 6 worków kaszy czy mąki, przy tym wózku było 4 mężczyzn, podjechali do parkanu od strony, gdzie znajduje się dom firmy Ulrycha, Żydzi zaraz podstawili stół, a ci panowie, którzy przywieźli te 6 worków, podali Żydom przez parkan i spokojnie sobie z powrotem pojechali do ul. Żelaznej.
Za kilka minut przyjechał drugi wuzek [sic!], na którym było 5 worków towaru i tą samą drogą poszedł do Żydów przez parkan, nie dość idzie wielki szmugiel, który jest dostarczany przez polaków [sic!], to co chwila przechodzą przez parkan rozmaite podejrzane osobistości.
Warszawa, 26 czerwca
Anonimowy donos [w:] Barbara Engelking, Szanowny panie gistapo. Donosy do władz niemieckich w Warszawie i okolicach w latach 1940-1941, Warszawa 2003.
[Tego dnia] przybyłem do redakcji około godz. 14.25. Odebrałem paczkę z prasą, wsiadłem do tramwaju i dojechałem do pl. Narutowicza, a stamtąd skierowałem się na ul. Kaliską. Spieszyłem się bardzo i zapewne dlatego wchodząc do bramy, nie zważyłem nic specjalnego. Skręciłem na klatkę schodową i szybkim krokiem udałem się na drugie czy trzecie piętro. Zadzwoniłem dwa razy i drzwi się otworzyły. Zmęczony, podałem mu szybko paczkę, mówiąc: „Bierz, bo to ciężkie i nie mam już siły”. Odebrał ode mnie paczkę i zamknął drzwi. Wtedy dopiero zobaczyłem jeszcze dwóch cywilów z pistoletami skierowanymi we mnie.
Wprowadzono mnie do pokoju, właściwie wepchnięto. Jeden z gestapowców zrewidował mnie. [...]
Nie reagowałem na pytania stawiane w języku niemieckim. Do przesłuchania włączył się więc tłumacz. Na pytanie, skąd dostałem paczkę i pocztę, odpowiedziałem, że na rogu dał mi je jakiś gość i prosił o przyniesienie do tego mieszkania. Dał mi za to 100 zł. Reakcja ze strony gestapowców — śmiech i uderzenia z tyłu kolbą pistoletu. Ponieważ stałem koło tapczanu, automatycznie padałem na tapczan. Przesłuchanie trwało do godz. 17. Po mnie nikt już nie przyszedł. W zamkniętym pokoju znajdowało się chyba jeszcze 9 osób wraz z gospodarzami. [...]
Z mieszkania wyprowadzono mnie związanego. Staczałem się po schodach. Wpakowano mnie do samochodu osobowego na tylne siedzenie, w środek między dwu gestapowców, trzymających pistolety w rękach. Przy kierowcy trzeci. Zawieziono mnie na Pawiak.
Warszawa, 9 września
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Po śniadaniu cela została otwarta i wyprowadzono mnie w kierunku wyjścia. Wychodząc z sutereny, usłyszałem głośny krzyk, tupot nóg i zobaczyłem wysokiego SS-mana z pejczem w ręku, z fajką w zębach. Biegnących koło niego więźniów smagał pejczem, a więźniowie starali się przemknąć jak najszybciej, aby uniknąć razu. [...]
Mnie i kilku więźniów przeprowadzono następnie do kancelarii, skąd po sprawdzeniu personaliów zostaliśmy odtransportowani do karetki więziennej.
Jazda samochodem poprzez ulice Warszawy minęła szybko. Wejście do gmachu Gestapo [w alei Szucha] robiło ogromne wrażenie. Więźniów sprowadzano do podziemia, gdzie znajdowały się słynne „tramwaje” — poczekalnie. Po krótkim oczekiwaniu więźniowie byli doprowadzeni do odpowiedniego referenta prowadzącego sprawę.
Przesłuchiwany byłem przez tych samych gestapowców, co przy aresztowaniu, w obecności jakiegoś cywila. W dalszym ciągu nie reagowałem na pytania w języku niemieckim. Pozwalało mi to na wykorzystanie czasu tłumaczenia z języka polskiego i z niemieckiego na zastanowienie się. Wykorzystywałem także różnice tłumaczenia moich wyjaśnień i nietłumaczone uwagi gestapowców. Wszystko to odbywało się przy akompaniamencie bicia bykowcem po głowie, plecach i gdzie popadło. Upadki na ziemię potęgowały wściekłość gestapowców, lecz zmuszały do większych przerw w przesłuchaniach.
Moja taktyka obrony polegała na niezaprzeczaniu faktom, na które gestapowcy mieli konkretne dowody; inne rzeczy przypisywałem „Chomikowi” [był to mój pseudonim].
[...] Na pytania, gdzie spotykałem się z „Chomikiem”, podawałem miejsca publiczne: domy, szalety, place itd. Dokładnie określiłem, jak wygląda, starając się, aby opis nie przypominał, nawet w przybliżeniu, któregoś ze znajomych. Po powrocie do celi odczułem zadowolenie, że siedzę w izolatce. Pozwoliło mi to bez przeszkód odtworzyć złożone zeznania.
Warszawa, 12 września
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
W ostatnim czasie rozprzestrzenili Żydzi, którzy opuścili wyznaczone im dzielnice mieszkaniowe, w licznych udowodnionych wypadkach tyfus plamisty. Aby zapobiec grożącemu w ten sposób niebezpieczeństwu dla ludności, rozporządził Generalny Gubernator, że Żyd, który w przyszłości opuści nieuprawniony wyznaczoną mu dzielnicę mieszkaniową, będzie karany śmiercią.
Tej samej karze podlega ten, kto takim Żydom udziela świadomie schronienia lub im w inny sposób pomaga (np. przez udostępnienie noclegu, utrzymania, przez zabranie na pojazd wszelkiego rodzaju itp.).
Osądzenie nastąpi przez Sąd Specjalny w Warszawie.
Zwracam całej ludności Okręgu Warszawskiego wyraźnie uwagę na to nowe postanowienie ustawowe, ponieważ odtąd będzie stosowana bezlitosna surowość.
Warszawa, 10 listopada
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Niemcy wpuścili do getta duży transport ziemniaków. Początkowo ludzie byli zaskoczeni taką hojnością, ale zdziwienie nie trwało długo. Okazało się, że te ziemniaki były przeznaczone dla hitlerowskich żołnierzy na rosyjskim froncie, ale zmarzły w drodze. Wtedy Niemcy otworzyli swoje nazistowskie serca i wysłali te ziemniaki Żydom do getta.
Teraz długie kolejki stoją przed sklepami spożywczymi. Ludzie próbują kupić po kilka zmarzniętych ziemniaków, bo choć nie można ich ugotować, nadają się świetnie na placki. Dokądkolwiek się pójdzie, zapach smażonych placków kartoflanych drażni nozdrza. Jako tłuszczu używamy czarnego oleju konopnego, który jest tu najtańszy.
Warszawa, 1 grudnia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Żydzi zostali wezwani do oddawania futer swoich; termin podobno dwa dni, który dzisiaj upływa. Podobno za ukrywanie zagrożono karą śmierci.
Przed świętami do „Gastronomii” przyjechali Niemcy i zabrali z szatni wszystkie futra; to samo było jeszcze w kilku miejscach.
Mówią, że i nam, Polakom, grozi to do 15/I!
Wszyscy wszędzie mówią, że na konferencji w Waszyngtonie, Anglia i USA postanowiły oddać Libię Polsce. Musi to być głupia plotka bo przecież Libia nie jest nawet jeszcze zawojowana i to byłoby podarowaniem skóry niedźwiedzia, który jeszcze nie jest upolowany.
[...] Rozeszła się jeszcze pogłoska, że bolszewicy pod wpływem swoich ostatnich wybitnych sukcesów, już zmienili front względem Polaków: żądają, żeby polskie dywizje wyniosły się z Rosji i uznają granice Polski tylko do Bugu, to jest chcą zatrzymać dla siebie to, co zajęli w 1939 roku. I to po podpisaniu tak niedawno paktu przyjaźni z Polską. Gdyby to okazało się prawdą, to dowodziłoby, że bolszewicy wcale nie wyrzekli się zamiarów zrewolucjonizowania całej Europy. Szkoda, że Niemcy się cofają i na razie nie mają sił, żeby nauczyć bolszewików umiaru.
Wyszła nowa seria znaczków pocztowych z Hitlerem i napisem: „Deutsches Reich. Generalgouvernement”; znaczki te widziałem, ale na poczcie one jeszcze nie są sprzedawane.
Warszawa, 29 grudnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007
Ulica Chłodna, ze swą skomplikowaną geografią, przedstawia dziwny widok. Ruch ludzki także nie jest tu zwyczajny. Widać tłumy ludzi idące od rogu Żelaznej. Idą do drewnianego mostu, który jest wysoki na dwa piętra i łączy chodniki po obu stronach ulicy. Ludzie wypełniają most, z któego widać ulicę na jej całej długości. Chodniki są odgrodzone murami od jezdni, a między murami, jakby korytarzem, porusza się ludność „aryjska” i tramwaje. W połowie ulicy, między dwoma ścianami, stoi kościół Św. Boromeusza otoczony starymi, rozłożystymi lipami.
Niedaleko naszego domu znajduje się Kapitol getta. Na Chłodnej 20 mieszka prezes Czerniakow, pułkownik Szeryński – szef żydowskiej policji i wysocy urzędnicy rozmaitych żydowskich instytucji. Firma fotograficzna Baum-Forbert ma ten sam adres i duży portret Czerniakowa wisiał przed domem przez kilka dni.
Przewodniczący Biura Zaopatrzenia [Zakładu Zaopatrzenia], Gepner, a także komisarze policji Lejkin i Czerwiński też mieszkają na Chłodnej. Komisarz Lejkin zajmuje mieszkanie w naszym domu. Przeprowadzili się na Chłodną również Marysia Ajzensztadt – „słowik getta” – i właściciel kawiarni Hirschfeld.
Ludzie zamożni, posiadający środki na przekupienie urzędników z biura mieszkaniowego, dostali najlepsze mieszkania na tej ulicy, na której stoi przecież wiele dużych, nowoczesnych domów. Chłodna jest w ogóle uważana za „arystokratyczną” ulicę getta […].
Warszawa, 16 stycznia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Tysiące robotników w getcie zależą od szmuglerów, a ich sytuacja zmienia się zasadniczo z dnia na dzień. Jeśli poprzedniej nocy kilka dużych transportów jedzenia i surowców przedostało się do getta, różni podziemni robotnicy są zajęci; ale jeśli nastąpiła tak zwana „wsypa”, czyli gestapo przejęło kilka ładunków zboża, skóry i innych materiałów – warsztaty są puste i robotnicy zostają głodni.
Istnieją setki tajnych ręcznych młynów, w których szmuglowane ziarno miele się na mąkę. Plewy są także sprzedawane jako specjalny rodzaj mąki na czarne placki. Smakują jak siano.
Tajne młyny ręczne są ukryte w piwnicach, na strychach i w specjalnie zbudowanych ziemiankach. Działają przez całą dobę, ale ściśle przestrzega się ośmiogodzinnego dnia pracy. Dbają o to działające nielegalnie związki zawodowe, ludzie pracują regularnie na trzy zmiany. Praca polegająca na stałym obracaniu korbą młyna jest ciężka, ale dobrze płatna. Przeciętnie wprawiony robotnik zarabia dwadzieścia do trzydziestu złotych dziennie, a nocna zmiana otrzymuje 50 procent premii.
[…]
Są też w getcie małe zakłady wytwarzające konserwy rybne; oczywiście z ryb zwanych „śmierdziuchami”. Ostatnio przemytnicy sprowadzili duży ładunek wędzonej flądry. Przyprawiona smakuje jak dobry śledź, który obecnie jest w Polsce nie do dostania. […]
Rozmaite sklepy robią przeróżne cukierki. Żydowscy chemicy w getcie wymyślają nowe substytuty cukru i sztuczne syropy, które nadają słodyczom dziwny smak. […]
Istnieją także tajne garbarnie, bo produkcja skóry jest ściśle kontrolowana przez nazistów. Skóra jest regamentowana, a ilość nie wyprawionej skóry przydzielana dla getta przez hitlerowców tak mała, że nie zaspokaja nawet ułamka naszych potrzeb. Skórzane buty są potwornie drogie […].
Pojawiło się sporo farbiarń. Ze względu na brak materiałów pierze się i farbuje stare ubrania. Pod tym względem nasi chemicy też dokazują cudów. Mówi się, że farby robione są z cegieł z murów getta. Mądrale powiadają, że niebawem stopniowo całe mury zostaną zużyte przez chemików. Krawcy są bardzo zajęci przerabianiem farbowanych ubrań.
[…]
Tak więc można powiedzieć, że jesteśmy uniezależnieni od świata zewnętrznego. Nie tylko przestaliśmy sprowadzać różne artykuły, które nigdy przedtem nie były produkowane w getcie, ale nawet zaczęliśmy eksportować niektóre wyroby, jak na przykład papierosy, sacharynę, wino i likiery, buty, zegarki, a nawet biżuterię. Wszystkie te dobra muszą przejść przez Transferstelle, a wysokie opłaty celne wędrują do kieszeni urzędników gestapo. Oficjalnie robotnicy żydowscy produkują wyroby dla niemieckiej administracji, ale faktycznie urzędnicy niemieccy pełnią funkcję dobrze opłacanych pośrednikó między gettem a kupcami po stronie „aryjskiej”.
Warszawa, 20 lutego
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Mówią, że podczas ostatniego alarmu lotniczego przylecieli nie sowieckie, ale angielskie samoloty i kiedy oświetlali Grochów, to jednocześnie rzucali ulotki, w których zapowiedzieli, że w IV i w V będzie bombardowana Warszawa i uprzedzali, żeby ludność podczas nalotów uciekała i trzymała się z daleka od innych instytucji niemieckich. Łatwo to powiedzieć! Przecież naloty bywają w nocy, kiedy obowiązują godziny policyjne i nie wolno chodzić po ulicach.
Z godzin policyjnych za to skwapliwie korzystają bandyci, nocnych napadów po domach, a szczególnie willach jest coraz więcej. W tych dniach obrabowano na Żoliborzu 2 rodziny, a kiedy doniesiono o tem policji, to ta powiedziała, że obrabowani mogą być zadowoleni, że uszli z życiem, bo był wypadek, kiedy zamordowano całą rodzinę [składającą się] z 7 osób!
Podobno dużo ludzi choruje teraz na cukrzycę tak zwaną „pokarmową” spowodowaną opychaniem się kartoflami, chlebem itp. przy prawie absolutnym braku tłuszczów i mięsa.
[...] Z godzin policyjnych w nocy korzystają, oprócz bandytów i złodziei, również nasi komuniści, którzy po nocach rozlepiają druczki antyniemieckie. Jest to niewątpliwie propaganda sowiecka, która powoduje aresztowania i ofiary wśród niewinnej ludności polskiej, ponieważ Niemcy przeważnie stosują terror, a nie indywidualny wymiar sprawiedliwości.
Warszawa, 19 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007
Ciepło, dzień zupełnie letni, temper. w południe w cieniu +21°C.
Wszyscy na Żoliborzu są pod wrażeniem napadu na bank na placu Wilsona. Około 10 rano do banku weszło 2 ludzi, którzy kręcili się około kasy i w pewnej chwili, dobywszy rewolwery, kazali urzędnikom się odwrócić do ściany, kasjer nie posłuchał i od razu został zabity, a ten, który strzelił do niego, podobno zapuścił rękę do kasy i schwycił pieniądze, ile — nie wiadomo, i zaraz sprawcy napadu wyskoczyli z banku; jeden wskoczył do tramwaju N14, a drugi pobiegł do parku. Za nimi rzucili się urzędnicy banku, policja itd. Bandyta, który wskoczył do tramwaju numer N14, na placu Inwalidów, czy też koło ulicy Zajączka, zastrzelił w tramwaju niemieckiego żołnierza, wyskoczył z tramwaju i podobno uciekał dalej, a osaczony na Długiej, zastrzelił się. Podobno drugi sprawca napadu, który uciekał przez park, też się zastrzelił na Podwalu (?).
Wszyscy są w strachu, czy Niemcy, wobec zabicia niemieckiego żołnierza (kasjer był Polakiem) nie zastosują swoim zwyczajem zbiorowego odwetu i nie rozstrzelają jakichś 100 niewinnych ludzi.
Za słoninę na ulicy dzisiaj żądali 80 zł.
Warszawa, 21 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Od siedemnastego dnia tego miesiąca getto żyje w nieustającym przerażeniu. W nocy z siedemnastego na osiemnasty zabito pięćdziesiąt dwie osoby – w większości byli to piekarze i szmuglerzy. Wszyscy piekarze są przerażeni. Epstein i Waner, właściciele piekarni na naszym podwórku, nie nocują w swoich mieszkaniach. Niemcy przychodzą do różnych domów z przygotowaną listą nazwisk i adresów. Jeśli nie zastaną osoby, której szukają, biorą zamiast niej innego członka rodziny, prowadzą go parę kroków przed domem, grzecznie puszczają przodem, po czym strzelają mu w plecy.
Warszawa, 28 kwietnia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Niemcy zdecydowali się zrobić film o życiu w getcie. Dziś wcześnie rano ustawili wielką kamerę przed domem na Chłodnej 20 i robili zdjęcia ulicy. Później weszli do jednego z najelegantszych mieszkań i kazali nakryć stół w salonie. Z najbliższej restauracji zarekwirowali najokazalsze półmiski z mięsem, cistami i owocami – najprawdopodoniej jedynymi owocami, jakie można dostać w getcie. Łapali najlepiej ubranych przechodniów – mężczyzn i kobiety – i kazali im usiąść przy stole, jeść, pić i rozmawiać, po czym zaczęli kręcić swój niezwykły film.
Warszawa, 8 maja
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Od świtu padał deszcz. Stałam przy oknie i patrzyłam na podwórze, gdy pojawił się w bramie znajomy pracownik Gminy. Zapytałam go o nowiny.
— Dopiero co uciekłem tylnymi drzwiami — rzekł. — Auto gestapowskie zatrzymało się przed bramą i hitlerowcy udali się do biura prezesa.
Co zamierzali? Zapanowało ogólne zdenerwowanie. W południe, jakby pod wpływem jakiegoś tajemniczego hasła, ludność getta wyległa przed bramy domów. Widziałam twarze blade, przerażone, niepewne. Wreszcie rozeszła się pogłoska powtarzana z ust do ust: „Ogłoszono ogólne wysiedlenie z getta warszawskiego”. […]
Po południu ukazały się afisze, do których jednak trudno było się przedostać. Tłumy czytały w skupieniu wyrok.
„Ogłasza się powszechne wysiedlenie na Wschód. W Warszawie pozostać mogą tylko: policja, urzędnicy gminni, robotnicy fabryk pracujących dla armii niemieckiej oraz ich żony i dzieci do lat czternastu. Ci ostatni zostaną skoszarowani w fabrykach. Wszyscy inni zostaną wywiezieni, po 6000 osób dziennie, z Umschlagplatzu przy ul. Dzikiej. Mogą oni zabrać ze sobą rzeczy, pieniądze, biżuterię.”
Warszawa, 22 czerwca
Irena Birnbaum, Non omnis moriar. Pamiętnik z getta warszawskiego, Warszawa 1982.
Do gabinetu prezesa Gminy [Adama Czerniakowa] weszło trzech panów: major SS [Hermann] Höfle, dowódca przybyłej do Warszawy Vernichtungskommando, Untersturmführer SS [Karl] Brandt, referent do spraw żydowskich w Warszawie i Oberscharführer [Gerhard] Mende. Prezes powstał z fotela, kolejno podali mu ręce na powitanie. Zajęli wolne wygodne fotele. Brandt uprzejmym głosem pozwolił prezesowi usiąść.
[...] Niepokoiła go ta wizyta, niepokoiła przesadna uprzejmość i układne, spokojne gesty „gości”. Ciszę przerwał nieco ochrypły głos Brandta. „Warszawskie getto przeludnione — skandował każde słowo — ludność getta w przeważającej części nie pracuje. Zaledwie znikoma część pracuje w warsztatach, produkujących towary dla potrzeb wojennych. Reszta — zatrzymał się przez chwilę, jakby szukając odpowiedniego zwrotu — nic nie robi, próżnuje, zajmuje się handlem niedozwolonymi artykułami, uprawia czarną giełdę lub nic nie robi. W warszawskim getcie jest ciasno, nawet ulice są przeludnione. Tyfus plamisty panuje od dwóch lat. Epidemia, mimo środków zaradczych, jakie przedsięwzięto, stale wzrasta. Szmugiel, pomimo obostrzeń, jakie zastosowano, stale wzrasta. W sklepach sprzedają artykuły, które w getcie nie rosną. Olbrzymi procent Żydów korzysta z waszej opieki społecznej, żyje na koszt Judenratu, a Judenrat nie ma pieniędzy”. Słowa padały coraz wolniej. Czerniaków siedział nieporuszony. Zahipnotyzowany samym dźwiękiem cedzonych powoli słów. „Na to wszystko, co wymieniłem, jest jedna [rada], która wyjdzie na dobre Judenratowi i Żydom. Wysiedlenie. [...] Należy wysiedlić element nieproduktywny, szkodliwy, który żyje kosztem innych. Przesiedlimy ich na wschód, gdzie będą pracowali. W tym celu [...] — znów namyślał się chwilkę — podpisze nam Pan ten arkusz”. Pochylił się do przodu i wolnym ruchem położył na biurku memoriał gestapo. Rozkręcił duże wieczne pióro i podał je, odwróciwszy je przedtem stalówką do siebie. Czerniaków wziął papier i pióro. [...]
Udawał przez chwilę, że jeszcze czyta. Chciał przymknąć na chwilę zżarte nagle gorączką suche powieki. Opanował się. Wiedział, że trzy pary oczu biją w niego. Trzymał jeszcze w ręku [...] piekące pióro. Odłożył arkusz papieru. „Pozwolą panowie...” Trzej panowie poruszyli się jednocześnie, jak gdyby mieli zamiar rzucić się na niego. Zrozumiał. „Proszę panów o pół godziny. W ciągu pół godziny prześlę panom podpisaną prośbę”. Wyszli, nie spojrzawszy na niego [...] Po pół godzinie zaintrygowani radni zaczęli zaglądać [do gabinetu]. Twarz prezesa była blada, ale uśmiechnięta. Wyzwalającym uśmiechem śmierci. Prezes otruł się maleńkim proszkiem cyjankali. Gorące serce inżyniera Adama Czerniakowa, prezesa największej żydowskiej gminy w Europie, przestało bić.
Warszawa, 23 czerwca
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
W tym samym czasie, kiedy getto cieszyło się radosną nowiną, kiedy nabożni Żydzi odprawiali dziękczynne modły, dziękując Bogu za odwrócenie nieszczęścia [ponieważ ktoś rozpuścił plotkę o zakończeniu akcji wysiedleńczej], Unterscharführer [Helmut] Orf wydał na Umschlagplatzu rozkaz. Kilkunastu kolumniarzy pracowało przy umieszczeniu chorych i ułomnych do czterech wozów konhelerek, piąty, czarny, żałobny wóz Pinkierta raz po raz przyjeżdżał po zwłoki umarłych. Po załadowaniu konhelerki wyjechały z Umschlagplatzu, na stopniach każdego wozu zamykało wejście po dwóch porządkowych. Orf prowadził na rowerze. Minęli wylot i pojechali ul. Dziką i Okopową na cmentarz żydowski.
Zarząd cmentarza miał stale przygotowane doły na masowe groby. Do takiego grobu grabarze wrzucili stu czterdziestu dwóch żywych jeszcze ludzi. Unterscharführer Orf stał z rewolwerem w prawej ręce, a lewą […] w rękawiczce pukał miarowo w przymocowaną do pasa pochwę rewolweru. Grabarze z wypiekami na twarzy, z oczyma wychodzącymi z orbit wrzucali do dołu szerokie łopaty ziemi. Po raz pierwszy czuli, że nie wytrzymują głosów krzyczących, oszalałych ludzi. Każde pochylenie się do dołu przyprawiało ich o zawrót głowy. Okropny dół przyciągał, pochłaniał, grób krzyczał strasznym, coraz głośniej wibrującym głosem. Ci ostatni wrzuceni na końcu otrząsali się z łopat ziemi, przewracali, powstawali na nowo, deptali nogami po ciałach i twarzach, przewracali swych współbraci, wstępowali im w otwarte krzyczące usta, wdeptywali im gęsto padającą z góry ziemię.
Unterscharführer Orf stał lekko pochylony nad grobami. Na jego kościstej długiej bladej twarzy odzwierciedlał się wyraz nudy. „Wapno” — rozkazał w pewnym momencie asystującemu obok zarządcy cmentarza. Grabarze sypali dalej ciężkie grudy ziemi. Nadjechały taczki zapełnione wapnem. Orf dał znak grabarzom. Zaczerpnęli łopaty gęstego wapna i każdą łopatę objął krzyk dochodzący z grobu o jedną oktawę niżej. [Jeszcze] kilkanaście łopat, krzyk ustał zupełnie. Skłębione ciała padły ciasno obok siebie. Jakiś człowiek próbował jeszcze raz powstać. Zrobił ciemny wyrąb w białej gęstej masie i padł, klasnąwszy do taktu oklaskom łopat. Orf dał znak, kazał przerwać rzucanie wapnem. Na wapno spadają znów grudy ciężkiej gliniastej ziemi. Na ulicach ludzie padają sobie w objęcia. [Myślą, że] akcja skończona.
Warszawa, 25 czerwca
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Po obiedzie mama poszła do gestapo z Z., do biura Orfa. Oświadczył on, że mama ma prawo zabrać ze sobą całą rodzinę. Ciągle nie mogę uwierzyć w swoje szczęście. To niepojęte, że jednak naprawdę opuszczę to piekło. Ale okropne jest myśleć o wszystkich przyjaciołach i krewnych, którzy muszą zostać, gdy ja wyjadę.
Spędziłam cały dzień na kupowaniu różnych drobiazgów niezbędnych do podróży. Powiedziano mojej matce, że spędzimy na Pawiaku tylko trzy dni, a potem zostaniemy wysłani na wymianę do Ameryki. Wszyscy moi przyjaciele przyszli się ze mną pożegnać. Wszyscy mi zazdrościli i rozpaczali nad swoim własnym losem. […]
Teraz zbliża się północ. Mama pakuje rzeczy. W naszym mieszkaniu jest straszny bałagan. Było pełno ludzi do dziesiątej; wszyscy przyszli w tym samym celu – dać adresy amerykańskich krewnych i prosić ich o pomoc. Wiele było żon z dziećmi, których mężowie pojechali na Wystawę Światową w 1939 roku i zostali w Ameryce. Przyniosły nam dziesiątki fotografii. To było potworne pożegnanie. W całym domu ludzie płakali i nie było końca serdecznym życzeniom i pełnym łez uściskom.
Żegnam się z gettem. Wszędzie jest ciemno i cicho, ale wydaje mi się, że gdzieś w oddali słychać szloch.
Warszawa, 16 lipca
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Późnym popołudniem zapanowało wśród internowanych wielkie poruszenie. Dotarły do nas listy z zewnątrz z przerażającymi wiadomościami. W getcie panika. Ludność spodziewa się masowej deportacji trzystu tysięcy ludzi. Prezes Czerniakow i wszyscy przywódcy gminy starali się uspokoić ludzi ogłaszając, że Niemcy oficjalnie zaprzeczyli tym informacjom. Ale panika wzrosła, gdy dowiedziano się, że Transferstelle otrzymało kilka wagonów towarowych używanych do transportu zwierząt, które niedawno wypełniano Żydami wywożonymi do różnych obozów pracy.
Dla mieszkańców getta deportacja jest gorsza niż śmierć, oznacza bowiem śmierć po okropnych torturach i upokorzeniach, oznacza śmierć bez pogrzebu.
Warszawa, 20 lipca
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Sensacją dnia jest:
Aresztowanie 153 Szwedów z żonami i dziećmi i osadzenie ich na Pawiaku. Kursuje też pogłoska, że aresztują Turków. Szwedów podobno aresztowano coś 2 dni temu. Jaka jest przyczyna aresztowania Szwedów jeszcze nie wiadomo, ale ponieważ jakaś przyczyna musi być, więc powstała pogłoska, że Szwecja i Turcja, a podobno i Portugalia przystąpiły do wojny przeciw Niemcom i Włochom.
Przystąpienie do likwidacji getta. Getto zostało na zewnątrz otoczone przez policję polską i niemiecką, żeby Żydzi nie mogli wydostać się na mur, wewnątrz do getta podobno wprowadzono szaulisów litewskich, którzy już wyspecjalizowali się na Żydach (Wilno, Lublin itd.). Zza muru słychać było lamenty i zawodzenie Żydów; co się tam działo — nie wiadomo. Ludzie widzieli, jak pędzono z getta na kolej niekończący się tłum Żydów: starców, kobiet i dzieci; podobno wywożą ich do obozu do Bełżca [...]. Jest to dopiero początek likwidacji getta; prawdopodobnie za kilka dni będą już znane szczegóły.
Warszawa, 22 lipca
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941—1944, Warszawa 2007.
Ktoś obok zawołał, że to opróżniają więzienie przy Gęsiej 24. Jeśli rzeczywiście tak było faktycznie, znaczyło to, że deportacje zaczęły się naprawdę! W jednej chwili tłum ludzi, wśród nich i ja, rzucił się hurmem w tamtym kierunku. Kiedy w końcu dotarłam do skrzyżowania Lubeckiego z Gęsią, na ulicy kłębiły się już setki mieszkańców getta. Policja żydowska pełniła wartę. Nikomu nie wolno było wejść na chodnik przed bramą, gdzie stały rzędy pustych furgonów. Kilka z nich wjechało już do środka. Zauważyłam, że co pewien czas brama otwiera się i do środka wjeżdża kolejny samochód.
[...] Przez dłuższy czas tłum stał nieruchomo i patrzył. Nagle powstał wielki tumult, ludzie zaczęli się przepychać i cisnąć jedni przez drugich. Rozdzierający krzyk przeszył powietrze. To na ciężarówce wyjeżdżającej zza bramy ktoś rozpoznał swoich bliskich. W jednej chwili żydowscy policjanci rzucili się do rozpędzania gapiów. Z nimi nacierali niemieccy żołnierze. W popłochu rzuciliśmy się do ucieczki. Powstał nieopisany chaos, słychać było jeden wielki ogłuszający lament. Ale stopniowo zagłuszył go i pochłonął warkot ciężarówek i stukot końskich kopyt o uliczny bruk...
I tak to wszystko się zaczęło.
Warszawa, 22 lipca
Władka Meed, Po obu stronach muru, Warszawa 2003.
Likwidacja getta postępuje naprzód. Podobno „małe getto” (od Siennej do Chłodnej) jest już opróżnione; Mówią, że dziennie z Warszawy odchodzą 2 pociągi z Żydami i również 2 pociągi na wschód odchodzą z prowincji. Getto ma być jakoby opróżnione do końca VIII, ale chyba nie zdążą to załatwić tak prędko. Pozostawić mają jakoby około 20 tys. Żydów którzy pracują na fabrykach niem. w tak zwanych „szopach”. Podobno Żydzi za umieszczenie ich w „szopach” płacą do 100 tys., a za wyprowadzenie z getta 30 tys. i więcej, zależnie od możliwości.
Dzisiaj od 10 godz. wieczorem do 2 1/2 godz. w nocy słychać było częstą strzelaninę... prawdopodobnie z getta...
Wiadomo jest, że Żydzi na każdym kroku wypowiadają swoją nienawiść do Polaków, nawet większą niż do Niemców! Żydzi mają szacunek dla brutalnej siły i sami zawsze taką brutalną siłę stosują tam, gdzie mogą, na przykład pod bolszewikiem, gdzie w okropny sposób prześladowali Polaków; mają więc dla Niemców szacunek i korzą się przed nimi, a nas nienawidzą, co na pozór jest zupełnie niezrozumiałe. Okazuje się, że rozumują w ten sposób: Polacy powinni byli zgodzić się na wszystkie żądania Hitlera i nie narażać siebie, a głównie oczywiście Żydów, na nieszczęścia. Ale Polakom chciało się wojować! Nie potrafili obronić ani siebie, ani Żydów, co oczywiście było ich obowiązkiem, przed Niemcami i dlatego za nieszczęścia, które spotykają teraz Żydów, winę ponoszą nie tyle Niemcy, co Polacy!!!
Warszawa, 10 sierpnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
[Rano] wybrałem się na halę fabryczną, mieszczącą się po przeciwnej stronie podwórza, na którym mieszkałem. Nagle rozległy się gwizdy, krzyki, odgłosy bieganiny. Brama, przez którą wszedłem na halę, została zatrzaśnięta. Odcięci od świata zewnętrznego przesiedzieliśmy pełni niepokoju około dwóch godzin. Gdy bramy otwarto, podwórze było już puste. Otwarte drzwi przeraziły mnie. W mieszkaniu nie było nikogo. Nie chciałem uwierzyć w straszną prawdę. [...] Dowiedziałem się, że pełne SS-owców auta ciężarowe zabrały z fabryki około stu sześćdziesięciu osób. Jak przez mgłę słuchałem o interwencji dyrektora fabryki, który tłumaczył, że ludzie na terenach przemysłowych są — wedle zapewnień władz — nietykalni. Odpowiedź była prosta: trzeba uzupełnić transport, wszystko jedno skąd bierze się Żydów.
[...] Przedarłem się przez bramę, oślepiony wzrastającym we mnie przerażeniem, pobiegłem w kierunku placu przesiedleńczego. Roztrącałem patrole niemieckie otaczające fabrykę, biegłem przez stosy mebli spiętrzonych w ulicach, szukając nieprzytomny [...] córki i żony. Zatrzymał mnie policjant żydowski [...]. Począł coś do mnie mówić, lecz widząc, że nie rozumiem, wcisnął mi w rękę karteczkę. Czytałem bez końca słowa nakreślone na kawałku papieru: „Kochany Tatusiu! Ratuj się! Zdaje się, że my jesteśmy stracone, podtrzymuję mamusię na duchu, jak mogę, może przeznaczenie nas znów złączy. Twoja Stella”. Długo trwało, zanim zrozumiałem treść ostatniego listu mojej córki. Na krawężniku ulicy usiadłem i gorzko płakałem. Rylec bólu żłobił głębokim śladem w sercu ostatnie słowa mojej córki.
Warszawa, 22 sierpnia
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Zagospodarowałem naszą nową kryjówkę [na pierwszym piętrze domu przy ul. Zamenhofa 29]. Wejście do niej zastawiłem wielką, pełną książek szafą biblioteczną, którą przytwierdziłem mocnymi hakami do ściany. W tylnej ścianie szafy wyciąłem otwór, a wyciętą część wstawiłem z powrotem, umacniając ją lekkimi zawiasami. Książki na przestrzeni otworu związałem w kostki, którymi wypełniłem otwór. Trzy kostki książek wyjęte z szafy dawały [możliwość] wsunięcia się w kryjówkę. Zamaskowanie było tak dokładne, że tylko przypadek mógł nas zdekonspirować.
W kryjówkę tę wpełzło dwanaście osób zaopatrzonych w żywność. Poza tym mieliśmy kubły, miski i maszynkę elektryczną do gotowania. W ścianie było okno, stykające się pod kątem prostym z oknem korytarza. Wentylację stanowił tylko lufcik otwierany jedynie na noc. Nocą wietrzyliśmy naszą celę, nocą też właziliśmy przez szafę biblioteczną do swoich pokoi, aby rozruszać drętwiejące z całodziennego leżenia członki, światła nie świeciliśmy zupełnie.
Warszawa, 5 września
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
W środę rozpoczęły się obławy. Banda SS-owców wpadła z hałasem zwycięzców na podwórzec i gwizdami zaalarmowała dom [przy ul. Zamenhofa 29]. W chwilę potem rozbiegli się po mieszkaniach. Puste pokoje oddawały zwielokrotnionym echem odgłosy Niemców, szurgot przesuwanych mebli i chrapliwą wściekłość wyrzucanych zdań. Cisza przenosiła te głosy z taką wyrazistością, że traciliśmy orientację kierunku, skąd pochodziły. [...]
O godzinie 10.00 dziewięć bestii ludzkich wpada z hałasem w podwórze, oznajmiając krzykami i strzałami swoje przybycie. Rozbiegają się po trzech sieniach naszego domu i przez pół godziny słychać wrzaski, krzyki, śmiechy, przekleństwa. A u nas [w kryjówce] cisza. Omal, że nie oddychamy. Nad biedną małą Lilką stoi wysoki elektrotechnik z kołdrą w ręku. Potem horda wypada z powrotem na podwórze i wśród pijackich krzyków opuszcza dom. U nas [w kryjówce] cisza, tylko oddech stał się nieco swobodniejszy. [...]
Mija dwadzieścia minut i — nagle Lilka zaczyna kaszleć — ale zaraz na nią spada kołdra [która ma] stłumić głos. Z sieni słyszę radosny głos Niemca:
— Hans, komm! Hier sind Juden! [Hans, chodź! Tu są Żydzi!] To dziewiąty przyczaił się w bramie i czekał. Niemoc przykuła mnie do miejsca, na którym stałem. Dudniące na schodach kroki przeszywały mnie jak kule karabinu. Tylko jedna myśl jak błyskawica przebiła mózg: dwanaście ofiar! Wtem w przerażającej ciszy [rozległ się] pełen niewymownej skargi płacz dziecka, żałosne, rozdzierające serce kwilenie. Kroki zatrzymały się przed oknem.
— Ein Kind! Verflucht noch niemal! [To dziecko! Niech to diabli!] — zaklął brutalnie Niemiec. Silne szarpnięcie rozwarło okno i maleństwo wyrwane z poduszki zakoziołkowało kilkakrotnie w powietrzu i spadło krwawą miazgą na bruk podwórza. [...] Przez godzinę może nikt nie wymówił ani słowa. Patrzyłem tępo na krwawą plamę na bruku, a w mózgu czułem pustkę, już nawet nie przerażenie — nie rozpacz — nie chęć życia czy walki, tylko pustkę przeraźliwą, która powoli przeradzała się we mnie w ogromny smutek.
Warszawa, 9 września
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
[Po południu] wychodzę na ulicę. Niezapomniana to chwila i niezapomniany, niedający się niczym zatrzeć widok! Nigdy nie widziałem pola walki, ale tak musiało ono wyglądać, gdy przejdzie przez nie straszliwy huragan ognia. Na chodnikach, na jezdni walały się trupy ludzkie, starcy, kobiety i dzieci w najdziwniejszych pozycjach, świadczących o tym, że śmierć biła w nich z różnych stron, że przed skonaniem przeszli potworną mękę strachu i poniżenia, że zdzierano z nich ubrania, które w krwawych strzępach walały się po bruku, a wśród nich, wśród tych wzywających pomsty do nieba trupów, leżą powyrywane ramy okienne, krzesła, części stołów, poduszki, kołdry, garnki, zdeptane stosy bielizny, podarte książki — świadczące o brutalnej przemocy stosowanej przez Zwycięzców. Bestia ludzka żłopała tutaj krew pełną gardzielą. Przerażone, wychudzone, zmasakrowane twarze pomordowanych — równie ciche, równie przerażone twarze żywych, przemykających pod ścianami domów — to niezapomniany obraz getta z okresu wielkiej akcji.
Warszawa, 9 września
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
[Wczoraj] Niemcy urządzili generalną obławę na getto, której celem było zlikwidowanie wszystkich istniejących jeszcze kryjówek. Wojsko w szyku bojowym otaczało ulicę za ulicą, gromady SS-owców przeszukiwały skrupulatnie domy, od piwnic do strychów, odsuwając wszystkie meble, zrywając podejrzane przepierzenia, wypędzając ludzi z najciaśniejszych zakamarków za pomocą łzawiących bomb. [...] Wielkie grupy Żydów, kobiet i dzieci zmasakrowane niemiłosiernie, o twarzach obrosłych rdzawą skorupą krwi, zmierzwionych włosach i podartych odzieniach, spędzono na plac przesiedleńczy.
[Dziś] zabrano wielką grupę pracowników z Raumkommando na teren opuszczonych domów w celu zlikwidowania mienia żydowskiego.
Również i ja należałem do tej grupy. Zadanie nasze polegało na segregowaniu wartościowych mebli, obrazów, porcelany i dywanów, na gromadzeniu ich w jednym miejscu, skąd wywożono je do właściwych magazynów mieszczących się poza gettem.
Pierwsze zetknięcie z nową [...] pracą sparaliżowało zupełnie moje ruchy. Oto znajdywałem się nagle w mieszkaniach znanych mi ludzi, często nawet mi bliskich, w mieszkaniach, w których niejednokrotnie zastawaliśmy stół nakryty do śniadania czy obiadu, garnki w kuchni pełne potraw, w mieszkaniach, z których jeszcze nie uleciał zapach życia, w które jeszcze śmierć nie wtargnęła widocznie, mimo że ich mieszkańcy niedawno zapewne zginęli w Treblince lub Majdanku. Mieszkania żyły jeszcze, my przyszliśmy je zabijać, przychodziliśmy rozerwać w strzępy tę złudę życia budowanego w serdecznym nastroju rodzinnego szczęścia. Nie umiałem zabrać się do tego, kiedy pierwszy raz musiałem wyrwać z ram obraz jakiegoś Żyda i zniszczyć, miałem uczucie, [że] popełniam mord.
Warszawa, 2 stycznia
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Dzisiaj był trzeci dzień łapanek. Na Żoliborzu samochody stały na pl. Wilsona; na przystanku zabierali ludzi z tramwajów i tych, co chcieli siąść do tramwajów; rewidowali też mieszkania i zabierali ludzi z bloków N 25 i 27 przy ulicy Mickiewicza i z bloku Feniks na pl. Wilsona. Z miasta nie ma jeszcze wiadomości, wiadomo jednak, że zabierali ludzi z tramwajów na pl. Krasińskich i na Trębackiej; widocznie w całem mieście szła łapanka. Trwać ona ma jeszcze 2 dni, jeżeli nie więcej.
Aresztowanych podobno wiozą nie na Skaryszewską [do obozu przejściowego], jak dawniej, lecz na Pawiak, ponieważ jakoby ze Skaryszewskiej dużo zabranych uciekało. Mówią, że mają złapać 40 tys.; zabierają ludzi podobno „na oko”, nie badając i nie sprawdzając dokumentów i dopiero na Pawiaku segregują złapanych i niektórych wypuszczają. Wszystkich ogarnia strach o bliskich...
Warszawa, 7 stycznia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Zawezwany zostałem do Warszawy w sprawie bardzo bolesnej dzieci z Zamojszczyzny. Niezwykłym był po prostu temat naszych narad w RGO [Rady Głównej Opiekuńczej] w związku z tą sprawą. Oto rozeszły się po Warszawie, nie wiadomo przez kogo rozsiewane pogłoski, że do Warszawy na dworce kolejowe, jak utrzymywano na Pradze, na boczne linie, przybyły przywiezione przez Niemców całe transporty dzieci odebranych rodzicom w Zamojszczyźnie i że owe dzieci można kupić po prostu od urzędników kolejowych po cenie 50 zł za główkę.
Pogłoska sprawdzona przez nas okazała się tylko potworną złośliwie przez kogoś puszczoną plotką. Tłumy jednak ludzi zaczęły się schodzić do RGO z oświadczeniem życzenia wzięcia tych biednych dzieci na wychowanie. Gdy spotkały się one z wyjaśnieniem, że to wszystko jest plotką, posuwano się do zarzucenia RGO potwornego zaniedbania, powodującego śmierć wielu dzieci etc., i dopominano się o urzędowe wyświetlenie całej sprawy. Nieszczęśliwym w dodatku zbiegiem okoliczności w tym samym czasie przybyło do Warszawy do schroniska RGO trzydzieści pięć dzieci z Siedlecczyzny, które pochodziły z Zamościa i były przywiezione do szpitala dla leczenia na jakąś nieznaną chorobę. Wystarczyło, by wiadomość o przybyciu tych dzieci do schroniska RGO rozeszła się po mieście, by przed tym schroniskiem gromadzić się zaczęły znowu tłumy ludzi, z których jedni, naprawdę dobrym sercem kierowani, chcieli dzieci zabierać, drudzy rozdmuchiwali z wybitnie złą wolą potworną plotkę.
Udzielane przez nas wszystkim szczegółowe wiadomości o tym, co z dziećmi z Zamojszczyzny się dzieje, gdzie są i kto się nimi zajmuje, nie wystarczały przez czas dłuższy dla pokonania tej plotki. Wyszły przy tym na jaw dziwne jakby cechy dobroczynności warszawskiej, gdy bowiem na żądanie dania dzieci na wychowanie, po wyjaśnieniu, że dzieci z Zamojszczyzny nie ma, ale są jeszcze biedniejsze dzieci z Warszawy — warszawiacy odwracali się jakby obrażeni, że im się daje nie ten towar, którego żądali.
Warszawa, 10 stycznia
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Jadę rano tramwajem na wykład z chemii, na Saską Kępę. Niemcy zatrzymują tramwaj na Targowej. Wygarniają nas na zewnątrz. Dostaję kopniaka i ląduję „na budzie”, czyli w ciężarówce z plandeką. Mam papiery na własne nazwisko, na Magdalenę Rusinek. Jestem zatrudniona niby w XIII Urzędzie Wyżywienia, który zajmuje się aprowizacją frontu wschodniego. To bardzo mocna Arbeitskarta. Do tego mam jeszcze specjalną opaskę na rękę z nazwą tego urzędu.
Niemcy co jakiś czas wprowadzają zmiany w papierach. A to jakaś nowa pieczęć, a to nowy kolor, dopisek. Bez tego nawet najlepsze dokumenty są nieważne. Dla Niemców oznaczają, że możesz być z podziemia. [...]
Niemcy [często] rozstrzeliwują ludzi złapanych na ulicach. Jestem przekonana, że wszystkich z tego tramwaju i ulicy też to czeka. Tym bardziej że budy jadą w kierunku getta. Tam nas rozstrzelają. Przez szpary w plandece rozpoznaję jednak bramy Pawiaka. To dla mnie prawdziwe bramy niebios. Jeszcze chwila życia.
Tego dnia zatrzymali w Warszawie ponad dziesięć tysięcy osób. Największa łapanka. [...]
Mam skrawek szarego papieru i krótki ołówek. Drę papier na sześć kawałków i piszę swój adres, telefon, nazwisko i że złapana. Roluję i wyrzucam je na ulicę. Wszystkie dotarły do babuni Rusinkowej. Wszystkie przedtem zostały odczytane przez telefon. Taka była Warszawa.
Warszawa, 16 stycznia
Magdalena Grodzka-Gużkowska, Szczęściara, Warszawa 2007.
Dowiedzieliśmy się z kuchni, że dzisiaj ma odejść większy transport, gdyż do magazynów przywieziono dodatkowy chleb, dawany z reguły ludziom na drogę. Oczywiście nie wiedzieliśmy, ile było tego dodatkowego chleba, ale zorientowaliśmy się też, że transport nie był przeznaczony na „rozwałkę”. To było dla nas bardzo dużo. Podczas rozdawania śniadania należało o tym poinformować wszystkich. Między godziną 7 a 7.30, w czasie gdy więźniowie byli zbierani na przesłuchanie według listy przynoszonej przez głównego pisarza Pawiaka Leona Wanata, sam nasz wachmajster przyniósł listę ludzi wyznaczonych na transport. Oczywiście od razu ją przestudiowałem i zawiadomiłem niektórych, że zostali wyznaczeni do transportu. Między innymi dotyczyło to i mnie.
Obaj z tłumaczem przewlekliśmy formowanie się transportu, ażeby dać możność napisania grypsów o naszym odjeździe. Gdzieś około godz. 11 lub 12 zobaczyliśmy przez okno w kancelarii oddziału, że nadjechało kilkadziesiąt samochodów krytych plandekami, z których wyskoczyło mnóstwo SS-manów uzbrojonych w pistolety maszynowe. Wśród krzyku i bicia zostaliśmy ustawieni na korytarzu V oddziału i natychmiast wyprowadzeni na dziedziniec. Ponownie sprawdzenie nazwisk. Do ręki dano nam po bochenku chleba i zaczęto nas ładować do samochodów. Wszystko to odbywało się w niesamowitym zamieszaniu, wśród bicia i kopania. Gdy jeden samochód został załadowany, natychmiast wyjeżdżał na ulicę Dzielną, gdzie formowała się duża kolumna samochodowa. Kazali nam kucnąć i w tej pozycji przejechaliśmy prawie całą Warszawę: przez most Kierbedzia, na Dworzec Wschodni, gdzie na bocznicy załadowano nas do bydlęcych wagonów. W czasie transportu kilku więźniom udało się uciec jeszcze na ulicach Warszawy, a inni zbiegli z plombowanych wagonów przez wycięcie podłogi — zresztą tych było zaledwie kilku. Pociąg był chroniony w czasie całej podróży przez silną eskortę SS-manów. Pamiętam, że mróz wówczas utrzymywał się w granicach około 20°C, a w nocy temperatura spadła nawet do 29°C poniżej zera.
Warszawa, 17 stycznia
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Kilka dni temu była grubsza awantura na Długiej (podobno w N 46); była podobno strzelanina, przyczem zginęło kilku Niemców; mówią że chodziło o drukarnię, inni mówią, że chodziło o stację nadawczą; wg jeszcze innej wersji znaleziono coś 30 karab[inów] maszynowych niemieckich nowych; podobno wszystkich mieszkańców domu, od 10 lat wzwyż, aresztowano.
Rozplakatowano ogłoszenie, że 70 Polaków zostało skazanych na śmierć za napady na Niemców, posiadanie broni i pomaganie zamachowcom. Wyroki wykonano.
Rozplakatowano, że polska ludność Warszawy za powyższe przestępstwa ma zapłacić do 10 III kontrybucję w wysokości 10 milionów złotych i że od 13 II do 20 II godzina policyjna zostaje przesunięta z 20tej na 19tą godzinę.
[...] Ceny rosną. Chleb razowy od dłuższego czasu 12 zł/kg, mąka pszenna wyżej 30, cukier 90, nawet żądają 95, słonina 180, jaja tańsze po 5 zł.
Wczoraj była łapanka przy Dworcu Głównym spośród odjeżdżających i przyjeżdżających, a więc łapanka trwa dalej...
Warszawa, 12 lutego
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007
Ze względów bezpieczeństwa zarządzam zburzenie getta warszawskiego po przeniesieniu stamtąd na inne miejsce obozu koncentracyjnego; przy czym należy zabezpieczyć wszystkie materiały wszelkiego rodzaju i części budynków, które będzie można jeszcze zużytkować.
Zburzenie getta i przeniesienie obozu koncentracyjnego jest niezbędne, gdyż nigdy inaczej nie uspokoimy Warszawy ani też nie wytępimy przestępczości, jeżeli pozostawimy getto.
Polecam przedłożyć mi całkowity plan zburzenia getta. W każdym razie pomieszczenie dla 500.000 ludzi niższego gatunku (Untermenschen), które i tak nie nadawałoby się nigdy dla Niemców, musi zniknąć z powierzchni ziemi, a milionowe miasto Warszawa, trwałe, niebezpieczne ognisko rozkładu i buntu, musi być zmniejszone w swoim obszarze.
Berlin, 16 lutego
Eksterminacja Żydów na ziemiach polskich w okresie okupacji hitlerowskiej. Zbiór dokumentów, oprac. T. Berenstein, A. Eisenbach, A. Rutkowski, Warszawa 1957.
Z rana szpital zawiadomił te osoby, które miały wyjeżdżać. Rozdano paczki żywnościowe tym, dla których przyszły. Wieczorem odprowadzono nas do specjalnie na ten cel opróżnionej celi na II oddziale. Tam przesiedziałyśmy do rana. Dano każdej po bochenku chleba. Koło południa załadowano nas na otwarte ciężarowe auta, licząc wiele razy. Na Dworcu Wschodnim zapakowano nas do towarowych wagonów, po 40 w każdym, i zaraz zaplombowano. Ruszyłyśmy dopiero wieczorem — podróż trwała 36 godzin i była koszmarna. Wody nie dostarczano. Potrzeby naturalne załatwiało się wewnątrz wagonu, a więc zaduch straszny. Więźniarki, pokurczone z braku miejsca i zimna, pookrywane kocami siedziały to na walizkach, to na plecakach. Paląc ostatnie papierosy, dojechałyśmy do Lublina. Odplombowali wagony, otworzyli drzwi, buchnęło ostre powietrze, zakręciło się w głowie. Ustawili nas w piątki i znowu liczyli bez końca. 250 kobiet, przed nami długie, czarne szeregi mężczyzn — 2 tysiące. Sygnał do wymarszu. Przechodziłyśmy przez Lublin. Było wcześnie, ruchu na ulicach nie było, zresztą zaraz skręciłyśmy na szosę prowadzącą w kierunku Zamościa.
[...] Szliśmy wolno, nawet nas zbytnio nie poganiali, ot tak trochę. Skręciliśmy w bok na prawo i wkrótce stanęliśmy przy drewnianych barakach obozu Majdanka.
Nad bramą widniał napis: „Arbeit macht frei”.
Warszawa, 25 marca
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Dzisiaj w nocy Niemcy przystąpili do ostatecznego zlikwidowania getta. Mówią, że Żydów wywożą na kolej, a Polaków, którzy się włóczą po getcie i plądrują puste domy, wystrzeliwują jak psów. Podobno w 3 domach czy też blokach Żydzi się bronią i Niemcy te domy podpalają i burzą. W nocy słychać było gęstą strzelaninę. Pod wieczór po 5tej sam słyszałem strzały armatnie, kulomioty i widziałem dym od pożaru w getcie. Strzały armatnie słychać było z przerwami do 20½ g. Na Nowiniarskiej zatrzymywali podobno wszystkich, sprawdzali dokumenty, no i oczywiście odbierali pieniądze, których Polacy mają za dużo! Strzelanina karabinowa trwała cały czas, gęsta do godziny 21ej, a później już rzadsza, o godzinie 1ej w nocy były 4 większe detonacje, albo armatnie, albo od granatów ręcznych; a o 2ej rano położyłem się spać i dalej już nie wiem, co się działo.
Warszawa, 19 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
W nocy oddziały policji niemieckiej wkraczają do getta od Nalewek. Powitanie ogniem, wycofują się. W poniedziałek rozpoczyna się oblężenie. Nowe ultimatum, bezwzględne zdanie się na łaskę i niełaskę. Ultimatum odrzucone, nie ma zgody. Nie pójdą Żydzi do wagonów. W a l k a — oto odpowiedź.
Znaczna część robotników szopowych ustępuje, nie widzi wyjścia, nie ma rady. Nie mają broni, czy mają walczyć gołymi rękami? Idą na Umschlagplatz, jadą do Trawnik i Poniatowa. […] Reszta podejmuje walkę i prowadzi ją tak długo, póki żyje jeszcze ostatni obrońca i tkwi w kieszeni ostatni nabój.
19 kwietnia
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. M. Grynberg, Warszawa 1993.
Nasza grupa liczyła wtedy 17 mężczyzn, posiadaliśmy 7 rewolwerów i 4 granaty. Przyczailiśmy się w trzech oddzielnych kryjówkach. Dookoła nas cisza. Wszyscy odeszli. Nad ranem pojawił się w naszej kryjówce „Czarny” z wiadomością: „Towarzysze! Bądźcie gotowi! Od naszego domu rozpoczyna się! Od nas!”. [...] Pobiegłem schodami w górę na strych. Muszę zobaczyć, muszę być przy tym, jak żydowscy bojowcy biorą odwet za swój naród, za jego przelaną krew.
Podniecony stoję na warcie, lecz niedługo. Słyszę już ciężkie kroki żołdaków. Nastawiam uszu. To oni, oddział morderców maszeruje od ulicy Żelaznej na Leszno do getta: raz dwa, raz dwa, więcej krwi, więcej krwi. Ale stop! Najpiękniejsza chwila w moim życiu nadchodzi właśnie teraz. Straszny huk rozdarł powietrze. Trrach — oni padają; jeszcze raz, trrach! I ciała Ukraińców kłębią się w kałuży krwi. Krew za krew! Banda morderców rozbiega się w dzikim popłochu, chroniąc się w bramach domów. Strzały i ogień na prawo i lewo, od „aryjskiej” i żydowskiej strony ulicy. Kule świszczą nad moją głową. [...]
W getcie walki, nasi chłopcy walczą jak bohaterowie. Rejon placu Muranowskiego to twierdza, której Waffen SS nie może zdobyć. W domu pod nr 19 wywieszono dwie narodowe chorągwie: niebiesko-białą i biało-czerwoną. [...] Zobaczyłem morze płomieni nad miastem. Żydowskie getto płonęło, a w nim bohaterowie mojego narodu. Czuję, jakby krew spłynęła ze mnie do tego ognia. Wieku dwudziesty! Oto twoja hańba [...].
Warszawa, 19 kwietnia
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Bitwa Niemców z Żydami w getcie trwa bez przerwy od nocy z niedzieli na poniedziałek. Część Żydów od strony ul. Żelaznej podobno zachowuje się biernie i bez oporu idzie na rzeź, nawet bojówki komunistyczne podobno straciły ducha i nie stawiają oporu, natomiast bojówki nacjonalistyczne w części getta wschodniej, przylegającej do Bonifraterskiej, bronią się zaciekle i drogo sprzedają swoje życie; mają one podobno amerykańską szybkostrzelną broń i ręczne granaty. Niemcy podobno wprowadzili do akcji czołgi i armatki, nie mówiąc o karabinach maszynowych. Powiadają, że Żydzi zamknęli ul. Mławską z końców i wybili na niej ~60 SS-manów. Niemcy oczywiście są wściekli, bo nie oczekiwali takiego oporu ze strony Żydów, którzy dotychczas szli na śmierć jak barany; walka prowadzi się bez pardonu z jednej i z drugiej strony. Dzisiaj o 11 pojechałem do miasta bez przeszkód jeszcze, ale już około godz. 15tej tramwaje szły tylko do pl. Krasińskich i dalej trzeba było iść na piechotę; w getcie szła formalna bitwa! Wczorajszy pożar w getcie do rana wygasł, ale dzisiaj pod wieczór został podpalony nowy dom. Żydów w getcie obliczają na około 37.000.
Warszawa, 20 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007
Schron nasz [w piwnicy domu przy Świętojerskiej 38] składał się z pięciu ubikacji piwnicznych, rozłożonych po dwóch stronach korytarza biegnącego przez środek. Korytarz był zamurowany w miejscu odcięcia tych piwnic przeznaczonych na schron, domurowana ścianka była identyczna [...] jak mury znajdujące się w okolicy schronu. Wejście do schronu było zamaskowane tzw. „wózkiem”. Był to kawał muru zbudowany z żelbetu, a z frontu były cegły. Mur ten był osadzony na kółkach znajdujących się na szynach (długości 2 m). Po wejściu do schronu wszystkich ludzi wózek ten został skierowany w otwór wejściowy (długości 70 cm, wysokości 80 cm), który znajdował się [tuż nad] podłogą piwnicy, maskując wejście. Od wewnątrz wózek był zamykany ciężkimi sztabami. Okienka wychodzące z piwnic były zamaskowane kupami śmieci (wielkich rozmiarów), które celowo nie były wywożone z tego podwórka. Jedna ubikacja piwniczna była przeznaczona na magazyn aprowizacyjny, który niestety świecił pustkami. W drugiej [...] mieściły się prycze przybite z trzech stron ścian, na których zajęli miejsce „szczęśliwcy”, którzy przybyli do schronu wcześniej. Pod pryczami mieścił się ich dobytek. Trzecia [...] miała specjalną kuchnię z wmurowanym dużym kotłem oraz bieżącą wodę, światło i gaz. Po bokach znajdowały się też prycze. Czwarta [...] była przeznaczona na izolatkę dla chorych i starców. W piątej [...] znajdowała się studnia, wykopana na głębokość 6 metrów, oraz odgrodzona toaleta. Dookoła ścian były prycze.
Schron ten, który był przeznaczony dla 60 osób, [...] liczył [obecnie] 120. [...] Okazało się, iż lwia część ukrywających się w schronie to byli ludzie, którzy nie mieli na opłacenie odpowiedniego udziału przy budowie schronów wielorodzinnych oraz [ci], którzy znaleźli się tego dnia na tym terenie zupełnie przypadkowo.
Warszawa, 20 kwietnia
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Bitwa z Żydami w getcie trwa nadal już trzecią dobę. Dzisiaj rano nad gettem wznosiły się 3 słupy dymu, a wieczorem była duża łuna mniej więcej w tem miejscu, gdzie był pierwszy pożar, gdzieś koło Bonifraterskiej. Podobno dzieją się tam straszne rzeczy; Niemcy podpalają domy, gdzie są Żydzi, i palą ich żywcem. W dzień turkot i szum miasta zagłusza strzały, ale od 8ej wieczorem, kiedy ustaje wszelki ruch, słychać każdy strzał. Słyszy się ogień karabinowy, karabiny maszynowe i głośniejsze detonacje armatek, granatów ręcznych itp. Jest to formalna bitwa.
Ludzie dzisiaj oczekiwali bombardowania Warszawy, twierdząc, że Żydzi wysłali do bolszewików przez radio SOS, błagając o pomoc. Jeżeli to nawet jest prawda, to sądzę, że bolszewicy raczej bombardowaliby w odwecie niemieckie miasta niż Warszawę. Cała Warszawa jest pod wrażeniem tego, co dzieje się na naszych oczach.
Warszawa, 21 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941—1944, Warszawa 2007.
W godzinach południowych w [naszym] schronie [w piwnicy domu przy Świętojerskiej 38] nagle zgasło światło, a po ciemku z minuty na minutę wzmagał się niepokój, który doprowadził do krzyków ze strony kobiet: „Otwórzcie, my chcemy wyjść, my nie chcemy udusić siebie i naszych dzieci”. Młodzież chwyciła za łomy celem przebicia otworów w kominie, aby powietrze dostało się do wnętrza. Lecz po przebiciu otworu do wnętrza buchnął ogień. Otwór ten został z powrotem zatkany i zamurowany gliną. Kobiety zaczęły mdleć, a dzieci krzyczeć. W pierwszej chwili młodzież roznosiła wodę, ratując ludzi, a następnie postanowiliśmy jednak opuścić schron. Ale jakież było nasze przerażenie, gdy po odsunięciu wózka nie można było podnieść klapy. Zaczęliśmy wyrąbywać otwór w murze, który odcinał nasz schron od dalszych części piwnic. Praca ta szła bardzo opornie, gdyż mężczyźni co chwila mdleli przy niej. Pracowaliśmy zupełnie po ciemku, gdyż światło elektryczne zgasło, świece nie chciały się palić.
Po blisko półtoragodzinnej pracy przebito otwór (w 18-calowej ścianie) [...]. Do schronu buchnęły kłęby dymu i czadu, które spowodowały omdlenie prawie wszystkich. Nieliczni, którzy byli przytomni, chodzili po schronie i oblewali omdlałych wodą. Otwór na powrót zatkaliśmy kołdrami i pierzynami i zaczęliśmy się podkopywać pod fundamenty piwniczne tego domu, chcąc się wydostać bezpośrednio na podwórko. Lecz i ta droga zawiodła. Okoliczne piwnice były pełne czadu. Po kilku godzinach pracy, gdy sytuacja stawała się beznadziejna, postanowiono siłą wyważyć klapę, prowadzącą do wózka. Kilku mężczyznom udało się ostatkiem sił klapę tę wyważyć, ale i tu buchnęły kłęby czadu, a klatka schodowa stała w płomieniach. Nie było już ani chwili do stracenia. Padł rozkaz, aby zmoczyć swoje ubranie, okręcić twarz i ręce mokrymi szmatami, by móc w ten sposób przedzierać się przez ogień. [...] Niektórzy potracili głowy i wyskoczyli boso. Niektóre kobiety nie zdążyły osłonić swych włosów. [...] Jedynie dzięki przytomności umysłu młodzieży udało się wszystkich ludzi ze schronu wyciągnąć przez płonący korytarz na podwórko...
Warszawa, 21 kwietnia
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Bitwa z Żydami w getcie trwa nadal już pełne 4 doby. Dzisiaj nad gettem były już 3 słupy dymów od pożarów. Z początku Niemcy mieli małe armatki przeciwpancerne, ale musieli sprowadzić i użyć działa artylerii polowej i to dotychczas nie dali rady. W związku z tą bitwą kursują różne pogłoski. Tak mówią, że SS zażądały pomocy wojska, ale wojsko odmówiło swojego udziału; dalej mówią, że razem z Żydami walczą niemieccy dezerterzy i komuniści, bo z samymi tylko Żydami Niemcy podobno dawno by się uporali. Wszyscy dziwią się, skąd Żydzi mają tyle broni i amunicji i są strasznie zawzięci na Żydów, bo twierdzą, że Żydzi nagromadzili broń i amunicję na nas, Polaków, żeby tą bronią w odpowiednim momencie opanować sytuację i wprowadzić komunizm. Może w tem tkwi trochę prawdy. Tak czy inaczej, należy przypuszczać, że bitwa z Żydami da się Niemcom we znaki: primo ośmiesza ich, że nie umieją sobie prędko dać rady z bojówkami żydowskiemi i podkreśla ich względną słabość; secundo podniesie się za granicą wrzask, bo to się dzieje jawnie na oczach milionowej ludności Warszawy i samych Niemców; wrzask większy, niż z powodu wymordowania cichaczem setek tysięcy Żydów.
Warszawa, 22 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007
Bitwa z żydami w getcie trwa już pełne 4 doby. Dzisiaj nad gettem były 3 słupy dymu od pożarów. Z początku Niemcy mieli małe armatki przeciwpancerne, ale musieli sprowadzić i użyć działa artylerii polowej i to dotychczas nie dali rady. W związku z tą bitwą kursują różne pogłoski. Tak mówią, że SS zażądały pomocy wojska, ale wojsko odmówiło swojego udziału; dalej mówią, że razem z Żydami walczą niemieccy dezerterzy i komuniści, bo z samymi tylko Żydami Niemcy podobno dawno by się uporali. Wszyscy dziwią się, skąd Żydzi mają tyle broni i amunicji i są strasznie zawzięci na Żydów, bo twierdzą, że Żydzi nagromadzili broń i amunicję na nas Polaków, żeby tą bronią w odpowiednim momencie opanować sytuację i wprowadzić komunizm. Może w tem tkwi trochę prawdy. Tak czy inaczej, należy przypuszczać, że bitwa z Żydami da się Niemcom we znaki: primo ośmiesza ich, że nie umieją sobie prędko dać rady z bojówkami żydowskimi i podkreśla ich względną słabość; secundo podniesie się za granicą wrzask, bo to się dzieje jawnie na oczach milionowej ludności Warszawy i samych Niemców; wrzask większy niż z powodu wymordowania cichaczem setek tysięcy żydów.
Warszawa, 23 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Polacy, Obywatele, Żołnierze Wolności!
Wśród huku armat, z których armia niemiecka wali do naszych domów, do mieszkań naszych matek, dzieci i żon; wśród terkotu karabinów maszynowych, które zdobywamy w walce na tchórzliwych żandarmach i SS-owcach; wśród dymu pożarów i kurzu krwi mordowanego ghetta Warszawy — my — więźniowie ghetta — ślemy Wam bratnie, serdeczne pozdrowienia.
Wiemy, że w serdecznym bólu i łzach współczucia, że z podziwem i trwogą o wynik tej walki przyglądacie się wojnie, jaką od wielu dni toczymy z okrutnym okupantem.
Lecz wiedzcie także, że każdy próg ghetta jak dotychczas, tak i nadal będzie twierdzą; że może wszyscy zginiemy w walce, lecz nie poddamy się; że dyszymy, jak i Wy, żądzą odwetu i kary za wszystkie zbrodnie wspólnego wroga!
Toczy się walka o Waszą i naszą W o l n o ś ć !
O Wasz i nasz — ludzki, społeczny, narodowy — honor i godność!
Pomścimy zbrodnie Oświęcimia, Treblinek, Bełżca, Majdanka!
Niech żyje braterstwo broni i krwi Walczącej Polski!
Niech żyje W o l n o ś ć !
Śmierć katom i oprawcom!
Niech żyje walka na śmierć i życie z okupantem!
Warszawa, 23 kwietnia
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Bitwa z Żydami trwa już 6 dni; dzisiaj cały dzień biła artyleria niemiecka, późnym wieczorem się uspokoiło, prawdopodobnie z powodu Wielkiej Nocy; za to pożary się powiększają i późnym wieczorem, sądząc z łun, musiały się palić w getcie dziesiątki domów. Co się dzieje tam dokładnie nie wiadomo, gdyż getto jest ściśle izolowane i nikt nie może ani wejść, ani wyjść z getta. Chodzą najrozmaitsze pogłoski: tak mówią, że Żydom udało się chwilowo opanować Pawiak i wypuścili prawie wszystkich aresztowanych (?). Jeżeli to prawda, to tem gorzej, bo z Pawiaka część byłaby wypuszczona przez Niemców, a tak wszyscy zginą; powiadają, że Żydzi spalili 4 fabryki, które pracowały dla Niemców, w tem zakłady krawieckie, gdzie szyli niem. mundury i że Żydzi teraz częściowi poprzebierali się w niem. mundury... Mówią, że Niemcy stosują przeciwko Żydom miotacze płomieni przy podpalaniu domów, że Niemców Żydzi napsuli już około 4.000, że Żydzi zdobyli na Niemcach 3 czołgi itd.
Jedno jest pewne, że z dzielnicy żydowskiej zostaną tylko zgliszcza. Wieczorem wiatr południowy wykręcił na zachodni, dzięki czemu powietrze się trochę oczyściło dla mieszkańców Żoliborza.
Warszawa, 24 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Zobaczyłam, jak Niemcy rzucają płonące szmaty do wnętrza domów, a potem szybko się cofają. Budynek za budynkiem stawał w płomieniach, pod gradem ciężkiego ostrzału z karabinów maszynowych. Gdzieś w pobliżu wybuchały granaty. Ziemia drżała. Ogień się rozprzestrzeniał. [...]
Na balkonie drugiego piętra płonącego domu ukazała się kobieta. Załamywała dłonie w geście rozpaczy. Po chwili zniknęła w środku, ale wnet wróciła znowu, z dzieckiem na ręku. Za sobą ciągnęła pierzynę. Przełożyła ją przez balustradę, a następnie zrzuciła na chodnik.
Najwyraźniej zamierzała skoczyć, a może rzucić dziecko, licząc na to, że pierzyna zamortyzuje upadek. Przycisnąwszy dziecko do siebie, zaczęła przechodzić przez poręcz balkonu. Nagle znieruchomiała pod gradem kul. Dziecko spadło na ulicę. Ciało kobiety pozostało przewieszone martwo przez balustradę.
Płomienie objęły już górne piętra. Eksplozje wstrząsały całym domem, coraz częstsze i gwałtowniejsze. W oknach pokazywali się ludzie. Skakali z różnych wysokości i ginęli, zabici podczas spadania lub rozbiwszy się o bruk. [...]
Odwróciłam się od okna wstrząśnięta. Nie mogłam dłużej patrzeć. Pokój wypełniał gryzący dym i swąd spalenizny. [...]
Przez całą noc stałam nieruchomo przy oknie [w domu przy ul. Świętojerskiej 21], w stanie graniczącym z szokiem. Żar bijący od pożaru palił mi twarz, dym gryzł w oczy, ale ja wpatrywałam się w płomienie trawiące getto. Nadszedł świt, straszliwie cichy i upiorny, ukazując wypalone skorupy domów i zwęglone ciała ofiar. Nagle jedno z tych ciał zaczęło się ruszać, powoli czołgając się na brzuchu, dopóki nie zniknęło w dymiących ruinach. Inni również dawali oznaki życia. Ale wróg czuwał. Rozległ się suchy terkot karabinu maszynowego — i wszystko znowu zamarło w bezruchu.
Warszawa, 25/26 kwietnia
Władka Meed, Po obu stronach muru, tłum. Katarzyna Krenz, Warszawa 2003.
Zerwanie przez Sowiety dyplomat. stosunków z Polską jest obecnie największą sensacją dnia. Bolszewicy zerwali dypl. stosunki z Polskim Rządem za zwrócenie się do Międz. Czerwonego Krzyża a Szwajcarii w sprawie wymordowania polskich oficerów jeńców (podobno było ich około 8½ tys.), oraz za imperialistyczne dążenia Polaków do zagarnięcia „sowieckiej Białej Rusi, Ukrainy i Litwy”. Ładny gips: że my chcemy zatrzymać to, co do nas należy, to jest imperializm, a że oni chcą zabrać cudze, to nie jest imperializm!
W sprawie pomordowanych oficerów polskich szydło już wylazło z worka: bolszewicy boją się stwierdzenia tego faktu, bo to otworzyłoby oczy całemu światu na ich prawdziwe oblicze; prawdopodobnie ograniczą się teraz do prostego zaprzeczania, a może myślą, że w tych warunkach polski rząd wyrzeknie się zbadania sprawy? Podobno prasa niemiecka podaje, że bolszewicy w 939 r. zwrócili się do polskich żołnierzy z propozycją, żeby wymordowali swoich oficerów jako swoich największych wrogów, ale nie znaleźli posłuchu. Wtedy 4 Żydów, wymienionych z nazwiska, podjęło się tej katowskiej roboty i ją wykonali.
Prawdopodobnie i obecne zerwanie dypl. stosunków z Polską jest robotą rosyjskich Żydów za to, że Polacy nie wystąpili czynnie w obronie Żydów prześladowanych przez Niemców. Komuniści i żydzi już od dawna pchają polaków do powstania, ale chwała Bogu, że dotychczas bezskutecznie. Żydzi w 1939-40 r. tak podle zachowali się względem Polaków pod bolszewikami, że Polacy nawet łagodnie usposobieni zgrzytają zębami, kiedy jest mowa o Żydach. Jest to najpodlejszy naród na świecie, nigdzie nie było im tak dobrze jak u nas, a okazali się naszymi największymi wrogami i jeszcze chcą, byśmy się za nich bili!
Warszawa, 28 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Walka trwa już 11 dni, ale jest ona widocznie na ukończeniu; artyleria dzisiaj milczy, pożary też się zmniejszyły, właściwie to już tylko dymią zgliszcza. Z rzadka tylko słychać strzały karabinowe. Dotychczas nie wiadomo, ile było Żydów w getcie przed bitwą: wg jednej wersji było ich 35-40.000, którzy pracowali w fabrykach dla Niemców, a wg innej znowu wersji było tam około 25.00 polskich Żydów i około 35.000 Żydów zagranicznych, razem około 55.000. Zaraz na początku walki, kiedy Żydzi zrozumieli, że Niemcy chcą ich ostatecznie zlikwidować, podpalili oni wszystkie fabryki, które pracowały dla Niemców (szwalnie, fabr. skórzane itp.) i w ten sposób przyczynili Niemcom ogromne szkody.
Dzisiaj jeszcze przed południem policja uprzedziła mieszkańców Żoliborza i dzielnic przylegających do getta, żeby trzymać okna otwarte, gdyż należy oczekiwać bardzo silnych detonacyj. Miały one nastąpić, jak mówiono, około południa, potem mówiono, że między 4 a 5½ po południu, potem mówiono, że o 8 wieczorem. Jednak detonacyj tych nie było.
Na mieście wiszą plakaty, że wstęp do „byłej dzielnicy żydowskiej” jest bezwzględnie zabroniony pod karą śmierci, że wszystkie przepustki są unieważnione i że każdy napotkany w tej dzielnicy będzie na miejscu zastrzelony. Powtórzono też że karze śmierci podlega każdy, kto ukrywa lub żywi Żydów.
Warszawa, 29 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
W nocy na niebie wciąż widać łuny pożarów z „dzikiego terenu”. W schronie naszym [w piwnicy domu przy Świętojerskiej 36] mówi się o tym, iż te pożary „dzikiego terenu” zostały spowodowane przez Polaków, którzy chcą w ten sposób przyjść nam z pomocą i że dzielą nas tylko godziny od momentu szturmu na mury, oddzielające „dzielnicę polską” od getta. W ludzi wstąpiła wiara, a nadzieja rozpogodziła twarze posępnych „jaskiniowców”. Układano różnego rodzaju plany, którędy należy uciekać i dokąd. Niektórzy posunęli się tak daleko, iż twierdzili, że będą podstawione auta, które nas wywiozą. Jeszcze inni powoływali się na autorytet [ludzi] z „dzielnicy polskiej”, którzy mieli przyrzec, iż po wybuchu powstania w getcie wybuchnie też powstanie w „dzielnicy polskiej” i wspólnie oswobodzimy się spod okupacji niemieckiej. Lecz złudzenie to, jak każde inne, prysło jak bańka mydlana. Dowiedzieliśmy się, że „dziki teren” jest też podpalany przez Niemców. Przygnębienie, rozpacz i apatia chwyciły znów ludzi schronów w swe kleszcze. [...]
Znów stała się aktualna sprawa wydostania się do „polskiej dzielnicy”. Niektórzy pojedynczo opuszczali schron, chcąc się przedostać do getta centralnego, wiedzieli o tym, że w schronach, w których ukrywają się ich znajomi, są tunele, które prowadzą do „polskiej dzielnicy”. [...] Postanowiliśmy otworzyć właz mieszczący się na ul. Wałowej i wypróbować ten kanał oraz zbadać trasę, do której on prowadzi. Zachowując wszelkie środki ostrożności, dostaliśmy się do kanału. Nie mając planów kanalizacyjnych, przywiązaliśmy się linami bardzo długimi, a koniec pozostał na wierzchu, przy którym stali pozostali towarzysze. Brodząc tak w kanale, dobrnęliśmy do odcinka, który był kompletnie zamurowany i z którego wydostawały się gazy ziemne. Lecz dalszej drogi nie było. Zrozpaczeni i zrezygnowani opuściliśmy kanał, postanawiając wznowić poszukiwania w innych kanałach nazajutrz.
Warszawa, 29 kwietnia
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Byłem dzisiaj w sądzie grodzkim jako biegły i widziałem, jak wygląda getto od Bonifraterskiej (komunikacja tramwajowa z centrum miasta nie jest jeszcze przywrócona) i na Lesznie. Na Białej i na Lesznie domy są całe, w opłakanym stanie, ale nie spalone, bo tam nie było walk. Natomiast od Bonifraterskiej wszystko jest spalone i rozbite przez artylerię; w ścianach szczytowych domów widać liczne dziury od pocisków artyleryjskich i całe wyrwy w murach jak od bomb lotniczych.
Pożarów z rana nie było, tylko zgliszcza dymiły. Nie słychać też było strzałów, i wydawało się, że walka jest już zakończona. Kiedy wracałem z miasta o godzinie 2½ po poł., kordon wojska niem. był koło Bonifraterskiej znacznie wysunięty naprzód. Publiczność była kierowana dalej już do Dworca Gdańskiego i koło Bonifraterskiej zaczynał się nowy pożar.
Podobno Żydzi zrobili wypad z getta przez kanały, a Niemcy zastrzelili dozorcę domu poza gettem i ten dom podpalili. Wieczorem widać było nowe łuny od pożarów aż w 5 miejscach, zaczynając od Bonifraterskiej, aż daleko na zachód; całe niebo znowu zasnute było dymem. Podobno Niemcy puścili gazy trujące do sieci kanalizacyjnej w getcie, żeby wytruć Żydów jak szczurów; Gugas widział, że cały wóz gliny wpakowano do uliczn. otworu kanalizacyjnego; widocznie Niemcy robią korki z gliny w sieci kanalizacyjnej na granicach getta, żeby gazy trujące nie rozchodziły się po mieście poza gettem. Powiadają też, że w getcie był taki brak wody, że za szklankę płacili po 20 zł. Widać jednak, że główny opór Żydów jest już złamany i że walka jest już zakończona, teraz idzie już tylko o czyszczenie terenów z niedobitków.
Warszawa, 30 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Wprowadzono nas do środka bloku [na Umschlagplatz], wrzucono do piwnic i tam pozostaliśmy, siedząc lub leżąc. Okropny, nie do wytrzymania zaduch dawał się we znaki. Wszędzie na podłodze śmiecie i ludzkie odchody. Stłoczeni ludzie pozbawieni są wody, żywności i ustępu. Kobiety, mężczyźni, dzieci, wszyscy razem załatwiają swoje ludzkie potrzeby na miejscu, po czym siadają na podłodze. Krzyk dzieci wołających: „Wody, wody”, nieprzeczuwających, że pozostało im zaledwie parę godzin życia. Tworzymy leżącą, bezwładną masę pozostawioną na pastwę szykan i znęcania się ze strony Ukraińców. Co kilka minut podchodził inny bandyta z żądaniem okupu w kwocie 5-10 tys. złotych. Mówił: „Za 10 minut wrócę i jeśli do tego czasu pieniądze nie zostaną zebrane, zastrzelę 10 Żydów”. W ten sposób jeden za drugim bezustannie wyłudzali ostatnie grosze od nieszczęśliwych ofiar.
Do mnie również podszedł jeden z bandytów: „Musisz zebrać wśród swoich 10 tys.”, spogląda na zegarek, „Za 5 minut wrócę”. Dotrzymuje słowa i stawia się w wyznaczonym czasie. Ludzie są już ogołoceni z pieniędzy, zdołałem zebrać o wiele niższą sumę. Wtedy zażądał pięknej kobiety. Nie pomagały moje perswazje i tłumaczenia, że jestem samotny i nie mam tu żadnych znajomych. Wtedy ten bandyta wyciągnął przemocą z tłumu jakąś dziewczynkę i wlókł ją w kąt, by ją zgwałcić. Rozpoczęła się dramatyczna walka 18-letniej dziewczyny z bandytą. Ten obiecuje ocalić ją, zrywa z niej suknie. Im dłużej trwa ta walka, tym głośniejszy był rozpaczliwy krzyk dziewczyny.
Warszawa, 30 kwietnia
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
O piątej rano czujka nasza zaobserwowała maszerującą ulicą Gęsią ekipę bandytów, którzy prowadzili ze sobą dwóch Żydów, kapusiów z Befehlstelle [komendy SS kierującej akcją wysiedleńczą z getta]. Nagle cała ta falanga zatrzymała się na posesji zgruzowanego domu Gęsia 3. Dały się słyszeć [...] nawoływania do wyjścia Żydów z bunkra — wykrzykiwane po żydowsku. I w tym wypadku użyto tego samego podstępu wołając: „Żydzi wychodźcie już, koniec wojny”. Nikt się jednak nie zjawiał. Wówczas bandyci zaczęli odrzucać gruz i wiercić otwory w ruinach. Robota ta zajęła im cztery godziny. Ale nie zrezygnowali z dalszych poszukiwań. O godzinie 10.00 rano wywiercili gdzieś otwór. [...]
Po chwili usłyszeliśmy rozkaz jakiegoś SS-mana „Schmeis ran das gift” [Puść tam gaz], skutki tego zarządzenia nie dały długo na siebie czekać. [...] Spod ziemi zaczęły wypełzać pierwsze postacie kościotrupów, które zanosiły się okropnym kaszlem, rzężeniem — donośnie charcząc, co wskazywało, że nowe ofiary dusiły się jakimś gazem. Wśród morderców zapanował ogólna wesołość, a niemilknące salwy śmiechu do rozpuku z okrzykiem „Jude halt” trwały z piętnaście minut.
Z podziemnej nory wyszło 25 osób: mężczyzn, kobiet i dzieci. Bandyci otoczyli ich zwartym kołem i ustawili w dwuszeregu koło muru. Gdy wreszcie minął napad wściekłej wesołości bandytów i atak duszności u Żydów, jeden z SS-manów wszedł do koła i przemówił do naszych ofiar: „Ihr Alle Männer kommt zu Arbeit nach Poniatowo. In eine Metalwerk von W.C. Toebbens” [Wy wszyscy mężczyźni pojedziecie do pracy w fabryce metalowej W.C. Toebennsa w Poniatowej]. [...]
Bandyci ustawili na nowo swe ofiary, tym razem w jeden szereg i rozkazali wszystkie bagaże ułożyć na stos w jednym miejscu. Po czym padła komenda po niemiecku, aby Si wszyscy w przeciągu pięciu minut rozebrali się do naga. [...] Mężczyźni stanęli w kalesonach, a kobiety w bieliźnie — nie wiedząc o tym, że dają wspaniałe pole do popisu. SS-man dopadł do jednego mężczyzny, potężnym kopnięciem zdarł mu kalesony, inny chwycił go (w rękawiczkach) za członka i szarpał. Gdy człowiek ten krzyczał w niebogłosy — SS-man zanosił się rechotliwym śmiechem. [...] Potem dobrali się do jednej z kobiet, zdarli z niej bieliznę, nie szczędząc przy tym uderzeń. I tak obrabiali każdą osobę kolejno, szafując hojnie razy pięścią między oczy [...].
Po skończeniu ogólnej rewizji o godz. 16.00 kazali Żydom wytrzepać swą odzież, wstać (dotychczas siedzieli na bruku nago, oparci o mur getta) i ubrać się, po czym zapowiedzieli, że bez bagaży pomaszerują na Umschlagplatz, skąd wyjadą do Poniatowej na roboty. [...] Po pół godzinie słychać było serię strzałów z ogródka na ul. Zamenhofa i serie następujące szybko po sobie, nie milknące przez 15 minut. [...] Po godzinie do nozdrzy naszych wiatr przyniósł swąd spalenizny — to trupy spalały się już zamieniając się w popiół.
Warszawa, 30 czerwca
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
W schronie naszym [w piwnicy domu przy Świętojerskiej 36] zapadło postanowienie, iż codziennie wychodzi jeden z młodych chłopaków na gruzy wypalonych domów, celem obserwowania terenu okolicznego oraz systemu prowadzonej akcji przez Niemców. Gdy wieczorem wróciła pierwsza czujka, opowiedziała nam, że nic godnego uwagi tego dnia nie zaszło w pobliżu nas. Ale niepokojące wydało się czujce to, że na podwórku jednej z oficyn przez cały dzień stała jakaś starsza kobieta, wpatrując się tępym wzrokiem w klatkę schodową. O zmierzchu kobieta ta poszła na środek podwórka, gdzie stał ręczny wózek przewozowy, na którym kładła się spać. Kobieta ta powtarzała jakieś zaklęcia i imiona. [...]
Postanowiono kobietę tę sprowadzić do schronu. Lecz kobieta ta stawiała opór i broniła się rozpaczliwie, nie pozwalając ruszyć się z podwórka. Dr Krukowski stwierdził, że ta osoba dostała pomieszania zmysłów na tle wstrząsu nerwowego. Mieszkańcy schronu, którzy rozpoznali tę kobietę, słysząc z jej ust wymawiane imiona, skonstatowali, że chodzi tu o jej dwoje dzieci, które spaliły się żywcem w schowku, zrobionym we własnym mieszkaniu na drugim piętrze. Matka w dniu pożaru nie mogła się tam dostać. Kobieta ta przez kilka dni dzień w dzień stała w oficynie, a w nocy odpoczywała na wózku. Aż pewnej nocy [...], gdyśmy wyszli ze schronu, zauważyliśmy leżące jej zwłoki na podwórku tegoż domu, a zakrzepła kałuża krwi w pobliżu trupa była jaskrawym dowodem, iż tego dnia na podwórzu grasowali Niemcy.
Warszawa, 1 maja
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Nic nowego i pewnego. Do ros. niewoli trafiło podobno nie 360 tys., jak podawały megafony, a 181 tys., z czego około 10 tys. oficerów.
Panuje przekonanie, że sprawa katyńska została poruszona przez polski rząd w porozumieniu z aliantami, żeby zdemaskować Sowiety i w przyszłości wykorzystać ten fakt. Bolszewicy rzeczywiście pokazali, że nie zrezygnowali ani ze swoich celów, ani z metod, jakiemi do tego celu dążą. Wobec tego możliwe jest przedłużenie wojny, jeżeli tylko Niemcy podczas nowej ofensywy nie rozbiją bolszewików.
[...] W parę dni po wysłaniu delegacji do Smoleńska w sprawie katyńskiej, w Krakowie rozplakatowane zostało w jęz. polskim i niemieckim ogłoszenie, że wysyła się też delegację do Oświęcimia, celem zademonstrowania nowoczesnych humanitarnych sposobów tępienia, jak komory gazowe, prąd elektryczny itp. w przeciwieństwie do sposobów bolszewickich, i że popularne pociągi wkrótce odejdą i do innych obozów. Ogłoszenia te podobno wisiały coś 2 dni, nim Niemcy się spostrzegli, że z nich zakpiono.
Warszawa, 3 maja
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Dzisiaj też słychać było detonacje i widać było pożary. Czy Żydzi się jeszcze bronią, nikt nie wie. Mówią, że Niemcy wysadzają wysokie mury spalonych domów, które mogą grozić runięciem; ale z jednej strony wysadzanie murów nie może powodować wciąż nowych pożarów, a z drugiej strony przede wszystkiem należałoby zburzyć b. wysokie ściany szczytowe domów getta przy Bonifraterskiej ul. i przywrócić komunikację tramwajową, a tego Niemcy nie robią. Wg innej znowu wersji Niemcy chcą spalić i zburzyć całe getto. Byłaby to niepowetowana dla Warszawy strata i szkoda, która już wywołuje ogromną zwyżkę cen na domy w przewidywaniu dużego po wojnie głodu mieszkaniowego, gdy tymczasem istnienie pustych domów w dzielnicy żydowskiej dałoby Warszawie po wojnie, po przeprowadzeniu remontu, ogromny zapas pustych mieszkań.
Warszawa, 10 maja
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Cały dzień trwały wybuchy i pożary; od czasu do czasu słychać było strzały. Podobno całe getto ma być zrównane z ziemią; jakoby Hitler rozkazał na miejscu getta założyć park?
Opowiadają, że Niemcy w jednem miejscu wykryli pod piwnicami głęboko lokal zaopatrzony w wodę ze studni artezyjskiej, własne światło elektryczne itp. i w nim około 60 Żydów z inteligencji. Sekret zdradził Niemcom Żyd, którego tamci nie wpuścili do siebie. Prawdopodobnie Niemcy, przypuszczając, że takich schowków jest więcej, wysadzają domy, żeby gruzem zawalić wyjścia z tych podziemi i w ten sposób zagrzebać żywcem Żydów.
Detonacje trwały cały dzień i były bardzo częste. Podobno prasa w Niemczech podaje, że to Polacy mordują Żydów za Katyń i jako dowód zamieszcza fotografie, na których ludność polska rabuje mienie żydowskie. Samo przez się rozumie się, że fotografie zostały specjalnie sporządzone.
Warszawa, 15 maja
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Przebieg wielkiej operacji dnia 16 maja 1943. Początek o godzinie 10-tej. Zgładzono 180 Żydów, bandytów i ludzi niższego gatunku [Untermenschen]. Dawna dzielnica żydowska w Warszawie przestała istnieć. Wielką operację zakończono o godz. 20.15 wysadzeniem synagogi warszawskiej. Dowódcy batalionu policji III/23 poruczono po odpowiednim wprowadzeniu wydanie zarządzeń dla utworzonych na terenie byłego getta rejonów zamkniętych.
Sprawdzona liczba ogólna zgładzonych Żydów wynosi 56065.
Bez strat własnych.
Sprawozdanie końcowe przedłożę dnia 18.5.43 na konferencji dowódców SS i Policji.
Warszawa, 16 maja
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Już drugi dzień dzisiaj w getcie panuje martwa cisza, a więc walka z Żydami i burzenie dzielnicy żydowskiej jest zakończone. Główna Synagoga została wysadzona w powietrze i zburzona. Została ona wybudowana zdaje się za czasów Aleksandra II.
W Towarzystwie Kredytowym obliczają liczbę zburzonych domów na około 600 (!). [...]
Wczoraj, jak się okazuje, został zabity na rogu ul. Felińskiego i al. Wojska Polskiego niemiecki żandarm. Jest to niewątpliwie robota komunistów, którzy wszelkimi siłami starają się wywołać represje niemieckie i powstanie Polaków, żeby pomóc bolszewikom. Mieliśmy już tego przykład 1 V, kiedy PPP rozlepiło odezwy, nawołując do czynnego wystąpienia, a sami komuniści siedzieli cicho jak myszy pod miotłą. Chwała Bogu, że społeczeństwo nasze nie daje się złapać na takie sztuczki. Skutki zabicia niem. żandarma jednak nie dały na siebie czekać. [...]
Dzisiaj w nocy miały miejsce masowe aresztowania na Żoliborzu i podobno też w centrum miasta. O ile mogłem się zorientować, na Żoliborzu aresztowania głównie odbyły się w domach socjalistycznych [tzw. „Szklane domy” wzniesione przez spółdzielnie robotnicze]. Podobno zabrano z nich coś 15 samochodów z aresztowanymi. Zdaje się że aresztują ludzi posądzonych o komunizm i szukają Żydów ukrywających się poza gettem, a ponieważ socjaliści zawsze szli razem z Żydami, więc nic dziwnego, że przede wszystkim Żydów i komunistów szukają wśród socjalistów. Podobno też sporo Żydów tam znaleźli. [...] Niemcy uważają Żoliborz za gniazdo komunistów, dlatego że podczas ostatniego nalotu na Warszawę, 11/12 V, Żoliborz wcale nie był bombardowany, chociaż oświetlony był wspaniale przez rakiety; ale przecież w ogóle ani jedna bomba nie spadła na północ od głównej linii kolejowej i Al. Jerozolimskich.
Warszawa, 18 maja
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Całe miasto dzisiaj było zaalarmowane strzelaniną w różnych miejscach: na Miodowej w restauracyjce, podobno na Bielańskiej, na Tamce, na Smolikowskiego, na Powiślu, na placu Kazimierza, słowem w 4 czy w 5 miejscach jednocześnie między godz. 10 a 12. Na Miodowej jednego z zamachowców Niemcy zastrzelili gdzieś na dachu. Na pl. Krasińskich w pewnym momencie publiczność poukładała się na ziemi w obawie przed latającemi kulami. Miodowa była zamknięta dla ruchu, tramwaje tam nie szły... Zabito też kpt. policji granatowej, nie zważając na to, że miał on specjalną ochronę niemiecką. Podobno na pl. Kazimierza było dużo zabitych, mówi się o kilkunastu; wszystkiego podobno od poniedziałku jest coś 36 zabójstw politycznych; przeważnie zabici są Polacy, którzy byli szpiegami niemieckimi. Jest to terror na wielką skalę. Prędko nie będzie można spokojnie pojechać do miasta i wyjść na ulicę. Ludzie się obawiają, że te wydarzenia mogą pociągnąć za sobą specjalne represje, chociaż szeroka publiczność jest Bogu ducha winna.
Warszawa, 27 maja
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
W Nowym Kurierze Warszawskim dzisiaj podobno jest artykuł, w którym się mówi, że Niemcy nie skapitulują, a nim zostaną zwyciężone, cała Europa będzie w gruzach. Czy to jest przechwałka, czy też gest rozpaczy?
Z tydzień, czy 10 dni temu, mówiono, że Niemcy rozstrzelali 600 naszych więźniów z Pawiaka w getcie i trupy tam spalili. Kilka dni temu podobno taki sam los spotkał 300 kobiet z Pawiaka, przyczem im kazano przed śmiercią się rozebrać zupełnie. Mówi się nawet o 1500 rozstrzelanych. Musi to chyba być prawda, bo na chodnikach pojawiły się masowo napisy kredą i smołą: „Pawiak pomścimy”.
Z tydzień temu mówiło się dużo o masowych rewizjach, zablokowaniu Warszawy, sprowadzeniu do Warszawy 400 „specjalistów” itp. Obecnie mówią, że Gestapo chciało przystąpić w Warszawie do tępienia ludności polskiej jak Żydów w getcie, lecz że władze wojskowe uprzedziły, iż nie dadzą ani jednego żołnierza do tej katowskiej roboty, więc projekt siłą rzeczy upadł.
Jednak Warszawa podobno jest poniekąd blokowana, jeżeli chodzi o dowóz, ponieważ ceny idą gwałtownie w górę. Mięsa podobno jest mało, jaja w sobotę kosztowały 4.20, a dzisiaj 5 zł, mleko 14 zł litr, kartofle w sobotę 4.20, dzisiaj 5 zł itd.
Warszawa, 15 czerwca
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Po przyjeździe do kawiarni [„U Aktorek”, na ul. Mazowieckiej 5] przyszła wiadomość, że w mieszkaniu swoim został zastrzelony Junosza-Stępowski. Dostał jedną kulę w okolicę serca. Kula utkwiła w kręgosłupie. Przewieziono go do Omegi [lecznicy przy Al. Jerozolimskich 51] i tam po trzech godzinach zmarł. Jaki powód zabójstwa, nie wiadomo. Po godzinie trzynastej znów przyszła wiadomość o tragicznej śmierci generała Sikorskiego, a potem o godzinie szesnastej o trzymałem telefon o śmierci mojej matki. Przerwałem pracę i natychmiast pojechałem do domu. Straszny był ten mój powrót, a jeszcze straszniejsze spotkanie z ojcem i siostrami. Opanowałem się i z miejsca zająłem się pogrzebem.
Warszawa, 5 lipca
Marian Wyrzykowski, Dzienniki 1928-1969, Warszawa 1995.
Wszystkie wydarzenia zaćmił dokonany w samym Śródmieściu napad na transport pieniędzy Banku Emisyjnego. Podobno tydzień temu szykował się napad na B. Emis. na Bielańskiej, lecz został udaremniony przez Gestapo, ponieważ przy przecinaniu połączenia telefonicznego została wprawiona w ruch instalacja alarmowa. Dzisiaj o godzinie 10 rano B. Em. podobno wysłał 72 mil. zł do Krakowa w 2 samochodach pod eskortą 4 niemieckich żandarmów i 2 pol. urzędników; na przejeżdżające samochody z ruin między Miodową, Senatorską i Podwalem napadła grupa młodych ludzi, zatrzymała samochody i pieniądze podobno zrabowała; mówią, że zabito wszystkich 4 niem. żandarmów oraz 2 granatowych policjantów i ciężko raniono polskich urzędników, z których jeden zaraz umarł, a drugi walczy ze śmiercią w szpitalu. Poraniono też kilku przechodniów podczas strzelaniny. Czy złapali kogo z napastników — na razie nie wiadomo.
Warszawa, 12 sierpnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Łapanki, łapanki, łapanki! Straszne, terrorystyczne, jakich świat nie widział. Dziś na wszystkich nieomal ulicach Warszawy dosłownie polowania na ludzi! Strzelanina wszędzie! I te tegoroczne łapanki, to już nie to co dawniej, kiedy do uwolnienia wystarczała karta pracy, a złapany jechał na roboty do Niemiec. Teraz na dokumenty nie patrzy się wcale! A ci, którzy nie zdołają się w jakiś sposób oswobodzić, mogą być z góry pewni, że nie zobaczą się już nigdy z bliskimi. Idą na pewną śmierć. Na zakatowanie na Pawiaku, wytracenie w komorze gazowej lub po prostu rozstrzelanie.
Wczoraj znów rozstrzelano publicznie trzydziestu zakładników za urojone zabicie jakiegoś Niemca. To publicznie o czym wszyscy wiedzą, a iluż zabijają, co dzień poza naszymi oczami?... Tysiące ofiar...
[...] Na ulicach pustki jak nigdy. W szkole pustki... Każdy woli nosa nie wytykać z domu. „Ach bieda, bieda wszędzie, kiedy ten jej koniec będzie!...” — powtarzają z westchnieniem wszyscy.
Warszawa, 21 października
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Byłem w mieście po odbiór emerytury i na imieninach Statkiewiczowej. O konferencji w mieście opowiadają ciekawe rzeczy, mianowicie: że Stalin podpisał Kartę Atlantycką; że USA, Anglia i Stalin podpisali umowę o sojuszu 3 największych państw demokratycznych, do którego to sojuszu będą mogły przystąpić inne państwa i narody; że Iran po wojnie odzyska niepodległość; że Irak będzie niepodległy; że Churchill wręczył Stalinowi miecz honorowy dla Stalingradu od króla angielskiego; że odbył się bankiet, na którym Churchill ze Stalinem prawili sobie komplementy i bodaj czy nawet się nie całowali; że Churchill i Roosevelt z Teheranu polecieli jeszcze do Ankary, żeby ostatecznie przekonać Turcję, iż czas już wystąpić.
Brzmi to wszystko trochę fantastycznie, ale nie ulega wątpliwości, że wszystkie sprawy tam zostały omówione i uzgodnione i że koniec wojny jest bliski. Należy też przypuszczać, że Anglia i USA obroniły Polskę przed apetytem Stalina, bo w przeciwnym razie konferencja chyba by się nie skończyła w takiej harmonii.
Warszawa, 8 grudnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Wczoraj po zjedzeniu na śniadanie trochę chleba kartkowego o godz. 15 złapały mnie straszne bóle żołądkowe. W nocy miałem temp. 38,4; o godz. 10 rano 37,4. Bóle w żołądku trochę zmniejszyły się, ale za to po południu powstały szalone bóle w kiszkach. O 7 wieczorem temper. była 39,5, o godz. 8 wieczorem 39,1. Za cały dzień wieczorem wypiłem 1 szklankę herbaty i zjadłem mały kawałek białego chleba z masłem. Jeżeli jutro nie będzie lepiej, to trzeba będzie zawezwać [dr med. Konstantego] Danilewicza. O 10ej wieczorem temp. 38,6, w nocy 39,5.
Warszawa, 20 stycznia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Pewnego dnia jakoś od strony przeciwnej, niż dawniej, idę ku ulicy Leszno. Ogarnia mnie zdziwienie. Przede mną i za mną podąża dużo ludzi. Ciżba rośnie, zagęszcza się w tłum. Dziwne, uroczyste milczenie. Wtłaczamy się w ulicę Leszno. Chodnik wąski, teraz ludzie idą niemal parami, po dwóch, trzech, Nie ma straży, która by nas pilnowała, jednak porządek utrzymuje się jakoś sam. Zaniepokoiłem się. To nie chęć przysłuchania się jakiejś ciekawej rozprawie sądowej pcha te tłumy. To... manifestacja. Za chwilę gruchnie salwa i rozproszy demonstrantów. Cofnąć się za późno. Nie ma przejścia z powrotem. Wszyscy, jakby się umówili, idą w jednym kierunku.
[...] Nagle słyszę szept za sobą: „Pielęgniarka szpitala zdradziła mi, że przed TYM wyssali z nich krew, po kilka litrów z każdego”. Odpowiedział męski szept: „Celem transfuzji, polska, żydowska krew ma płynąć w żyłach hitlerowskich bohaterów...!”. „Biedni chłopcy!” — odpowiedział szept kobiecy. Idziemy. Nic nie rozumiem. Zbliżamy się do miejsca na ulicy Leszno, gdzie stoi wysoka ruina. Kiedyś był tam magazyn wózków dziecinnych, tylko na najwyższym piętrze rozwieszone w oknach doniczki z prymulkami, zdradzały, że tam prywatne mieszkanie. Na wysokości pierwszego piętra długi balkon. Żelazne pręty zapuszczone w cementową podłogę utrzymały się doskonale.
Co to?! Tłum obraca głowy. Jakieś ciemne plamy zwieszają się z każdego pręta. Z moim krótkim wzrokiem jestem skazany na domysły. Nie śmiem pytać. Wolno posuwamy się. Na twarzach tłumu maluje się skupienie i... coś jeszcze. W oczach zapalają się błyski. Młoda kobieta prowadzona pod ramię przez siwego pana zaczyna szlochać. Towarzysz na próżno stara się ją uspokoić: z każdego pręta zwisa jeden wisielec: głowy pochylone, twarze zielone, oczy otwarte, szklane. Zaskoczony, bezmyślnie liczę: dwadzieścia siedem trupów w papierowych ubraniach. Oszczędni są ci kaci: nawet o tym pomyśleli, aby ukraść ubrania. Wełna przyda się w Reichu [...]
Tak przez jakieś dwa tygodnie. Dzień w dzień: my sędziowie, personel kancelaryjny, publiczność — musieliśmy przechodzić wzdłuż szpaleru tych nieszczęsnych zwłok. Dopiero, gdy słodki zapach trupi stał się nie do zniesienia — gnijące ciała wisielców zniknęły.
Warszawa, 11 lutego
Stanisław Wilczyński, Wspomnienia z lat 1980-1956, Rękopis, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 15617 II, [cyt. za] Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Od godziny 3.30 rano cały teren dolnego Żoliborza, ograniczony Wisłą i ulicami: Krasińskiego, Słowackiego i Potocką, otoczono kilku tysiącami wojska i żandarmerii. Każdy dom i każde mieszkanie było poddane dokładnej rewizji. Wszystkim sprawdzono dokumenty na podstawie książki meldunkowej. Akcję prowadził kierownik referatu żydowskiego B w Gestapo w alei Szucha, Anton Brandt. Nazywał siebie „Vater der Juden” (ojciec Żydów). Miał „przylepiony do ust, w których tkwiło stale cygaro, obleśnie serdeczny uśmiech”.
[...] Akcja [...] została zainicjowana na skutek donosów i informacji, że właśnie na dolnym Żoliborzu ukrywa się dużo Żydów.
Brandt osobiście aresztował nas wszystkich, każąc podoficerowi odprowadzić nas i umieścić razem w samochodzie żandarmerii jako „specjalną grupę”. Pilnował nas żandarm, którego zwerbował ów podoficer odprowadzający nas. Po kilkunastu minutach nadszedł oficer żandarmerii z kilku żołnierzami, a gdy pilnujący nas żandarm nie umiał mu wyjaśnić, dlaczego siedzimy w samochodzie, który normalnie jeździło tylko Gestapo lub żandarmeria, kazał nam natychmiast opuścić samochód i dołączyć się do grupy ogólnej na pl. Wilsona, liczącej już kilkaset osób zatrzymanych i aresztowanych.
[...] Szczęśliwym zbiegiem okoliczności uniknęliśmy wszyscy rozstrzelania. Normalnie za ukrywanie Żydów rozstrzeliwano bez żadnego przesłuchania. Przewiezieni na Pawiak „budami” policyjnymi, zagubiliśmy się jako „specjalna grupa” i zostaliśmy wciągnięci do kartoteki więźniów, każdy osobno.
Warszawa, 7 kwietnia
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Coś wisi w powietrzu. Podniecenie, niepokój wprost histeryczny. I to zarówno wśród nas jak i u Niemców. Co znaczy ta ich paniczna ucieczka? Dzielnice niemieckie, te najwytworniejsze domy, najlepsze mieszkania, które sobie zagarnęli, pustoszeją z dnia na dzień. Przechodziłem dziś przez plac Trzech Krzyży. Z Wiejskiej ciągną ciężarówki i wojskowe wozy zaprzężone w ciężkie konie. Wszystko od góry do dołu naładowane skrzyniami, walizami, meblami. I wszystko to wali na Zachód, w Aleje Jerozolimskie, na Wolską. Niemiaszki przycichli. Złagodnieli. Już nie wyciągają z mieszkań ukrywających się tu i ówdzie Żydów. […]
Na ulicach pełno młodych ludzi w butach z cholewami. Nigdy się dotąd tyle takich butów nie widziało. I gęby dziarskie, wojskowe. To nasi. Ci, co pamiętają listopad 1918 roku, powiadają, że będzie kubek w kubek to samo. Wyrostki, gazeciarze, smarkacze gołymi rękami rozbroją ogłupiałych Niemców.
Warszawa, 20 lipca
Dzienniki z Powstania Warszawskiego, red. Zuzanna Pasiewicz, Warszawa 2004.
Po przyjściu do kawiarni [„U Aktorek”, na ul. Mazowieckiej 5] dowiaduję się, że nastąpiła nagła ewakuacja władz cywilnych i ludności niemieckiej. Bolszewicy wdarli się od strony Kowla i zajęli już podobno Lublin. Ogarnęło nas jakieś radosne podniecenie. Co chwila ktoś przynosił nowe szczegóły tej po prostu panicznej ucieczki. W Alejach Jerozolimskich i koło dworca tłumy ludzi stoją, aby nasycić swoje oczy widokiem uciekających Niemców. Rzeczywiście panika duża.
U nas w kawiarni ruch niebywały. Ludzie się bawią wyjątkowo. Wino, szampany i inne alkohole leją się. Ja miałem wściekłą pracę.
Warszawa, 23 lipca
Marian Wyrzykowski, Dzienniki 1928-1969, Warszawa 1995.
Stale mnóstwo roboty. Po prostu trudno nadążyć z bieganiem na wykłądy z rozkazami i różnymi poleceniami. Przeraża nas też egzamin kończący kurs patrolowych, który ma się odbyć w przyszłym tygodniu. Nie mam zupełnie czasu na naukę, gdyż wieczorami muszę wystukiwać jakieś instrukcje o broni i środkach wybuchowych dla chłopców. [...] Dobrze, że ten Rubikon przeszłyśmy już wszystkie. Brak też zupełnie czasu na przygotowanie się na wykłady kursu łączności, a por. Wojnicz jest bardzo wymagający. Może niedługo ten okres gorączkowy minie.
Warszawa, 28 lipca
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
[...] rozkazy wozimy przez cały dzień. Podobno bardzo wiele oddziałów jest już skoncentrowanych. Nawet cały nasz sanitariat siedzi po domach, czekają na rozkazy. Pogoda na szczęście bardzo ładna, więc wszędzie jeżdżę na rowerze. Zosia „Gozdowa” wywalczyła dla naszego patrolu służbę łączności i dzięki temu każda z nas ma „przydział” do kogoś [i] możemy chodzić jeszcze na „wolności”.
Warszawa, 29 lipca
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Ostatni niedziela lipca była dniem wyjątkowo gorącym. Tysiące warszawiaków wyruszyło na miasto, aby oglądać kolumny niemieckich uciekinierów ciągnących z dobytkiem na autach, dorożkach, a nawet na chłopskich wozach, żeby zobaczyć maszerujące, a właściwie wlokące się, oddziały wojska. Wszyscy chcieli zobaczyć tłok wokół dworców, przerażenie Niemców, którzy z walizkami tłoczyli się na peronach i pchali się bezładnie do pociągów ewakuacyjnych.
Opowiadano, że rano w niedzielę lotnictwo radzieckie zatopiło dwie duże barki na Wiśle. Jak słuchałem o tym, serce moje rozpierała radość. Czułem przedsmak wolności. W wyobraźni widziałem szeregi polskich ułanów, szare chropowate hełmy, rogatywki, jakich nie oglądałem od pięciu lat. Zdawałem sobie sprawę, że Niemcy byli u progu całkowitej klęski, a jeszcze pochodząca sprzed kilku dni wieść o zamachu na Hitlera w połączeniu ze wszystkimi wydarzeniami, ze zbliżającym się frontem, nabierała specjalnego wyrazu. Ochoczo pomagałem rodzicom opróżniać piwnicę, w której urządziliśmy schron z posłaniami, ze światłem, ze stołem do przyrządzania posiłków. Ojciec tłumaczył mi, że w związku ze zbliżaniem się frontu może być gorąco, ale wszystko szybko przeminie, właściwie to tylko kwestia dwóch, trzech dni. Raźno kopaliśmy też nasyp przed oknem piwnicznym, w obudowie ze starego kosza do bielizny. Całe te przygotowania wojenne bardzo mnie zajmowały. Wszystko było ciekawe, odbiegało od monotonii życia wakacyjnego.
W tych dniach [starszy] brat mój znikał gdzieś na całe godziny.
Warszawa, 30 lipca
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
Dzisiaj od rana sprawdzałam adresy wszystkich naszych niewiast. Siedzą w domach i klną, że taka ładna pogoda, a one muszą czekać na rozkaz koncentracji, który nie wiadomo, kiedy przyjdzie. Dla przekonania ich o słuszności tego rozporządzenia powtarzam im słowa por. Prokopa, że „kula w łeb za niestawienie się na czas”.
Warszawa, 30 lipca
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
W kilka minut potem rozległ się ryk syren alarmowych. Wszyscy w pośpiechu opuściliśmy mieszkanie Zosi na drugim piętrze, zbiegając do piwnicy, pełniącej rolę schronu przeciwlotniczego. Miejsce tętniło ludzkim gwarem. Każdy był poruszony do głębi, a przeróżnych pogłosek słyszało się mnóstwo. Ale jeden fakt był pewny: wybuchło powstanie. Rozpoczęło się godzinę temu, zainicjowane przez Armię Krajową. […] Powstanie wybuchło jednocześnie we wszystkich dzielnicach Warszawy, a według pierwszych niejasnych i sporadycznych doniesień, sukces był oszałamiający. Niemcy uciekali, a duże ilości uzbrojenia i amunicji dostały się w ręce powstańców; zdobyto nawet klika czołgów. Zwycięstwo było przesądzone. Wkrótce będzie po wszystkim.
Ktoś wzniósł toast za oswobodzenie i wolną Polskę. Wszyscy powstaliśmy w tej ciasnej piwnicy i zaczęliśmy śpiewać polski hymn narodowy: „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy…” Po obliczach zebranych ludzi spływały łzy, choć serca ich rozpierała radość. […]
Pierwsza bomba wybuchła, zanim ukończyliśmy hymn. Budynkiem silnie wstrząsnęło, ale się nie zawalił. […] Głowy nasze pokrył biały pył z tynku, luźno teraz zwisającego z sufitu wskutek siły wstrząsu. […] Nastąpiło kilka dalszych wybuchów w sporej odległości, a potem zaległa cisza.
Warszawa, 1 sierpnia
Yehuda Nir [właśc. Juliusz Grünfeld], Utracone dzieciństwo, Warszawa 2005.
Wybuch bomby oderwał połowę frontowej ściany. Widać było pokoje z meblami, garnki na kuchennych piecach, szafy garderobiane wypełnione ubraniami i uchylone drzwi, jakby je tak pozostawiono, gdy parę minut wcześniej mieszkańcy opuszczali swoje mieszkania, schodząc do schronu. Kamienica wyglądała teraz jak duży, otwarty domek dla lalek. […]
Wtem usłyszałem krzyk jakiejś kobiety: „Kołyska, kołyska”. Wszyscy zamarli. Kobieta wskazywała palcem na mieszkanie na drugim piętrze, na froncie zbombardowanej kamienicy. Dziecinny pokój z niebieskimi ścianami pozostał tam nietknięty, z wyjątkiem brakującej frontowej ściany. W lewym jego rogu stała przy ścianie wiklinowa kołyska. Stamtąd gdzie staliśmy, wydawało się, że się bujała. Ktoś z tłumu stwierdził, że słyszał płacz dziecka. Kołyska w dalszym ciągu się poruszała. […] W absolutnej ciszy każdy wytężał słuch. […] Teraz kołyska zaczęła się naprawdę poruszać. […] Młody Polak w kombinezonie zaczął się wdrapywać po ocalałej ścianie. Wszyscy w tłumie obserwowali go w ciszy, wstrzymując oddech i jakby nieświadomi wymiany ognia z pistoletów maszynowych, słyszanych już teraz wyraźnie. Mężczyzna z trudem osiągnął poziom antresoli, gdy kołyska nagle zaczęła bujać się coraz mocniej. Wtem, ku naszemu zdziwieniu, wydostał się z niej duży szary kot. […] Tłum, stojący dotąd w napięciu, wybuchnął histerycznym śmiechem, bijąc brawo dzielnemu młodemu człowiekowi.
Warszawa, 1 sierpnia
Yehuda Nir [właśc. Juliusz Grünfeld], Utracone dzieciństwo, Warszawa 2005.
Całe miasto roi się od chłopców i dziewcząt dziwnie dzisiaj, w taki ciepły dzień, ubranych w grube skarpety, ciężkie buty, z plecakami na plecach. Każdy w gorączkowym pośpiechu dąży przed siebie, darząc w przelocie uśmiechem mijaną, podobną do siebie postać. Gdzieś od czasu do czasu ryknie trąbka samochodu z SS-manami, ale na nikim to dzisiaj jakoś nie robi wrażenia. Tak wielka radość rozpiera nasze serca, że chciałoby się skakać na ulicy i krzyczeć przechodniom, że wreszcie już nadeszła upragniona chwila... czujemy smak wolności! Rosjanie są już w Świdrze, więc najdalej jutro będą w Warszawie. Pozostali w Warszawie Niemcy czują się jakoś dziwnie niepewni. Stracili, tak nam się przynajmniej wydaje, swoją codzienną butę, a jej miejsce zajęły strach i panika. Długo na to czekaliśmy!
Wybuch Powstania hamuje raptownie życie milionowego miasta. Syreny fabryczne wyją, ale oznacza to hasło do walki, a nie do pracy. Zdezorientowani ludzie biegną ulicami, zdążając do swych domów. Tu i ówdzie rozlegają się pierwsze strzały, pokazują się młode postacie z biało-czerwonymi opaskami i literami AK na rękawach i próbują kierować zdezorientowaną ludnością. W jednej chwili dokonuje się podział: wojsko, to znaczy — my, i ludność cywilna, to jest reszta — potrzebująca na razie opieki i wyjaśnień.
W ostatniej chwili, przy akompaniamencie strzałów, dobiegam do skrzyżowania Karolkowej i Żytniej, gdzie przy Domu Starców zebrać się ma kilka oddziałów. Słyszę tylko suchy trzask wystrzałów i głos „Garbatego”: „«Niuśka», skacz!” Po chwili znajduję się wraz z wielką paką — w gronie znajomych i radośnie podnieconych postaci. Wyciągają się do mnie ręce na powitanie. Ale jakże inaczej wyglądamy dzisiaj wszyscy!
Warszawa, 1 sierpnia
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Kiedy drużyna, którą prowadziłem z transportem broni, zbliżyła się z ul. Kochowskiego na ul. Krasińskiego, szeroką arterię na Żoliborzu, od strony Powązek nadjechał samochód z żołnierzami niemieckimi.
Muszę powiedzieć, że był właściwie taki moment, kiedy zupełnie wyraźnie obserwowaliśmy się wzajemnie i widać było, że Niemcy robią jakiś rachunek zysków i strat — czy zacząć starcie, zacząć walkę z nami, czy udać, że nie zwracają uwagi na kilkunastu młodych ludzi, już w butach z cholewami bądź ubranych przynajmniej od spodu w mundury, bo od góry, mimo gorącego dnia, w płaszcze, pod którymi schowana była broń: pistolety maszynowe, broń krótka, granaty. Jak gdyby zastanawiali się, czy doprowadzić do tego starcia, czy nie.
W pewnym momencie zdecydowali się i rozpoczęła się walka. Walka, z której wyszliśmy właściwie z pełnym sukcesem, ponieważ obrzuciliśmy samochód niemiecki granatami, sami nie ponieśliśmy strat. Samochód się zapalił, Niemcy zostali pokonani, nam udało się przeskoczyć przez ulicę i dojść na miejsce zbiórki, gdzie już była reszta 9. kompanii dywersyjnej, której stanowiliśmy jedną ze składowych części.
Warszawa, 1 sierpnia, około godz. 13.50
Władysław Bartoszewski, Dni walczącej stolicy, Warszawa 2004.
Niestety, wyniki tej pierwszej nocy nie były dla nas pomyślne. Mianowicie z obiektów, które mieliśmy zdobyć, nie zdobyliśmy prawie żadnego, dlatego że były to bardzo duże gmachy zajęte przez SS z bardzo dużą ilością broni maszynowej. Także 2 sierpnia rano — pamiętam, pogoda była pochmurna, padał deszcz, co też pogarszało nasz nastrój — zajęliśmy tylko parę uliczek. Ja uruchomiłem ośrodek łączności na ul. Pilickiej, dowództwo było na Malczewskiego. Sięgaliśmy gdzieś do Parku Dreszera, do Odyńca; z drugiej strony nie dochodziliśmy do Woronicza dlatego, że tam była szkoła zajęta przez silny oddział SS. I koło godziny 10 rano otrzymałem rozkaz zlikwidowania całej łączności. Oznaczało to po prostu, że będziemy się wycofywać do lasu. Tak jak inne oddziały poprzedniego dnia, które szły gdzieś od Rakowieckiej, pokonane i zdziesiątkowane, będziemy szli w stronę lasów Kabackich czy też jeszcze dalej.
Pamiętam, że kazałem moim podwładnym wykopać wielki dół w ogródku domku przy ul. Pilickiej i tam układaliśmy powoli nasz sprzęt, zawijając go w jakieś szmaty, licząc na to, że kiedyś go odkopiemy. Ludzie, mieszkańcy dookoła, którzy uczestniczyli w tym pierwszym naszym zrywie, mieli łzy w oczach, a jednocześnie do nas pretensje. Bardzo wiele osób podchodziło, mówiąc nam ze złością: „Rozpoczęliście, zaczęliście się bić, teraz uciekacie, zostawiacie nas, wszystkich nas tu wymordują.” W tym samym momencie część naszych oddziałów, która była przy ul. Woronicza, zdobyła szkołę. Mianowicie Niemcy nie wytrzymali nerwowo. Otoczeni przez powstańców bali się natarcia, wiali, zostawiając sprzęt i broń, i w ten sposób gdzieś koło pierwszej czy drugiej zaczęliśmy znowu ten sprzęt wykopywać ku radości zarówno mieszkańców, jak i własnej.
Warszawa, 1/2 sierpnia
Władysław Bartoszewski, Dni walczącej Stolicy. Kronika Powstania Warszawskiego, Warszawa 2004.
O godzinie 17.00 powietrze rozdarło wycie fabrycznych syren. Niemal w tej samej chwili do syren dołączył się odgłos karabinów maszynowych i podniecone okrzyki:
— Na Szwaba! Na Szwaba! Ruszajmy na przeklętych Szwabów!
A ponad nimi górowały wezwania, by wszyscy mieszkańcy wychodzili na ulice i budowali barykady.
Rozpoczęło się powstanie warszawskie!
Razem z Beniaminem wybiegliśmy z domu, by przyłączyć się do tysięcy Polaków, napływających ze wszystkich domów i bram. Nigdzie nie było widać ani śladu Niemców. Na wielu domach powiewały biało-czerwone flagi. Mężczyźni z biało-czerwonymi opaskami na ramieniu wydawali zwięzłe komendy. Wznoszono barykady na skrzyżowaniach ulic, aby w ten sposób zagrodzić drogę niemieckim czołgom. Do zmroku barykady musiały być gotowe. Na chodnikach kręciło się pełno ludzi. Jedni pojedynczo i grupkami ściągali zewsząd deski, belki i połamane meble, inni z pomocą kilofów wyrywali bruk z jezdni. W całym mieście rosły stosy kamieni i zapory z barykad.
[...] Cała Warszawa wrzała; wydawało się, że nikt nie pozostał obojętny, że wszyscy postanowili włączyć się do walki ze znienawidzonym okupantem. Armia Krajowa organizowała i kierowała powstaniem. U jej boku ludność cywilna atakowała umocnienia niemieckie i uczestniczyła w najbardziej niebezpiecznych operacjach wojskowych, wybuchając okrzykami radości, ilekroć udało im się wziąć niemieckich żołnierzy do niewoli. Pierwsze ostrzały miasta przez Niemców z ciężkiej artylerii przyjmowano z milczącym uporem. Nic to, myśleli warszawiacy, nareszcie nadchodzi koniec, Niemcy atakują może ostatni raz. Musimy uzbroić się w cierpliwość, lada chwila Sowieci wkroczą do miasta.
Warszawa, 1 sierpnia
Władka Meed, Po obu stronach muru, Warszawa 2003.
1 sierpnia jeszcze przed 17-tą (godziną „W”) zobaczyliśmy przez okna grupki młodych mężczyzn, w długich butach „oficerkach”, w płaszczach dziwnie sterczących, którzy zbierali się pod topolami przy naszym domu; część z nich za chwilę przyłączyła do tramwajarzy z ekspedycji i tramwajów na torach – za chwilę tramwaje już leżały tworząc barykadę. Niedługo potem padły pierwsze strzały. Zaczęło się Powstanie. Nie Niemcy, ale młodzi chłopcy z biało-czerwonymi opaskami biegali już po naszym domu, naszej piwnicy, w rowie na szosie. [...] Brakowało broni, amunicji, a Niemcy byli dobrze uzbrojeni.
Warszawa, 1 sierpnia
Bródno i okolice w pamiętnikach mieszkańców, red. Anna Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1995.
Marszałkowska wymarła. Na środku ulicy stoją opuszczone tramwaje, bez szyb, omotane pozrywanymi drutami. Pod ścianami leży kilka zwłok. Za to na wszystkich przecznicach ruch niebywały. Wzdłuż osi Kruczej ludność buduje barykady przeciwczołgowe.
Jeszcze ciemnawo. Szmer setek przyciszonych głosów. Zrywa się płyty chodników, z podwórza wytacza się kubły do śmieci i wypełnia je gruzem. Przewrócono słupy ogłoszeniowe. Nikt nie śpi. Dzieci i kobiety pomagają również. Nie sądziłem, że to tak szybko i sprawnie pójdzie. Na każdym skrzyżowaniu zagradza drogę zwalisko półtorametrowej wysokości lub wyższe. Tędy „tygrys” łatwo nie przejedzie. W najgorszym razie będzie czas, aby sięgnąć doń butelką z benzyną.
[...] Poczta Główna padła w ciągu dnia dzisiejszego. Na frontonie poczty i drapaczu chmur powiewają flagi polskie. Na rogach ulic wszędzie nasze posterunki. Widać wielu łączników, kurierki z rozkazami i transport materiałów opatrunkowych oraz innych. Na Marszałkowskiej silne walki z czołgami. Bracka wciąż pod ostrzałem. Na Widok ta sama historia. Przy Marszałkowskiej siedzi na dachu kilku Ukraińców i prażą ogniem, gdy tylko ktoś się pokaże. Dom przy Brackiej, zamykający wylot ulicy Widok, cały popstrzony odpryskami muru.
Gdy wracając z akcji wokół poczty, przeskakiwaliśmy przez ulicę Moniuszki, na Marszałkowskiej zapalono czołg. Trzeba było widzieć entuzjazm, który ogarnął wszystkich stojących po bramach. Kobiety płakały z radości, dzieci skakały do góry. Głośne okrzyki: „Tygrys, do budy!”
Mieszkańcy przebijają wewnętrzne przejścia między domami. Można już chodzić po mieście, nie wyglądając prawie na ulice. Pojawiły się pierwsze powstańcze plakaty. Młodzież i kolporterki rozklekjają wielkie barwne arkusze z hasłem: „Do broni!”
Pięknie to brzmi, lecz broni wciąż przymało. Właściwie największą rolę odgrywa to, co się zdobyło. Sądziłem, że mamy więcej broni przygotowanej w ukryciu.
Warszawa, 2 sierpnia
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
Czekam na swoją kolej jak na wyrok śmierci. Iść sama, zupełnie sama przez całe miasto. Przez ulice pełne strzałów, rannych, płonących domów. Po co zgłosiłam się do konspiracji? To ponad moje siły. Przecież iść tam to pewna śmierć. A jeżeli dostaną rozkaz? Przez myśl mi nawet nie przechodzi, że można go nie wykonać. Czekam więc jak na wyrok. Nogi robią się jak z waty. Słyszę: „«Bożena», służba przy telefonie”.
[...] Służba trwa 2-3 godziny. Ruch niewielki. Trudno nawiązać kontakt z innymi dzielnicami. Co pewien czas ktoś z naszej strony próbuje się porozumieć lub odzywa się ktoś stamtąd.
[...] Ktoś wpada do pokoju: „Chodźcie zobaczyć. Poczta zdobyta.” Nie mogę wyjść, ale podbiegam do małego okienka. Na ulicy entuzjazm. Chłopców wracających z poczty ludzie obrzucają kwiatami. Krzyczą, całują się. Wracam do centrali. Po chwili znów zwabia mnie do okna gwar i melodia Warszawianki. Pod oknem przejeżdża dwóch żołnierzy na zdobycznym motorze. Nastrój przygnębienia i lęku pryska. Nie mogę już wysiedzieć przy centrali. Wreszcie przychodzi zmiana. Dziewczęta są pełne zapału. Opowiadają nowiny. Na dole słychać radio nadające polskie piosenki.
Wybiegam na ulicę. Ludzie tłuką kamieniami w niemieckie szyldy. Ulegam prądowi i również rzucam kamień.
Warszawa, 2 sierpnia
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Godziny mijają bardzo wolno. Najgorsza jest bezczynność. Po obiedzie byłam na górze, tzn. na punkcie [w gmachu Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych na pl. Trzech Krzyży], gdy jakaś kobieta wpadła z wiadomością, że w ogrodzie leży ranny — słychać jęki. Nie ma chwili czasu do zastanowienia. Pędzę po Hanką [Czarnocką] w dół. Jeszcze nie zdajemy sobie sprawy z tego, że ogród jest pod stałym ostrzałem z YMCA.
Po chwili idziemy przez mały domek ogrodnika. A teraz jeden skok i Hanka jest już w ogrodzie. Czołga się pomiędzy inspektami, jest już przy rannych. Znowu mija kilka chwil i obie taszczymy młodą dziewczynę. Jest trupio żółta i umazana błotem, bo przecież od rana dziś leje, a ona podobno już dwie godziny leży w ogrodzie. Transport jest bardzo utrudniony — trzeba się niemal czołgać, a ona rzuca się konwulsyjnie i tylko ostatkiem sił krzyczy: „Lalka ratuj! Janka! Tadek!”. Wreszcie donosimy ją do domku ogrodnika. Tak nieść jej dalej nie sposób. Hanka biegnie po nosze i taszczymy ją przez te wszystkie wąziutkie przejścia na górę. Cały czas rzuca się i coraz mniej krzyczy. Na schodach znów dostaje konwulsyjnych skurczy i spada z noszy. Wreszcie jesteśmy w ambulatorium, kładziemy ją na stole, rozbieramy. Natychmiast dostaje zastrzyk z morfiny. Hanka robi jej jeszcze sztuczne oddychanie, ale właściwie już niepotrzebnie — umiera.
Warszawa, 2 sierpnia
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Wydawało mi się, że idę przez miasto dotknięte zarazą. Ulica Jagiellońska, którą teraz przedzierałam się do mego domu, była pusta i martwa. Ani znaku życia. Bramy pozamykane, tylko od czasu do czasu, raz bliżej to znów dalej, salwy karabinowe. Z Jagiellońskiej skręciłam w Brukową. Na Targowej ledwie wskoczyłam do wnęki zamkniętej na trzy spusty bramy. Nikt nie myślał mi otworzyć, a kule ślizgały się wzdłuż pustej, jakby wymarłej ulicy. Szłam od bramy do bramy. Przed Cerkwią — wśród tłumu żołnierzy — stał wóz opancerzony, a przy nim młody oficer. Miał wygląd rozjuszonego byka. Zaczęłam tłumaczyć, że od wczoraj nie mogę dostać się do domu. „Nie możemy...” — sprostowałam, widząc koło siebie dwie strwożone babiny, które wybiegły za mną, z którejś bramy ulicy Targowej. „Skąd znasz język niemiecki?”. „Ze szkoły”. Przyglądał mi się badawczo, kręcił głową, wreszcie kazał jednemu z żołnierzy odprowadzić nas do Wileńskiej. Oderwaliśmy się od żołnierskiego tłumu. Szliśmy obok Dyrekcji Kolei i wreszcie moja ulica Wileńska.
Warszawa, 2 sierpnia
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Brak było wiadomości ze Śródmieścia. Poszliśmy na dalekie rozpoznanie. Było zbyt wielu ochotników na ten patrol, musiałem wybierać. „Witek”, „Jacek”, „Pakulski”, „Marek”, no i naturalnie „Kubuś”. Tym razem jako fotoreporter. Narzekał, że nadal brak mu bojowych tematów, i robił po drodze okolicznościowe zdjęcia. […] „Witek” ze swoim Bergmanem — nie chciał się chłopak z nim rozstać ani na chwilę — ja z konspiracyjnym wisem w ręku, reszta chłopców z przydzielonymi na ten patrol pistoletami. Może broń nie była nam wtedy w Śródmieściu potrzebna, ale my z bronią w ręku, pod biało-czerwoną flagą, wywieszoną po raz pierwszy od pięciu lat, byliśmy potrzebni. Ludziom stojącym na ulicy, facetowi z mijanej bramy, który w porywie patriotycznych uczuć wręczył mi dobrze już napoczęte pół litra.
Jeszcze nas wtedy ludzie pozdrawiali. Uzbrojeni żołnierze AK jeszcze ludziom dodawali otuchy. Jeszcze i my sami pozowaliśmy do zdjęć powstańczych. […]
Miasto było już wtedy wyraźnie zróżnicowane. Od strony Woli widać ślady bombardowań i pożarów. Rozprute domy z kolorowymi przekrojami mieszkań zawieszonych wysoko na tle nieba. Na piątym piętrze błyszczy w słońcu wanna, jakby nie wiedziała, że reszty stropu, mieszkania i domu już nie ma. Ruiny są świeże, niespłukane deszczem, kanciaste. Jeszcze nieprzemieszane przez następne bomby. Zachowały kształt poszczególnych przedmiotów i elementów: desek, cegieł, zbrojeń, zwisających stropów, wyrwanych futryn, mebli. Przechodzimy wolno i ostrożnie, znacząc pierwszy ślad, wydeptując pierwszą ścieżkę wśród ruin. Im bliżej Śródmieścia, tym mniej śladów bombardowania. Całe odcinki ulic jeszcze nietknięte. Zadziwia ilość wywieszonych biało-czerwonych flag. Jedne wyraźnie nowe, zrobione wczoraj, inne czekały pięć lat. Na każdym niemal rogu ulicy barykada. […]
Tam, gdzie domy są stale pod obstrzałem, mieszkańcy zdążyli już powybijać dziury w murach i w ślepych ścianach. Przechodzimy, klucząc przez podwórza, zakamarki, mieszkania na parterze, schodzimy do piwnic, by nagle znowu wyjść na ulicę. Towarzyszy mi jakiś nowy surrealistyczny krajobraz miasta, powstały dziś na zwykłej do wczoraj ulicy. Omijam głęboki lej od bomby, potykam się o wystające płyty chodnikowe, by po kilku krokach, po ledwie podpartej desce wejść do pokoju. Pali się niepotrzebne nikomu światło, naprzeciw miejsca po ścianie stoi nietknięte pianino. Z długiego, ciemnego korytarza, który zachował zapach mieszkania, zamiast na klatkę schodową, wychodzę przez wyrwę w ścianie na mały ogródek zalany słońcem, przytulony do ściany, niespodziewany w tej części miasta. Znowu mieszkanie, meble, obrazy na ścianach. Wydaje mi się, że naruszam czyjś osobisty świat, choć wybite szyby i powiewające firanki przeczą spokojowi książek stojących na półkach.
Warszawa, 3 sierpnia
Stanisław Jankowski „Agaton”, Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie. Wspomnienia 1939-1946, t. 2, Warszawa 1984.
Jesteśmy uwięzieni. Nie wiemy, co się dzieje w mieście, ba, nawet na następnej ulicy. Między domami przebija się dziury, ale przez ulicę przejść trudno. U wszystkich wylotów usadowili się Niemcy i strzelają. Gdy trafią, trudno potem jest sprzątnąć rannych. Gdzieś huki, pożary, od czasu do czasu strzały. Wszyscy pakują żywność (jeżeli ją mają) i wartościowe przedmioty, aby znieść do piwnic.
Warszawa, 3 sierpnia
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Czekamy w nieróbstwie i sierpniowym słońcu. Powstanie na naszym podwórku zbankrutowało. Nic nie wyszło z tego patrzenia na zegarki. Letni, pogodny zmierzch, a za Wisłą rozpętane chmury dymu nad palącą się Warszawą. Wyobraźnia podsuwa koszmarne obrazy. Ile tam dzieci, matek, płaczu i paniki. A może tam właśnie walczą!? Może tam skierowano właściwe siły Powstania, a tu u nas na Pradze zostały skromne resztki?
Warszawa, 4 sierpnia
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Około pierwszej po południu na nasze podwórze [przy ulicy Wawelberga 18] wpadli esesmani i Ukraińcy, i rozkazali, aby mieszkańcy natychmiast opuścili swoje mieszkania. Wszystko odbywało się w pośpiechu i panice. Osoby opuszczające budynek, w tym dzieci, musiały wychodzić z rękami podniesionymi do góry. Moja jedenastoletnia córka Alina wyszła na zewnątrz razem ze mną i grupą około 150 osób.
Przed bramą ustawiliśmy się całymi rodzinami. Brama była otwarta, a kiedy do niej podeszłam, zobaczyłam stosy trupów leżących na podwórku fabryki, jak również grupy cywilów i Ukraińców. Słyszałam strzały i jęki. Zrozumiałam, że czeka nas ten sam los. Tymczasem Niemcy pędzili ludzi grupami na podwórze. Po godzinie przyszła kolej na mnie. Weszłam tam razem z córką i dwójką dzieci, które się mnie uczepiły. Na podwórku, zaraz jak tylko na nie weszliśmy, potknęliśmy się o zwłoki, a wzdłuż fabrycznej ściany leżały stosy trupów, rzucone na siebie w różnych pozycjach. Jeden esesman i jeden Ukrainiec szli za każdą osobą na podwórko i strzelali każdemu w tył głowy. Poprosiłam Ukraińca, który nas prowadził i pogłaskał moją córkę po głowie, aby nas puścił. On z kolei zapytał swego kompana i powtórzył moją prośbę po polsku. Tamten nie zgodził się jednak, tylko wskazał na nas i powiedział: „polnische Banditen”.
Moja córka wzięła mnie potem za rękę i poszłyśmy pod ścianę. Pierwsza kula trafiła mnie w szyję. Upadłam, a wtedy trafiły mnie jeszcze trzy kule: jedna w dłoń, a dwie w okolicę serca. Moja córka upadła obok mnie. Chwilę potem usłyszałam jeszcze jeden strzał, po którym córka przestała się ruszać. Przyprowadzano kolejne grupy ludzi, ale nie potrafię powiedzieć ile razy. Słyszałam straszne krzyki, błagania, jęki i strzały. Nie wiem, ile to trwało, bo byłam całkowicie odurzona.
W przerwach między egzekucjami i przed zapadnięciem zmroku esesmani i Ukraińcy chodzili między ofiarami leżącymi na ziemi i dobijali rannych […] a potem zabierali kosztowności. Kiedy chodzili po mnie swoimi buciorami, złamali mi lewe ramię (to samo, w które zostałam postrzelona) i prawy obojczyk, i zdarli mi pierścionek z palca. Pod wieczór wszędzie zapadła cisza.
Warszawa, 5 sierpnia
Zbrodnie okupanta hitlerowskiego na ludności cywilnej w czasie Powstania Warszawskiego w 1944 roku, wybór i oprac. Szymon Datner, Kazimierz Leszczyński, Warszawa 1962.
Pierwsza niedziela w wolnej Warszawie. Nastrój zupełnie odmienny od innych dni, chociaż w boju świąt nie bywa. Jednak dzisiejszy dzień jest wyjątkowo spokojny po ostatnich przejściach na naszym odcinku. Rano kapelan odprawił mszę polową w kaplicy zaimprowizowanej w dużej Sali Towarzystwa Kredytowego Miejskiego przy ulicy Czackiego. Podczas mszy spowiedź i komunia. Później niektórzy otrzymali przepustki na miasto.
Po ulicach krążą już patrole naszej żandarmerii polowej z czerwono-żółtymi opaskami i legitymują przechodniów, a zwłaszcza wojskowych, to jest noszących biało-czerwone opaski posiadaczy broni. Organizacja Powstania zatacza coraz szersze kręgi.
Przed południem na wprost naszych kwater kilku harcerzy przybiło czerwoną skrzynkę pocztową z polskim orłem i zieloną lilijką. W mieście jest już czynna polowa poczta harcerska, obsługująca wojsko i ludność na obszarach polskich. Nad skrzynką przepisy pocztowe.
Pisać wolno kartki do 25 słów. Wojskowi nie mogą podawać adresów, tylko kryptonim jednostki. Wysyłanie wiadomości o charakterze wojskowym jest wzbronione przez cenzurę. Przepisy te brzmią tak poważnie, iż budzą uśmiech, gdy je zestawić z postaciami dwunasto- lub czternastoletnich listonoszy.
Ludzie wyszli ze schronów, by pogrzać się na słońcu. Przyglądają się skrzynce i niejeden ma łzy w oczach. Mój Boże! Warto było się pomęczyć, aby tego doczekać.
Warszawa, 6 sierpnia
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
Sprawdzałem moje posterunki na terenie posesji Świętokrzyska 12. Pilnujemy garaży, przełazu w murze na teren bezpański, na drugim piętrze w zburzonym częściowo mieszkaniu mamy punkt obserwacyjny. Jakie dziwne wrażenie wywołują opustoszałe mieszkania o bezładnie rozrzuconych sprzętach, osypanych kurzem i odłamkami szkła. Ślady wojny pomieszały się ze śladami osób, które dopiero odeszły, pozostawiając rozstawione, niepozmywane naczynia lub otwartą książkę.
W jednym z mieszkań na stosie gratów leży album z rozsypującymi się zdjęciami. Na wierzchu fotografia ślubna dwojga młodych, zdjęcia wspólne, poślubne — z tego właśnie mieszkania, z jakichś urlopów nad morzem i w górach. Potem sceny z biura: uroczyste rozdanie dyplomów czy nagród, może dekoracja, gdyż na następnej stronie natrafiłem na założony w albumie dekret nadania Krzyża Zasługi. Był urzędnikiem państwowym. Szybko wspinał się po szczeblach kariery. Widzę go na fotografii wraz z jednym z ministrów podczas odsłonięcia tablicy pamiątkowej w małym miasteczku. Potem znowu małżeńskie wakacje: wycieczka morzem do Sztokholmu.
Dalej album zmienia charakter. Już nie ma zdjęć wspólnych. Od niego rzadkie karty z Turcji. Ona na zdjęciach sama. Może po trzydziestym dziewiątym roku podsyła mu jakoś te fotosy na obczyznę. Chyba przez okazję.
A potem koło niej zjawia się na fotografiach ktoś nowy. Coraz bliżej, natrętniej wciska się na pierwszy plan. Coraz rzadsze kartki z Turcji; coraz weselsze, bardziej śmiejące się oczy na nowych odbitkach.
Gdzież jest w tej chwili właścicielka albumu? Czy siedzi w którejś z naszych piwnic? Czy może w odległej dzielnicy martwi się o los swojego mieszkania, może o los tego drugiego? A może sama bierze udział w akcji? Roztrącam nogą garstkę rozrzuconych w kurzu, połamanych fotografii, które ulatują mi z albumu, i rozmyślam nad bezceremonialną niedyskrecją wojny.
Warszawa, 8 sierpnia
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
Opuszczamy Wolę. Wycofujemy się na Starówkę. Posuwamy się w nocy poprzez ruiny dawnego getta, prowadząc ze sobą przeszło 50 jeńców niemieckich. Samochody całą noc woziły rannych. Jest już 3 nad ranem i panujący mrok zaczyna rzednąć. Cały nasz pochód wśród morza ruin ma w sobie posmak grozy i tajemniczości. Ponad ruinami góruje wieża Pawiaka. Stamtąd właśnie jest ostrzał i dlatego w miejscach, gdzie zwały ruin są niższe, musimy iść pochyleni. Co jakiś czas przystajemy, aby nikt się nie zgubił.
W pewnej chwili przyłączają się do nas postacie-widma. Okazuje się, że to kilku Żydów greckich na odgłos strzałów wyszło z kanałów pod gettem i proszą o pozwolenie przyłączenia się do nas. Chcą walczyć razem z nami. Między nimi jest jeden lekarz. Boże! Od tylu miesięcy ludzie ci żyli w kryjówkach pod ziemią. Wycieńczeni, ledwie słaniają się na nogach. Dajemy im wody do picia. Mam też w manierce trochę koniaku — daję im po kilka łyków. Niestety, zaczyna się rozwidniać i musimy szybko ruszać dalej. Zabieramy ze sobą nowych towarzyszy broni i idziemy naprzód.
O godzinie 6 docieramy do Starówki. W sali dawnej remizy strażackiej punkt zborny. Smętnie wyglądamy po tej nocnej przeprawie. Czekamy na rozkaz dowództwa i przydzielenie kwater... Wkrótce ruszamy dalej. Będziemy stacjonować w pałacu Krasińskich. Wszystko jedno gdzie, byle wreszcie trochę odpocząć. Może tu nie będzie tak strasznie jak na Woli. Ostatnie godziny walk na cmentarzach, wielu zabitych i ciężko rannych kolegów i koleżanek — jesteśmy już zdziesiątkowani...
Warszawa, 8 sierpnia
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Wreszcie utworzono patrol sanitarny. Isia zebrała stare koleżanki: Basię „Pająk”, Jankę (Gruszczyńską), Basię „Wasilewską” i mnie. Zostałyśmy przydzielone do II plutonu kompanii szturmowej por. „Prokopa”. Dowódcą jest por. „Piorun”.
Po zbiórce ustawiliśmy się przed Ministerstwem Sprawiedliwości od Podwala, czekając na rozkaz wymarszu. Por. „Piorun”poszedł na odprawę. Wrócił z majorem „Trzaską”, dowódcą naszego baonu. Major w krótkich słowach powiedział nam o zadaniach, jakie nas w przyszłości czekają. Byliśmy bardzo wzruszeni i przejęci.
Warszawa, 8 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
O dziesiątej rano posterunki obserwacyjne zaalarmowały, iż u wylotu Świętokrzyskiej gromadzi się na Nowym Świecie kilkadziesiąt osób cywilnych. Pośród nich kobiety, dzieci, starcy. Między tłumem kręcą się niemieccy grenadierzy z peemami. W przewidywaniu podstępu umocniliśmy natychmiast pozycje. Jakoż istotnie podstęp nie dał na siebie długo czekać. Pół godziny później przyjechały dwa czołgi i zaczęły pchać przed sobą żywy mur ochronny z ludności. Zbliżając się ulicą Świętokrzyską w kierunku Czackiego, obsypywali nasz teren seriami z cekaemów.
Na pozycjach poruszenie. Co robić? Granatów użyć nie można. Porobimy jatki z ludzi. Strzelać? Jak tu strzelać do swoich? Nikt z nas nie przeżywał podobnej sytuacji. Co czuli ochotnicy mieszkający na Nowym Świecie i ulicach przyległych, zbiegli stamtąd w pierwszych dniach na obszar polski? Nie mają do tej pory wieści o rodzinach. Może wypadnie im strzelać do najbliższych?
Tymczasem żywa ściana była coraz bliżej. Słyszeliśmy już płacz kobiet głuszony warkotem silników czołgowych.
Nie stracił głowy i uratował sytuację por. Harnaś. Zgromadził szybko koło siebie strzelców wyborowych i polecił im sprzątnąć kilku grenadierów, którzy za tłumem i czołgami szli z pistoletami, a nawet z bykowcami, i poganiali ludzi. Jednocześnie poprzez ruiny dzielące nas od Wareckiej wysłał silną grupę, która miała wziąć Niemców w ogień boczny z mniejszym narażeniem kobiet i dzieci.
Wszystko trwało może dziesięć minut. Salwy karabinów [kompanii] „Grażyna” zmieszały się z grzechotem cekaemów niemieckich. Po chwili ujrzeliśmy, jak dwóch grenadierów padło, gryząc asfalt. Nasza drużyna podchorążego Technika wyrwała się naprzód bez rozkazu na podwórze i zwaliska gruzu za domem Świętokrzyska 12, tam otworzyła ogień boczny, narażając się zresztą nie tylko na ostrzał niemiecki, ale także na ogień owej grupy „Grażyna”, w którego polu rażenia się znalazła.
Niemcy nie zdawali sobie sprawy, jak daleko się posuniemy i do jakiego stopnia będziemy szaleńcami. Kordon grenadierów za czołgami załamał się i cofnął do Nowego Światu. Ludność, ogłuszona strzelaniną ze wszystkich stron, przerażona rannymi, których kilku padło wśród tłumu, rozsypała się na wszystkie strony, kryjąc się po załomach murów. Niektórzy biegli na nasze pozycje, w stronę barykady, którą zamknęliśmy Świętokrzyską za rogiem Czackiego. Osamotnione czołgi w obawie przed naszymi benzynówkami zawróciły i podążyły śladem grenadierów.
Warszawa, 9 sierpnia
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
„Pali się świat dookoła” — tak napisał znany poeta. A tu mamy najprawdziwsze życie. Przychodzą noce rozświetlone pożarami, rozdzierane pociskami armatnimi i salwami karabinów. Niema wymowa płomieni, reflektory oświetlające Warszawę i warczące, bezkarne bombowce.
Tam walczą. Walczą opuszczeni przez cały świat. Czy rozumieją, że pomoc nie przyjdzie znikąd? Dla mnie staje się to jasne.
Warszawa, 10 sierpnia
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Coraz więcej pożarów dookoła. Niemcy wprowadzili do akcji specjalne miotacze min zapalających. Ludność nadała im z miejsca nazwę „ryczących krów” albo „szaf”. Wyrzutowi pocisku towarzyszy istotnie jękliwy zgrzyt, przypominający ryk krowy lub przesuwanie skrzypiącej szafy po podłodze. Kilka sekund później pocisk, wypełniony benzolową mieszanką samozapalającą, pada z hukiem. Następuje rozprysk płynu, który rozlewa się po dachu, murze, ziemi i pali się przez dłuższy czas w wysokiej temperaturze.
W związku z tym miałem dziś południem służbę ppoż. Chodziłem z sekcją na strych naszej kamienicy, by uprzątnąć wszystkie łatwopalne materiały, przygotować piasek, wodę itp.
Na strychu nakryliśmy gruchającą parkę. Podchorążak z drugiego plutonu i przystojna łączniczka. Sytuacja była — żeby to delikatnie określić — bardzo zaawansowana. Speszyliśmy się wszyscy. Wybrnąłem z tego, oświadczając żartobliwie, iż mam rozkaz usunąć ze strychu materiały łatwopalne, ich obojga dotyczy to w pierwszym rzędzie.
Warszawa, 11 sierpnia
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
Ktoś znalazł ulotkę zrzuconą do walczącej części miasta. Wezwanie do mieszkańców Warszawy, aby wychodzili z miasta i z białymi chustami posuwali się na zachód. Dowództwo niemieckie chce jakoby zaoszczędzić rozlewu krwi niewinnej ludności. Ulotka bez daty. Znaleziona na torach. Dodatkowy przyczynek do grozy, paniki i plotek.
Niemcy walą jak taranem w bezbronną Warszawę. Grzmi wściekła kanonada armatnia.
Warszawa, 11 sierpnia
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Stale siedzimy na Barokowej. Jutro mamy stąd odmaszerować, bo jest coraz goręcej. Cały dzień bombardują nas samoloty, plus minus co 15 minut. Coraz niebezpieczniejsza jest warta w bramie, bo odłamki zraniły już kilku ludzi.
Cały ten czas spędziłam w strasznie „pokojowy” sposób. Szykowałyśmy jedzenie, zmywałyśmy, szyły i tylko czasem (na szczęście bardzo rzadko) zakładamy jakiś opatrunek.
Chłopcy mieli tu dobry wypoczynek po walkach na Woli, ale aż nudne jest to czekanie tylko na bomby.
Warszawa, 11 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Dzisiaj dostaliśmy barykadę na Jezuickiej przy Kanonii. Budowaliśmy ją właściwie sami – pod dowództwem pchor. Edka „Kańskiego” - z worków z cukrem i kaszą oraz mebli z pobliskich mieszkań i cegieł. Niemcy podpalili rano katedrę, czym wypłoszyli nas ze stanowisk wewnątrz, i ostrzeliwali nas potem jeszcze z granatników przy budowie barykady.
Nie mogliśmy nic poradzić na pożar w katedrze. Patrzyliśmy tylko w bezsilnym gniewie na palący się dach, który mógł lada chwila runąć i zniszczyć całe wnętrze. Na szczęście wieczorem ogień się zmniejszył i nie było już takiego żaru wewnątrz murów.
Warszawa, 12 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Rano, w podziemiach „drapacza chmur” [Prudential, pl. Napoleona 9] odprawiona została msza święta. Ołtarz był przykryty biało-czerwonymi sztandarami z ryngrafem. Zebrani tu, przeważnie harcerze, niektórzy z bronią, w tygrysich płachtach, polskie sztandary, polskie pieśni po tylu latach nie w ukryciu, ale głośno i oficjalnie śpiewane. Wszystko to tak nas wzruszyło, że z trudem hamowałyśmy łzy. Kiedy jednak na zakończenie, w postawie na baczność, odśpiewali gromko: Boże coś Polskę…, rozbeczałam się, nie mogąc dłużej opanować wzruszenia i szczęścia. Poczułam, że stoimy na małym skrawku wolnej Polski, wśród samych swoich, dobrych i życzliwych.
Warszawa, 13 sierpnia
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Do pracy przy barykadach szło się piwnicami albo przez przebite przejścia w parterowych mieszkaniach, nieraz bardzo, jak na ówczesne warunki, daleko. […] Wezwano nas „aż” na ulicę Piwną, gdzie trzeba było ustawić ceglaną zaporę w bramie numer 13, którą zaatakowali hitlerowcy. Szło się po gruzach zrównanej z ziemią ulicy Rycerskiej, a potem przez mieszkania. Szliśmy dużą grupą, gęsiego. […]
Przechodziliśmy właśnie przez jakąś kuchnię. Tęga, rozrośnięta w sobie jejmość smażyła na wielkiej patelni rumiane kartoflane placki. Kolor i zapach drażnił nasze wygłodniałe żołądki. Ale nikt nie ośmielił się poprosić o poczęstunek. Zresztą gospodyni nie zdradzała żadnej ku temu skłonności. Nagle poczułem w okolicy prawego uda dziwne gorąco. Przeraziłem się, że trafił mnie jakiś odbity rykoszetem pocisk. Chwytam się za udo i nagle słyszę za sobą głos:
— Morda w kubeł. To placek. Troszkie parzy, ale zaraz będzie git.
Rzeczywiście, wesoły tramwajarz, zabajerowawszy jakoś kucharkę, rąbnął z patelni dwa gorące placki, z których jeden wsunął mi do kieszeni marynarki. Był to najsmaczniejszy placek kartoflany, jaki miałem okazję jeść w życiu. […]
W podwórzu na Piwnej ustawiliśmy się łańcuszkiem sięgającym bramy i z rąk do rąk podawaliśmy sobie cegły ze sterty leżącej w głębi posesji. Obowiązywało zachowanie maksymalnej ciszy. Za otwartą bramą była Piwna, a na niej Niemcy.[…]
[Po południu] do piwnic [domu przy ulicy Podwale 19] wbiegli jacyś rozradowani chłopcy w powstańczych panterkach, wołając:
— Wszyscy mężczyźni na ulicę, rozbieramy barykadę na Podwalu. Trzeba wprowadzić zdobyty czołg!
Oparłem się powszechnemu entuzjazmowi, byłem zmęczony, zmoczony wodą przy gaszeniu dachów, a poza tym nie bardzo mi się chciało rozbierać barykadę, przy której budowie też pracowałem.
Postanowiłem się zadekować. Było na drugim piętrze opuszczone mieszkanie, gdzie się czasem kładłem na tapczanie nieznanego lokatora i odpoczywałem. Tak też zrobiłem i teraz. Leżę, słucham dolatujących z ulicy wiwatów rozradowanego, święcącego zdobycie czołgu tłumu, słyszę zgrzyt jego gąsienic i nagle niezwykle potężny huk wstrząsa domem, wali się na mnie stojąca obok tapczanu szafa. Wygrzebuj się szybko spod niej i myśląc, że to nalot, zbiegam na dół.
Ulica przed domem pokryta była kawałkami ludzkiego mięsa i wprost usiana kępami włosów, zginęło czterysta osób, w tym mnóstwo dzieci, które siedziały na czołgu.
Niemcy użyli szatańskiego podstępu, naładowany materiałem wybuchowym czołg, zaopatrzony w mechanizm zegarowy, podprowadzili pod barykadę i zostawili.
Warszawa, 13 sierpnia
Stefan Wiechecki, Piąte przez dziesiąte. Wspomnienia warszawskie, Warszawa 1970.
Wysiedlają ulice między Targową a Wisłą. Bałagan, zamieszanie, panika. Całe rodziny z tobołami przechodzą do znajomych i krewnych w naszej części Pragi. Mężczyźni są legitymowani. Jeżeli nie mają jakichś ważnych dokumentów, są zatrzymywani i wywożeni. Wojsko otacza podobno domy już po naszej stronie. Zabierają mężczyzn od 16. do 60. roku życia. Wywożą ich podobno do Niemiec na roboty. Z naszego domu mężczyźni nie wychodzą ani na krok na ulicę.
Warszawa, 13 sierpnia
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Około trzeciej usłyszeliśmy dziwny gwar na ulicy. Wyszliśmy na balkon. Od Podwala jechał mały czołg, otoczony tłumem żołnierzy i cywilów. Przy którejś z barykad zdobyto czołg! Ktoś znalazł kwiaty, które podał sanitariuszce siedzącej koło kierowcy.
[...]
I w pewnej chwili nastąpił wybuch. Nie mogę uzmysłowić sobie dokładnie, co się stało. Oślepił mnie potworny, czerwony blask i ogłuszył straszny huk. Nie zdając sobie właściwie sprawy, co się stało, rzuciliśmy się w panicznej ucieczce do pokoju. Tratując wszystko po drodze, wybiegliśmy na klatkę schodową. Wszędzie unosił się pył i jakiś straszny zapach – połączenie prochu ze spalonym ciałem. Brak było powietrza. Dopiero na podwórzu usłyszałam głosy. Były to nieludzkie wycia, błaganie o śmierć lub pomoc, krzyki i płacz. Mnóstwo rannych i jakieś zdeformowane, obnażone resztki ciała ludzkiego wlokły się po podwórzu. Pobiegłam po apteczkę na górę. Jakimś cudem znalazłam ją wśród porozbijanych mebli, kawałków tynku i futryn. Czułam, że nic mi się nie stało, chociaż całe plecy miałam mokre, a sukienkę podartą od wybuchu.
Najgorsze było przeprowadzenie rannych do szpitala. Trzeba było przechodzić po zmasakrowanych ciałach i brodzić w gęstej mazi z krwi ludzkiej i kurzu. Ściany domów opryskane były krwią, z balkonów i gzymsów zwisały części ciała, wyrzucone podmuchem. Ściany niektórych domów były zawalone.
W szpitalu był straszny tłok. Ranni czekali w kolejce na opatrunki, nieraz umierając na korytarzu. Najwięcej było poparzonych. Większość prawdopodobnie umrze, bo nie ma dla nich ratunku.
[...]
Ciało jednego z żołnierzy z czołgu wybuch wrzucił na nasz balkon. Jego to krew opryskała mnie i kilka osób.
Cmentarzyk na podwórkach przy Kilińskiego 1 i 3 zapełnił się prawie zupełnie.
Warszawa, 13 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Po południu od strony Okęcia na tle bardzo niebieskiego nieba pokazują się sylwetki trzech samolotów. Lecą wprost na samotny pięciopiętrowy budynek po przeciwnej stronie alei Niepodległości. Stukasy? Przyglądamy im się z lękliwym niedowierzaniem. Nagle zaczynają się zniżać i pikować wprost na dom. Warkot i gwizd silników potężnieje z każdą chwilą. Na wysokości niemalże dachu, widoczni przez szklaną kabinę piloci wyrywają maszyny w powietrze, a od każdej z nich odrywają się dwa błyszczące cygarowate kształty. Bomby.
Mija kilkanaście sekund długich jak wieczność, zatrzymane oddechy — dom stoi. Niewypały? Nie. Potężne, następujące jeden po drugim wybuchy, dym, kurz, cegły wylatujące w powietrze, walące się mury. Nic nie widać. Powietrze pełne jakiejś zawiesiny nie daje się wciągnąć w płuca. Nie pomagają mokre chustki przyłożone do twarzy. Gdy Ewa zagarnąwszy ze sobą sanitariuszki dobiegła przez jezdnię na miejsce, kurz już opadał, ale nie wiadomo było, jak zabrać się do odgrzebywania zasypanych. Bomby przeleciały przez całą klatkę schodową i eksplodowały w piwnicy. A dom, mimo że niewykończony, był już zamieszkany i lokatorzy schronili się w ogromnej piwnicy, niemającej jeszcze wszystkich ścianek działowych.
W końcu udało się Ewie znaleźć jakieś niezawalone okienko tuż nad ziemią, przez które dostałyśmy się do środka. Masakra była całkowita. Jęki wskazywały jednak, że są tu jeszcze żywi ludzie. Przez długie godziny wyciągano osobno ręce, nogi, głowy i układano na jeden stos w dole wykopanym tuż obok kamienicy. Ewa niezmordowanie kierowała całą akcją, czarna od pyłu i kurzu, czerwona od cudzej krwi. Rannych, których było niewielu, bo prawie wszyscy zginęli, opatrywała na miejscu bądź sama odnosiła do punktu sanitarnego. Krążyła tak niestrudzenie do końca akcji, aby potem asystować opatrującemu doktorowi „Hermanowi” i nakładać jeden po drugim bandaże i opatrunki.
Warszawa, 15 sierpnia
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Usiłowałam się zdrzemnąć po nieprzespanej nocy (po dyżurze), na naszej kwaterze na Krzywym Kole. Pociski robiły straszny hałas, leżałam na tapczanie na drugim piętrze, nie mogłam jednak usnąć. Podczołgałam się do tarasu wychodzącego na Wybrzeże Kościuszkowskie zobaczyć czołgi, które było słychać od strony Cytadeli. Nagle zachciało mi się obejrzeć zdjęcie z dziecinnych lat, które mam w plecaku w schronie, i mojego misia. Zbiegłam do piwnicy. Nagle wstrząs. Coś walnęło w budynek. Idę na górę. Już na schodach czuć pył. Drzwi wejściowe wysadzone z zawiasów. Gdy kurz opadł, wchodzę przez kuchnię do pokoju. Na tapczanie, który się zarwał, leży wielki niewypał z „grubej berty”.
Warszawa, 15 sierpnia
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
16-go zapaliła się znów katedra. Niemcy nie mogli dostać się do wnętrza, gdyż wszystkie wejścia były zatarasowane, jednak nie można było utrzymać stanowisk w katedrze. Z początku sądziliśmy, że uda się ją uratować, zaraz jednak zapalił się dach. Dym był tak przykry, że płakaliśmy i kaszlaliśmy cały dzień.
Staraliśmy się pomóc księżom przy ratowaniu dobytku kościelnego. Zasypywaliśmy piaskiem wejście do podziemi, gdzie ukryte są kosztowności. W ostatniej tej chwili uratowaliśmy cudownego Jezusa u Fary. Wyniosłyśmy go z Basią „Pająk” i księdzem na podwórze, skąd ponieśli go dalej podziemiami.
Warszawa, 16–18 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Dziś pracowałyśmy już w gmachu poczty. Przed południem było bardzo dużo pracy. Każda dzielnica ma swój worek, ale dzielnice są wyznaczone według możliwości dojścia do nich, więc trzeba się orientować, gdzie znajduje się dany numer domu, żeby do odpowiedniego worka list włożyć. Listów są setki. Te listy nie mogą czekać, są nieraz pierwszą wiadomością, że syn żyje i walczy. Równie często, że poległ. Spieszyłam się, nie byłam nawet na obiedzie. Kiedy zostałam sama, zrobiło się cicho i myszy powychodziły z dziur, przebiegały po podłodze, siadały, przyglądały mi się, zupełnie niewystraszone.
Niektóre listy są cenzurowane. Cenzura jest u pp. Góreckich. Te listy przychodzą już ze stemplem „cenzurowane”. Mamy też nasze stemple poczty polowej, a także różne stemple harcerskie. Kilkoma my stemplujemy, a niektóre listy przychodzą już z innymi stemplami. Po skończonej pracy podstemplowałam kilka pocztówek i kopert naszymi stemplami. Schowam na pamiątkę, będą dla Zdzicha, bo on zbiera znaczki.
Warszawa, 17 sierpnia
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Dni, w które nie mam służby, spędzam przeważnie na Długiej. Pomagam w szpitalu lub punkcie opatrunkowym. W wolnych chwilach po służbie chodzimy do łaźni. Jest w niej jeszcze woda, gdyż znajduje się w suterenie. Jest to największy luksus, na jaki nas stać.
W szpitalu na Długiej jest coraz gorzej. Ranni leżą na korytarzach, w podziemiach i na wszystkich piętrach. Palił się już dach i kiedyś całe rano gasiliśmy pożar. [...] Niemcy stale rzucają bomby zapalające.
Na szpitale zajęto wszystkie większe sklepy, restauracje i parterowe mieszkania. Przybył bardzo duży transport rannych od Jana Bożego. Przeważnie są to cywile i nikt się nimi nie zajmuje. Chodzimy do nich z Zosią, naszą medyczką, i zorganizowałyśmy im opiekę spośród ludności cywilnej. Żadna z sanitariuszek nie ma czasu dla cywilów.
Warszawa, 18 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Rano, gdy tylko obudził się dzień, wybiegłem z piwnicy na dwór. Słońce wschodziło, mgły ustępowały, zapowiadał się śliczny dzień. Ojciec od rana znajdował się już na forcie [czerniakowskim]. Ruch wszędzie był niesamowity. Przede wszystkim zaraz o piątej zaczęto wznosić barykadę na Powsińskiej, przed mostem, a po niej rowy dobiegowe do fortu i do parku. Również na samym forcie chłopcy się okopywali zawzięcie, wnosząc na szańce niemieckie lotnicze formularze, raporty tzw. Flugansage, które całymi blokami zalegały kilka kazamat.
Fort tętnił życiem. Intendentura nie próżnowała. Od razu uruchomiono warsztat rusznikarski, ruszyła produkcja butelek samozapalających i granatów. Przystąpiono do zorganizowania nasłuchu radiowego. […] Ponieważ energii elektrycznej nie było już na Sadybie od 3 sierpnia, początkowo zasilano aparaty radiowe prądem z baterii i akumulatorów, ale później Ryncio [Ryszard Zienkiewicz] wpadł na bardziej oryginalny pomysł. Na specjalnych stojakach ustawił rowery z dynamami do reflektorów i kolejno na zmianę kilku powstańców pedałowało w miejscu, zasilając w ten sposób prądem aparaty radiowe. Potem użyto do pedałowania niemieckich jeńców. […]
W bloku [przy ulicy Morszyńskiej 5] panował też niezwykły ruch. Pospiesznie organizowano szpital polowy, ponieważ drewniany budynek szkolny w razie ewentualnego ostrzału artyleryjskiego czy bombardowania lotniczego nie dawał absolutnie żadnego zabezpieczenia. Zaczątkiem szpitala w bloku stało się mieszkanie generałowej Branickiej. W narożnym pokoju od podwórka urządzono salę operacyjną, ponieważ ta strona bloku była zasłonięta od północy budynkami ulicy Okrężnej, od zachodu skrzydłem bloku, a od wschodu mieszkaniem Wacława Rogowicza, zresztą z tej strony, od Wisły, atak artyleryjski był najmniej spodziewany. […]
Mimo ostrzału na Sadybie panował ruch jak w najlepszych przedwojennych czasach. Sklepy były otwarte. Po drugiej stronie ulicy, na ścianie domu przy Okrężnej 5, wisiał barwny plakat, przedstawiający młodego żołnierza w hełmie, z karabinem na ramieniu. U dołu plakatu duży napis nawoływał: „Wszyscy w szeregi AK.” Radość z wolności malowała się na wszystkich twarzach. Na ulicy tu i ówdzie widać było żołnierzy z zawadiackimi minami, z bronią niedbale zawieszoną na ramieniu czy na szyi. Na każdym kroku obdarzani byli serdecznymi uśmiechami i powitaniami.
Warszawa, 19 sierpnia
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
O godz. 6 rano polecił nam Piecyk [szef kuchni] szybko przygotować śniadanie dla załogi, następnie wydał nam porcje żywnościowe, składające się z paczki sucharów, paczki miodu sztucznego i paczki świec dla każdej więźniarki, po czym zarządził, abyśmy były przygotowane do drogi, ponieważ w każdej chwili możemy stąd odjechać. Po wydaniu śniadania załodze (bardzo zresztą już nielicznej, bo wielu wyginęło w czasie walk z powstańcami poza terenem Pawiaka) zauważyłyśmy, że na teren więzienia zaczynają wjeżdżać samochody ciężarowe, z których wysiadali Niemcy. Jak się wkrótce okazało, był to oddział tzw. minierów, który miała za zadanie podminować całe więzienie i wysadzić w powietrze. Do pracy swej przystąpili natychmiast, a nam polecono zagasić ogniska w kuchni i ładować na samochody ciężarowe wskazany przez gestapowców sprzęt oraz pozostałą jeszcze żywność: mąkę, ryż, cukier. Po dokonaniu tych czynności polecono nam udać się do kancelarii, gdzie „uroczyście” pan komendant oświadczył nam, że mamy darowane życie, ale z to musimy pracować i milczeć. Potem załadowano nas na samochody (samochód, którym jechałyśmy, naładowany był amunicją) i wraz z całą załogą ruszyliśmy w nieznane, opuszczając Pawiak, miejsce strasznego męczeństwa.
Warszawa, 20 sierpnia
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Wyszliśmy, gdy było już ciemno. Długą, przez Teatr Miejski i Daniłowiczowską doszliśmy do Banku Polskiego. Tam przesiedzieliśmy całą noc w dużej sali na parterze. Część chłopców była rozstawiona na stanowiskach, ale noc przeszła cicho. [...]
Od rana zaczęło się bombardowanie. Na szczęście bomby padały gdzieś dalej, ale kazano nam przejść na korytarz bliżej schronu, gdyż część budynku była do pierwszego piętra zniszczona. O 11-ej dużo osób poszło na Mszę św. do pobliskiej kaplicy na terenie Banku. [...] W pewnej chwili nadleciały znów samoloty. Wybuchy były bardzo silne i blisko. Po chwili przyniesiono wielu rannych, pomiędzy którymi był i ksiądz. Bomba trafiła w ołtarz podczas Podniesienia.
[...]
Tymczasem Niemcy przypuścili szturm. Walka toczyła się już w salach i korytarzach gmachu. Żołnierze ze stałej obsady, którzy mieli odpoczynek, zaczęli wiać. Punkt opatrunkowy się zwijał. Kucharz biegał w rozpaczy, gdyż właśnie przygotował świetny, niedzielny obiad!
Posłano po pomoc i amunicję, ale dowództwo odmówiło. Wkrótce jednak przyszedł mały oddziałek, z dziesięciu ludzi, nawet dobrze uzbrojonych, ale tylko na jedną godzinę.
[...]
Dla podniesienia psychiki walczących „Antoni” kazał dawać obiad. Chłopcy wpadali po jednym na chwilę, aby tylko zdążyć przełknąć trochę „świątecznego” obiadu.
Warszawa, 20 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Noc dzisiejsza też była monstrualna. Granaty rozrywają się po całym Żoliborzu, wzniecają te granaty jakieś takie wyjące urządzenia albo, jak tu ludek określa, „przesuwacze szaf”. Rannych moc. Chłopcy wychodzą na działki każdego wieczora z sygnalizacją; oczekują zrzutów. Noc za nocą mija, nikt nie nadlatuje, a noce są gwiaździste i bez wiatru. Szkoda, szkoda pięknych serc naszej młodzieży, mości panowie zbankrutowani!
— Ty w dupę jebana, twój mąż w Londynie siedzi i wino popija, a nam nie wolno na działce kartofli poryć dla dzieci! — krzyczy baba z Marymontu do żoliborzanki, właścicielki działki.
— Aby cię pierwsza bomba nie minęła — ta jej odpowiada. […]
Jaskółki wczoraj odleciały. Wróble przepłoszone, a gołębie, te nasze gołębie ze Starego Miasta, rozbite na drobne rodzynki, gonią przestraszone tu nad naszym zadymionym niebem żoliborskim, zapuszczają się nad Wisłę, dochodzą nad Żerań i wracają w dym i żar polichromii staromiastowej; tam, też nad dymami, krążą bombowce szwabskie, bombardują i pyrkoczą do uciekinierów z „broni pokładowej”. To się ładnie nazywa, ta „broń pokładowa” — z niej to rudy wyjebek niemiecki zabija, wirażuje wśród gołębi — gołębie zwinniejsze — już są znowu tu, pojedynczo, trójkami, a tam nowe pożary, pali się Warszawa od Gdańskiej po Mokotów.
Warszawa, 22 sierpnia
Dzienniki z Powstania Warszawskiego, red. Zuzanna Pasiewicz, Warszawa 2004.
Nareszcie znaczny sukces przerwał fatalną serię porażek ostatnich dni. Centrala telefoniczna przy ulicy Zielnej zdobyta po wielu bezskutecznych próbach. Dziewięciopiętrowy budynek mocnej konstrukcji panował nad całą dzielnicą, trzymając pod nieustannym ostrzałem Zielną, część Marszałkowskiej, plac Grzybowski, gdzie od zapalających pocisków z Telefonów spłonął kościół Wszystkich Świętych.
Atak trwał dwie doby. Przedwczoraj Niemcy wywiesili na wieży żółtą flagę, oznakę ostatecznego niebezpieczeństwa. Na to pozycje niemieckie z Ogrodu Saskiego wzmocniły ostrzał naszych terenów. Nacierający na telefony, nie widząc innego sposobu, zdecydowali się podpalić budynek miotaczami ognia. Gdy pożar rozprzestrzenił się na parterze, Niemcy przenieśli się na wyższe piętro, skąd stopniowo ich wyłuskano. W sumie wzięliśmy 121 jeńców różnych formacji, zdobyliśmy dużo broni, amunicji, a co najważniejsze — ulica Zielna odetchnęła. Szkoda tylko, że sukces osiągnęliśmy w taki właśnie sposób. Cieszymy się przecież ze spalenia własnego domu.
Ponadto powstańcy zdobyli w tych dniach browar Haberbuscha i Schielego na Woli oraz składy Hartwiga na Towarowej. Niemiecka załoga restauracji „Żywiec” na Marszałkowskiej podpaliła kamienicę i wycofała się na Dworzec Główny.
Według doniesień Londynu Polacy trzymają w chwili obecnej jeszcze 40 procent miasta.
Warszawa, 23 sierpnia
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
Jest coraz gorzej. Teraz już systematycznie sztukasy bombardują rejon Rynku od 8 rano do 8 wieczór, co kwadrans — 4 razy na godzinę. Lecą 3 samoloty i zniżają się tuż nad domem, wypuszczają 3 bomby i odlatują. Już wiadomo, kiedy który dom będzie bombardowany — robią to po kolei. Mnóstwo zasypanych cywilnych. Między innymi wynieśli zabitą młodą kobietę z domu narożnego przy Celnej. Jej dzieci słychać przez ścianę — jeszcze żyją — dwóch małych chłopczyków zasypanych. Po dwóch godzinach zastałam na mojej kwaterze dwa małe trupki (dwa i trzy latka) pod workiem — nóżki wystawały. Ciotka chłopców przyszła do kuchni i opowiadała mi, że jak ich odkopią, to ona będzie ich wychowywać; nic nie wie, a ja nie mam siły jej powiedzieć. Boję się, że przez uchylone drzwi zobaczy.
Stare Miasto jest piekłem. Takie dziś miałam straszne myśli — chwilami wydawało mi się, że to nie rzeczywistość, tylko straszny sen.
[…] Na Podwalu po obu stronach, nawet w sklepach od ulicy leżą ranni — nogi im wystają na chodnik na ulicę — nie mieszczą się, usta spieczone proszą wody. Ohydnie cuchnie ropa. To niemożliwe, żeby tak było naprawdę — może jednak śni mi się to wszystko i obudzę się z ulgą? Pod krzywą latarnią w bramie pełno rannych, zupełnie nagich — poparzeni. Wołają wody: „Panienka — Wasser”. Myślę: „Co mnie taki Niemiec obchodzi?” Okazuje się, że to nie Niemcy, tylko Żydzi węgierscy, ci zwolnieni z Gęsiówki — pomagali naszym. Poparzyła ich „szafa” zapalająca.
Warszawa, 23 sierpnia
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Cały szpital na Długiej mieści się już tylko na parterze i w piwnicach. Ludzie leżą na ziemi w zupełnych ciemnościach i bez powietrza. Jest potwornie gorąco, słychać tylko jęki i błaganie o pomoc. Gdy schodzę tam w wolnych chwilach, to nie mogę nadążyć, tyle jest roboty przy tych biedakach. Rany im gniją i są pełne robactwa, gdyż opatrunki zmienia się co kilka dni. Często gdy ktoś umrze, to leży kilka godzin na posłaniu, nim ktoś to zauważy. Trupy wynoszą uwolnieni z Gęsiówki Żydzi na podwórze, gdzie przykryte ledwie papierem, otoczone rojem much, leżą znów do czasu, aż znajdzie się dla nich miejsce na grób.
Warszawa, 24 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Gdy wyszedłem potem przed klatkę [bloku przy ulicy Morszyńskiej 5], na stronę ogrodu, zobaczyłem szereg noszy, na których leżały nieruchome postacie. Po chwili dopiero zdałem sobie sprawę, że to polegli czekają w kolejce na pogrzeb. Rząd noszy ciągnął się wzdłuż muru aż do narożnika domu, w głąb ogródka generałowej [Branickiej]. Wzrok mój padł na pierwsze nosze. Coś na nim było znajomego. Buty z cholewami? Wielokrotnie takie widziałem. Niemieckie bryczesy? Też. Już wiem. Brązowy golf i żylasta ręka. Tak, to ten, jak go w myślach nazwałem, robotnik z pogrzebu kapitana „Korwina”. […] Spojrzałem na następne nosze, nakryte białym zakrwawionym prześcieradłem. Leżące ciało było jakieś krótkie, drobne, dziecinne. Odkryłem prześcieradło — granatowa sukienka w białe groszki i wystające spod niej dwa krwawe kikuty, a obok koszyk i dwie stojące ludzkie stopy z odpiłowanymi kośćmi podudzia.
Boże! Przecież ja tę dziewczynę widziałem dziś dwukrotnie. Tak! Jak biegała z noszami, a później — tak, chyba to ona — jak na stole krzyczała, gdy doktor… Skamieniałem.
Z odrętwienia wyrwał mnie stuk młotka. W lewo od klatki numer 7, pośrodku trawnika, jeden z naszych młodych sąsiadów, Henryk Cypel, szykował trumnę dla swego młodszego brata, Marka. Na krótkim rękawie jego koszuli lśniła czerwień powstańczej opaski. Twarz miał postarzałą o kilkanaście lat. Nie śmiałem do niego podejść. Gardło mi się jeszcze bardziej ścisnęło. Millo, Kitalla, Majewski, teraz Marek. Ginęli w obronie własnego domu. Tu się wychowali, kopali piłkę na szkolnym boisku. Przecież jeszcze na początku okupacji zjeżdżaliśmy razem na nartach z fortowych wałów. Przypomniał mi się wczorajszy apel na dziedzińcu fortowym. Stojąca w dwuszeregu kompania śpiewała: „Twierdzą nam będzie każdy próg…”
Warszawa, 25 sierpnia
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
Badanie naszych jeńców; zajmowaliśmy się dzisiaj tylko żandarmami. Przesłuchiwaliśmy ich pojedynczo: imię, nazwisko, miejsce pochodzenia, zamieszkania. Od kiedy w Polsce, na jakim stanowisku, co robili?
Same niewiniątka. Jeden jest stolarzem z zawodu, więc przez cztery lata pobytu w Warszawie pracował w stolarni przy budowie skrzynek. Pomyśleć tylko — feldfebel żandarmerii. Jakby mało mieli niewolników do czarnej roboty. Drugi znów, jakiś tam Scharfürher SS, był kucharzem. Po prostu gestapowiec kucharz. Spędził wojnę w sposób niewinny zgoła, nad sznyclami i kotletami.
Badanie prowadził podchorąży Rymwid. Jest u nas najstarszy. Ma grubo po trzydziestce. Zna dobrze niemiecki. Fason trzymał wspaniale.
Po wysłuchaniu tych bzdur pyta owego esesowca, czy wie, co to jest Oświęcim? Nie, nic o tym nie słyszał. Skoro nie słyszał, Rymwid dał mu swojego szturmowego Mausera do powąchania. No tak, słyszał o tym. Podobno pod Krakowem jest jakiś obóz o tej nazwie, ale bliżej nic odpowiedzieć nie umie. A czy w łapankach brał udział? Nie, nie brał udziału. Musiał potem zrobić dziesięć przysiadów z rękami na karku, wreszcie przyznał się, że widywał łapanki „z daleka”. A w egzekucjach brał udział? Odpowiedź również przecząca. Dopiero po dobrym kopniaku poniżej krzyża wyznał, że raz był „niedaleko” egzekucji. Gdy dla zachęty dostał znów po karku, dowiedzieliśmy się, że nie strzelał, ale doprowadzał ofiary na rozstrzał.
Warszawa, 25 sierpnia
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
Armaty na wschodzie niestety umilkły. Naszych mężczyzn wzięli Niemcy wprost z pracy, szybko i bez komentarza.
Opakowane tobołami plątałyśmy się między Ratuszową i Letnią. Zdawałoby się, że cała żeńska połowa podwórka zmieniła koczowisko. Od czasu do czasu przysiadałyśmy na kamieniach i czekałyśmy. Nikt nie udzielał informacji. Do koszar spędzano coraz to nowe grupy mężczyzn z sąsiednich ulic i domów.
[...]
Zaciskam pięści i patrzę. Ktoś tam zdecydował łaskawie, że nasi mężczyźni, jako zabrani wprost z pracy, a więc bez żadnego ekwipunku, będą wychodzić po pięciu pod konwojem w celu pożegnania się z rodziną. Nareszcie rozwarły się wrota. Wydało się nam, że widzimy ich po raz pierwszy w życiu. Spokojni, poważni, jacyś nagle dojrzali i... zażenowani.
Warszawa, 26 sierpnia
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Zaprowadzono nas na Nowomiejską. Przed jednym z domów był duży lej od pocisku artyleryjskiego. Koło niego leżało kilku zabitych żołnierzy i cywilów, odrzuconych pod ścianę. W najbliższej bramie uderzył nas straszny widok. W półcieniu, jaki w niej panował, ujrzałam dwie dziewczyny w panterkach leżące w wielkiej kałuży krwi. Jedna, z obydwiema nogami urwanymi do kolan, ostatkiem sił trzymała kikuty w powietrzu, aby ich nie opierać o brudną posadzkę. Skrwawiona była zupełnie. Jakaś koleżanka wstrzykiwała jej morfinę. Nie zakładano jej opatrunku, bo przyszli już ze szpitala z noszami, aby je zabrać. Dziewczyna powtarzała: „Ja chcę żyć, ratujcie mnie”. Założyłam naprędce opaski uciskowe i owinęłam kawałkami płótna. Obok – jeszcze gorszy widok. Na kolanach klęczącej kobiety leżała druga dziewczyna – bez rąk i nóg. Była jeszcze przytomna. Matka jej – gdyż przypadkiem była przy niej – błagała nas, aby jej dać tylko morfiny. Nie pozwalała zakładać opatrunków - „aby jej nie sprawiać jeszcze bólu”. Szeptała do nas, że to już agonia, bo dziewczyna nie miała już prawie krwi. Biedaczka płakała strasznie, powtarzając: „Mamusiu, ja umieram”.
Warszawa, 29 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Na Brzozowej siedziałyśmy 24 godziny. Cały dzień podchodził jeszcze czołg. Biegałyśmy z posiłkami, czołgając się właściwie pod niskimi barykadami, które raczej przypominają jakieś marne okopy.
Po powrocie do Ministerstwa wyczułam jakieś dziwne podniecenie. Mówiono tajemniczo o przebiciu się oddziałów do Śródmieścia. Od kilku dni wiadomo było, że opuszczamy lada chwila Starówkę, nikt jednak nie wiedział, którędy. Do tej pory mówiono o kanałach, teraz jednak tą „niehonorową drogą” – jak mi ktoś tłumaczył – miano ewakuować tylko część wojska i rannych. Reszta wojska, a za nim ludność cywilna, przebije się górą – przez Ogród Saski.
Nie wierzyłam tym pogłoskom. Opuścić Stare Miasto? Tak długo i krwawo bronioną placówkę? Wydawało mi się to zupełnie niemożliwe.
Warszawa, 30 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Kanałami przechodzą do nas ranni ze Starego Miasta. Twierdzą, że tam będą jeszcze walczyć, że tylko rannych wysłali. Od 5 rano nosiłyśmy im wodę, układałyśmy na prowizorycznych posłaniach, zmieniłyśmy opatrunki. Umieściłyśmy ich w podziemiach „drapacza” [Prudential, pl. Napoleona 9], w byłej kaplicy. Przyszło około 200 osób. Dowiedziałam się, że front naszego domu stoi, ale piętra, zwłaszcza górne, są zniszczone (mieszkaliśmy na IV piętrze). Po południu sprzątałyśmy dla nich kwatery po drugiej stronie Marszałkowskiej. Cieszyli się, gdy widzieli harcerzy, zwłaszcza ci z oddziałów harcerskich. Wielu z nich, widząc nasze krzyże, prosiło, żeby im na mundurach wyhaftować chociaż lilijkę. Spełniłyśmy ich prośbę, jak umiałyśmy.
[…] Na Nowym Świecie u wylotu Wareckiej patrzę, podnosi się klapa od włazu do kanału i wychodzą znowu dziesiątki rannych, ledwie żywych, ze Starego Miasta. Nie wiedzieli, gdzie są i gdzie mają pójść, więc musiałam ich zaprowadzić. Szli strasznie wolno, co kilka kroków siadali i odpoczywali. Byli tacy apatyczni, zrezygnowani i śmiertelnie zmęczeni.
Warszawa, 31 sierpnia
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Dziś rano zapowiedziano już „oficjalnie”, że wieczorem wyruszy pierwsza partia do kanału. Mieli tam być mniej ranni ze szpitala, ranni chodzący oraz część sanitariatu.
Niestety wskutek złej organizacji nikt do wieczora nie wyszedł. Wszyscy czekali na podwórzu Ministerstwa od obiadu – bez skutku. Zmęczeni są teraz bardzo, gdyż nie pozwolono im się kłaść, a niektórych nawet dłuższe siedzenie męczy. Samo ubieranie jest dla wielu męką – gdy na przykład mają odłamki w nogach, a muszą przecież włożyć do kanału jakieś buty.
Wielu się denerwuje, że „nie zdąży”. Rzeczywiście z innych oddziałów już prawie wszyscy ranni są ewakuowani.
My – zdrowi – stale się jeszcze łudzimy, że może nie będziemy potrzebowali przechodzić do Śródmieścia, bo nadejdzie wreszcie pomoc...
Warszawa, 31 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Po pół godzinie przedstawiono mi dowódcę oddziału. Mam prowadzić ludzi ze zgrupowania „Wigry” — około 50 osób. Stoimy pod murem, czekając na rozkaz wejścia do kanału. Samoloty bombardują prawie bez przerwy. Dookoła, tuż za ścianą, trwa walka. Właz jest silnie ostrzeliwany. Wreszcie dostaję znak. Ruszamy, skacząc kolejno. Zeszłam pierwsza, czekam więc dość długo. Są już wszyscy. Proszę, żeby odliczyli. Klną, nie chcą słuchać.
[...] Po dłuższej chwili decydują się. Mówię, że nie wolno palić żadnych świateł, nie wolno rozmawiać. Głos słychać na pół godziny przed nami. Muszą iść jeden za drugim, nie zostawać i nie wyprzedzać się. Proszę o zachowanie spokoju.
Ruszamy. Po kilku metrach ktoś zaczyna kląć. Zapalają latarki. Robi się coraz większy harmider. Zatrzymuję się i usiłuję ich uspokoić, ale nie tak to łatwo. Idzie 50-osobowa grupa. Po raz pierwszy znajdują się w kanałach. Są przemęczeni i obojętni na wszystko. Chcą się tylko stąd jak najprędzej wydostać. Nie mogę dłużej prowadzić takiej bandy. Jesteśmy już chyba pod terenem niemieckim. Co robić? Nikt nie ma zamiaru słuchać. Nie wiem sama, skąd się to bierze. Podnoszę głos i, przekrzykując całe towarzystwo, wrzeszczę:
— Do cholery, banda cywilów, czy co? Nie rozumiecie, jak się do was mówi? Milczeć natychmiast, a nie to pierwszemu gadającemu palnę w łeb!
O dziwo, poskutkowało. Czyżby się zlękli? A może po prostu wstyd im się zrobiło. Zapanowała cisza. Możemy iść dalej.
[...] Znaki są bardzo wyraźne, nie ma wątpliwości, gdzie skręcać. Za rogiem sprawdzam, czy są wszyscy. Trochę się rozciągnęli, gdy szłam szybciej. Teraz dochodzą. Idziemy dalej. Od przodu napływa fala świeżego powietrza. Podaję do tyłu, że już dochodzimy. Słyszę westchnienie ulgi. Już właz.
Warszawa, 1 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
W piwnicy [bloku przy ulicy Morszyńskiej 5] panowała przykra atmosfera. Szept modlitw mieszał się z jękiem rannych, którzy leżeli naokoło, a wszystko zagłuszały raz po raz wybuchy. […] Około południa natężenie niemieckiego ognia w doskonale zsynchronizowanej akcji wszystkich rodzajów broni doszło do punktu kulminacyjnego. Później artyleria przeniosła ogień gdzieś dalej, na Mokotów, na Królikarnię i na Chełmską. Nadzieja znów zaświtała w moim sercu. Teraz pewnie doszła do głosu piechota. Odbywa się walka wręcz. Czy nasi zwyciężą?
Po półgodzinie otrzymałem odpowiedź na to pytanie, lecz w jakże przerażający sposób. Rozległ się strzał karabinowy skierowany do wnętrza piwnicy, ze ściany posypał się tynk, a na dworze dał się słyszeć ochrypły wrzask: „Alle Raaausss!” […]
Pierwsza wyszła przed dom babka z panią Ireną Symonowiczowi, jako znające język niemiecki. Kazano nam stanąć pod ścianą i podnieść ręce do góry. Mężczyzn rewidowano. Kilkunastu żołnierzy niemieckich w stalowych mundurach stało naprzeciw z bronią gotową do strzału skierowaną do nas oraz w drzwi i okienka piwnic. Z boku oficer, wsparty na pięści przeciwpancernej, palił niedbale papierosa. […]
Nasz blok przedstawiał okropny widok. Na dachu nie było ani jednej dachówki, wszędzie otwory po pociskach i wyłamane krokwie. Przed klatką schodową numer 3 leżał zwalony komin. Dookoła pełno lejów po bombach i pociskach. Ściana od strony ulicy Powsińskiej była zarysowana od wybuchu bomby. Paliło się w dwóch mieszkaniach. Rozeschłe w sierpniowym słońcu futryny trzeszczały w ogniu. Opuszczony okop pomiędzy ogrodem a fortem czynił przygnębiające wrażenie. Wszystko wokół było jednym wielkim pobojowiskiem. Szkoła została rozwalona bombą do połowy. Kikuty desek sterczały rozpaczliwie ku niebu.
Warszawa, 2 września
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
Zaczął się drugi miesiąc Powstania. Na tamtym brzegu rzeki tysiącami giną ludzie, a domy palą się jak pochodnie. Nad miastem w dzień wiszą ciemne chmury dymu, a w nocy jest jasno, jak gdyby świeciły niezliczone słońca. Nie widać już nawet tych dwóch czy trzech sztandarów, które powiewały z najwyższych budynków. Chodzą słuchy o zbliżaniu się bolszewików. Niemcy powysadzali słupy tramwajowe i elektryczne wzdłuż całej alei Waszyngtona i na Wale Miedzeszyńskim.
Biorą kobiety do kopania rowów i stanowisk na placach za kościołem. Mnie też o mały włos nie złapali, ale mamusia mnie „wymigała”.
Warszawa, 2 września
Dzienniki z Powstania Warszawskiego, red. Zuzanna Pasiewicz, Warszawa 2004.
Miałyśmy iść kanałem krótszym, na Daniłowiczowskiej. Był on stary i bardzo niski. Żydzi robili nam kijki do podpierania się, gdyż podobno miejscami kanał ten był wysoki tylko na 90 centymetrów. Chłopcy wiązali sznury z niemieckich flag, powyciąganych z jakich składów. Mieliśmy iść trzymając się tej linki, aby się nie pogubić i nie zabłądzić.
[...] Nie palono nigdzie świateł, gdyż Niemcy byli już bardzo blisko i stale strzelali z granatników. Przyłączono nas do jakiegoś oddziału, za nami szła jeszcze garstka AL-owców.
[...]
Miasto było nie do poznania. W tej części nie byłam od kilku dni. Ilość zbombardowanych domów powiększyła się znacznie. Dużo z nich paliło się jeszcze, co dawało w nocy niesamowity widok.
W ciszy posuwaliśmy się naprzód. Od czasu do czasu słychać było strzał z karabinu lub huk granatnika. Poza tym miasto wydawało się wymarłe i tylko trzask płonących belek przerywał groźną ciszę.
Do Daniłowiczowskiej szliśmy około godziny. W gruzach, wśród ciemności, stale się ktoś gubił, pozostawał w tyle lub wywracał się. Małe dziewczynki z kuchni miały całe nogi pokaleczone od upadków, gdyż nie były przyzwyczajone do chodzenia po gruzach.
Przez Daniłowiczowską przebiegaliśmy pod obstrzałem. Niemcy mieli nas jak na dłoni przy świecącym księżycu i rakietach. Na szczęście nikt nie został ranny.
[...]
Byliśmy pierwszym oddziałem, który miał przejść tej nocy przez kanał, spodziewano się zatem, że zejdziemy niedługo.
Warszawa, 2 września
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Dołączyłam do oddziału, gdy stali już wszyscy pod ścianą Sądów i kolejno biegli do kanału. Część dziewcząt już poszła, przede mną stały Irena i Zosia, od których dzieliło mnie kilku chłopców lekko rannych. Zawiązałyśmy sobie chustki na głowy, aby w razie pożaru w kanale przy położeniu się w wodzie nie zapaliły się włosy. Wszyscy chłopcy zrobili to samo – rozdałyśmy im cały zapas chustek trójkątnych.
Była godzina dziesiąta rano. [...]
Przeżegnałam się i pobiegłam schylona. Przy samym włazie, nie zwracając uwagi na bzykające kule, stał młody podchorąży z pistoletem w ręku. Bronią tą odstraszał cywilów pchających się między żołnierzy. Przy samym otworze zawahałam się. Cywil przede mną gramolił się wolno po klamrach. Bałam się, że będę mu stąpać po rękach.
Naokoło wlotu kanału utworzył się jakby wał z porzuconych plecaków, koców, walizek i papierów. Podchorąży pilnujący porządku kazał nieraz rzucać rzeczy zbyt obciążonym, aby potem nie tworzyły zatorów w kanale. Nade mną pokiwał głową powątpiewająco, gdyż rzeczywiście z plecakiem i dwoma torbami z trudem weszłam do włazu.
Wyczułam pod nogami haki i zaczęłam się spuszczać. Na dole szumiała woda. Schodziłam jak mogłam najszybciej, gdyż następny deptał mi prawie po rękach. Na dole stał jeszcze niezdecydowany cywil. Krzyknęłam, aby schodził z drogi. Gdy wreszcie zniknął w otworze z boku, zeskoczyłam na dół.
Prowadziły stąd dwie drogi. Między nimi przelewała się woda, sięgająca do kostek. Linka, wzdłuż której mieliśmy posuwać się w kanale, prowadziła w otwór na prawo. Zrobiłam krok z podwyższenia, na którym stałam, i zanurzyłam się w wodę po kolana. Uspokojona, ruszyłam naprzód.
Nie widziałam nic, tylko słyszałam szum wody i kroków i czułam w ręku linę. Pomacałam ściany naokoło i wyczułam oślizgłe cegły sufitu kilkanaście centymetrów nad głową, przechodzące łagodnie po bokach w ściany, odległe na długość ręki. Pomyślałam, że czasem woda wypełnia cały kanał... posuwałam się wąskim przejściem poziomym, od którego odchodziły rozchylone ścianki kanału.
Warszawa, 2 września
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Po szóstej wyszliśmy na Długą. Tutaj tłum zalegał całą szerokość ulicy i pobliskie ruiny. Zwątpiłyśmy w ogóle w możliwość przejścia do kanału. Co gorsza, że było tu jeszcze mnóstwo rannych i sanitariuszek. Szeregi żołnierzy i cywilów stały od Placu Krasińskich aż po Barokową i dalej.
Gdy uprzytomniłam sobie, że o 7-mej nadlecą, jak co dzień, samoloty i zaczną bombardować i strzelać z broni pokładowej, wiedziałam, jaka będzie masakra. Co gorsza, że nie było sposobu, aby tego uniknąć. Do kanału nie wpuszczono tymczasem nikogo, gdyż Niemcy podpalili w nim benzynę.
Niedaleko usłyszeliśmy pojedyncze karabinowe strzały. Kilku chłopców pobiegło obsadzić najbliższe barykady, aby nie dopuścić do obstrzału na Długą.
Zbliżała się godzina siódma.
Punktualnie co do minuty zwarczały niedaleko samoloty. Tłum zafalował. Zaczęto pchać się do domów, w ruiny lub chociaż bliżej ścian. Ranni, podtrzymywani przez sanitariuszki, kulili się jak najniżej, zasłaniając głowy rękami. Nikt nie chciał jednak opuścić miejsca, z którego miał się wydostać kanałami na wolność.
[...]
Po 15 minutach nastąpił następny nalot. Powtarzały się one teraz już regularnie. Po każdym z nich wybiegałyśmy ogłuszone i zamroczone na ulicę, gdyż przy rosnącym niebezpieczeństwie zaczęto wpuszczać do kanału.
W międzyczasie dużo cywilów wystraszonych nalotami powróciło do swych nor, woląc czekać w nich na Niemców niż zginąć w ostatniej chwili od bomby. Widziało się też żołnierzy przebierających się w cywilne ubrania. Nie wytrzymali oni już nerwowo i zrezygnowali z możliwości uratowania się.
Jakiś gruby człowiek w cywilu stanął na występie muru i zaczął wołać, starając się przekrzyczeć tłum: „Żołnierze! - to zdrada. Jesteśmy już otoczeni! Przebierajcie się i chowajcie, bo tymi kanałami nikt z nas się nie wydostanie!”.
Warszawa, 2 września
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Szliśmy dość długo, nim zatrzymano nas przy pierwszym włazie. Obawiano się granatów niemieckich. Po pewnej przerwie posuwaliśmy się wolno i możliwie cicho przez mały krążek światła padający z góry.
Otwory te następowały co pewien czas. Podczas gdy czekaliśmy na sygnał marszu, opieraliśmy się o ściany kanału, poprawiając ciężkie torby. Chłopcy prawie wszyscy mieli karabiny, wielu niosło jeszcze amunicję. Zmęczeni byli coraz bardziej. Co chwila ktoś wyrzucał przedmioty najmniej potrzebne ze swego plecaka, byle donieść ukochaną i tak ciężko wywalczoną broń. Pod nogami wyczuwaliśmy stosy koców, ubrań, amunicji, przez które trudno było czasem przejść. Potykaliśmy się i ślizgali. Stale jakieś porzucone linki plątały się naokoło nóg.
Podczas postojów następowała cisza, przerywana tylko pluskiem wody. Po chwili jednak zaczynały się szepty, przechodzące w głośne rozmowy. [...] Chwilami poziom wody podnosił się powyżej kolan – pod wpływem wejścia do kanału nowej partii. Panikarze jednak zaczynali zaraz wszczynać alarm. Na szczęście woda nie podniosła się wyżej i raczej opadała.
Warszawa, 2 września
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Przechodziliśmy teraz przez zbieg kanałów – wielką, trochę wyższą halę, w której zapalono latarki i świeczki. Ujrzeliśmy wtedy na występie muru nosze z ciałem żołnierza, zmarłego w kanale. Leżało też tu trochę broni i amunicji. To słabsi zostawili, licząc, że może ktoś jeszcze zabierze.
Chłopcy byli jednak tak zmęczeni, że z trudem ciągnęli nogi. Nie odpoczywali przecież już dość długo.
Weszliśmy teraz pod Śródmieście. Kanał był tu niższy. Trzeba było iść ciszej, chociaż światło można było palić. Przechodziliśmy pod schronami pełnymi szwargocących Niemek. Gdy stawaliśmy, można było rozróżnić poszczególne słowa. Odpoczynki były o tyle przykrzejsze, że musieliśmy stale schylać głowy.
Kanał stawał się coraz niższy, ale pocieszano nas, że „już niedługo koniec”. Szliśmy teraz coraz wolniej, ale gotowi byliśmy wszystko znieść wobec bliskiego końca. Ostatni odcinek wydawał się najdłuższy. Nawet ja musiałam porządnie schylać głowę, a cóż dopiero chłopcy!
Nagle – kilkanaście kroków przed sobą – ujrzałam światło. Stale ktoś wspinał się szybko po klamrach, przesłaniając na chwilę wylot włazu. Teraz dopiero zobaczyłam, że kilka metrów przede mną idzie Zosia.
Gdy doszłam do włazu i spojrzałam w górę, zobaczyłam czyjąś uśmiechnięta twarz. [...] Czyjeś mocne ręce wyciągnęły mnie na jezdnię. Wokoło stali ludzie, oglądając nas jak dziwolągi. [...]
I nagle uderzyło mnie coś dziwnego i nieoczekiwanego – cisza. Nie słychać było już stałego szumu wody w kanale ani samolotów i bomb, jak kilka godzin temu. Ludzie chodzili spokojnie po ulicach, domy miały szyby, niedaleko zaś stała mała, „filigranowa” barykada na Nowym Świecie. Widać było, że budowano ją bez pośpiechu, porządnie – i właściwie niepotrzebnie.
Warszawa, 2 września
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Podjechał pociąg elektryczny. Otworzyły się automatycznie drzwi i poczęto nas zaganiać do wagonów. Już wiedzieliśmy, gdzie nas zawiozą. Ponieważ doszły nas słuchy, że w Pruszkowie rozdzielają rodziny, wywożą do różnych obozów, rozstrzeliwują, więc, stłoczeni w przedziale, ustalaliśmy najważniejsze sprawy. Jeśli nas rozdzielą, a ocalejemy, będziemy się szukać. Gdy wrócimy do Warszawy, to na murach przepompowni szamba naszego domu [przy ulicy Morszyńskiej 5] lub resztkach murów tego bloku ten, kto pierwszy się tam znajdzie, zostawi wiadomość dla pozostałych. Ojciec dyskretnie rozdzielił pieniądze. Matka wzięła górala, drugiego babcia Zosia, trzeciego babcia Karolcia, czwartego ojciec zatrzymał dla siebie. Złote zegarki zostały przy matce. Czy te pieniądze i zegarki przydadzą się jeszcze na coś? […]
Po kilkudziesięciu minutach wjechaliśmy za czerwony ceglany mur. Kazano nam wysiadać przy jakiejś rampie. Konwojenci utworzyli szpaler. W jego głębi, przy jakiejś bramie ze sztachet, kotłowało się, rozlegały się rozpaczliwe lamenty i wrzaski. Zrozumiałem, że tam się odbywa tzw. selekcja. Zbiliśmy się w gromadkę. […]
Gdy podeszliśmy do żandarma sprawdzającego dokumenty, popatrzył na nas i szybko skierował nas na prawą stronę, zatrzymując ojca. Nie było czasu na pocałunki, na uścisk ręki. Łzy jeszcze w pociągu cisnęły mi się do oczu, gdy mówiliśmy o ewentualnym rozdzieleniu, ale całą siłą je opanowywałem. Matka łagodnie, lecz stanowczo mi zapowiedziała: „Maćku, cokolwiek by się stało, zachowaj godność, nie płacz! Jeszcze tam, w Warszawie, jest [i walczy twój brat] Antek.”
Aby uniknąć żandarmskiej kolby, przebiegliśmy szybko bramę. Jedyna droga wiodła do olbrzymiej hali, w której znajdowały się trzy perony, oddzielone pasami szyn. Na peronach i na torach siedzieli lub leżeli ludzie. […]
W hali panował straszny fetor kału i moczu. Przycupnęliśmy koło filaru, który właśnie opuściła jakaś rodzina. Matka zrobiła Jankowi posłanie. Dzieciak chwiał się na nogach ze zmęczenia. Położony, natychmiast zasnął. Dziadek, siedząc na walizeczce, wyciągnął z mojego worka resztę koniny. Mimo że surowa, zzieleniała, rwał ją palcami na kawałki, wkładając łapczywie do ust. Perswazje matki, że to pewna choroba, nie odnosiły skutku. Dziadek jadł. Gdy mama się odwróciła i ja sięgnąłem po mięso.
Mimo że wszyscy byli zmordowani i przygnębieni, w hali panował ruch. Co chwila pojawiał się ktoś nowy. Dużo ludzi snuło się tu i tam, zaglądało w twarze, szukając bliskich i znajomych. Padały pytania: „Skąd? Z jakiej dzielnicy?” […]
Tego samego dnia zaczęto dowozić transporty ze Starego Miasta. Ci ludzie byli w jeszcze gorszym stanie niż my.
Warszawa, 3 września
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
Piekło zaczyna się i u nas. Dostałyśmy rozkaz, by się spakować i czekać w korytarzu domu, w którym mamy kwaterę. Trwa okropne bombardowanie pociskami wszelkiego kalibru. Chciałam wyjść na ulicę z apteczką, ale mi nie pozwolono. A na placu Napoleona huk nieustanny rozrywających się pocisków, ogień, krzyki, nawoływania szukających się członków rodzin, jęki rannych, na wpół oszalali ludzi biegną bez celu, byle dalej. W zasypanych bramach co silniejsi wydostają się po trupach, po rannych i żywych, tratując z całą bezwzględnością słabszych, by cali od stóp do głów popielaci, z czerwonymi strużkami krwi uciekać, nie wiadomo często dokąd i po co.
Warszawa, 3 września
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Za pięć czwarta zeszłam na pogrzeb porucznika i podporucznika. Weszłyśmy dwójkami. Prawie wszyscy byli już na miejscu. Stanęłyśmy pod kasztanem, zamykając podkowę. Po chwili porucznik „Kłos” wydał rozkaz: „Całość baczność, z karabinami wystąp”. Dwóch żołnierzy wystąpiło i stanęło przy świeżo wykopanych dołach. Inni wnieśli dwie trumny — białe, świeżo zrobione. Postawili je na ziemi. Zaczyna padać coraz bardziej; jest zimno, wiatr wieje, robi się ciemno, nieprzyjemnie. Pogoda prawdziwie jesienna. Jeden z żołnierzy występuje i w imieniu wszystkich oddaje cześć poległym kolegom. Mówi kilka słów. Nie ma w nich rozpaczy ani żalu. Jest tylko wielka gotowość do dalszej walki o wolność i chęć pomszczenia wszystkich, nie tylko tych, którzy zginęli w czasie Powstania, ale i tych, których zabrał nam Pawiak, Szucha, Oświęcim i inne podobne miejsca katorgi.
Ksiądz odprawia ostatnie modlitwy, a potem mówi kilka słów. Mówi o podłości Niemców, o ich barbarzyństwie. Oni potwierdzają jego słowa; nad gruzami kościoła Św. Aleksandra świszczą kule. Czerwone błyski przelatują stale na tle szarego nieba. To z BGK [Banku Gospodarstwa Krajowego] walą w kierunku Wiejskiej. Ksiądz kończy słowami pełnymi wiary w zwycięstwo i w tym momencie robi się jasno. Ostatnie promienie zachodzącego słońca przebijają się przez chmury, ale trwa to bardzo krótko. Znowu robi się ciemno, pada rzęsisty deszcz. Żołnierze podchodzą do trumien, biorą je na pasy i spuszczają w głąb świeżych mogił. Gdzieś z dala słychać Marsza żałobnego Chopina. W takt tego marsza idziemy wolno, jedni za drugimi, każdy zatrzymuje się na chwilę przed grobami i rzuca garść ziemi na trumny poległych.
Warszawa, 3 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Gmach PKO po paru bombach, które zawaliły część stropów, zaczął się palić. Trzeba było ewakuować cały szpital — chyba jeden z większych powstańczych szpitali. [...] Nasza nowa kwatera mieściła się w wielkiej Sali [kina „Palladium”], gdzie pracowały przeróżne instytucie, biura, gdzie nocowały oddziały, gdzie przez całą dobę przewalał się tłum, gdzie każdy zajęty był swoją służbą. [...] Gdy ewakuacja szpitala PKO została zakończona, przyszedł do mnie jeden z lekarzy z zapytaniem, czy nie zechciałybyśmy obejść z nim jeszcze raz całego szpitala, aby sprawdzić, czy nie pozostał tam ktoś żyjący, ponieważ ewakuacja odbywała się dość nerwowo. Oczywiście poszłyśmy.
Było coś niesamowitego w tym obchodzie. Z latarkami zeszliśmy w puste podziemie. Wszędzie nieład — ślady pospiesznej ewakuacji. W wielu salach na łóżkach pozostali zmarli — czasem w niesamowitych pozach. Doktor dla pośpiechu wyznaczył każdej z nas inne sale. Trzeba było wchodzić do każdej i oświetlając latarką łóżko po łóżku — szukać, wołać. Tak przeszliśmy wszystkie pomieszczenia aż do granicy pożaru. Nikogo nie znaleźliśmy. Z ulgą znalazłam się znów na górze wśród strzelaniny i huku.
Warszawa, 5-6 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Po kilku dniach radości przyszły najcięższe chwile: nieustające przez 48 godzin bombardowania ulicy Jasnej, Czackiego, Świętokrzyskiej. Niemal wszystkie domy płonęły. PKO długo pozostawało nietknięte, ale w końcu i ten dom zaczął się palić. Ratowaliśmy wszyscy, podając z rąk do rąk kubły piasku i wody. Druga bomba wpadła przez otwór windy do schronu — nie pomogły mocne żelazobetonowe stropy pokrywające głębokie podziemia.
Z piątego na szóstego września opuściliśmy gmach PKO, aby poprzez Aleje Jerozolimskie, nocą, przez kilka godzin, wolno, kilkunastometrową kolejką ludzi, w absolutnym milczeniu — dostać się na drugą stronę Alej. Po ostatnich dniach bezustannego bombardowania, po bezsennych nocach i dniach, bez jedzenia od wielu, wielu godzin, zamiast jęku rannych, trupów na ulicy i walących się ścian — zobaczyłam miasto, gdzie ulicami normalnie poruszali się ludzie, gdzie stały normalne domy, gdzie panowała pozorna cisza. Tak, to była oaza — można było się umyć, najeść, położyć się spać.
Warszawa, 5-6 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Wody nie ma. Chodzimy po nią na ulicę Równą całymi procesjami. Co by było, gdyby wybuchł pożar?
Korzystamy w dalszym ciągu z dziur wybitych między domami. Możemy chodzić już ulicami, ale te przejścia są widocznie z natury rzeczy drogami właściwymi. Nawyk, poczucie bezpieczeństwa? Kto wie?
O godzinie 5.15 padły niedaleko naszej posesji dwa dużego kalibru pociski, rozbijając mieszkania w sąsiednim domu. Wydaje mi się, że nie ma żadnej zmiany, a przecież jest kilka osób zabitych i rannych. Między innymi również żołnierz niemiecki, pilnujący pracujących przy barykadzie koło naszego domu.
Warszawa, 6 września
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Dziś słyszeliśmy [na Żoliborzu] dzwony z Warszawy, dzwoniły 30 minut (z ocalałych jeszcze kościołów) — różnie to ludzie tłumaczą: zawieszenie broni, jakaś rada narodowa niemiecka podobno prosi o zawieszenie broni. […] „Co znaczą te dzwony?” — dookoła takie pytania. Może to któryś z kościołów żegnał się z tym światem — a ze stolicą szczególnie. Stolica też żegna wszystkich, już jej widzieć nie będziemy. […]
Budy targowe rozbierają. Zgliszcza dookoła. Nocą ryjemy okopy. Wszystkie rodzaje broni są czynne — siedem plag świata! A z Londynu frazesy. Ukraińcy grasują na Marymoncie i przy Dworcu Gdańskim. Co jedzą ludzie w Warszawie? Czerwonka i inne tyfusy są tu też. Czym leczyć, gdzie leczyć i jak leczyć, skoro wszystkie szpitaliki są natychmiast ostrzeliwane z armat, bombardowane z powietrza? Lotnictwo niemieckie nieustannie grasuje nad Warszawą, że też nie ma jednego pościgowca do tych sukinsynów! Hej! Trzy mocarstwa. Kiedyś ze wstydem chodzić będziecie po tym świecie. W grobach dziecięce głosy, krew i puls. Z ojczyzny naszej pył i dym. Z ojczyźniaków groby, na grobach zapylone kurzem bombowym kwiaty, kwiaty.
Warszawa, 7 września
Dzienniki z Powstania Warszawskiego, red. Zuzanna Pasiewicz, Warszawa 2004.
Od pewnego czasu narasta wielki konflikt między ludnością cywilną a wojskiem. Chodzi o kolejki przy studniach. W okolicy znajduje się kilka punktów, skąd można pobierać wodę. Niektóre są tak blisko linii niemieckich, że można tam sięgnąć granatem. Kolejki tasiemcowe, po sto, a nawet więcej osób. Niektóre studnie często wysychają. Trzeba czekać kilka godzin, aż znów zbierze się woda.
Wojsko ma oczywiście pierwszeństwo. Już to doprowadza do zwad. Trudno się dziwić komuś, kto czeka ze swoim wiadrem dwie, trzy godziny, że widok coraz to nowych kotłów z kuchen wojskowych, napełnianych poza kolejką, wyprowadza go z równowagi.
Aby uniknąć nieporozumień, komendant placu ogłosił godziny pobierania wody dla wojska i cywilów. Nic to jednak nie pomogło. Ze wstydem przyznać muszę, iż wojsko powszechnie nadużywa swej sytuacji i bierze wodę, kiedy chce. Dziś byłem świadkiem brutalnego zachowania się kilku żołnierzy, którzy mimo protestów tłumu przepychali się do studni nie inaczej, niż uczyniliby to żandarmi niemieccy. Jeden groził nawet pistoletem.
W ogóle istnieje nadal ten nieszczęsny podział na wojsko, które ma wszędzie pierwsze miejsce, nawet tam, gdzie na to nie zasługuje, i na cywilów, którzy muszą wszystko znieść i wszystkiego wysłuchać. A przecież cywile trwają w mieście na równi z wojskiem, nie posiadając jego przywilejów.
Obserwowałem wielu chłopców, tych w wieku 18-19 lat, którzy najliczniej zasilili szeregi, a którzy z wyraźną satysfakcją wykorzystują te swoje rzeczywiste czy urojone prawa i zachowują się wręcz ordynarnie, bezczelnie. Wytłumaczyć to sobie można tylko tym, iż polskiego wojska nie pamiętają, od pięciu lat jedynym mundurem, jaki rzucał się im w oczy, był mundur niemiecki. I niemieckie zachowanie wobec ludności nieraz podświadomie — chcę w to wierzyć — naśladują. Istotnie stosunek wojska do ludności, która w 90 procentach takich zajść ma rację, przypomina często w ostatnich tygodniach stosunek armii okupacyjnej do ludności podbitej. Nam wszystko wolno, cywile, cicho! Tymczasem cywilów w Warszawie w istocie rzeczy już nie ma.
Warszawa, 11 września
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
Znowu trzasnęło kilka bomb. Tym razem w ósemkę [pl. Trzech Krzyży 8]. Biegniemy tam. Jest i straż ratownicza, ale robota bardzo ciężka, ponieważ wszystkie wejścia są zawalone i zupełnie nie można dostać się do piwnic. Tymczasem wydobywają z parteru ludzi, którzy stali w sieni. Same trupy. Z bocznych oficyn wydobywa się rannych. Wszyscy są bardzo zszokowani. Nie wiedzą, gdzie są i co się z nimi dzieje. Przeprowadzamy ich do schronu, a dla ciężko rannych zostawiamy miejsca na sali. Najgorzej, że do piwnicy w środkowej oficynie nie można się dostać.
[…] Widzę maleńki otwór w murze, dopiero co wybity. Ledwo można się wcisnąć. Wciągają mnie do środka. Jestem w piwnicy. Prawie zupełnie ciemno od kurzu. Kilku ludzi pracuje przy słabym świetle latarek. Wykopują ludzi spod gruzów. Obraz zupełnie makabryczny. Leży kobieta. Nogi ma jeszcze przysypane. Pod nią jej dziecko ośmioletnie już nieżywe, a ona dogorywa. Nad nią czyjeś ręce, nogi, palce, nie wiadomo do kogo należące. Jak jej pomóc, jak ratować — można zupełnie zgłupieć. Wysyłam Kasię [Kujawską] po kamforę, a tymczasem przykładam jej zwilżoną chustkę do ust. Wreszcie mamy strzykawkę, ale jak na złość igła niedrożna. Kasia biegnie po drugą igłę. Tak czarno od kurzu, że można się udusić. Jeszcze kilka nadludzkich wysiłków i wreszcie kobietę wyciągnięto. Teraz przeciąga się ją przez dziurę w murze — jest na świeżym powietrzu. Kładziemy ją na noszach. Usiłuję zrobić zastrzyk, ale tym razem igła zgina się. Co za pech. Czym prędzej niesiemy ją na salę. Przynosimy niestety trupa. Kładziemy na korytarzu. Leży tam nie sama. Jest już kilku zabitych, wszyscy spod ósmego.
Warszawa, 11 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Wchodziliśmy do kanału o godzinie 12, pojedynczo, z uzbrojoną obstawą z przodu i z tyłu. Zabroniono rozmawiać i palić światła. Wejście do kanału było tak zamaskowane, że nikt nie orientował się, gdzie się ono znajduje, na jakiej jesteśmy ulicy. Po zejściu do ciemnego otworu stanęłam na desce, z której trudno było zejść do wody sięgającej do pasa. A tu ciemno, trudno się orientować, jak głęboko i jak wysoko. Skoczyłam na oślep do wody. Oczywiście pośliznęłam się na śliskim dnie, upadłam i skąpałam się po szyję w wodzie. Potem szłam wolno za innymi z rozstawionymi na całą długość rękami, dotykając palcami ścian kanału, co pozwalało łatwiej utrzymać równowagę i orientację co do kierunku. Nierówne, okrągłe, śliskie dno powodowało dość częste upadki, zwłaszcza że było zupełnie ciemno i niebyło nic widać. Woda szumiała, a ciągnięcie nóg po niej potęgowało ten szum.
Co pewien czas stawaliśmy i szeptem odliczaliśmy. W niektórych miejscach pokazywano nam światełka w odnogach kanału. Były to włazy pod aleją Szucha, nad którymi stali Niemcy. Te odcinki przechodziliśmy pojedynczo. Potem zaczęły się różne budowane przez Niemców przeszkody, w których nasi saperzy robili przejścia. Miejscami poziom wody gwałtownie się wznosił, w innym miejscu prąd był tak silny, że zwalał z nóg i zmywał. Trzeba tam było przy pomocy liny wciągnąć się na pomosty pochyłe i śliskie, umieszczone nad poziomem wody. Godziny wlokły się nieskończenie. Jeszcze drewniana barykada zasłaniająca całkowicie przejście, u szczytu której był wyrąbany otwór. Jakim cudem, z ciężkimi tobołkami, pochwycona przez kogoś dostałam się na górę i przecisnęłam otworem — nie wiem. Pod koniec jeszcze szeroki słup wody lejący się z siłą z góry i przytłaczający do dna, przemoczył nas całkowicie. Ostatni odcinek stanowił mały kanał, przez który przechodziło się w kucki. Na szczęście był suchy. Te otwory, liny, ułatwienia — to dzieło naszych saperów.
Gdy podchodziliśmy do wyjścia, nie mieliśmy siły samodzielnie wyjść z włazu. Dwóch silnych żołnierzy wyciągało nas pod pachy. Ziemiste, zielonosine cery były wynikiem zatrucia wyziewami, zmęczenia i przemarznięcia.
Warszawa, 12 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Dzień wstał wśród świstu, łomotu, warkotu samolotów.
Mały chłopak w sąsiedniej kamienicy podobno wyglądał oknem, gdy wpadł odłamek i urwał mu głowę. Ktoś drugi, w innym domu — zabity. Nie mogę zapomnieć pielęgniarki, która przybiegła do tego chłopca. Biały fartuch, czerwony krzyż i poważna, skupiona twarz. Czuję dla niej i dla wielu innych pielęgniarek bezgraniczny szacunek, niemal cześć...
Trzęsie się dom cały, ryczą armaty gdzieś z boku. Boję się krwi, śmierci, ran.
Warszawa, 12 września
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Toczą się coraz cięższe walki. Nieskończoną ilość razy w dzień i w nocy biegam z amunicją, przekazuję wiadomości i rozkazy. To drobiazg w porównaniu z chłopcami, którzy upadają ze zmęczenia. Prawie wszyscy biorący udział w walce to ranni lub lekko ranni lub ci, którzy dopiero co wyszli ze szpitala. Przez niekończące się godziny odpierają ataki czołgów i kryjącej się za nimi piechoty. Z jedzeniem jest coraz gorzej. Skończyły się dobre czasy, kiedy smażyłyśmy konie. Tylko cukru jest jeszcze pod dostatkiem. Nosimy go w kieszeniach i właściwie ciągle gryziemy kostki. Ja w każdym razie traktuję je jak inni papierosy i kiedy jestem zdenerwowana lub boję się, gryzę jedną po drugiej.
Z frontowej części bloków na Czerniakowskiej zostaliśmy wyparci. Obsadzamy teraz oficyny, „czerwony domek” [budynek przy blokach na Czerniakowskiej] i domy na Okrąg. Mieszkanie sąsiadów z parteru i klatka schodowa są terenami walki. Ani razu nie byłam u nas na górze. Po co? Zresztą nie mam teraz czasu na łażenie. Gdy za którymś tam razem wpadłam na Czerniakowską, spotkałam kolegę schodzącego z góry w garniturze ojca. W pierwszej chwili chciałam coś zażartować, ale dałam spokój. Może byłoby mu głupio, a przecież to już nie ma znaczenia. To było moje ostatnie zetknięcie ze śladem naszego mieszkania.
Warszawa, 13 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Dziś mieliśmy najgorszą noc. Nie byliśmy pewni, że ją przeżyjemy. Słychać było czołgi, artyleria nie przestawała walić, samoloty latały bez przerwy, walczyły między sobą, rzucały bomby. Wszystko się kotłowało dookoła nas i nad nami, a niebo było czerwone ze wszystkich stron. Kobiety przestały się już nawet modlić. Zamarliśmy. A to po prostu przetaczała się pierwsza linia frontu. Tylko że w szańcach nie żołnierze siedzieli, a prosty bezbronny ludek.
I nagle nad ranem piekło jakby się zapadło. Nastała zupełna cisza, a grzmot artylerii oddalił się ku północy i przycichł, jak odchodząca burza.
Nieśmiało wyszliśmy z piwnicy [naszego domu na Saskiej Kępie]. To było chyba o piątej nad ranem — nikomu nie przyszło do głowy spojrzeć na zegarek. Był świt, trochę zamglony. Pustka i cisza. Wymarły świat. I nagle — eksplozja. Wszyscy zaczęli naraz mówić, wołać, płakać. „Nie ma Niemców! Nie ma Niemców!” — szło z ust do ust. Na naszej bramie już ktoś zdążył wywiesić biało-czerwoną flagę. Pojawiały się jedna po drugiej na wszystkich domach wzdłuż całej [ulicy] Francuskiej. I wtedy z tej mgły, która jeszcze wisiała nad ogródkami, od strony Grochowa i Gocławia zaczęli wybiegać pojedynczo i grupkami żołnierze [sowieccy].
Warszawa, 14 września
Dzienniki z Powstania Warszawskiego, red. Zuzanna Pasiewicz, Warszawa 2004.
Sowieci na Pradze!
Szary żołnierz wkroczył na oszołomione różnymi wiadomościami podwórko. [...]
Entuzjazm! Polskie orzełki i chorągiewki, polscy żołnierze!
Przed domem, na chodniku zaparkowali wojacy ogromną ciężarówkę. Wokół niezmordowana widownia. Tłumy wyległy aż na Targową. Wracali rozpromienieni.
Warszawa, 14 września
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Była godz. 16.00, gdy na podwórko nasze [przy ul. Mickiewicza 38] wkroczyło kilku żołnierzy hitlerowskich. Jeden z nich strzelił na ślepo z karabinu do drzwi prowadzących do sieni domu, pocisk trafił w głowę przypadkowo stojącego za drzwiami dozorcę Wierzbę. Rana była dość ciężka, lecz nie śmiertelna. Założyliśmy rannemu bandaż i ułożyliśmy go w kuchni sutereny. Dochodzą nas od glosy pojedynczych strzałów — to Niemcy rozstrzeliwują w sąsiednich domach tych, którzy nie zdołali ujść. Wreszcie słychać skrzypnięcie drzwi. Ostrożnie, z rewolwerem w ręce, wkracza na korytarz żołnierz niemiecki. Krótki ryk: „Alle raus!”. Wychodzimy na podwórze. Jeszcze w korytarzu żegnam się z żoną i synkiem, który obejmując mnie, szepce: „Ach, tatuś — tatuś”. Na podwórzu podoficer niemiecki oddzielił mężczyzn od grupy kobiet i oświadczył nam: „Za chwilę będziecie rozstrzelani!”
Stanęło nas w szeregu sześciu: Jakubowski, Heinzel, dwóch przygodnych mężczyzn, którzy jeszcze rano schronili się do naszego domu, ja i jakiś starzec z dzieckiem może dwu-trzyletnim na ręku. Naprzeciw nas w odległości około 6 metrów usadowił się żołnierz niemiecki z karabinem, obok niego stanął podoficer z automatem. […]
Przypadek przedłuża nam mękę oczekiwania na egzekucję. Bo oto do podoficera podbiega żołnierz z meldunkiem, że ich major jest ciężko ranny w głowę. Wśród Niemców poruszenie i konsternacja, z ich twarzy przebija wściekłość. A my wciąż czekamy na śmierć. Stoimy... Nagle widzę, jak Niemiec ustawia przed nami karabin maszynowy. Błyskawiczna myśl: jest szansa, wprawdzie jedna na tysiąc, ratuj się, uciekaj! Pada strzał z karabinu ręcznego, Jakubowski z okrzykiem: „O Jezu, Jezu” wali się na ziemię. Obracam się, wypuszczam z ręki mały plecak, który bezwiednie cały czas trzymałem, i biegnę przez podwórze zygzakiem w szaleńczym tempie, na jakie mnie było stać. Kieruję się za sąsiedni dom. Przez mózg tłoczą się myśli, jak skończy się ten bieg o życie. W biegu rozpinam płaszcz, który mam na sobie, by jego rozwiane poły bardziej chroniły moją sylwetkę przed celnością strzału. Wciąż jeszcze biegnę, już jestem w połowie podwórza, jeszcze parę kroków, aby skoczyć za dom — i padam, jakby mi kto nogi podciął. Bolesny płomień przebiega przez ciało — dostałem! Przecież nie mogłem liczyć na to, że mi Niemiec pozwoli uciec. Leżąc na ziemi, czułem jednak, że ten postrzał to jeszcze nie najgorsze, co się mogło stać. Tylko potworny ból w prawym boku, w biodrze. Skupiam siły, zrywam się, przebiegam parę kroków za dom i znikam Niemcowi z pola strzału.
Uciekam już wolniej wskutek bólu. Czuję spływającą po nodze krew. Kieruję się w stronę ulicy Bytomskiej. Tam widzę, że jestem w pułapce, bo od strony Marymontu posuwa się druga grupa Niemców. Muszę natychmiast gdzieś skryć się. Wchodzę do pustej willi. W jednym z pokoików stoi zawalony gruzem tapczan. Podnoszę delikatnie wieko, by nie zrzucić z wierzchu gruzu i tynku, wsuwam się do środka. Z zapartym oddechem czekam do wieczora. Raz po raz słyszę głosy niemieckie. Rana piecze, krew częściowo zakrzepła, przestała uchodzić. Macam biodro i odnoszę wrażenie, że obok otworu wlotowego pocisku mam naruszoną kość, nogą jednak władam. Około północy decyduję się opuścić kryjówkę i próbować szczęścia, może uda mi się dojść do pozycji powstańczych, znajdujących się przy ul. Krechowieckiej. Na podwórzu, gdzie odbyła się egzekucja, widzę na ziemi trupy tych, którzy stali ze mną w jednym szeregu. Wstrząsa mną dreszcz. Słyszę z dala głosy i tupot nóg na bruku. Niemcy czy swoi? Wracam do swojej kryjówki. Spędzam w tapczanie noc z 15 na 16 września. Pragnienie pali i zwalcza rozsądek, bo w pełni dnia wyłażę z tapczanu w poszukiwaniu jakiegoś napoju. Niestety, wody nigdzie nie ma, ale w kuchni znajduję na półmisku nadgniłe i mocno zapleśniałe pomidory. […]
O północy opuszczam kryjówkę. Czołgam się na rękach i kolanach aż do głębokiego rowu łącznikowego. Czołgam się i nagle słyszę ostry głos: „Kto idzie?”.
Westchnienie ulgi i radość. Odpowiadam: „Swój, jestem ranny, pomóżcie”. Z ciemności wyłaniają się dwie sylwetki powstańców…
Warszawa, 15/16 września
Znów przeżyliśmy kilkanaście godzin piekła. Od wczorajszego wieczora nie milknie huraganowy ostrzał Śródmieścia. Ulice wymarłe. Wszyscy siedzą w piwnicach. Ulica Krucza poszczerbiona wyrwami w fasadach domów. Hoża, Wspólna, Żurawia w płomieniach. Urzędy przestały funkcjonować. W budynku, gdzie mieściła się redakcja Janka, widok budzący grozę: czteropiętrowa oficyna zwalona w bezkształtną plątaninę cegieł, pogruchotanych mebli, postrzępionych firanek. Po zwalisku snują się leniwe dymy, dopalają się resztki desek. Na ruinach dawnej klatki schodowej leży w pyle kadłub kobiety bez nóg i głowy. Całe ciało na równi z otaczającym gruzem szare od pyłu. Z otwartej rany na brzuchu wylewają się jelita i ciągną się metrami w dół po gruzach. Nad wszystkim woń przypieczonego ciała. Przechodząca koło tego miejsca kobieta dostała torsji i zemdlała. Pozostali przy życiu mieszkańcy usiłują przebić się do jednej z piwnic, zawalonej gruzem. Zdaje się, że są tam jeszcze żywi.
Warszawa, 18 września
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa, 1973.
Ludzie tańczą na ulicach z radości. Nie zwracają uwagi na niebezpieczeństwo. Jeszcze nie przebrzmiał warkot liberatorów nad miastem, a już rzuciłem się na kwaterę, by opisać wrażenia. Sto latających twierdz nad Warszawą. Możecie to sobie wyobrazić. Morze spadochronów z zasobnikami.
O dziesiątej przyszedł rozkaz obsadzenia placów i ulic oraz wystawienia posterunków na dachach kamienic. Spodziewane są zrzuty dzienne. O dwunastej z minutami potężny warkot wstrząsnął murami miasta. Z północy nadleciało bez mała sto potężnych maszyn. Liberatory! Wielkie, czteromotorowe twierdze powietrzne. Lecą niewysoko, chyba 800 metrów. Artyleria niemiecka nie strzela, boi się zdradzić swe stanowiska, bo zmiotą ją z powierzchni ziemi. Miasto zamilkło. Obie strony walczące stoją z utkwionymi w górę oczami. Po piwnicach i schronach okrzyki: „Anglicy nad miastem! Przed dom! Na ulice!”.
Nad Śródmieściem w pewnym momencie cud: od samolotów w jednej chwili odrywają się punkciki. Kilka sekund później niebo jest pokryte spadochronami. Różnokolorowe parasole szybują z wiatrem, opadają majestatycznie. Pod każdym z nich długa rura. Zasobnik z bronią.
Niemcy ocknęli się. Grzechot wstrząsa ciszą i głuszy szum silników. Wszystkie cekaemy, erkaemy i peemy nieprzyjaciela w akcji, pełne furii, wściekłości usiłują zestrzelić spadochrony.
Warszawa, 18 września
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa, 1973.
O świcie znowu idę na górę. Jest już jasno. Na jednym z pięter widać na ścianie czerwony odblask. Znowu łuna. Już jasno, a jeszcze taka mocna. Wchodzę o parę schodów wyżej i nagle przez pustą jamę okna widzę ogromną kulę wschodzącego słońca. Powoli wynurza się znad resztek rozbitych domów. Przez chwilę nie widzę nic tylko tę wielką czerwoną kulę na bladoniebieskim niebie. Tę samą, którą tyle razy oglądałam, zrywając się wcześnie rano, żeby zdążyć złapać wschód słońca w lesie czy w polu. Przed oczami w błyskawicznym tempie przesuwają się obrazy — ranek w parku błyszczącym od rosy, lśniący w promieniach słońca staw, piękny, spowity we mgle las rozbrzmiewający śpiewem słowików. Cały ten inny świat, utracony bezpowrotnie. Zapomniałam o jego istnieniu, a teraz... Jakie to dziwne. Słońce wschodzi tak jak dawniej, a ten blask na ścianie to nie łuna, ale jego promienie. Jak by się nic nie zmieniło. Jak by nie było tych tygodni męki, setek zabitych i rannych, strachu, głodu, rozpaczy. Nagle wybucham płaczem. […] „Gdzie jest Bóg, który patrzy na to wszystko i pozwala zwyciężać tamtym?”
Słońce podnosi się coraz wyżej. Stoję oparta o poręcz. Dokoła zupełnie pusto, tylko ruiny miasta za oknem i zasypane szkłem schody. Gdzieś blisko odezwał się cekaem. Wycieram oczy. Nie mogę przecież iść do chłopców zabeczana. Po chwili wolno idę dalej.
Warszawa, 18 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Dziś już jestem sam. Dookoła moc trupa ludzkiego, biegnę poprzez trupy, po trupach — biegnę i nie wiem dokąd. […] Cały dzień od świtu bili w nas z artylerii, z minomiotów, potem trzy naloty wykończyły odcinek dolnego Żoliborza. Podeszli Niemcy z kilkoma czołgami, rozwalają chałupy, podpalają — biją w kobiety i dzieci z kulomiotów. Moc trupa! Biegnę, przysiadam, kucam — unikam śmierci. Biegnę przez podziemia Szklanego Bloku [na ul. Mickiewicza 34/36] — tu moc trupa — w pralni leży moc rannych dzieci (ok. 30), nikt tego nie opatrzył, kto ma głowę do tego, szał rozpaczy i strach ogarnął wszystkich — punkt sanitarny wycofał się. Jednak ja — głodny! — szukam wśród szpargałów coś do żarcia. Nie ma nic do żarcia — pył i dym, i ten zapach trotylu — ludzie zakopceni są na czarno. […] Jestem sam. Wszędzie śmierć! […] Tyle rannych ludzi, tyle zabitych ludzi. Gdzie są domy?
Przebiegam gruzy Dolnego Żoliborza, gruzy, gruzy, gruzy […].
Podnoszę ręce! „Hände hoch!” i łzy ukradkiem ocieram.
Warszawa, 19 września
Dzienniki z Powstania Warszawskiego, red. Zuzanna Pasiewicz, Warszawa 2004.
Zatrzymaliśmy się w domach na Solcu. Rano przeniesiono nas parę domów dalej, do małego jednopiętrowego budynku. Siedzimy w kilka osób w małym pokoju. Znalazła się puszka konserwowanej marchwi ze zrzutu rosyjskiego. Ktoś zdobył nawet wołowinę. Mamy więc co jeść. Kawę pijemy w filiżankach z cieniutkiej chińskiej porcelany, które nie wiadomo jakim cudem ocalały w tych gruzach. Tymczasem o parę kroków od nas toczy się walka. Słychać potężną strzelaninę.
W pewnej chwili wpada kpt. „Wacek” [Wacław Micuta] i dosłownie pokładając się ze śmiechu, coś opowiada. Nic nie rozumiemy, ale śmiech zaraża wszystkich. Okazuje się, że powodem tego wybuchu wesołości jest sposób walki berlingowców. Atakują, stojąc w miejscu i krzycząc na całe gardło „Hura!”. Strzelają przed siebie, nie patrząc nawet w co, tak długo, aż wytłuką cały magazynek pepeszy (42 naboje). Wszyscy zanosimy się od śmiechu, choć nikogo z nas to nie bawi. To rozładowanie zbyt już napiętych nerwów. Berlingowiec, który stoi na posterunku przy oknie, patrzy na nas zdziwiony i przy każdym silniejszym wybuchu podrywa się do ucieczki. Zachowuje się jak ja, kiedy pierwszy raz przyszłam na Starówkę. Z ulicy dochodzi jazgot broni i zajadłe „hura” berlingowców. Zupełnie nie umieją walczyć w naszych warunkach.
Warszawa, 19 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Kiedy powiadomiono mnie o wybuchu powstania w Warszawie, natychmiast udałem się do Führera […]. Powiedziałem mu: „Mein Führer, to niewłaściwy moment, chociaż z historycznego punktu widzenia to, co robią Polacy, należy uznać za dar niebios. Załatwimy się z nimi w pięć, sześć tygodni. Warszawa — stolica, najważniejsze miasto w państwie, siedziba inteligencji tego liczącego szesnaście, siedemnaście milionów ludności kraju, który od siedmiuset lat blokuje drogę na wschód i już od czasów bitwy pod Grunwaldem ciągle stoi nam na przeszkodzie — zniknie z powierzchni ziemi. Potem — patrząc na to z perspektywy historycznej — kwestia polska nie będzie już stanowić problemu dla naszych dzieci i dla wszystkich tych, którzy przyjdą tu po nas. No i dla nas też.”
Poza tym wydałem rozkaz, aby Warszawę zniszczyć całkowicie. […] Rozkaz brzmiał: każdy kwartał należy spalić i wysadzić w powietrze, aby nie zadomowiły się tam żadne jednostki zapasowe.
Jägerhöhe, 21 września
Zbrodnie okupanta hitlerowskiego na ludności cywilnej w czasie Powstania Warszawskiego w 1944 roku, wybór i oprac. Szymon Datner, Kazimierz Leszczyński, Warszawa 1962.
Noce spędzamy w naszych schronach, tzn. w suterenach i piwnicach, ale w dzień rozchodzą się ludziska w świat. [...] Praga jest nadal pod obstrzałem. Od czasu do czasu gdzieś spadnie pocisk artyleryjski. Ktoś tam straci życie, ale pozostali wegetują dalej. Nikt nie zna dnia ani godziny.
Reperujemy chodnik przed domem. Zorganizowałam wynoszenie śmieci, które nas mało nie zatopiły. Wykopaliśmy duży dół z drugiej strony ulicy, pod parkanem odgradzającym tereny kolejowe. Kubełkami przenieśliśmy wszystko z drewnianego śmietnika na małym podwórku. Dół przykryliśmy ziemią. Gdy zajdzie potrzeba, będziemy kopać następne. Pilnuję sprawiedliwego podziału pracy. [...] Ustaliłam też nocne dyżury. Codziennie wywieszam w bramie kartę z dyżurami.
Warszawa, 22 września
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Na niewielkiej przestrzeni między placem Wilsona i „Szklanym Domem” oraz „Zniczem” opieraliśmy się do wieczora nacierającym z trzech stron oddziałom niemieckim i ukraińskim. W piwnicach i na parterze „Szklanego Domu” leżało pokotem wielu rannych, których nie można było przetransportować do szpitala. Krążyły pogłoski, że będziemy przeprawiać się przez Wisłę pod osłoną ognia artylerii radzieckiej i zasłon dymnych. Wierzyliśmy, że dowództwo nie dopuści, aby Niemcy wzięli nas żywcem. Toteż gdy wieczorem podano do ogólnej wiadomości, że zgodnie z rozkazem Komendy Głównej Żoliborz skapitulował — początkowo nikt nie mógł w to uwierzyć. Po pierwszej chwili oszołomienia, wpadliśmy następnie w dziką rozpacz, wielu usiłowało popełnić samobójstwo, buntowaliśmy się przeciwko temu — jak wówczas sądziliśmy — absurdalnemu rozkazowi. Po dwóch miesiącach walki trudno było zrozumieć, że tyle wysiłków i ofiar ma iść na marne. Przeszło dwustu poległych i drugie tyle rannych — oto straszliwy bilans kilkutygodniowych zmagań naszego batalionu.
[...] Po zapadnięciu zmroku w równych szeregach przemaszerowaliśmy na plac Wilsona, gdzie ustawieni w szpaler żołnierze Wehrmachtu odbierali broń. Nie mogłam się zdecydować na oddanie mojej efenki, której uprzednio złamałam iglicę. Korzystając z tego, że nikt na mnie nie patrzył, wygrzebałam nogą dołek w ziemi i wrzuciłam do niego pistolet.
Zaprowadzono nas na duży plac między ulicami Krasińskiego i Słowackiego, i tam ustawiono w kolumny. Przed kolumną Niemcy ustawili kilka czołgów, a sami krążyli wokoło, bacznie obserwując (widocznie w dalszym ciągu nie dowierzali nam, chociaż byliśmy już rozbrojeni). W pewnej chwili tłumacz powiedział, że Niemcy kazali pozdejmować z rękawów nienawistne im biało-czerwone opaski powstańcze. Oburzyło to nas — przecież opaski były jakby naszymi mundurami! Oczywiście nikt nie miał zamiaru usłuchać takiego polecenia.
[...] Niemcy pospiesznie popędzili nas ulicą Krasińskiego na Powązki. Przy bramie Pionier-Parku stała gromada esesmanów, którzy dokonywali pobieżnej rewizji, grabiąc przy tym co cenniejsze przedmioty. Oddzielono oficerów i kobiety od reszty żołnierzy. Wskutek słabego oświetlenia jeden z żołdaków skierował mnie do grupy mężczyzn; gdy tłumacz wyjaśnił mu, iż mimo spodni i krótko obciętych włosów jestem dziewczyną — zirytowany swoją pomyłką esesman pchnął mnie tak silnie na ścianę baraku, że na krótko straciłam przytomność.
Warszawa, 30 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
— Wychodzić, wszyscy wychodzić! Kto nie wyjdzie, będzie spalony razem z domem!
To żołnierze niemieccy wydają rozkazy, tworzą wzdłuż ulicy rodzaj szpaleru. Karabiny w łapach. Tłum rośnie. Ludzie wyłażą powoli z piwnic. Niektórzy obładowani niemiłosiernie.
Wychodzimy. Pani Mieczkowska woła przez okno, że nie opuści domu dopóki jej chleb się nie upiecze. Nie może dopuścić, żeby zrobił się zakalec. Jej mąż odważył się wyleźć nareszcie z piwnicy. Piękny, słoneczny dzień. Tylko nad Warszawą wciąż dymy bure i fioletowe ognie. Och, ile trupów na ulicy! Kobieta rozpłaszczona na jezdni, a obok przewrócone wiadro. Trup powstańca z rozłupaną czaszką. Szara miazga mózgu bieleje na piasku. Mały, czarny kotek, chudy przeraźliwie, z sierścią nastroszoną, miaucząc wybiega z domu, rozgląda się, węszy, biegnie i po chwili liże różowym języczkiem mózg żołnierzyka.
Dziury, okopy, wertepy straszne. Wychodzimy na aleję Sportową. Domy podziurawione kulami. […] Rozglądam się dookoła, nie mogę poznać mojej dzielnicy. Domy wypalone, tylko osmalone kikuty kominów sterczą ku górze. Ulica Pogonowskiego jeszcze w ogniu. Drzewa potrzaskane, gałęzie połamane. Konary odcięte pociskiem zwisają bezsilnie, ziejąc świeżą raną. W powietrzu odór spalonej benzyny pomieszany z mdłą wonią krwi, z gryzącym smrodem dymów.
Esesmani, którzy komenderują własowcami, nie czekają na nasze odejście i bez żenady zaczynają grabież. Widzę ich, jak wynoszą z domów sprzęty i prowianty, ładują je na samochód ciężarowy. […]
Skinieniem głowy pozdrawiam znajomych, sąsiadów, z którymi nie widzieliśmy się od wielu dni. Każą nam się ustawiać w szeregi. Marsz, marsz, w nieznane.
Uczucie z jakim wychodzimy? Ulga, właśnie i tylko — ulga. Na dnie serca ołowianą kulą leży rozpacz, że taki właśnie jest koniec naszej walki, naszej męki, naszej nędzy. Ale jest w nas jeszcze niepokój: co z nami zrobią? Dokąd nas zawloką?
Warszawa, 30 września
Dzienniki z Powstania Warszawskiego, red. Zuzanna Pasiewicz, Warszawa 2004.
W Alejach Ujazdowskich u wylotu ulicy Wilczej był właz, którym wyszła z kanałów po czterodniowym błądzeniu dość liczna grupa żołnierzy [z Mokotowa]. Byli w strasznym stanie. Błądząc kanałami, ulegli zatruciu gazami, wychodzili, nie mogąc podnieść obrzękłych powiek znad obficie łzawiących oczu. To były jednak najlżejsze przypadki. Przeważnie wychodzili ludzie zupełnie wykończeni, mdlejący przy zetknięciu się ze świeżym powietrzem; jeszcze inni — krzyczący, czepiający się wszystkich dookoła, z ciężką psychozą. Sprawiało to potworne wrażenie: jakaś gromada na pół obłąkanych ludzi, cuchnących nieczystościami kanałów, ludzi, których żadnym sposobem nie można było uspokoić, nawet tłumaczeniem, że doszli szczęśliwie na polską stronę. Niewiele z naszych słów docierało do tych uchodźców przerażających swoim wyglądem i zachowaniem.
Warszawa, 30 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Przed kotłownią WSM-u na Suzina Niemcy zagrodzili nam drogę i kazali skręcać w wąską uliczkę Płońską [...]. Na całej długości chodnika wzdłuż VI, VII i IX Kolonii, a naprzeciw IV czekali na nas w równym szeregu z rozpylaczami gotowymi do strzału. Na wysokich trójnogach ustawione były karabiny maszynowe z wiszącą długą taśmą naboi. Stojący najbliżej nas Niemiec przesuwał wolno lufę karabinu z dużym celownikiem po naszych twarzach. [...]
Ruszyliśmy w kierunku ulicy Krasińskiego. Na jej końcu stał martwy szkielet klasztoru Zmartwychwstanek z wypalonymi oknami Szliśmy wzdłuż działek w stronę Powązek. Tą samą drogą, na której przed dwoma miesiącami nasi chłopcy, niosąc broń, zaskoczeni zostali przez budy żandarmów i przedwcześnie zaczęli Powstanie.
Za działkami weszliśmy w szczere pole, mając po lewej stronie samotny Instytut Chemiczny, który atakował Andrzej Ruszczyk. Teraz Andrzej był z nami. Pani Ruszczykowa obandażowała mu głowę, rękę zawiesiła na temblaku i jako ranny cywil szedł między swoją matką a moją. Nagle w oddali na polach ukazały się czołgi. W równej kolumnie, w bojowym szyku, z działami ustawionymi poziomo sunęły na nas. W konwoju powstał popłoch: — Czołgi puścili! Tygrysy! Z tych dział nas wytłuką! Gąsienicami rozjadą! — szemrano.
Czołgi zbliżały się. Kiedy były już bardzo blisko, zrobiły nagle efektowny zwrot i zwycięsko przedefilowały przed naszym frontem — o kilkanaście metrów od nas.
Warszawa, 30 września
Jarosław Abramow-Neverly, Lwy mojego podwórka, Warszawa 2001.
Minęliśmy wiadukt nad torami Dworca Gdańskiego i szliśmy w stronę Okopowej. Domyśliliśmy się, że prowadzą nas na Wolę. Na tym zakręcie ujrzałem ogrom naszego konwoju. Nie kończył się i nie zaczynał. Całe miasto pędzono. Gdzie okiem sięgnąć, szli ludzie. Jak ja z plecakami i tobołkami. Gdyby nie to, można by sądzić, że idąc wzdłuż muru kolejnych cmentarzy: Powązkowskiego, Żydowskiego i w głębi Augsbursko-Ewangelickiego, kroczymy w jakimś gigantycznym orszaku żałobnym przez puste i martwe miasto.
W istocie, w tym wielkim kondukcie grzebałem moją przedwojenną Warszawę. Żegnałem się z nią na zawsze. [...] Żal był straszny. Większy niż na jakimkolwiek pogrzebie. Gorycz wielka. Czułem się opluty, zdradzony i poniżony. Wystawiony do wiatru. Mój żal do aliantów i rządu w Londynie, który nam nic nie pomógł i tylko grał Z dymem pożarów, krzycząc o bohaterstwie, jak i do tych przeklętych Rosjan i kościuszkowców, którzy byli na moim podwórku i na nie nie weszli, był równy. Może większy niż do Szwabów, bo oni przynajmniej nie udawali. Od pięciu lat nas mordowali i niczego innego się po nich nie spodziewałem.
Rozmiar ruin przerażał. Dopiero teraz mogłem to ocenić — mijając spalone mury z resztką tynków po dawnych pokojach i wiszącym czasem kaflowym piecem lub kaloryferem na którymś piętrze, brnąc przez wyboje ulic z barykadami w poprzek jezdni, patrząc na przewrócone tramwaje i olbrzymie leje po bombach. Na wielu skwerach i trawnikach stały naprędce sklecone krzyże z hełmami na świeżo usypanych mogiłach. [...]
Chociaż siedząc w piwnicy, wiedziałem, że bombardują nas bez przerwy, nie przypuszczałem, że aż takie cmentarzysko zobaczę, iż o jeden cały dom będzie trudno. Zniszczenia po oblężeniu Warszawy [w 1939] wydały się teraz śmieszne.
Warszawa, 30 września
Jarosław Abramow-Neverly, Lwy mojego podwórka, Warszawa 2001
Eskortujący nas Niemcy porozpinali bluzy i powiesili sobie hełmy przy pasach. Dzień był słoneczny i ciepły. Polska złota jesień dopisała jak w 1939 roku.
[...] Niebo było czyste. Tylko co jakiś czas śmigał po nim sowiecki myśliwiec najnowszej produkcji. Zataczając pętle i obracając się w imponujących zwrotach, demonstrował nam swą moc. Lotnicze asy taktownie przypominały nam o swym istnieniu, zapewniając nam honorową eskortę. Byśmy uroczyściej i godniej mogli pożegnać się z miastem. Oni pilotowali nas z nieba, a Niemcy z ziemi. Ten gest przyjaźni odczuliśmy wyjątkowo boleśnie. Jak szyderstwo i drwinę z naszego losu. W szale wygrażaliśmy im pięściami i przeklinaliśmy wściekle:
—Teraz paradujecie, bydlaki?! I pokazujecie swą siłę?! A gdzie byliście przedtem?! Żeby was ziemia święta pochłonęła! Sowieckie skurwiele!
Był to wyjątkowo perfidny pokaz. Stalin urządził nam cud nad Wisłą. Na miarę swego poczucia humoru.
Warszawa, 30 września
Jarosław Abramow-Neverly, Lwy mojego podwórka, Warszawa 2001
Idziemy. Za nami gromada cywilów. Żegnają nas. Machają z okien. Zza Wisły słychać huk dział. Wraca niepowstrzymany żal. Marzymy, żeby te pociski znowu były groźne, żeby od początku zaczęło się najgorsze piekło, ale żeby jeszcze była nadzieja. Pada coraz większy deszcz. [...]
Dochodzimy do placu przed Politechniką. Ktoś zaczyna Pałacyk Michla, reszta podchwytuje. Śpiewamy wszyscy. Czwórki, które mijają barykadę, milkną. To ostatnie pożegnanie.
Za barykadą, po obu stronach, kordon Niemców. Kiedy pierwsi powstańcy przechodzą na ich stronę, rozlega się salwa honorowa. Do pułkownika, idącego o kuli, podjeżdża samochód. Zapraszają do środka. Wersal. [...]
Idziemy Filtrową na Ochotę. Przed jednym z bloków postój. Mamy składać broń. Tłumaczą, proszą, żeby nic nie zatrzymywać, bo znalezione u kogoś naboje mogą spowodować represje w stosunku do wszystkich. Wchodzimy na obszerne podwórze. W oknach tłumy gapiących się Niemców. Podchodzimy kolejno i z impetem rzucamy na stos broń, która częściowo rozpada się na kawałki. Ja niosę z kimś cekaem. Niemcy stoją na baczność. Jest absolutna cisza. Słychać tylko szczęk rzucanej broni. Na twarzach Niemców maluje się wielkie zdziwienie. Przeciw tej garstce dzieci, walczących niezdatną do użytku bronią, wysyłali swoje najlepsze dywizje. Używali armat, czołgów, samolotów, a mimo to dopiero po dwóch miesiącach udało się im nas pokonać. Nawet ci, którzy gapią się z okien, umilkli. W zupełnej ciszy przechodzimy na drugą stronę, a potem dalej na ulicę. Mijamy Dworzec Zachodni, Wolę i wychodzimy na szosę w kierunku Łowicza.
Warszawa, 4 października
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Po kapitulacji powstania wyszedł rozkaz o ewakuacji Warszawy, a właściwie gruzów, bo miasto już wtedy wyglądało jak istne pobojowisko.
[Niemcy dali ludziom 3 dni na opuszczenie miasta] i należało się śpieszyć, bo pozostanie po tym terminie groziło kulą w łeb. Ludzie z dzieciakami i tobołami wychodzili, cały dobytek zostawiając na pastwę losu i udawali się w nieznane, nieraz na śmierć, a w najlepszym razie na tułaczkę.
Ale jednak mimo groźby śmierci znaleźli się tacy, którzy w mieście zostali. Zaopatrzyli się w broń i granaty i urządzili sobie schron zamaskowany, a właściwie tzw. „bunkier”. Ja też zostałam, ponieważ nie miałam tzw. „aryjskich” papierów ani „dobrego wyglądu” i bałam się Niemców jak zarazy. Wolałam umrzeć — nawet śmiercią głodową, aby tylko już więcej Niemców na oczy nie widzieć.
Naszykowaliśmy sobie jedzenia i wodę w naczyniach na 2 tygodnie, ponieważ wyliczyliśmy, że przez ten czas Niemcy z Warszawy uciekną, bo na Pradze już byli Sowieci. Było nas 9 osób, 2 kobiety i 7 mężczyzn. Przyjaciele nasi zasypali nas z zewnątrz, czyli nas „zamaskowali” i poszli z tym [przyrzeczeniem], że nas wypuszczą, jak będzie wolność.
Warszawa, 5 października
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Wojsko wyszło dziś do niewoli. Szpitale będą zabrane na końcu. Podobno autami.
Chłopcy trzymali się nieźle. Robili junackie miny. Temu i tamtemu zakręciła się co prawda łza w oku. Niektórzy próbowali śpiewać. Niech szkopy wiedzą, że nie są w stanie złamać nas psychicznie. Wygrana będzie i tak przy nas. Grupki osób pozostałych w mieście przystają na chodnikach i patrzą na maszerujące kolumny. Tu to łzy kapią rzęsiście. Różnie bywało, a jednak te dwa miesiące spędzone na barykadzie pozostaną w sercu każdego jakąś dziwną, nierealną legendą o zagładzie i o życiu.
Niemcy, którzy wstępują do szpitala, mówią, że odepchnęli Rosjan z Pragi. Front przesunął się podobno 35 kilometrów na wschód. Istotnie za Wisłą cisza. Z rzadka ukaże się na niebie samolot sowiecki, przeprowadzany kanonadą artylerii przeciwlotniczej.
Chwilami myślę, jak obrzydliwa jest radość tych, którzy zdołali unieść z Warszawy całe głowy. Przeżyli! Doprawdy, czyż warto było to wszystko przeżyć? O ludziach zresztą łatwiej się myśli, lęk zdejmuje na myśl o Warszawie, o tym, co zginęło, przepadło bezpowrotnie...
Warszawa, 6 października
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa, 1973.
Warszawa pustoszeje. Coraz mniej ludzi, a na ulicach sterty porzuconego dobytku. Miasto zalega głucha cisza. Od czasu do czasu słychać tylko wycie zabłąkanego psa czy miauczenie kota. Niemcy plądrują; systematycznie podpalają pozostałe domy. Zajrzałam na Hożą — z mojego domu prócz gruzów nie pozostało nic.
Patrzeć na to co się dzieje to psychiczna męka — to gorsze niż najtragiczniejsze nawet dni Powstania.
W Warszawie grasują szaulisi. Zlikwidowano patrole dziewcząt, na miasto wychodzą już tylko mężczyźni. Mamy coraz mniej pracy. Personel sanitarny stanowi 25 procent stanu całego szpitala. Podobno mają nas wywieźć w głąb Niemiec. [...]
Zdecydowałyśmy — [...] wychodzimy. Jakaś pani upiekła nam bułkę, dała słoik konfitur, a inna zarzuciła mi na plecy futro „bo idzie na zimę”. Zocha przygotowała plecaki. Słoneczny ranek. Ostatnie spojrzenie z placu Zbawiciela na miasto — gruzy... szkielety wypalonych domów... łuny pożarów... snujące się ulicami szaro-sine dymy... czuć straszliwy swąd... dojmująca, martwa cisza...
Odwracamy się i idziemy — Marszałkowską, Puławską, Belgijską, polami dolnego Mokotowa. Nie mamy siły, siadamy. Dookoła nas rozrywają się pociski znad Wisły. Szybko ruszamy dalej. [...]
Przy Dworcu Południowym dochodzimy do linii okopów niemieckich, legitymujemy się opaskami Czerwonego Krzyża. Stojący na warcie oficer niemiecki wskazuje nam drogę, a mnie, o dziwo pomaga włożyć plecak. Za dworcem fura, na niej kilka osób. Wsiadamy także, dojeżdżamy do Pyr. Tu zmiana fury — za wszelką cenę jechać, a nie iść. Piaseczno. Przeżywam wstrząs — normalnie ubrani ludzie, jakaś dama w kapeluszu, umalowana. Kiosk z ciastkami i owocami — za pieniądze można wszystko kupić. Nie może mi się pomieścić w głowie, jak to jest, że tu, tak blisko Warszawy, normalne życie...
Warszawa, 15 października
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Dzięki zabiegom Platera, który dostał dla nas dwa auta ciężarowe pod pretekstem przywiezienia z Warszawy lekarstw, razem z panami Okuliczem i Bohdanowiczem wyruszyliśmy, mając na myśli przede wszystkim zobaczenie na własne oczy stolicy naszej po powstaniu i przekonanie się, czy w dalszym ciągu jest przez Niemców niszczoną. Przyznać muszę, że z niepokojem wielkim oczekiwałem chwili, gdy ujrzę Warszawę, opowiadano mi bowiem rzeczy wprost nie do uwierzenia o rozmiarach katastrofy i o tym, że już stolica nasza nie istnieje i gdzie indziej budowaną być musi, wreszcie o tym, jak straszne sceny w niej się rozgrywały.
Gdy dojechaliśmy do ulicy Wolskiej, w jedynym budynku, który z tej ulicy na przestrzeni kilku kilometrów pozostał, był posterunek gestapowy, który przejrzał dokumenty nasze. Dopiero, wyjeżdżając dawną ulicą Chłodną i Elektoralną na plac Bankowy, mieliśmy już przed oczyma to, jak Warszawa faktycznie wygląda: domy stały niby to w dwóch rzędach i widziane z daleka robiły wrażenie miasta, gdy jednak się do nich podjeżdżało, widocznym się stawało, że są prawie wszystkie wewnątrz wypalone, tak że tylko mury pozostały, bez dachów, z kominami boleśnie sterczącymi ku niebu. Gruzy pokrywały chodniki, na jezdni leżały powywracane tramwaje, a co kilkaset metrów w poprzek ulicy zbudowane barykady z kamieni, belek, tramwai i wszystkiego, co pod rękę tylko wpadło — barykady te tylko na szerokość potrzebną dla przejazdu samochodu usunięte były i przedstawiały jeszcze zupełnie wyraźny obraz rozegranych przy nich walk.
Plac Teatralny przedstawiał obraz zupełnej ruiny — z jednej Teatr Wielki zniszczony znacznie więcej niż poprzednio, z drugiej kościół Kanoniczek z ich domem, zupełnie zrównane z ziemią, a budynek ratusza i pałac Blanka wewnętrznie zniszczone zupełnie, a których mury jeszcze stały. Przejeżdżając w stronę placu Zamkowego, widzieliśmy ulicę Miodową w zupełnej ruinie i tzw. kamienicę Roeslera zrównaną z ziemią — na Stary Rynek, tzw. w czasie powstania „Starówkę”, wjazd był niemożliwy z powodu prawdziwych gór gruzów, którymi ulica Świętojańska i Rynek były zawalone. Pomiędzy nimi katedra, która wraz z kanonią uległy zupełnemu zniszczeniu. Kolumna Zygmunta została zwaloną, a postać króla u jej stóp leżąca, wyglądała przygnębiająco w tym strasznym otoczeniu ruin i barbarzyństwa.
Warszawa, 19 października
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Wracając Krakowskim Przedmieściem, zauważyliśmy pomniki Mickiewicza i w perspektywie księcia Józefa stojące, ten ostatni na tle pałacu Brühla zupełnie rozwalonego. Jedynie kościoły Karmelitów i Wizytek aczkolwiek uszkodzone, ale nawet posiadały dachy. Dopiero kościół św. Krzyża, tak każdemu warszawiakowi drogi, przedstawiał widok pod wieloma względami gorszy od wszystkiego innego: dach zwalony, wieże obcięte, a tak piękna brązowa postać Chrystusa niosącego krzyż, dłuta Pruszyńskiego, leżąca na bruku przed kościołem wyciągała w niebo rękę!
Ten widok zrobił na nas wstrząsające wrażenie. Obok pomnik Kopernika dłuta Thorvaldsena zrzucony z cokołu był bez głowy, a głowa ta spoczywała obok korpusu. Nowy Świat do reszty zniszczony, a kościół św. Aleksandra rozwalony bez jednej wieży i z kopułą do połowy zwaloną, świecącą swym wnętrzem. Dopiero czworobok położony pomiędzy Alejami Ujazdowskimi, Piękną, Marszałkowską i Alejami Jerozolimskimi wyglądał jakby trochę oszczędzony przez falę zniszczenia, ale i tutaj były całe grupy domów rozwalone przez bomby lub zupełnie spalone.
Warszawa, 19 października
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
„AK — zdrajcy, faszyści, burżuje.” Olbrzymia sala Zbrojowni na Szwedzkiej wypełniona. Garstka prowodyrów i parę setek ciekawskich. W tym sporo mieszkańców moich domów. [...] Wybrane prezydium siedziało jak garstka baranów z głupimi minami. Wyglądało to śmiesznie. Mówcy mieli tępe twarze i wśród okrzyków własnych i publiczności odgrywali swoje role jak nakręcone katarynki. Frazesy i kłamstwa padały jak gromy Jowiszowe. Publiczność dostrzegała komizm we wdzieraniu się poważnych figurek na stół, służący za mównicę, bo zakażdym razem wołano ze wszystkich stron: „Wyżej, wyżej”. A ze stołu-mównicy padało bez przerwy: „Hańba”, „Śmierć”, „Precz z nimi!”. Więc po co te orzełki, Rota i cała szopka! Czemu te kreatury plują na braci — Polaków!? [...]
A ja marzę o Państwie demokratycznym. Będziemy dyskutować, przedstawiać swoje racje i nie będziemy wyglądać tak głupio, tępo i co tu dużo mówić — śmiesznie.
Warszawa, 20 października
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Tuż przy nasypie kolejowym dopadła mnie ostra kanonada niemiecka. Pociski przenosiły, a ja leżałam na mokrej ziemi, myśląc, że jeśli nawet mnie coś trzepnie na amen, to nie ma co żałować rozstania z tym ponurym, pełnym kłamstw światem. Kanonada nagle urwała się, a ja wstałam i już w lekkim półmroku powędrowałam przez wał do domu.
Warszawa, 22 października
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Szłam ulicą Szwedzką, gdy pocisk rąbnął gdzieś blisko. Wpadłam do bramy. Wiem z doświadczenia, że Niemcy strzelają seriami i najczęściej są trzy wybuchy. Drugi i trzeci był jeszcze bliżej. Potem cisza. Przeczekałam. Gdy wyszłam, na ulicy było pełno gruzu. Zauważyłam zwalony balkon niedaleko kamienicy. Myślę, że te kanonady mają przede wszystkim cel psychologiczny. Chodzi o sianie niepokoju i dezorganizację naszego życia.
Warszawa, 6 listopada
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Z moją dzielną zastępczynią otrzymałyśmy zaproszenie na Akademię Narodową. Ogromna sala zatłoczona po brzegi. W pierwszych rzędach polscy dygnitarze i rosyjscy generałowie. Oczywiście sojusznicze przemówienia, z których niewiele do nas dociera. Słabe oklaski jak na te tłumy.
Część artystyczna na wysokim poziomie. Wspaniały rosyjski, umundurowany chór. Dobra orkiestra. Tym razem ludzie nie szczędzili braw.
Oczywiście był hymn narodowy i... Rota.
Warszawa, 11 listopada
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Na Pragę zaczęły padać jakieś nowe, straszne pociski. Ludzie mówią, że to rakiety. Słychać je daleko. [...] Padają zazwyczaj seriami, po trzy sztuki. Nigdy nie wiadomo po pierwszej eksplozji, kiedy i gdzie padną następne pociski.
Warszawa, 6 grudnia
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
W związku z ostrzeliwaniem Pragi ciężkimi pociskami moździerzowymi, które potocznie ludzie nazywają „szafami” albo „faulami”, nie mówi się: „Obyśmy mogli doczekać się powrotu naszych bliskich”, a raczej: „Oby oni nas tu zastali”. Jeden pocisk i nie ma kamienicy [...].
Szłam rano pustymi ulicami z Głównego Komitetu, który znajduje się na ul. Małej. Przeleciałam Konopacką i skręciłam w moją Ciemno-Wileńską. Byłam tuż przy przedszkolu, gdy nagle świat zatrząsł się za moimi plecami. Pomyślałam — to koniec. Przywarłam do muru kamienicy, a tu drugi potężny grzmot. Wydawało mi się, że to tuż, tuż. Kącikiem oka spojrzałam na niebo i naprawdę zobaczyłam rakietę-pocisk. To był ułamek sekundy i nad naszą Zbrojownią przy ul. Szwedzkiej, u wylotu Wileńskiej, podniosła się potężna chmura ciemnego dymu. To był ten trzeci.
Warszawa, 18 grudnia
Jadwiga Czajka, Pamiętnik mieszkanki Pragi, Warszawa 2006.
Znalazłyśmy się w Stalagu VI-C w Oberlangen koło Lathen. Po wejściu na jego teren, gdy zamknięto nas w oddzielnym baraku, aby poddać jeszcze jednej rewizji, zobaczyłam z daleka koleżankę z mego zastępu harcerskiego — Hankę Czarnocką.
Udało mi się przerzucić do niej przez druty niemal cudem ocalałe podczas poprzednich rewizji moje dokumenty powstańcze. Okazało się, że w obozie były również inne harcerki z naszego zastępu i drużyny (przybyły nieco wcześniej ze Stalagu X-B w Sandbostel). [...]
W Oberlangen zgromadzono przeszło 1700 kobiet-żołnierzy powstańczych w wieku od 14 do 60 lat. W każdym baraku mieszkało około 200 kobiet. Spałyśmy na trzypiętrowych prymitywnych pryczach, na posłaniach z desek, często prawie bez słomy, okryte kawałkami starych, podartych koców bawełnianych. Zima była mroźna, dokuczał nam brak ciepłej odzieży, bielizny i butów (chodziłyśmy w obozowych drewnianych sabotach). Myłyśmy się w lodowatej wodzie, gdyż do łaźni prowadzono nas bardzo rzadko. Dokuczały też bardzo wszy, pluskwy i świerzb, przed czym trudno było się uchronić. Męczyły nas wielogodzinne apele poranne i wieczorne, podczas których stałyśmy na placu apelowym, a Niemcy liczyli nas, myląc się często i poprawiając. Wyżywienie było znacznie gorsze niż poprzednich obozach: dzienną rację stanowił litr wywaru z jakichś nieokreślonych ziół, w południe „zupa” z brukwi, robaczywej kaszy, a najczęściej jarmużu (bez soli) oraz 250 g chleba, kawałek margaryny i łyżeczka cukru (te ostatnie co drugi lub trzeci dzień, bowiem z okazji „karnych” często wstrzymywano ich przydział).
Warszawa, 22 grudnia
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Je się mało. Jest bałagan niemożliwy pod każdym względem. Straciłam energię do pracy, może po czasie ją odzyskam. Niemcy chodzą i szukają, wszyscy mają pietra. W ogóle sytuacja jest ciężka i niepewna. Wszystkich ogarnęła apatia i rezygnacja. Nie wiadomo co dalej. Czasami opanowuje mnie taki nastrój, że chyba nie przeżyjemy, że męczymy się zbytecznie. Za karę nie będę piła cacao-[chois], choćby nawet wszyscy pili, nie tknę tego. Jutro mam służbę przy kuchni.
[...] Nie ma u nas [w „bunkrze”] wody. Każdemu chce się pić, po prostu człowiek się spala. Przypadkowo przy sprzątaniu gruzów znalazłam 1 litr wody. Napiłam się troszkę [...] i prawie całą zaniosłam do naszego pokoju dla reszty. [...] Biorę [po pewnym czasie] do ręki [butelkę]. Kropli wody nie było. Aż mi się niedobrze zrobiło. Przede wszystkim chciało mi się pić, a po wtóre, jak można wszystko wypić, kiedy drugi też chce. A zresztą, przecież to ja znalazłam i mogłam wpierw sama się napić, a po tym dać im. [...] Niesmak mi pozostał po tym fakcie.
Warszawa, 25 grudnia
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
O zajęciu Warszawy dowiadujemy się w południe. Parę minut później nasze willysy mkną Aleją Waszyngtona na Saską Kępę. Przez zamarzniętą Wisłę przeprawiamy się na Solec, a raczej miejsce, które było kiedyś Solcem. Ulice — to szpaler zwalisk, nigdzie żywego ducha. W poprzek zrytej lejami jezdni sterczą zapory przeciwczołgowe i spirale kolczastego drutu. [...]
Płonie pałac Staszica, wybucha raz po raz umieszczona w nim amunicja. Kopernika nie ma, pomnik Mickiewicza strącony z cokołu. Nie sposób poznać Chmielnej, Świętokrzyskiej ani Senatorskiej. [...]
Warszawa jest dziś nie tylko miastem gruzów — jest miastem wymarłym. Ludzi nie ma.
Warszawa, 17 stycznia
Warszawa jest dziś wymarłym miastem, „Życie Warszawy” z 18 stycznia 1945.
Żołnierze!
Bohaterska bratnia Armia Czerwona, wraz z dywizjami Wojska Polskiego, rozpoczęła gigantyczną ofensywę.
Tysiące polskich miast i wsi, miliony naszych braci i sióstr odzyskały wolność.
Dziś została wyzwolona nasza umęczona stolica — Warszawa. [...]
Na świętych gruzach Warszawy, pohańbionych stopą Niemca i zdradą Bora-Komorowskiego, żołnierz polski wraz z całym narodem przysięga odbudować Polskę wolną, niepodległą, demokratyczną.
I nie przeminie nigdy w sercach narodu polskiego uczucie wdzięczności dla jego wielkiego przyjaciela — Związku Radzieckiego i jego wyzwolicielki — Armii Czerwonej!
Warszawa, 17 stycznia
„Gazeta Ludowa” z 18 stycznia 1945.
Nazajutrz [...] znowu słyszę krążące samoloty. Ubieram się i wychodzę [z bunkra przy ul. Szczęśliwej 5] z jednym towarzyszem. Z daleka widzę sylwetki żołnierzy, ale zdaje mi się, że to Niemcy. Wytężam wzrok, żołnierze się zbliżają, patrzę... Polskie Wojsko! Łapię mojego towarzysza, całujemy się, płaczę z radości, nie mogę słowa wypowiedzieć, pokazuję mu tylko palcem tamtą stronę. On też już zauważył polskich i rosyjskich żołnierzy. Schodzimy prędko do schronu, żeby się podzielić tą naszą radosną nowiną. Nie jestem w stanie opisać naszej radości, wszyscy żeśmy poszaleli. Towarzysze nie chcieli z początku nam uwierzyć i każdy z osobna musiał sam wyjść i przekonać się na własne oczy.
Szybko ubieram się w moje najlepsze rzeczy. Pakuję swoje manatki, zakładam plecak i wychodzę z bunkra. Moi towarzysze jeszcze nie byli pewni i kazali mi iść na przedzie. Na ulicy Dzikiej, naprzeciwko Umschlagplatzu widzę z daleka kilku żołnierzy. Wołam do nich, że jesteśmy Żydami. Z podniesionymi rękami podchodzimy do nich, od razu poznaję dwóch żydowskich oficerów Armii Czerwonej. Ucałowaliśmy się, oficerowie razem z nami płakali z radości, zabrali nas do siebie do kwatery. Zaraz przyszedł wojskowy fryzjer, ogolił nas i ostrzygł, bo wyglądaliśmy jak dzicy ludzie. [...] Piliśmy i bawiliśmy się całą noc. [...] Zdałem sobie wtedy dokładnie sprawę, że jestem nowo narodzonym człowiekiem, że nareszcie odzyskałem wolność i zaczynam nowe życie.
Warszawa, 18 stycznia
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
O 1.00 w nocy wyszłam z bunkra na wolny świat. Dziwne uczucie mnie opanowało. Przecież powinnam być szczęśliwa, skakać do góry z radości. Cały czas męczyliśmy się po to, by dożyć tej chwili, żeby nam powiedziano, że nie ma Niemców, że wolno nam żyć. Dlaczego wcale się nie cieszę? Czuję tylko, że serce we mnie zamarło. Tak, to żal za tymi, których straciłam. I co dalej, jak sobie utorować drogę na przyszłość, sama jedna na tym obcym świecie, bez żadnego kapitału, fachu. Ot, taka niedokończona studentka. No, zobaczymy.
Warszawa, 19 stycznia
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Na drugi dzień, wypoczęty, wyruszam za dnia przez pola, na skróty, w kierunku Mokotowa. Prawie tą samą drogą, jaką szedłem w czasie powstania. Mijam spalone wille. Krążą samotni ludzie. Ulice poprzecinane strzeleckimi rowami. Zapach spalenizny. W okolicach ulicy Dolnej żołnierze blokują Puławską. Podobno zaminowana. Obchodzę zaporę ruinami. Na rogu Rakowieckiej Puławska znów zatarasowana, tym razem poprzewracanymi tramwajami. Domek w podwórku przy Rakowieckiej 23, gdzie było mieszkanie siostry — cały, tylko bez szyb. Meble powywlekane na podwórko. […]
Od placu Unii Lubelskiej do placu Zbawiciela ludzie idą gęsiego, wydeptując ścieżkę na gruzach zwalonych domów. […] Od placu Zbawiciela aż do Królewskiej Marszałkowska zawalona gruzem. Ludzie wędrują jak w górach. To do góry, to na dół. Każdy dźwiga jakiś tobołek, informują się wzajemnie:
— Na Starówkę nie ma po co iść. Ani jednego całego domu.
— Przez Wisłę można przejść na Pragę, po lodzie.
— Przy hotelu Bristol podobno dają zupę.
Ludzie wędrują z ulicy na ulicę, szukając całych domów, jeśli nie swoich, to może domów znajomych. Aby tylko gdziekolwiek się zaczepić. Znaleźć miejsce do spania.
Przechodzę przez plac Piłsudskiego na Krakowskie Przedmieście. Żadnej zupy przy Bristolu nie dają. […] Krakowskie Przedmieście spalone. Pustka. Plac Zamkowy nie istnieje. Zamek to sterta gruzu z wystającym jednym kikutem muru. Kolumna Zygmunta rozleciała się i pomnik leży, wbity w ziemię. Plac poryty rowami łącznikowymi. Na Piwną w ogóle nie można wejść. Przez barykadę dostaję się na Świętojańską i wdrapuję się na gruzy katedry. Rozciąga się stąd widok na wypalone domy przy Rynku i zwalony most Kierbedzia.
Przechodzę przez barykadę z płyt chodnikowych na Rynek. Ani jednego całego domu. Na ulicy Nowomiejskiej przed domem numer 11 stoi figura Chrystusa, która spadła z wnęki domu. […] Nad łukami Barbakanu, odsłoniętymi w 1938 roku, sterczą kikuty domu Nowomiejska 20. Na czworakach wdrapuję się na gruzy mojego mieszkania. Poznaję wypalone okno i resztki kaflowego pieca. Nad głową niebo. Mam łzy w oczach. Gdzie mój stoliczek do odrabiania lekcji, gdzie książki? Gdzie pudło z białymi myszkami? Jest dojście do piwnicy. Poznaję szkielet wypalonego dziecinnego wózka siostrzenicy. Potrzaskane talerze w kwiatki, garnki…
Tyle zostało z całego mieszkania.
W fosie grób na grobie. Wszędzie groby i krzyże. Czuję się jak na cmentarzu. Na murze przylepiam kartkę: Chmielewscy żyją, adres…
Warszawa, 23 stycznia
Henryk J. Chmielewski, Urodziłem się na Barbakanie, Warszawa 1999.
Jakiś nieodparty impuls gnał nas z powrotem do getta. Jakkolwiek baliśmy się tego, co tam ujrzymy, poddaliśmy się tej obsesyjnej, trudnej do pokonania potrzebie, by powrócić do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło.
Przedzierając się przez ponure, opustoszałe ruiny, torowaliśmy sobie drogę pośród lejów po bombach, szczątków i zwałów gruzów, stosów cegieł, kamieni i pordzewiałych krat. Poruszaliśmy się ostrożnie i powoli, nie chcąc niczego dotykać, niczego zmieniać w cmentarzysku, jakie pozostało po życiu tych, których kochaliśmy nade wszystko.
[...] Najlepiej byłoby móc w ogóle o tym nie myśleć. Po prostu nie myśleć, tylko patrzeć w milczeniu na to wymarłe, bezludne pustkowie, gdzie każdy kamień, każde ziarnko piasku przesycone było żydowską krwią i łzami. Nic nie mówiliśmy, nie płakaliśmy...
Cisza wokół nas...
W milczeniu, wzrokiem pełnym bólu, ogarnialiśmy ten widok: każdy kamień, każdy stos gruzu przypominał nam o życiu, którego byliśmy cząstką. Tu wystający kawałek rury, tam pogięty pręt i zwęglone, nadpalone drzewko — tylko tyle pozostało z naszego spustoszonego świata. Mój wzrok zatrzymał się na strzępach podartego, zabrudzonego ziemią modlitewnika, na zardzewiałym, wyszczerbionym garnku... I nagle znowu ujrzałam mój dom rodzinny — mojego tatę i mamę...
Wzrok ponownie zaczął błądzić w poszukiwaniu znajomych miejsc. Rozpoznawałam każdy szczegół. Ani całe kwartały zburzonych domów, ani góry gruzu nie zdołają zatrzeć w pamięci ulic i domów, jakie tu niegdyś się wznosiły. Gdzieś tutaj była ulica Dzielna, a dalej Pawia, Gęsia i Nalewki. Dawniej gęsto tu było i gwarno od tłumu handlarzy i rzemieślników, od mężczyzn w garniturach i chałatach, od kobiet w chustkach i kapeluszach na głowie, młodych ludzi i dzieci. Ulice tętniły życiem i pracą. Teraz wszystko to znikło z powierzchni ziemi, zginęło bezpowrotnie. Nic, nic nie pozostało — tylko ziejące pustką ruiny.
Warszawa, 23 stycznia
Władka Meed, Po obu stronach muru, Warszawa 2003.
Było jeszcze coś, co mogłabym odszukać — grób mojego taty na cmentarzu przy Gęsiej, niedaleko stąd. Zmarł w getcie na zapalenie płuc. Zapamiętałam dokładnie to miejsce — rząd oznaczony numerem 105, siódmy grób od lewej. Dotarliśmy do wejścia na cmentarz. Jego również bombardowania nie oszczędziły. Mur okalający cmentarz w wielu miejscach był zburzony; po bramie nie pozostało ani śladu. I nigdzie dokoła żywego ducha.
Nic, tylko cisza...
Rozglądałam się dokoła bezradnie. Gdziekolwiek zwróciłam oczy, wszędzie poprzewracane nagrobki, sprofanowane groby, rozrzucone czaszki. Ich czarne oczodoły wypalały bolesne piętno w mej świadomości, połamane, wyszczerbione szczęki zadawały nieme pytanie: dlaczego? Za co? Za co nas spotkał taki los?
Było to dzieło tak zwanych „dentystów” — hien cmentarnych zza muru. Przekradali się tutaj bezwstydnie, by wygrzebywać z ziemi żydowskie szczątki w poszukiwaniu złotych zębów.
Lecz dlaczego obok smutku i bezsilnego bólu, obudziło się we mnie poczucie winy? Skąd ten wstyd — mój wstyd — w zetknięciu z bestialstwem, jakie dosięgło grobów naszych przodków? Ostrożnie, uważając, by nie nastąpić na jakąś czaszkę albo nie wpaść w otwarty grób, obchodziliśmy to miejsce wiecznego spoczynku, aż dotarliśmy do miejsca, gdzie miał być pochowany mój tata. Mimo że pamiętałam dokładnie to miejsce, grobu nie mogłam znaleźć. Wszystko było zniszczone, ziemia zryta i zarzucona szczątkami czaszek i połamanych płyt nagrobnych.
Czy któraś z tych sprofanowanych czaszek należała do mojego taty? Jak mogłabym to rozpoznać?
Nic, nic nie pozostało z mojej przeszłości, z mojego życia w getcie. Nawet grób mojego ojca.
Warszawa, 23 stycznia
Władka Meed, Po obu stronach muru, Warszawa 2003.
Celem naszego wyjazdu do Moskwy było zagadnienie Warszawy, a to z dwóch zasadniczych powodów: chodziło o to, czy zaistnieją warunki, w których będziemy mogli doprowadzić do szybkiej odbudowy miasta jako stolicy kraju i na jaką pomoc moglibyśmy w takim razie liczyć ze strony sojuszniczego i przyjaznego nam Związku Radzieckiego. Odnośnie odbudowy uzyskaliśmy całkowitą jednomyślność w tym sensie, że marszałek Stalin uważa, że Warszawa powinna być jak najszybciej odbudowana i ze swej strony pragnie przyjść nam z jak najbardziej wydajną pomocą. To przesądza dla nas sprawę, że Warszawa będzie stolicą rządu.
25 stycznia
Agnieszka Knyt, Miasto pod Pałac, „Karta” nr 39, 2003.
Mieszkanie nasze [w bloku przy ulicy Morszyńskiej 5] zastałem całe, ale w stanie opłakanym. Brak dachówek doprowadził do tego, że prawie w całym mieszkaniu kapie z sufitu. W mieszkaniu nieopisany bałagan. Meble są prawie wszystkie. Brak tylko jednej małej (tej z szybkami) półki w gabinecie, łóżeczka Maćkowego i stolika Antka (szuflada od stolika jest). Nadto w stołowym zabrano materac z otomany. U mamy skradli maszynę. Drzwi do szafy są wyłamane (jedno skrzydło) i rozbite na kawałki. Zabiłem nimi otwór w drzwiach wejściowych. W całym mieszkaniu rozrzucone są papiery, listy i fotografie oraz gałgany, które nie posiadały żadnej wartości dla złodzieja. Garnki, naczynia, szklanki itd. Całkowicie rozkradzione. Obraz nędzy i rozpaczy. Książki w leju gniją i zaledwie odnalazłem parę sztuk, i to w rozpaczliwym stanie. Książki mamy rozkradziono i częściowo to, co zostało, zniszczono. Szyby są prawie wszystkie. Tylko w niektórych oknach są poprzebijane kulami karabinowymi lub odłamkami pocisków. Po uprzątnięciu, na co nie miałem czasu, w mieszkaniu będzie można zamieszkać. […]
Warszawa wygląda strasznie. Widok, jaki ma się przed oczyma, nie da się opisać. […] Błoto na ulicach takie, że trudno sobie wyobrazić (dziś mamy drugi dzień odwilży). Ruch na mieście większy niż w Częstochowie. Handel odbywa się wszędzie. Nawet w gruzach domów już gotują i wydają obiady domowe. Żywności w bród. Nawet można kupić rosyjski kawior. Sklepy zawalone żywnością.
Warszawa, 14 lutego
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
Bodajże w „Monopolu” usłyszałem po raz pierwszy wzruszającą melodię Warszawo, ty moja Warszawo. W jakiś czas potem odwiedziłem Warszawę, gdzie ponownie miałem okazję jej wysłuchać, tym razem w wykonaniu Mieczysława Fogga. Ale pierwsze wrażenie było największe. Pamiętam, że ludzie płakali jak bobry. Patriotyczne treści były wówczas najpopularniejsze. Wiązankę tang orkiestra nagle przeplatała partyzancką piosenką Serce w plecaku albo Marszem Mokotowa, do najbardziej ulubionych należały jeszcze Czerwone maki pod Monte Cassino, Hej chłopcy, bagnet na broń i sentymentalne Rozszumiały się wierzby płaczące. Przy okazji wynikały zabawne sytuacje, gdy jedni goście chcieli je tańczyć, inni żądali, by je uczcić postawą na baczność. Gorzej, gdy spór zamieniał się w awanturę, a zdarzały się takowe. Ludzie po okupacyjnym poście spragnieni byli zabawy, a sentymenty za niedawną przeszłością – górną i chmurną wciąż żywe.
Katowice, ok. 27 lutego
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Gdy nazajutrz nie można już było wytrzymać z zimna w mieszkaniu, ojciec ni stąd ni zowąd powiedział: „Maciek! Musisz iść do szkoły!” Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. „Do szkoły?!” — zapytałem. „Tak, do szkoły. Po drzewo.” Przypomniała mi się wtedy sterta desek, która została po szkole. Zrozumiałem. […]
Gdy przyszedłem do rozwalonej szkoły [przy ulicy Powsińskiej], sterta desek była już niewielka. Nie pierwszy ojciec odkrył, że nasza szkoła może pełnić funkcję składu opałowego. Wszedłem do klasy, a właściwie do miejsca, gdzie kiedyś była klasa. Wejście polegało na przekroczeniu resztek niskiej podmurówki. Tylko biały piec wskazywał, gdzie była klasa.
Wybrałem kilka desek z resztek parapetu, kawałek pulpitu od ławki z wyrzeźbionym scyzorykiem sercem przebitym strzałą i za radą współszabrowników chyłkiem pobiegłem do domu, bo podobno milicjanci nie pozwalali rozbierać szkoły, a komisariat był naprzeciwko w bloku. W ciągu kilku dni po szkole pozostała tylko podmurówka i dwa okrągłe żelazne piece.
Potem przyszła kolej na resztki słupów telegraficznych, niedopalone futryny i klepkę podłogową w sąsiednich zrujnowanych willach [Sadyby].
Warszawa, 9 marca
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
Po południu siedziałam pod barakiem, snując marzenia, jak to będzie, kiedy znajdę się już po drugiej stronie drutów... Nagle zobaczyłam zbliżającą się od strony lasu kolumnę pojazdów wojskowych — nie niemieckich! Niemal w tej samej chwili zatrzymał się samochód pancerny, z którego wyskoczył uzbrojony żołnierz w mundurze khaki, wystrzelił serię z pistoletu maszynowego w stronę wieży strażniczej i zawołał głośno: „Czołem koleżanki!”
Okazało się, że odbił nas oddział 2 pułku 1 Dywizji Pancernej gen. Maczka, walczący dotąd w Holandii. Trudno opisać naszą radość i entuzjazm. Prawie natychmiast czołgi i scoutcary rozwaliły druty obozowe, „Maczkowcy” rozstrzelali esesmana — komendanta obozu (wyjątkową kanalię), resztę załogi niemieckiej wzięto do niewoli, a na maszt wciągnięto biało-czerwoną chorągiew.
Oberlangen-Warszawa, 12 kwietnia
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa 1983.
Spieszmy dalej, na Nowy Zjazd, na Wybrzeże Gdańskie. Kto pragnie o zniszczeniu Warszawy mieć sąd, jaki nie opuści go do końca życia, niech wkracza w ulice, które były mu drogie. Ogarnie go ból lub gorycz, a wszelkie wzruszenia są tutaj nie na miejscu. Temu miastu trzeba patrzeć twardo w wypalone i oślepłe oczy, inaczej niczego nie dostrzeżesz. By tak spojrzeć, należy je widzieć od Wisły.
Miasto każde widziane z odległości posiada swój krajobraz. Mury, wieże i kościoły nie zmieniają miejsc w ciągu wieków i kto najlepiej chciał widzieć krajobraz Warszawy od strony Wisły, ten przywoływał pamięcią panoramę stolicy namalowaną przez Canaletta. Ja przynajmniej czyniłem tak zawsze. Schodzę z Nowego Zjazdu, zamykam oczy i widzę ją wciąż pamięcią wzroku, nasyconą tym samym precyzyjnym światłem co dzisiaj. Nie chcę podnieść powiek, bo tego krajobrazu, co we mnie bije, nie znam zupełnie. To miasto jest mi obce, tak skończenie obce i inne, jak łańcuch gór, który wyrósł tam, gdziem go nigdy nie oczekiwał. Daremnie w poszarpanej sylwecie tego łańcucha szukać jakiegokolwiek podobieństwa z dawnym krajobrazem Warszawy. Doznaję wrażenia, i to jest najsilniejsze, co wyniosłem z Warszawy, że stoję w obliczu całkiem nowego i niewidzianego dotąd zjawiska przyrody.
Kto zniszczenie dokonane w Warszawie będzie chciał interpretować jako dzieło ludzkie, ten nie dotrze do sedna rzeczy. Warszawa stoi na tej granicy, gdzie rozmiar pustoszenia i zła dostępny człowiekowi przechodzi w działanie równe siłom przyrody.
Warszawa, 29 kwietnia
Kazimierz Wyka, Miecz Syreny, „Odrodzenie” 1945, nr 2.
Ludzie sami zaczęli zgłaszać chęć udzielenia pomocy w odbudowie stolicy, jak tylko rozeszła się wieść, że Warszawa będzie podniesiona z gruzów. Zadawali władzom pytanie: jak to mogą uczynić – pisali do gazet i radia. I wówczas to właśnie narodził się pomysł, by powołać coś w rodzaju społecznego funduszu, na który można będzie wpłacać pieniądze przeznaczone na odbudowę stolicy. Historycznym faktem jest, że pierwsi wsparli finansowo ten fundusz dąbrowscy hutnicy. Przyszli ochotniczo do pracy w niedzielę, a zarobioną wcale niemałą kwotę uznaliśmy wspólnie za bazę wyjściową dla wspomnianego funduszu. Czyn ten zbiegł się z wnioskiem zgłoszonym przez naszych posłów do KRN o zalealizowanie ogólnopolskiej zbiórki na odbudowę Warszawy. Najwyższa instancja Polski Ludowej poparła ów wniosek, przystąpiliśmy więc niezwłocznie do gromadzenia nie tylko środków pieniężnych, ale także materiałów budowlanych i narzędzi.
Dąbrowa Górnicza, 6 maja
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Na halach odkrywam zabawną rzecz – improwizowane uliczne restauracyjki. Kobiety w saganach doskonale opatrzonych gałganami i papierem w rodzaj dogrzewaczy sprzedają pyzy (kluski ze surowych kartofli), fasolę z sosem, zupy, a na deser przecierany kompot rabarbarowy. Zjadłam pół porcji pyzów, za którymi przepadam, i wypiłam szklankę kompotu. Kosztowało 15 zł. Pyzy były świetne, okraszone, gorące. To będzie moja stołówka. Pomyślałam sobie, że w taki sposób można by wcale nieźle zarabiać.
Warszawa, 30 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Dziś pierwszy cudownie piękny żniwny dzień. [...] O piątej poszłyśmy z Anną do Łazienek. Zadziczone i zapuszczone, ale w drzewostanie prawie nie ma strat. Pałac w znacznej części wypalony. Zewnętrzne mury całe stoją. Teatr mało uszkodzony. Przyjemne wrażenie gęstej zieleni, wielkich drzew, autentycznie błękitnego nieba.
Warszawa, 15 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Działania hitlerowskie, podjęte w zakresie zniszczeń daleko wykraczają poza najszerzej interpretowane nakazy strategiczne.
Nie celem wstrzymania pochodu zwycięskiej armii radzieckiej wysadzono pałac i bramy pałacu Ossolińskich, spalono i przygotowano do wysadzenia pałac w Łazienkach, spalono Bibliotekę Publiczną, Bibliotekę Krasińskich, tysiące innych budynków publicznych i prywatnych. To była realizacja zapowiedzi Sauckla, rzuconej w czasie wizyty u Franka, że jeśli kiedykolwiek będziemy musieli opuścić ten kraj, to nie zostanie tutaj kamień na kamieniu. To była próba realizacji zapowiedzi Führera, że Polska nigdy nie odżyje.
[...] Dzisiaj ponownie stajemy do wyścigu pracy. Warunki startu są dla nas bez porównania gorsze niż innych zawodników. Poza dawnymi i znanymi brakami: niższym zinwestowaniem naszego kraju, słabszym wyrobieniem pracownika, niedostateczną organizacją — obciążają nas zniszczenia wojenne. W gruzach leży centrum dyspozycji kulturalnej, politycznej i gospodarczej i wielki ośrodek wytwórczości — Warszawa, poszarpana jest sieć komunikacyjna w całym kraju, poniszczone miasta, przemysł i tysiące osiedli wiejskich.
[...] Stoją przed nami zadania techniczne tak wielkie, jakie nigdy nie stały przed żadnym z krajów świata. Lecz jeżeli chcemy istnieć — musimy je podjąć. Inaczej nie rozerwiemy nigdy zaklętego koła polskiej nędzy, nie damy dla kultury światowej tego wkład, na jaki, w naszym przekonaniu, nas stać.
Warszawa, 21 października
U progu prac nad odbudową, „Skarpa Warszawska” 1945, nr 1.
Zniszczenie Warszawy przez Niemców nasuwa daleko idące spostrzeżenia. Wśród ruin i zgliszcz wyróżniamy zupełnie łatwo, że najbardziej gruntownemu zniszczeniu uległy urządzenia techniczne i przemysłowe, jak dworce, mosty, fabryki wysadzone starannie z dużym nakładem pracy i pomysłowości, i w tej samej kategorii również obiekty zabytkowe: Zamek, pałace, kościoły, pomniki. Spalenie takiego budynku było zniszczeniem niewystarczającym dla Niemców i, jak świadczą zachowane w Łazienkach lub Teatrze Wielkim ślady dziur dla materiału wybuchowego, po spaleniu miało nastąpić jeszcze całkowite zniszczenie przez wybuch.
Czym tłumaczyć to szczególne natężenie niszczycielskiej pasji niemieckich zbrodniarzy w stosunku do sędziwych zabytków? Odpowiedź znajdziemy w haśle przez nich samych głoszonym: „Naród żyje tak długo, jak żyją dzieła jego kultury”. Tu tkwi bez wątpienia uzasadnienie niszczycielskiej pasji niemieckiej. Zniszczenie Warszawy — to jedna z prób zniszczenia narodu polskiego. [...]
Na szczęście posiadamy dość wiedzy o naszych zabytkach i dostateczną ilość niezbędnych materiałów, aby przywrócić skarbnicy naszej kultury to, co zostało jej zrabowane. A dzieła, które powstaną z popiołów, będą służyły nowym pokoleniom ku budowie lepszego jutra.
Warszawa, 28 października
Przeszłość w służbie nowego życia, „Skarpa Warszawska” 1945, nr 2.
Rano wychodzę kupić bilety do Radomia w „Orbisie”. Wracam jeszcze do domu. O pierwszej wyjazd. W autobusie sprzeczka, bo jakiś pan nie chce podać swego nazwiska, czego (obyczaje epoki) żąda konduktorka przy kupnie biletu. Cały autobus komentuje to i częściowo zaczyna brać udział w kłótni. Moja sąsiadka konkluduje: „świat zatemperowany na ostro”.
Warszawa, 10 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Wstąpiłam do Teatru Polskiego. Szyfmana spotkałam przed teatrem. Oprowadził mnie po całym gmachu. Zupełnie odremontowany po wyszabrowaniu i przyodziany w identycznie tę samą szatę, co był poprzednio. Wszystko się lśni. Kiedy Szyfman wprowadził mnie na widownię, łzy pociekły mi z oczu. Zobaczyłam tłum przyjaciół i znajomych, których już nie ma. Zobaczyłam świat znikniony, a piękny, który już nigdy nie wskrześnie. Stamtąd szłam – po raz pierwszy – przez plac Napoleona. Przestał istnieć.
Warszawa, 15 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Znowu dziś część dnia słoneczna. Przyszedł list z Prezydium Rady Ministrów zawiadamiający o przyznaniu 10 000 zł na kupno maszyny. Wobec tego poszłam zaraz do firmy Antoszewski na Marszałkowskiej i założywszy wszystkie niemal domowe pieniądze kupiłam maszynę. Na razie wzięłam „Erikę”, ale ponieważ ten model ma zupełnie inny system interliniowania, do którego trudno byłoby mi się przyzwyczaić, i jest dla mnie za ciężki o wiele – więc wypróbowawszy go już o pół do siódmej wieczór poszłam poprosić o inną. Byli dla mnie b. uprzejmi, bo jak się okazuje teściowa właściciela firmy jest wielbicielką moich książek. Więc na poniedziałek przygotują mi maleńką leciutką „Hermes-Baby”, w której trzeba zmienić czeski alfabet na polski. Ta będzie nawet tańsza.
Warszawa, 24 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Rzędy ścian bez dachów, drzwi i okien ciągną się w równoległych szeregach na kilometrowych przestrzeniach niby wykopaliska wygrzebane z ziemi przez zastępy archeologów. Istoty ludzkie, płynące w niekończących się kolumnach przez opuszczone ulice, wydeptujące sobie przejścia przez zakamarki i podwórka, śpieszące zawiłymi skrótami poprzez góry rumowisk, nie sprawiają wrażenia tubylców.
Można by raczej sądzić, że to jakieś plemiona nomadów, które w swoich wędrówkach natrafiły na ślady zaginionej kultury pradziadów, badają, czym są te ruiny i co z nich można wydobyć. […]
Wzdłuż wąskich ulic [Starego Miasta] trzeba iść twardo ubitymi ścieżkami poprzez wzgórza i doliny cegieł i kamieni. Z obu stron wznoszą się coraz wyższe nasypy rumowisk. Poszarpane trzony domów przecinają niebo.
Wdrapawszy się na jedną z gór gruzu w bok od ścieżki wydeptanej, znalazłem się na wysokości trzeciego piętra najbliższego domu, który można było jeszcze rozpoznać. Uderzyła mnie jednak rzecz jeszcze dziwniejsza: o kilka metrów ode mnie, na tym samym poziomie, zauważyłem połamane postacie strąconych aniołów. Ponad nimi gotycki łuk. Nieco dalej pozostałości innych łuków. Znajdowałem się na szczycie nawy jednego z najobszerniejszych katolickich kościołów w Warszawie.
Prawie na każdych drzwiach, istniejących w tej części miasta, wisi kilkanaście kartek przypiętych. Są to przeważnie nowe adresy starych mieszkańców, zawieszone dla informowania krewnych i znajomych, gdzie ocalałego przyjaciela mogą znaleźć. Czytam: Eleonora Sołtykiewicz mieszka Praga ul. Trockowa [Trocka] nr 16. Obok, o 4 metry dalej, niska resztka ściany mieści kilkaset śladów kul…
Obok Starego Miasta leży najsławniejsze pole okrucieństw niemieckich — warszawskie ghetto. Ale tu już nic nie ma do oglądania. Zrównane z ziemią leży tak martwe i ciche jak dwa miliony Żydów polskich, których Niemcy zmasakrowali.
Warszawa, 9 grudnia
Irving Brant, Polska leży w sercu świata, „Skarpa Warszawska” nr 8/1945.
Jestże możliwym, że 350 000 ludzi żyje w tej pustej muszli miasta, którego 80 proc. „oficjalnie” wyburzono, a pozostałych 20 proc. nie można dojrzeć? Gdzie ci ludzie się kryją? Idź za nimi, znikną ci nagle z oczu pośród ruin. Oto kręta ścieżka prowadzi na podwórze. Drożyna wykopana wśród rumowisk. Dookoła podwórza ściany pięciopiętrowego domu czynszowego bez dachu, bez podłóg, o kilku kawałkach potłuczonego szkła w oknach. Zardzewiałe rury instalacji kąpielowych splątane ołowianymi linami. Figura Bożej Matki, bez głowy i ręki w lewej części podwórza. Trzeba się trzymać ścieżki, gdyż poza nią wszystko jest pokryte ludzkimi ekskrementami. Podwórze służy jako pospólna ubikacja. Dróżka szeroka urywa się i rozgałęzia na kilka ścieżyn, z których każda prowadzi do piwnicy. To tam mieści się „home” polskiej rodziny. Jedna lub dwie izby suterenowe zabezpieczone od deszczu gruzami zwalonymi na parter. Któż tam mieszka? Każdy, prócz tych szczęśliwców, którym los zdarzył pokój gdzieś wyżej położony i luksus domu, którego dach ocalał w morzu pożarów.
Do lochów wracają robotnicy, kobiety o wiejskich twarzach i rozrośniętych łydkach, adwokaci z teczkami pod pachą. Widziałem zakłopotanie w oczach 60-letniej kobiety o wyższym wykształceniu, mającej pełno przyjaciół na obu kontynentach, gdy mówiła: „Najgorzej, że nie mamy łazienek”.
Nawet dziesiąta część mieszkańców Warszawy nie posiada łóżek, jak mnie informował urzędnik ministerialny, dodając: „Ja należę do 9/10, śpię na słomie”. Był to urzędnik rangi o dwa stopnie niższej od członka gabinetu.
Warszawa, 9 grudnia
Irving Brant, Polska leży w sercu świata, „Skarpa Warszawska” nr 8/1945.
Po południu była straszliwa śnieżyca z wichrem, która mnie omal nie wystraszyła od wyjścia. Ale potem nie żałowałam, że wyszłam. Warszawa w zaspach śniegu (nie sprzątanego) wygląda jak fantastyczne miasto z najsmutniejszej baśni Andersena – jak olbrzymia nieszczęśliwa i poraniona – dziewczynka z zapałkami.
Warszawa, 13 grudnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
1 sierpnia miasto przybrało od rana odświętny wygląd. W powietrzu nastrój uroczysty. Sklepy bez rozkazu pozamykane, w witrynach kwiaty i kolory biało-czerwone. Na miejscach straceń na ulicach, przy tablicach, wmurowanych w ściany poznaczone kulami plutonów egzekucyjnych, kwiaty i straż honorowa. Na rogu Alej Jerozolimskich, tuż przy Marszałkowskiej, trzymają straż dwaj byli żołnierze AK w hełmach niemieckich, z biało-czerwonymi opaskami na rękawach. Tramwaje prowadzące na Powązki, zatłoczone do ostatniego miejsca, a na drodze na cmentarz rzeka ludzi odświętnie ubranych, z bukietami kwiatów w rękach. Wśród nich setki przyjezdnych z Krakowa, Poznania, Śląska i Wybrzeża. To warszawiacy, rozsypani po całej Polsce, przybyli na ten dzień do rodzinnego miasta.
Już przed bramami cmentarza tłum, a na cmentarzu samym pół Warszawy. Oczywiście nie tej oficjalnej, a tej prawdziwej.
Warszawa, 1 sierpnia
Stefan Korboński, W imieniu Kremla, Warszawa 1997.
Przez dwa dni, wczoraj i przedwczoraj, chłopi z okolic Warszawy i PSL stołeczne odgruzowywali miasto. Akcja ta jest wśród ludności dość popularna, mimo że nadużywana propagandowo. Jeśli jakaś wycieczka przez parę godzin pogrzebie łopatami, to pożytek z tego niewielki, za to hałas na całą Polskę. Niemniej wszyscy chcą odbudować Warszawę, by była piękniejsza niż dawniej i pod tym względem nie ma różnicy między pepeerowcem a członkiem podziemia. W całym kraju istnieją komitety odbudowy Warszawy i odbywają się ciągłe zbiórki na ten cel, chociaż jest to kropla w morzu w porównaniu z potrzebami. Brak jest przede wszystkim nowoczesnych maszyn i wszystko robi się ręką. Kilofem i łopatą. [...]
Zdemobilizowani żołnierze, jeńcy z obozów, ludzie z wojennego podziemia chcą pracować i tworzyć. Wszystkim przyświeca jedna myśl: co wmurujemy, tego nie ukradną i nie wywiozą na Wschód.
Warszawa, 29 września
Stefan Korboński, W imieniu Kremla, Warszawa 1997.
Podróż była nudna jak emetyk. Zatrzymywanie się co pięć minut na maleńkich stacjach nie pozwoliło się zdrzemnąć ani na minutę.[...] Pociąg przyszedł o 4.15. Na dworcu nie było riksz, tylko dorożki. Ciemna noc i prześliczna mgła. Lampy uliczne poróżowiały i każda wysyłała ku ziemi stożek srebrzyście świecącego tumanu. Koszykowa wyglądała jak fotografia „Londyn w nocy”. O, biedna moja Warszawo, od której chciałam się odciąć.
Dorożkarz był pijany. Nucił pod nosem. Jego szkapa co pewien czas stawała. Nie reagował na to. Trącałam go w plecy i mówiłam: „Koń panu stanął”. Koło politechniki zatrzymał nas szofer jakiegoś auta i zapytał: „Panie mistrzu, którędy na Rakowiecką?". Dorożkarz zbudził się i odpowiedział: „Prosto”.
Oporów–Warszawa, 24 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Rano w Urzędzie Skarbowym, w domu i znowu w Urzędzie Skarbowym. Ile mi to zabiera czasu. Stamtąd do Muzeum Narodowego na otwarcie wystawy zbiorów odebranych Potockim. Bardzo piękne tkaniny, koronki i pasy słuckie. Tak pięknej i obfitej kolekcji pasów nie posiadało dotąd chyba żadne muzeum w Polsce.
Potem obeszłam wszystkie dawne sale muzeum. Lorentz uruchomił już całe muzeum. Są wielkie niepowetowane braki, ale z jakąż radością wita się dawne wielkie znajome pozycje!
Warszawa, 26 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Dziś rano poszliśmy na Czerwonego Krzyża 5/7 odebrać paczkę, na którą dostałam zawiadomienie. Była straszliwa mgła. Wysiadaliśmy na wiadukcie mostu Poniatowskiego. Przez ten most auta pędzą z nieprzepisową szybkością i nie zatrzymują się, a nawet nie zwalniają na przystankach tramwajowych. Miażdżą też często ludzi wysiadających z tramwaju. A nikomu nie przyjdzie na myśl, aby postawić tam jakiś posterunek regulujący ruch. Otóż omal, omal nie stałam się dziś taką miazgą. Wysiadam. Z mgły wypadają na mnie koła olbrzymiej ciężarówki. Odruchowo cofam się do ściany tramwaju, który w tym momencie rusza przewracając mnie. Koła ciężarówki otarły się po prostu o mnie. Jest prawdziwym cudem, że nie znalazłam się jedną połową ciała pod tramwajem, a drugą pod ciężarówką. Zginęłabym jak Verhaeren. Między tymi dwoma wehikułami było niewiele więcej niż pół metra przestrzeni, w którą jakoś szczęśliwie padłam na wskos.
Warszawa, 28 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Przed 8 wieczorem przyjechało po mnie auto, którym jeszcze wstąpiliśmy do Hotelu Sejmowego po Nałkowską. Nie widziałam jej 20 miesięcy. Od razu wchodząc do auta zaczęła coś mówić, coś nie do zapamiętania. [...]
Zawieziono nas do Domu Akademickiego, gdzie się to odbywało. Po raz pierwszy miałam uczucie, że to jest coś demokratycznego. Przybyło – zamiast spodziewanych – 500–600 delegatów. Właśnie byli na kolacji w stołówce (tylko literatów przywabia się świetnymi bankietami). Sala – jak sala po całym dniu obrad. Przy zielonym, zaprószonym resztkami tytoniu, stole siedział Borejsza i pił z kubka herbatę zagryzając bułką. Nas też poczęstowano herbatą w ogromnych kubasach i bułkami z masłem i kiełbasą. Nałkowska doskonale się trzyma, gładka, nic na swoje lata nie wygląda. [...]
Nałkowska czyta pierwsza krótki utwór z „Medalionów”. B. słabe i makabra z czasów okupacji. [...] Iwaszkiewicz (któremu powiedziałam mnóstwo szczerych komplementów o jego książkach) przeczytał dwa wiersze dobre. Moja humoreska (jak i „osoba”) została dobrze i życzliwie przyjęta. Pierwszy raz w życiu słyszałam moje audytorium wybuchające śmiechem. Ale najbardziej zastanowił mnie Pruszyński. Przeczytał opowiadanie w stylu mysterious stories angielskich.
Warszawa, 14 grudnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Wczoraj byłam z Kazią na filmie „Zakazane piosenki”. Fatalnie zły film. Głosy dudniące i tak niewyraźne, że większość tekstu jest zupełnie niezrozumiała. Kilka zdjęć pięknych, kilka scen dobrych – to wszystko.
Tekst odpowiednio przyprawiony. Piosenki pozmieniane: zamiast „Odbudujem Polskę od morza do morza” – „Odbudujem Polskę od gór aż do morza”; zamiast „Siekiera, motyka, bimbru szklanka” – „Siekiera, motyka, piłka, szklanka” (bo „bimber” zakazany); zamiast „Nie było, nie było, Polsko, szczęścia Tobie” – „Nie było, nie było, Polsko, dobra w Tobie”. Koniec - apoteoza wzięcia Warszawy przez Sowiety i armię kościuszkowską.
Warszawa, 26 stycznia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Dziś tłusty czwartek. Chciałam kupić domowi pączków, ale pomimo zawiei i mrozów takie ogonki „do pączków”, że cukiernie nie nadążają piec, i choć dwa razy było chodzone, nie zdołaliśmy dostać.
Warszawa. 13 lutego
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Zadziwia mnie, ile zieleni zyskałam przed moim oknem od ubiegłego roku. W ulicy 6 Sierpnia, na tle przytułku Felicjanek obnażył się ogromny kasztan okryty właśnie mnóstwem kwiatów. Nieco dalej zielenieje drugie drzewo. Na prawo w jakimś podwórzu na Mokotowskiej widać przez wyrwę ruin bez fiołkowo kwitnący. Na murze zrujnowanego domu Kowalczewskiej po usunięciu gruzów przez szkołę Jurka zazieleniło się nagle w czterech miejscach dzikie wino, nie zabite nawet przez pożar.
Warszawa, 18 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Wczoraj o 9.30 wieczorem wyjechałam do Wrocławia. Trafiłam na czysty, nowy czy zremontowany wagon (oczywiście bez wyściełania), dobrze ogrzany i oświetlony elektrycznością. Myślałam więc, że podróż będzie świetna, tymczasem była koszmarna z powodu niesłychanego opóźnienia. A raczej słychanego, bo wszyscy o tym w pociągu mówili, że od jakiegoś czasu znów pociągi źle chodzą. Tak samo jak i listy, i paczki znowu zaczęły ginąć, aż na to w najbardziej prorządowych gazetach alarm podnoszą. Qui trop embrasse mal etreint – jak mówią St. i Anna. Gdy państwo jęło zagarniać wszystkie dziedziny życia – zepsuło się jego funkcjonowanie nawet w tych dziedzinach, w których dotąd funkcjonowało świetnie. Czyż poczta i koleje nie sprawiały się do tych czasów tak idealnie, jakby były stworzone do zarządzania przez państwo? W samej rzeczy państwo – instytucja ze swej natury na wskroś wojenna – w czasie pokoju nadaje się jedynie do prowadzenia poczty, telegrafu, pryncypalnych dróg kołowych, kolei, może jeszcze niektórych gałęzi ciężkiego przemysłu (zwłaszcza zbrojeniowego) i... elementarnego nauczania analfabetów. Wszystko inne zdaje się przerastać jego kompetencje. A teraz i te swoje obowiązki, do których dorosło, tak źle spełnia. Wracając tedy do podróży, jechaliśmy siedem godzin do Łodzi, wlokąc się „noga za nogą" i przystając to na małych stacyjkach, to w polu.[...]
Przypomniała mi się tej nocy pewna nowela Czechowa o takim właśnie pociągu (towarowym), co nie wiadomo było, ani po co się zatrzymuje, ani kiedy ruszy.
Warszawa-Wrocław, 11 stycznia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Piechotą przy niewysłowionej pogodzie do Ogrodu Instytutu Głuchoniemych. Stach zabrał się zaraz do pielenia i przez czas, gdy wybierałam petunie, wypełł dwa duże okna inspektowe z chwastów. Wracaliśmy taksówką. Szofer w czasie drogi nagle spytał: „Proszę państwa, czy to dzisiaj nie wolno wywieszać flag?” „Owszem, wolno” – odpowiedzieliśmy. W gazetach było nawet urzędowo ogłoszone, że flagi wywieszone 1 maja mają pozostać do 3 maja włącznie. „Niech pan patrzy, przecież i na wszystkich gmachach rządowych są dziś flagi” „Tak? – pyta szofer. – To dlaczego mnie policja kazała zdjąć flagę?” „Pan miał prawo nie posłuchać i powołać się na ogłoszenie w gazetach. Niech pan patrzy – powtarzam – przecież wszędzie są flagi.” „Tak – odpowiada. – Ale ja mieszkam na Pradze. Tam zakazują.” Przypomniało mi się, jak zeszłego roku we Wrocławiu policja kazała 3 Maja zdjąć flagę z uniwersytetu. Kiedyśmy już wysiedli z taksówki i zapłacili, szofer jeszcze raz ku nam zawołał: „Proszę państwa, czy to prawda o tym ogłoszeniu, że wolno dzisiaj flagę wywiesić?”. „To święta prawda – mówimy. – Tak było.” „Bo ja chcę wiedzieć. Bo ja jadę do domu, to ja tę flagę wywieszę.” Wzruszyło mnie to przejęcie się prostego człowieka sprawą zdegradowanego 3 Maja – do której rocznicy nigdy nie miałam nabożeństwa, gdy święciły ją tłuste brzuchy kołtunerii. A oto nietakt rządu sprawił, że 3 Maj[a], tak jak być powinno, stał się świętem ludu. To są nieoczekiwane reperkusje taktycznych błędów – „głupstwa władzy”.
Warszawa, 3 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Stała się rzecz straszna.
Po szkole poszłam na Piękną [do ambasady amerykańskiej]. Wzięłam broszury i ruszyłam tą samą trasą do tramwaju. Kiedy skręcałam w Mokotowską, zaszedł mnie od tyłu jakiś mężczyzna i powiedział tuż nad moim uchem: „Proszę ze mną do bramy”. Weszłam zupełnie oszołomiona. Natychmiast otworzył moją teczkę, wyjął te nieszczęsne broszury i podtykając mi je pod nos zapytał: „Po co pani to wzięła?”. Nigdy nie uzgadniałam takiej ewentualności z Ludwikiem [byłym partyzantem, studentem prawa], więc powiedziałam, co mi przyszło do głowy – że prosił mnie znajomy, który studiuje prawo. Mężczyzna popatrzył mi uważnie w oczy, ale ja z całą niewinnością wytrzymałam jego wzrok.
- Niech pani tego więcej nie robi – powiedział jakby życzliwie. – Szkoda pani.
Gdy wieczorem przyszedł Ludwik, zrelacjonowałam mu całe zdarzenie.
- Podałaś mu moje nazwisko? – krzyknął ze złością.
- Skądże! Nawet mnie nie pytał. Nie wylegitymował.
- Dlaczego nie dałaś mi znać do akademika? Nie przychodziłbym tutaj. Przecież to jasne, że będą teraz śledzić twoje mieszkanie i trafią do mnie.
- To nie trzeba było mnie posyłać – rozgniewałam się. – Jeśli wiedziałeś, że to jest nielegalne, nie miałeś prawa mnie tam posyłać. Wojna się skończyła, chcę się uczyć i zostać lekarzem. A i tobie radziłabym pomyśleć o nauce.
Warszawa, 10 maja
Krystyna Kisielewska, W normalność, „Karta” nr 13/1994.
Siadłam do roboty, gdy nagle ktoś gwałtownie jak na alarm zadzwonił. Przyszedł egzekutor podatkowy i... zajął mi meble za ów zapłacony i przepłacony podatek z 1946 roku oraz za fikcyjną pretensję z kwietnia bieżącego roku, za który podatek też wpłaciłam i co do czego wyjaśniłam już w urzędzie, że nie robili żadnego domiaru za kwiecień i że nie mają o to żadnej pretensji. Egzekutor, może 18-letni chłopak o złej brzydkiej gębie, zachowywał się z bezprzykładną brutalnością. Nie spałam całą noc z gniewu i myślałam, że zdechnę na atak serca albo na udar mózgowy, tak się tym chamstwem i tą niesprawiedliwością zirytowałam.
Warszawa, 16 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Już kwadrans przed ósmą byłam w Urzędzie Skarbowym na Niepodległości 132. O ósmej było już kilkoro interesantów, ale jeszcze ani jednego urzędnika. Gdy wreszcie przyszedł referent, z którym mam do czynienia, zaczął tak wrzeszczeć i natrząsać się nade mną, i ryczeć: „Czy pani jest inteligentna, czy nie? Ja pani sto razy mówiłem, że z tym trzeba iść do naczelnika!”. Kiedy najcichszym głosem (którego prawie wydobyć nie mogłam, tak mi się zrobiło słabo ze wstydu, wstrętu i obrzydzenia) zauważyłam, że naczelnik odmówił sprawdzenia moich kwitów – ten drab dalejże ryczeć jeszcze głośniej: „To niech pani idzie do Naczelnika Urzędu. Naczelnik to nie zwierz, nie zje pani. Niech pani sobie idzie, bo ja już nie mam dla pani zdrowia” itp. Wyszłam na korytarz i nagle straszliwie się rozpłakałam – nie nad sobą (choć w życiu nikt na świecie mnie tak nigdy nie traktował), ale nad biedną Polską. Na tych prymitywów, wbrew przysłowiu „Moskwa nie wierzy łzom” – zrobiło to nieoczekiwane wrażenie. Wokoło zapadła nagle cisza, a gdy dźwignęłam się i weszłam do owego naczelnika spod ciemnej gwiazdy (co 7 lipca odmówił mi sprawdzenia kwitów wrzeszcząc: „Ta pani sama nie wie, czego od nas chce!”) – w milczeniu przyciągnął liczydła i wziął się do sprawdzania. Kiedy skończył, napisał coś na nakazie zajęcia mebli, oddał woźnemu mówiąc: „do egzekucyjnego”, a skasowawszy wystawiony mi nakaz na 24 tysiące zł krzyknął: „Może pani iść do domu”, i wyleciał z pokoju, nie tylko mnie nie przeprosiwszy, ale tak szybko, że nie zdążyłam powiedzieć: do widzenia. Tak się zachowują urzędnicy „demokratycznej” Polski, którzy popełnili omyłkę o 34 tysiące na szkodę takiego jak ja, to jest wzorowego płatnika. Ktoś powiedział mi, żeby to opisać. Ale to nie odniosłoby żadnego skutku. Ci ludzie nic nie czytają, nic nie wiedzą i nie rozumieją, tak że nawet, jakby im kto przeczytał – ni słowa by nie pojęli.
Warszawa, 17 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
A jednak nie wstąpiłam do ZMP. Wezwali mnie przed egzekutywę szkolną na rozmowę. To było właściwie przesłuchanie. Siedziały tam gnoje; nawet młodsi ode mnie. Zaczęli mi zarzucać, że mój ojciec był przed wojną dyrektorem szpitala, że mieliśmy willę na Żoliborzu, że wykorzystywaliśmy klasę robotniczą jako służbę domową, że posłano mnie do szkoły prowadzonej przez Siostry Zmartwychwstanki, a rodzina mojej mamy to obszarnicy. Wszystkie zbrodnie, których dokonałam mając od zera do siedmiu lat. Odpowiadałam coraz bardziej wściekła i upokorzona. Potem kazali mi wyjść, żeby się naradzić. Wreszcie wezwali z powrotem i powiadomili, że mimo wszystko decydują się mnie przyjąć. Wtedy nie wytrzymałam, wyjaśniłam, gdzie ich mam i że tam właśnie mogą mnie pocałować i wyszłam, huknąwszy (niegrzecznie) drzwiami.
Pewno teraz nie dostanę się na studia, nawet na taki wydział, gdzie w ogóle nie będzie kandydatów. Trudno. Nie nadaję się do tej organizacji.
Warszawa, 9 kwietnia
Krystyna Kisielewska, W normalność, „Karta” nr 13/1994.
Wyłoniły się dwie koncepcje rekonstrukcji miasta: jedna mówiła o ścisłej odbudowie, druga wysuwała hasło przebudowy Warszawy. Dzisiaj dla nas jest jasne, że gdybyśmy się ograniczyli tylko do wąskich ram restytuowania tego wszystkiego, co nam wróg zniszczył, do ślepego powtarzania tych wszystkich błędów, tych trudności i przeciwieństw, które narosły w Warszawie jako w mieście kapitalistycznym, to stanęlibyśmy przed niemożliwością dania w stolicy wyrazu dążeniom do budowania nowego ustroju na zasadach socjalistycznych. Nie wystarczy bowiem zmiana nazwy na to, by Warszawa stała się rzeczywiście miastem socjalistycznym. Przecież miasto w ustroju kapitalistycznym nie było czymś oderwanym od tego ustroju. Wszystkie przeciwieństwa i sprzeczności, tkwiące i narastające w ustroju kapitalistycznym — cały splot przywilejów klasowych — znalazł swój konkretny, ścisły wyraz w ukształtowaniu miasta.
Warszawa, 22 maja
Roman Piotrowski, Odbudowa czy przebudowa, „Stolica”, nr 21/1949.
Dzisiaj święto niepodległości. Piąta rocznica PKWN. O godzinie dziesiątej otwarcie trasy W-Z. Punkt dziesiąta byłem już na placu Zamkowym. Nie chcieli mnie wpuścić, ale jakiś oficer milicji mnie poznał i pozwolił wejść. Takiego wzruszenia dawno nie przeżywałem. Ale to nie tylko ja — cala Warszawa radośnie podniecona. Tłumy. Kolumna Zygmunta, każde wzniesienie, każdy murek oblepiony. Przy wjeździe do tunelu na trasie po stronie pałacu Pod Blachą, który błyszczał świątecznie swoim nowym miedzianym dachem, ustawiono trybuny. Prezydent otwierał trasę. Jak zawsze mówił świetnie. Marszałek Rokossowski mówił po polsku. Potem pochód — wspaniały.
Warszawa, 22 lipca
Marian Wyrzykowski, Dzienniki 1928-1969, Warszawa 1995.
W Parku Sobieskiego w Warszawie odbyło się uroczyste zakończenie sezonu półkolonijnego z udziałem dzieci przebywających w tym roku na półkoloniach. Na uroczystość przybył wiceminister oświaty [Mieczysław] Klimaszewski oraz 200 osobowa grupa dzieci. Dzieci podzielone na grupy, poubierane w barwne stroje ludowe, przedefilowały przed trybuną, niosąc transparenty z napisami: „Nasz cel to nauka, praca i rozrywka”, „Dziękujemy za wesołą młodość”.
Warszawa, ok. 25 sierpnia
Piotr Osęka, Rytuały stalinizmu. Oficjalne święta i uroczystości rocznicowe w Polsce 1944–1956, Warszawa 2007.
Wróciliśmy we środę rano, a zaraz we wtorek poszłam z ZAIKS-em na wrześniowe powszechne odgruzowywanie stolicy. Byli i członkowie, i pracownicy ZAIKS-u, ale przyszli chyba głównie pracownicy, bo nikogo nie znałam prócz pani Pomirowskiej, która pilnowała naszych rzeczy, pani Orzechowskiej, sekretarki Związku, i Zawieyskiego, z którym razem wybieraliśmy z gruzu cegły. Potem już tylko układałam i sama własnoręcznie z podawanych mi cegieł ułożyłam stos, w którym, jak potem obliczyłam, było około 500 cegieł. Uderzyła mnie niesamowitość widoku. Byliśmy na terenie dawnego getta, koło nowej Marszałkowskiej, ale w jakim to było miejscu dawnej Warszawy, to nie mogłam rozpoznać. Pod niebem bardzo błękitnym – góry miału i gruzu o płowej barwie pustyni poprzetykane tu i ówdzie rdzawą cegłą – zapstrzyły się nagle ruchliwie kolorowymi bluzkami, koszulami, spódnicami. Za usypiska gruzu pomału zachodziło słońce, wkrótce nad krawędzią grzbietu tych Gór Martwych widać już było tylko zielono-złoty blask opustoszałego powietrza. Na dole z przeciwległej strony był przed nami krajobraz rozwalonego, nie znanego mi i nierozpoznawalnego w swej kalekiej postaci miasta – przeszyty świetną nowoczesną arterią Nowej Marszałkowskiej, po której między zielenią trawników wysadzanych strzyżonymi brzostami (takimi jak były na Akademickiej we Lwowie) – śmigały jeszcze purpurowe od słońca, z zapalonymi oknami tramwaje. Z gruzów i usypisk po drugiej stronie tej w pustce założonej ulicy spływały całe kolumny różnego rodzaju młodzieży wracającej z odgruzowywania. Szli w ordynku, tupali, krzyczeli, śpiewali. Ludzka wytresowana miazga – masa. Nie wiem, dlaczego malarze nie umieją tego wszystkiego namalować.
Warszawa, ok. 26 września 1949
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
O dziesiątej przyjechał szofer PIW-u, Stanisław Buga, z Kurylukową i siedliśmy, aby pojechać do Rejentówki i obejrzeć te cuda, głoszone przez Kornackich, czyli ową „wspaniałą”, a za bezcen będącą na sprzedaż willę. Wstąpiliśmy na Kawęczyńską po Boguszewską, która wsiadła z trzema szpadlami i mnóstwem pakunków. Zaczęliśmy jechać przez najszpetniejsze w świecie praskie przedmieścia – mimo woli myślałam: jeśli kupię ten dom, ileż to razy trzeba się będzie wlec przez tę ohydę, którą można by nazwać już nie „Polską b”, ale drastycznie – „Polska g...”. Potem zaczął się tak mi znany z czasów młodości, gdy jeździłam do Gliny, żałosny pejzaż prawego brzegu Wisły. Piaski i mokradła, karłowate brzózki i sosenki, mokre, kwaśne łąki, wydmy nad nimi. To nawet jest malownicze, ale wyć się chce na myśl o zasnuciu życia w tym krajobrazie. Miejsce, od którego Boguszewska „kazała się zachwycać”, stanowi jeden z tych mazurskich krajobrazów, które mnie zawsze przyprawiają o melancholię. Nie ma już mokradeł, ale sosny, i sosny, których nie cierpię, a noga grzęźnie po kostki w brudnym szarym piachu.
Warszawa, 20 kwietnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Mając jeszcze trochę czasu do otwarcia wystawy rumuńskiej obeszłam po raz pierwszy od czasów okupacji Stare Miasto. Wstrząsające wrażenie. Ze Starego Rynku nie ma prawie ani śladu, stoją tylko trzy domy, z których jeden, kamienica Baryczków – oszklony. Ale praca odbudowy huczy wszędzie. Weszłam do katedry. Myślałam, że tam we wnętrzu coś się zachowało, ale tam tylko piach i mury pokrzyżowane rusztowaniami przetkniętymi słońcem, w którego smugach widać robotników rozmaicie upozowanych. W pierwszej chwili miałam wrażenie, że to znane mi posągi wnętrza katedry tak dziwnie porozmieszczane, ale to byli żywi robotnicy, półnadzy i brązowi od opalenizny. Natomiast bardzo pięknie odbudowana już część Miodowej i Senatorskiej. Przepięknie odrestaurowane pałace, skasowane secesyjne intruzy; zbieg tych ulic jest czarownie wielkostołeczny, ale dzisiaj to będą wszystko siedziby biur.
Warszawa, 25 sierpnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950-1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Po południu w sobotę, otrzymawszy wczoraj zaproszenie, poszłam na przyjęcie z okazji Kongresu Pokoju, wydane przez „przewodniczącego Prezydium Stołecznej Rady Narodowej” (tj. dawnego Prezydenta Miasta) w salach recepcyjnych Teatru Narodowego (tj. dawnych Salach Redutowych).
Jadąc podziwiałam bogatą iluminację i dekorację miasta. Tym razem, dla cudzoziemców, postarano się nawet o piękno. Zrazu w czasie dekorowania było jeszcze sporo portretów Stalina, ale potem je pozdejmowano, a niektóre po prostu policja kazała usuwać, nawet z wystaw sklepowych. Zastąpiono je przeważnie portretami Joliota. Poza tym w „oportretowaniu” miasta króluje tylko Bierut. Tu i ówdzie widać jeszcze czerwone sztandary, lecz ani śladu sowieckich emblematów państwowych, które też się już ostatnio coraz bardziej upowszechniają. Ciekawe dlaczego kryją przed światem to, co na domowy użytek uważają za takie wspaniałe, zaszczytne, bezbłędnie dobre. Przecież cała Warszawa to widzi i osądza. Lud Warszawy powiada: „Dla nas Stalin, i sierp, i młot, a dla świata niebieskie kolory i gołębie”. W sklepach, zwłaszcza spożywczych, nieprzebrana ilość wszelkiego towaru, żeby zapobiec ogonkom, których też tymi dniami nie ma, gdyż mięsa i wędlin jest na ten tydzień kongresu w bród. Potiomkinowskie wioski! Kazano też na te dni zamknąć wszystkie prywatne jatki sprzedające łby krowie i inne tego rodzaju ochłapy, do których zazwyczaj bardzo ciśnie się wszelkiego rodzaju biedota.
Warszawa, 18 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
W niedzielę o dziesiątej pojechałam na Kongres. To, co zrobiono na Towarowej (kongres obraduje w największej hali Domu Słowa Polskiego), jest w istocie imponujące. Majdan przed gigantyczną halą, z której wyniesiono maszyny drukarskie, wymoszczony mieloną cegłą. Znicze-urny na żelaznych postumentach bardzo misternej roboty płoną także i we dnie. I wszystko na niebiesko, nawet ohydny mur brudnoceglany opasujący tereny dworca towarowego pomalowano na błękitno – wszystko razem – jak amerykańska ilustracja. Była gęsta mgła, co nadawało jeszcze bardziej fantastyczny wygląd odmienionemu pejzażowi. Wewnątrz hala fabryczna jest tak wielka, że z części przydzielonej dla gości nie widzi się prawie części, gdzie prezydium, trybuna i delegaci – a raczej widzi się to już prawie przez „mgiełkę oddalenia”. Stoły i fotele świeżutko wykonane, na każdym skrzynka radiofoniczna i słuchawki, które można włączać w dowolny przekład przemówień na jeden z ośmiu języków z chińskim językiem włącznie.
Warszawa, 19 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Dzisiejszego ranka dopełniłam zalegające notatki, kończę zaległości opisem tego, co widzę teraz przed moimi oknami. Oto pewnego wieczora pojawiły się na majdanie już pod wieczór kopaczki i buldożer, czyli spychacz. Zaczęli coś ciukać w ruinach. Myślałam, że to próbują maszyny. Ale następnego ranka (było to coś trzy tygodnie temu) pojawiły się brygady junaków SP, druga kopaczka i drugi spychacz. Od tego czasu praca tu wre od świtu do nocy. Gruzy są już prawie aż do 6 Sierpnia uprzątnięte, spychacze zrównały ziemię. Odsłoniła się ulica 6 Sierpnia i oto nie zmieniwszy mieszkania mieszkam po 34 latach... od ulicy. Od rana do wieczora hałas robót maszynowych jak w piekielnym młynie i wtóry hałas ruchu ulicznego, acz z pewnej odległości. Ale to hałas twórczy, buduje się nowa dzielnica mieszkaniowa, więc to znoszę lepiej niż poprzednie hałasy rozwydrzonych chłopaków, grających w piłkę nożną. Jedno tylko muszę stwierdzić – maszyny ciągle się psują, a organizacja robót wydaje mi się bardzo prymitywna i niedołężna. Zielona koparka nieraz stoi bezczynnie po parę dni, czerwona, sprawniejsza, też od czasu do czasu nawala. Mnóstwo ludzi chodzi koło tego wałęsając się i nic nie robiąc. Wielu robotników leży na pół nago i opala się po prostu.
Warszawa, 5 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Na placu przed moimi oknami marazm kompletny. Zielona koparka, do której po dwa razy na dzień przyjeżdżało pogotowie techniczne, po każdej reperacji chodziła ze dwie godziny, a wreszcie stanęła definitywnie. Czerwona działa opieszale. Ilość lor samochodowych jest chyba ze trzy razy większa, niż potrzeba na pracę tej jednej, a nawet obu koparek. Toteż przez większość dnia zatarasowują teren aż do 6 Sierpnia; wygląda to jakby jakiś zmotoryzowany jarmark w miasteczku. Chłopaki z SP włóczą się po placu jak muchy w mazi, nie starcza ich na inicjatywę, żeby zebrać na kupę poroztrząsane przez koparki żelaziwo. Od czasu do czasu któryś z nich ciągnie pomaleńku jakąś sztabę lub inny wiezie na żelaznej taczce parę kawałków rdzawych kabli. Tempo i organizacja pracy zdumiewają mnie monstrualnym niedołęstwem. Aż trudno pojąć, że mimo to wszystko Warszawa jakoś się buduje.
Warszawa, 7 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
W małym kalendarzyku podręcznym z roku 1951 natrafiłem na zapis: „2 lipca — wiadomość poufna H.M. przed objazdem Warszawy z WMM”. Przypomniałem sobie sens tej przekazanej w rozmowie telefonicznej przez Hilarego Minca wiadomości: jutro, w czasie oprowadzania po Warszawie Wiaczesława Michajłowicza Mołotowa, wystąpi on najpewniej z sugestią postawienia w Warszawie wieżowca typu wieżowców moskiewskich, które tam niedawno zbudowali i z których są tak dumni. To decyzja Stalina w nawiązaniu do zobowiązania z 1945 roku. Chodzi o to, żeby nie być zaskoczonym tą propozycją, ustosunkować się generalnie pozytywnie i nie wiązać się w szczegółach.
Objazd Warszawy był, rozmowa rzeczywiście miała miejsce. Krótkie wtrącone zdanie Mołotowa: „A jak byście widzieli w Warszawie taki wieżowiec, jak u nas?” — „No cóż, owszem”.
3 lipca
Agnieszka Knyt, Miasto pod Pałac, „Karta” nr 39, 2003.
O pierwszej w południe przyszła pani Modz., z którą w ciągu godziny ustaliłyśmy poprawki w ostatnich opowiadaniach Czechowa. Ofiarowała nam swoje auto do Związku na zebranie Sekcji Tłumaczy „w sprawach zawodowych”. Pojechaliśmy więc nawet z nią oboje, bo i St. chciał być na tym zebraniu. Zwołano je dla omówienia nowej konwencji wydawniczej, krzywdzącej pisarzy w ogóle, a w szczególności tłumaczy. Nowa ta konwencja już w samej nazwie zawiera oszustwo, gdyż konwencja jest to umowa dwu co najmniej układających się stron, w danym zaś wypadku drugiej strony, i to najbardziej zainteresowanej, nie było. Ową konwencję, a w rzeczywistości dekret o sposobach płacenia pisarzy i tłumaczy za ich państwowe usługi, ogłosiło Prezydium Rady Ministrów z podpisem Cyrankiewicza. Układali ten dekret partia i wydawcy – anonimat – nie wiadomo nawet, czy i kto z pisarzy zaproszony był do narad w tej sprawie. A fama mówi, że za całą tę konwencję odpowiedzialni są Putrament i Werfel, dyrektor partyjnego domu wydawniczego „Książka i Wiedza”. Przyciśnięty do muru Putrament przyznał zresztą na zebraniu, że brał w tym udział. Nie zwołano ani jednego zebrania w celu bodaj usłyszenia opinii pisarzy o projekcie konwencji. [...]
W pierwszych latach panowania Rosji w Polsce pisarze traktowani byli jak dzieci, które prowadzi się za rączkę, pokazując im palcem, czego dotykać można, czego trzeba, a co jest be-be. Teraz w tym roku zaczyna się ich traktować jako punkt usługowy mający dostarczać produktów swego warsztatu na rynek potrzeb politycznych państwa. Dąży się do zbiurokratyzowania jednych, a sproletaryzowania innych pisarzy, nie zostawiając tym ostatnim nawet tej radości proletariusza, że może przynajmniej myśleć co chce, kochać co chce, płakać i śmiać się nad tym, co w jego odczuciu warte płaczu lub śmiechu. Tę sytuację nazywa się „opieką państwa nad pisarzem”.
Nowa konwencja kasuje dawny system (wywalczany przez pisarzy latami) honorariów procentowych od ceny książki, co ma być pono na korzyść pisarzy ze względu na bardzo niskie w istocie ceny książek (cały przemysł wydawniczy jest deficytowy). Honoraria będą płatne od arkusza, ale nie od arkusza drukarskiego, lecz mieszaniec scholastyka z rabinem wymyślił „arkusz wydawniczy” mniejszy od drukarskiegol, oparty na liczbie znaków drukarskich (40 000). Tak że książka ma z reguły dużo mniej arkuszy honorowanych niż drukowanych. Wyznaczono „stawki zasadnicze” honorariów, które np. dla prozy artystycznej wynoszą od 1500 do 2000 zł za arkusz, zależnie od rangi pisarza i wartości dzieła, określanych znów oczywiście przez rząd i partię. Ale tu znów zadziałał scholastyczny rabin. Za „wydanie” uważa się nakład 10 000. I tylko za pierwsze 10 tysięcy pierwszego wydania jakiejś książki, autor dostaje ową zasadniczą stawkę honorarium. Za następne 10 tysięcy jest już 80% i tak z każdymi 10 tysiącami regresja postępuje, a od czwartego wydania już za wszystkie następne aż do końca życia autor otrzymuje za dane dzieło tylko 50% zasadniczego honorarium. Ja np. za „Noce i dnie” i czy „Ludzi stamtąd” – jedyne książki moje dziś wydawane – otrzymuję już tylko 50% stawki zasadniczej. Gdyby nie to, że „Noce i dnie” mają tak wielkie rozmiary, byłabym w nędzy.
Warszawa, 3 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
4 sierpnia dostaliśmy, Zygmunt Skibniewski i ja, u wicepremiera Stefana Jędrychowskiego, [...] polecenie opracowania naszych propozycji na podstawie następujących wytycznych: budowa gmachu, daru ZSRR, miałaby rozpocząć się szybko — na przełomie 1951 i 1952 roku — i równie szybko ma być zakończona — w ciągu około dwóch lat. [...]
I tyle. Skąpe te wytyczne.
4 sierpnia
Agnieszka Knyt, Miasto pod Pałac, „Karta” nr 39, 2003.
Architekci radzieccy [...] przyjechali w niedzielę 30 września 1951.
O podjęciu decyzji o wysokości Pałacu mam notatkę: „Dziś, wspólnie z architektami radzieckimi ustalenie wysokości Pałacu. Doceniając wagę problemu, zaprosiłem do udziału w naradzie — wizji w terenie — kilkunastu najwybitniejszych architektów polskich [...]. Zebraliśmy się na brzegu praskim, w rejonie mostu Śląsko-Dąbrowskiego. Z lotnikiem kukuruźnika — wlokącym za sobą balon, przelatującym po osi przyszłego Pałacu wzdłuż ulicy Marszałkowskiej — łączność radiowo-telefoniczna. Pierwsza wysokość — 100 metrów. Druga — 110. Trzecia — 120. Architekci radzieccy, zwłaszcza [Lew] Rudniew: «Starczy, tak będzie dobrze dla sylwety Warszawy, 100-120 metrów». Nas jednak, nie tylko jako architektów mających w oczach przyszłe wysokościowce warszawskie, ale jako marzących o przyszłej wielkości swojego miasta warszawiaków, ogarnął niepojęty amok wysokości — po każdym nawrocie samolotu dyspozycja: «Wyżej!». Zatrzymaliśmy się — jednomyślnie — na wysokości 150-160 metrów. Czemu tak? Może mniej lub więcej świadomie chodziło o stworzenie znacznie większej skali nowej Warszawy niż ta, którą wyznaczały przed wojną Prudential, Hotel «Warszawa» czy Cedergren.”
30 września
Agnieszka Knyt, Miasto pod Pałac, „Karta” nr 39, 2003.
Po południu pierwszy raz byłam w Centralnym Domu Towarowym w poszukiwaniu talerzyków deserowych, których tam nie znalazłam. Ten Cedet to straszne brzydactwo, i z zewnątrz, i wewnątrz. Nadto wewnątrz brudno i dziwna rzecz – całe ściany oszklone, a ciemno. I ciasno. Okropny zgiełk tłumu kupujących lub stojących w ogonkach.
Warszawa, 5 października
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Cała nasza rodzina partyjna jest bardzo – komuniści jednym słowem, a mam syna, który naśladuje bażantów. Kochana Falo poratuj co mam robić. On jest młody i może mnie zginąć przez takie coś, przez tę Amerykę cholerną. Nosi to włosy, uczesane właśnie tak w jaskółkę i wcale nawet nie chce słyszeć żeby ściąć je. Falo co tu zrobić żeby go zmienić. Fryzjerzy powinni być karani jeżeli dzieciom to robią. Ponieważ mój syn jest młody z 1933r. w szkole i w pracy powinna być mowa o tym uczesaniu, że grozi wydalenie za takie uczesanie itp. W domu nie chce mnie słuchać. Kochana Falo, a wszystko się zaczęło od tego słuchania radia „Głosu Ameryki” itd. A taki był zabity komunista. Stalin u niego był ojciec i od razu tak się zmienił. Ja teraz po tym śledztwie nie mam spokoju ponieważ drżę na każdym kroku, żeby i jemu coś się nie zdarzyło.
Warszawa, 14 listopada
Księga listów PRL-u, [t. 1]: 1951-1956, wybór tekstów i oprac. merytoryczne Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2004. [zachowana oryginalna pisownia listów]
Dar ten [Pałac Kultury i Nauki] to piękny symbol braterskiej pomocy, jakiej stale we wszystkich dziedzinach życia doznaje Polska Ludowa ze strony Związku Radzieckiego. [...] Szczególne ciepło i znaczenie tego daru dla narodu polskiego polega na tym, że jest to pomoc Związku Radzieckiego w zatarciu śladów strasznych zniszczeń i okaleczeń naszej ukochanej Warszawy, zadanych jej przez zbirów hitlerowskich, którzy chcieli Warszawę zmieść z powierzchni ziemi.
6 kwietnia
Agnieszka Knyt, Miasto pod Pałac, „Karta” nr 39, 2003.
Mimo drobiazgowych przygotowań sprawność pochodu szwankowała. Na skutek opóźnienia się kolumny grochowskiej musiano puścić jako pierwszą Pragę Północ, co wniosło dużo komplikacji w dalszy układ pochodu. Bardzo poważnym niedociągnięciem było przerwanie kolumn jednej z dzielnic grupami z innych dzielnic, tak że tylko Praga Północ, Mokotów, Wawer i Praga-Śródmieście szły w całości. Inne kolumny szły „kawałkami”. Nie udało się również zaplanowane prowadzenie Al. Jerozolimskimi dwóch dzielnic jednocześnie przez całą szerokość Alei. Liczne były kolumny maszerujące pojedynczo tylko na części szerokości Alei, powstawały również często luki i przerwy w pochodzie. Kolumny starały się maszerować od strony trybuny głównej, co powodowało dużo zatorów i nieregularności w pochodzie. Stwierdziło się, że o ile szyk pochodu sprawnie skręcał z Marszałkowskiej i Kruczej w Aleje całą szerokością jezdni, to już na odcinku Bracka – Nowy Świat kolumny usiłowały się przestawić dla przemaszerowania przed trybuną, w jak najlepszym dla nich układzie. Niektóre z nich szły w znacznie szybszym tempie, co było jeszcze jednym powodem przerw i luk w pochodzie, oraz niepełnego zajmowania całej szerokości jezdni przez wiele kolumn.
Warszawa, 1 maja
Piotr Osęka, Rytuały stalinizmu. Oficjalne święta i uroczystości rocznicowe w Polsce 1944–1956, Warszawa 2007.
Gazety ogłosiły nagle urbi et orbi o „wielkim darze bratniego Związku Radzieckiego” [...]. Projekt podawany niemal co dzień w gazetach, to z lotu ptaka, to z tej lub owej strony, jest potwornie brzydki, niczym nie uzasadniony. Cała Warszawa będzie leżała u stóp tego potwora.
2 maja
Agnieszka Knyt, Miasto pod Pałac, „Karta” nr 39, 2003.
W czasie pobytu Anny gazety ogłosiły nagle urbi et orbi o „wielkim darze bratniego Związku Radzieckiego”, jakim ma być wybudowanie gigantycznego kompleksu gmachów, Pałacu Kultury i Nauki, z niebotykiem 200 metrów wysokim pośrodku. Ma to stanąć w samym sercu Warszawy na terenach między dawnym Dworcem Głównym, Złotą, Sosnową, Marszałkowską. Budować będą nie tylko rosyjskie maszyny, lecz rosyjscy inżynierowie i robotnicy z przywiezionych (jakoby) materiałów. Również projekt jest moskiewski, podobno uzgodniony z polskimi architektami, ale czy który odważył się naprawdę mieć swoje zdanie? Projekt podawany niemal co dzień w gazetach, to z lotu ptaka, to z tej lub owej strony, jest potwornie brzydki, niczym nie uzasadniony.
Cała Warszawa będzie leżała u stóp tego potwora. [...] Przypomniała mi się budowa Sóboru na Saskim placu. To także był największy wówczas gmach w Warszawie. Anna potraktowała to z filozoficznym humorem: „No, cóż – powiedziała – w XI wieku Niemcy budowali u nas kościoły chrześcijańskie. Teraz Rosjanie budują kościół nowej wiary”. Ale jest w tym i jakiś nonsens ekonomiczny. Rosja w swojej cywilizacji rzeczowej naśladuje Amerykę, wobec której ma zatajony kompleks niższości. I popada w absurdy. W Ameryce, zwłaszcza w New Yorku, gdzie istnieje spekulacja gruntami i place są niewiarygodnie drogie, wykorzystuje się je dla celów zysku budując drapacze chmur. U nas (ani tym bardziej w Rosji) to niepotrzebne, bo wszystkie grunty miejskie są własnością państwa lub miasta.
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
1. Przestrzeń wokół Pałacu Kultury i Nauki, zawarta między ulicami: Marszałkowską, Al[eją] Jerozolimską, Ś[wię]to Krzyską i przedłużeniem ul[icy] Emilii Plater, winna być skomponowana tak, aby Pałac Monument znalazł się w sytuacji [...] gmachu wolnostojącego. Na przestrzeni tej nie należy więc poza PKiN wprowadzać żadnej zabudowy. [...]
2. Z przestrzeni otaczającej PKiN, skomponowanej jako jedna całość, wyodrębnić należy główny plac manifestacji wzdłuż ulicy Marszałkowskiej. [...]
6. Widok na PKiN [...] należy zapewnić ze wszystkich czterech kierunków osiowych [...]. Ze wszystkich czterech kierunków zapewnić piesze dojście na Plac, a z kierunków zachodniego, południowgo i ewentualnie północnego — również dojazd kołowy. [...]
8. Architektura zabudowy Placu PKiN i wlotów na ten Plac winna być zharmonizowana z PKiN, tworząc jednorodne, skomponowane, największe wnętrze stolicy. Przeciwstawiając się przeżytkom konstruktywizmu i eklektyzmowi winna ona twórczo nawiązać do postępowych tradycji architektury polskiej.
8 stycznia
Agnieszka Knyt, Miasto pod Pałac, „Karta” nr 39, 2003.
Rano pojechałem do komisariatu milicji po dowód osobisty. Dostałem imienne wezwanie. Nie spodziewałem się, że będzie to dla mnie przeżycie. [...] Zdawało mi się, że jestem człowiek postępowy, wiele rzeczy rozumiem, aż tu nagle odezwał się liberał, indywidualista. Przede wszystkim sprawdzanie personaliów za pomocą nagłych pytań, wprowadziło od razu atmosferę kryminału. Poczułem się potencjalnym przestępcą. A już szczyt wszystkiego, kiedy składałem odciski palców. Coś zaczęło we mnie krzyczeć. [...] Z każdym rokiem aparat policyjny rośnie i robi się coraz bardziej precyzyjny. Niedługo wejdzie do naszych domów, do kuchni, pod łóżko, aby posłuchać, o czym mówi mąż z żoną czy rodzice z dzieckiem. Strach człowieka ogarnia.
Warszawa, 21 stycznia
Marian Wyrzykowski, Dzienniki 1928-1969, Warszawa 1995.
Wstrząs był dla mnie ogromny. Wraz z jego śmiercią runęły marzenia moich lat dziecinnych i młodzieńczych, zginęła ostatnia nadzieja, zobaczenia Jego. Towarzysz Stalin nie żyje. Jakiż tragizm kryją te słowa. Ile smutku i boleści, ile łez przelanych uczci pamięć Wielkiego Nauczyciela.
Józef Stalin nie żyje.
Kochano Falo. Może wyda Ci się naiwnym mój list. Może nie uczone te słowa, ale Towarzysz Stalin był dla mnie jak Ojciec, był dla mnie drogowskazem w życiu. I nagle nie stało tego człowieka. Siedzę przy oknie i kreślę te słowa. Przede mną cudne Tatry. To dzięki Stalinowi mogę przebywać na wczasach, mogę poznawać piękno naszych ojczystych ziem.
I chociaż smutek i boleść moja jest ogromna, chociaż nieraz ogarnia mnie zwątpienie, to jednak wierzę bezgranicznie w wielką naukę Stalina, wierzę w komunizm.
Warszawa, 9 marca
Księga listów PRL-u, [t. 1]: 1951-1956, wybór tekstów i oprac. merytoryczne Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2004. [zachowana oryginalna pisownia listów]
Wyglądamy na ulicę. Wszystko staje w bezruchu. Z pola mokotowskiego widzimy najpierw błysk, a potem huk wystrzału. Wszystkie syreny gwiżdżą, dzwonią dzwony. Trwa to pięć minut. [...] Za chwilę przyjechała Rysia Hanin i Janek Świderski. Przywieźli wiersze do recytacji. Mamy dziś mówić podczas pochodu. [...]
Mamy obok trybuny głównej urządzoną małą trybunę, gdzie są mikrofony. Punkt szesnasta wchodzi na trybunę Biuro Polityczne oraz Rząd. Rozpoczyna uroczystość wicepremier [Józef] Cyrankiewicz, po nim mówi [Franciszek] Jóźwiak [członek Biura Politycznego KC PZPR], jest bardzo wzruszony. Po przemówieniach orkiestra gra Międzynarodówkę, pochylają się sztandary i pochód rusza.
Pierwszy czyta Kreczmar, potem ja czytam fragment ze Słowa o Stalinie Broniewskiego:
Chwała tym, co wśród ognia i mrozu
Jak złom granitowy trwali
Jak wcielona warta i rozum
Jak Stalin.
Ogarnia mię wzruszenie. Głos niesie, głośniki roznoszą słowa poety. Kończę:
Pokój, pokój, pokój!
Pokojem oddycha świat.
Ty go strzeżesz, opoko.
Związku Republik Rad.
Musiało to zrobić wrażenie, bo sekretarz Miejskiej Rady Narodowej dziękuje mi. [...] Niezliczone morze głów ludzkich płynie przed nami. Transparenty, sztandary, portrety. Idą jeden przy drugim. Chcę zobaczyć, jak będzie szedł nasz teatr, chcę zobaczyć Elżunię [Elżbietę Barszczewską].
Wiatr wieje. Robi się zimno i powoli zapada zmierzch. Zapalają reflektory. Wspaniale to wygląda. Zaczyna padać śnieg. Robi się jakaś bajkowa feeria. Płatki śniegu wirują w reflektorach i bielą głowy ludzi. Zimno. Drżę z zimna.
Warszawa, 9 marca
Marian Wyrzykowski, Dzienniki 1928-1969, Warszawa 1995.
Gdy dowiedziałam się, że nasz ukochany Wódz Stalin przestał dla nas żyć, płakałam i poszłam dowiedzieć się, jakie wrażenie odniosły kobiety z naszej fabryki. Weszłam do laboratorium. Starsza siostra sanitarna miała oczy czerwone od łez. I tak obie płakałyśmy: ja, młoda zetempówka i ona starsza, bezpartyjna. Ale słów nam zabrakło.
I płakały kobiety na hali i padło wiele wypowiedzi.
Koleżanka Rakowska płakała i mówiła: „umarł Stalin, nasz wódz, kto teraz potrafi zachować pokój świata?”. I było nam bardzo smutno.
Czy to prawda, że nikt nie potrafi zachować pokoju?
Warszawa, 12 marca
Księga listów PRL-u, [t. 1]: 1951-1956, wybór tekstów i oprac. merytoryczne Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2004. [zachowana oryginalna pisownia listów]
Po południu byłyśmy w Botanicznym Ogrodzie. Zastałyśmy róże w pełnym, zbyt już pełnym rozkwicie i w tak niesłychanej obfitości, że mi się to wydało czymś nieomal jak z bajki. Krzaczaste, sztamowe, polianty – wszystko w mnóstwie nowych gatunków, nowych kształtów i barw. Wieczór był fantastyczny, słońce nisko spośród zieleni świecące. Przyjemna, łatwa chwila. Darowana.
Wracając piechotą wstąpiłyśmy po drodze do Biblioteki Publicznej, na te dwa jej dziedzińce tak nam pamiętne z czasu powstania. Jakie zdawały się wtedy białe, piękne, uzielenione i czyste śród walącego się miasta. Jakie teraz są brudne, szare, odarte z tynku. Potem weszłyśmy do nowej cukierni na MDM. Zadymione, ciemnawo, oschle i obco. Zła konsumpcja, żadnej wentylacji, duszno, twarze zatroskane, zdenerwowane, zmęczone. Każdy wpada tylko, żeby coś załatwić, z kimś się spotkać, albo spocząć w żmudnej drodze z godzin nadliczbowych ze sprawunkami do domu. Prawie zatęskniłam za dawnymi cukierniami, do których chodziło się dla delektacji słodyczami, dla przyjemności.
Warszawa, 8 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Aresztowanie arcybiskupa Wyszyńskiego okryło głębokim smutkiem rzesze chrześcijańskie, ale nie dowodzi to jednak, aby naród miał się z tego powodu załamać – odwrotnie, spotęguje to jeszcze bardziej naszą wiarę chrześcijańską, gdyż fakt ten wskazuje nam jasno, jak nisko upada Wasza demokracja ludowa, jak Wy się obawiacie wiary katolickiej, która jest największą potęgą świata i nikt jej nie zdoła zwalczyć. […]
Jeżeli jesteście naprawdę potęgą, to czego obawiacie się jednego Arcybiskupa Wyszyńskiego, który nie występuje do Was z bronią w ręku ani też z dywizjami wojska uzbrojonego, wojsko jego to lud wierny, który nigdy od niego nie odstąpi, a wiara nasza doprowadzi nas do zwycięstwa. Potraficie łamać paragrafy Waszej konstytucji, która gwarantuje swobodę wyznania – to tacy ludzie w oczach narodu są niczym.
Warszawa, 18 października
Księga listów PRL-u, [t. 1]: 1951-1956, wybór tekstów i oprac. merytoryczne Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2004. [zachowana oryginalna pisownia listów]
Przed południem byłem u mojego fryzjera. Jest to ponury cham, ale lubię go bardzo. Jest jednym z przedstawicieli ginącej inicjatywy prywatnej, ma malutki zakładzik w podwórzu na Chmielnej. Lubię atmosferę tego zawodu, pełną niegrzecznej, nieuprzejmej serdeczności, takiej „dla swoich klientów”. Kiedy nikt nie czeka pod ścianą w kolejce, rozmawiamy o kobietach. To odświeża, takie vademecum seksualizmu przy strzyżeniu.
Z tą ginącą inicjatywą prywatną dzieją się dziwne rzeczy w komunistycznej Polsce, w piątym roku sześciolatki. Z prasy i z ogólnego, powierzchownego obrazu życia nie wynika bynajmniej jej istnienie. Wydaje się, jakby już jej nie było, a tymczasem tu i ówdzie widać jakiś sklepik, jakiś warsztacik, jakąś kieszonkową fabryczkę krawatów lub broszek. Przeważnie cichcem, w kącie podwórza, na peryferiach miasta. Przysiągłbym, że większość marksistów nie dostrzega tego społecznego fenomenu — sporego środowiska społeczno-zawodowego (bo nie nazywam tego już klasą), które żyje — i to nieźle — za cenę zmowy milczenia. Ale niektórzy marksiści, ci z urzędów skarbowych i ci z ekonomicznego planowania, umieją cenić sobie tę pogrzebaną za życia instytucję, jaką jest prywatna przedsiębiorczość, i ciągną nekrofilskie korzyści z ruchliwości produkcyjnej tych cieni. Zresztą cienie te muszą oddawać nie byle jakie usługi gospodarcze, skoro prasa, nawet kiedy ma na nich dobrego bacika, musi zachowywać się nader powściągliwie. Czytałem niedawno notatkę w „Życiu Warszawy” o nadużyciach pewnego prywatnego sklepiku, której oględny i pobłażliwy ton zdziwił mnie niepomiernie. Trzy lata temu nie odbyłoby się to tak łagodnie.
Warszawa, 7 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Przeczytałem na pierwszej stronie „Trybuny Ludu” poniższą wiadomość:
„Bohaterski czyn marynarzy radzieckich
Moskwa (PAP). Dziennik «Bolewaja Wachta» doniósł 6 bm. o bohaterskim czynie grupy marynarzy radzieckich.
W ciemną, burzliwą noc marynarze Nikołajenko i Judajow usłyszeli dochodzące z morza wołanie o pomoc. Z narażeniem życia marynarze Michlik, Zakrajnow, Kałasznikow, Jeremiejew i Lalko na niewielkim kutrze ruszyli na pomoc. Fale przelewały się przez pokład. Krzyki tonących przybliżały się i oddalały. W końcu zauważono przewróconą szalupę, której kurczowo trzymali się wyczerpani ludzie. Szalejąca wichura odrywała tonących od szalupy, odrzucała zbliżający się kuter. Z wielkim trudem udało się marynarzom uratować tonących.
Uratowani okazali się marynarzami radzieckiego statku «Wołochow», który uległ awarii”.
Nie mogę nie włączyć jej do dziennika. Jest to dokument zbyt kardynalny. Dowodzi nieuniknionych konsekwencji każdej dyktatury — niedorozwiniętego infantylizmu, w jaki pcha masy ludzkie każda dyktatura. Ta legendowa szmira w dziennikarskiej informacji na pierwszej stronie urzędówki potężnej, rządzącej dużym społeczeństwem partii politycznej, na czołowej kolumnie oficjalnego organu prasowego dużego państwa dowodzi, do jakiej pogardy dla człowieka i jego psychiki doszli komuniści, stawiający na zdziecinnienie umysłu ludzkiego. Nie chcę tu podawać w wątpliwość bohaterskiego czynu kilku rosyjskich marynarzy, który na pewno gdzieś i kiedyś miał miejsce. Ale to, co z czynem tym zrobiono w „Trybunie Ludu”, zasługiwałoby na głębokie potępienie, gdyby nie było tak kuriozalnie śmieszne.
Warszawa, 8 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Zezłościła mnie dzisiaj najbardziej wiadomość ze Swierdłowska, sprawozdanie z kontrolnych zawodów narciarskich, w których nasi zawodnicy, ze Staszkiem Marusarzem włącznie, znów wypadli haniebnie blado w starciu z Rosjanami. Upadek sportu w Polsce powojennej jest zjawiskiem zastraszającym i niepowszednim; Polacy, z narodu dobrze notowanego na stadionach, boiskach, skoczniach i ringach świata, spadli do rzędu nieliczących się zupełnie, niebranych poważnie pod uwagę w sporcie, przegrywających dwa mecze z rzędu w piłkę nożną z Albanią.
Do tego stanu rzeczy przywiązuję bardzo dużą wagę, zdaję bowiem sobie sprawę z tego, jak doniosłe znaczenie dla popularności narodu w świecie ma dziś sport oraz jakie zasadnicze korzyści płyną w innych dziedzinach życia z popularności na arenie międzynarodowej. O przyczynach katastrofalnego stanu sportu w Polsce mógłbym napisać sporą broszurkę; pierwszą z tych przyczyn jest zniszczenie przez komunistów dawnej, rdzennej, sformowanej przez czas i tradycję struktury polskiego sportu i automatyczne, bezduszne zastąpienie jej strukturą sowiecką. Cóż z tego, że ta nowa struktura dała znakomite wyniki w Rosji i pozwoliła Rosjanom w krótkim czasie odnieść wiele fantastycznych sukcesów o zasięgu światowym? Dla Polski nie nadaje się i ostatnie osiem lat dowodzi tego dobitnie. Zresztą bez trudu mógłbym napisać drugą broszurę o przyczynach wspaniałego rozwoju sportu w ZSRR. Pierwszą z nich jest fakt, iż sport stanowi jedyną dziedzinę życia, w której młody człowiek dokonać wielkiej kariery osobistej, nie posługując się fanatyczną, obmierzłą dewocją marksistowską. Sport traktowany jest sowiecką młodzież eskapistycznie, jako ucieczka przed uciążliwościami życia i jedyna — w gruncie rzeczy — możliwość współczesnego wyżycia się analogicznie do możliwości młodzieży innych społeczeństw.
Warszawa, 11 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Kilka dni temu spotkałem na ulicy pewną panią, która pełni funkcję redaktora w wydawnictwie książkowym Czytelnik. Redaktor książki jest to pojęcie i funkcja nowa, stworzona przez niewolniczą dyscyplinę kultury w komunizmie; taki redaktor opracowuje tekst książki pod kątem polityczno-cenzuralnym, skłania autora do przeróbek, wykreśleń, zmian naruszających często najbardziej zasadniczą koncepcję dzieła, bieg akcji, rysunek postaci; ponadto do obowiązków jego należy dbałość o styl, gramatyczność, a nawet ortografię, które stanowią bardzo poważny kłopot w pracach autorów zdrowych ideowo, ale częstokroć niewykończonych edukacyjnie.
„Redakcjom” i „korektom” podlegają także książki autorów nieżyjących, częstokroć klasyków, a także autorów obcych. Niedawno chwalił się przede mną redaktor książki „Dyplomata” Jamesa Aldridge’a, współczesnego lewicowego pisarza brytyjskiego, tym, jak „zoperował” i skrócił swego zagranicznego klienta. Zapytany przeze mnie, czy taki Aldridge, deklamujący na łamach „Daily Worker” o wolności kultury w komunistycznej Polsce, wie, co w kraju tym wyrabiają z jego książką, odpowiedział ze zdrowym cynizmem: „Po co? Co go to może obchodzić? Dostał egzemplarz po polsku, pieniądze i to chyba wystarczy...” Myślę, że jednak trochę obchodziłby głupiego Anglika proces preparowania jego myśli. Chociażby z prostej ciekawości...
Warszawa, 12 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Spędziłem dziś chyba pół dnia w tramwajach, jadąc wzdłuż całej Warszawy. Tramwaj warszawski jest retortą, a jednocześnie symbolem naszego życia. Jego zewnętrzną cechą naczelną jest brud, obdrapanie, zapuszczenie. Ludzie — jak wiadomo — noszą w sobie odwieczny instynkt wzajemnej nienawiści, przeogromny potencjał nienawidzenia się, co postrenesansowi moraliści — lub raczej amoraliści — określali chętnie zasadą „Homo homini lupus”. Nigdzie nie przejawia się wyraziściej niegodziwa słuszność tej zasady, jak w warszawskim tramwaju. Najspokojniejszy chrześcijanin zmienia się w tym tramwaju w istotę biologiczną i złą, tramwaj wyzwala w nim zwierzę, którego jedynym motorem postępowania jest ślepa żądza pchania się, potrącania, gwałtownych sprzeczek, kłótni, wyzwisk, wszelkich objawów nietolerancji względem znajdującego się w tej samej sytuacji bliźniego.
Rozdrażnieni nędzą i niewygodą ludzie skaczą sobie do oczu z najbłahszej przyczyny. Panuje tu bezapelacyjne prawo silniejszego w pysku i w ramieniu. Na trasie Mokotów-Krakowskie Przedmieście byłem świadkiem kilkudziesięciu chyba wymian zdań pomiędzy konduktorem a pasażerami i tymi ostatnimi między sobą, urągającymi najprymitywniejszemu pojęciu godności ludzkiej. Gorycz długiego czekania na przystanku w dzisiejszy mróz, zmęczenie szturmem przy wejściu, żal z powodu całego tego błotnistego ubóstwa i dzikiej taplaniny konkretyzuje się w nieprzytomnym ataku na tak samo upośledzonego biedaka.
Myślę, że stan ten jest bardzo na rękę komunistom, którzy — spychając regularnie społeczeństwo w warunki antycywilizacyjne — mogą później łatwiej dyskontować mierniutkie sukcesiki gospodarcze, przedstawiane jako wielkie osiągnięcia. Myślę także, że koszt jednej pierwszomajowej demonstracji pokryłby doprowadzenie komunikacji warszawskiej do poziomu prowincjonalnego amerykańskiego miasteczka z końca ubiegłego stulecia, a to byłoby już bardzo wiele, ogromny krok naprzód. Tymczasem pierwszych majów było już w Warszawie osiem, komunikacja zaś warszawska mogłaby, w dzisiejszym stanie, zadowolić najwyżej Patagończyków.
Warszawa, 12 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Otworzyłem radio i nastawiłem Warszawę. Nadawali dziennik wieczorny. Znam ludzi, którzy dostają ataków szału, słuchając dziennika radiowego z naszych rozgłośni, rozbijają sprzęty, chorują. Mnie to bawi. Odmęty szmiry, jakie zawiera, są czymś niepowtarzalnym, najbardziej kiczowata kinorewia w Przasnyszu przed wojną nie miała w sobie części tego bogactwa kiczu, co wiadomości o współzawodnictwie pracy i poprawie bytu robotników w Polsce.
Speakerka mówiła dzisiaj na przykład o podniesieniu się poziomu życia w jakichś powiatach pod Częstochową. Powiedziała dosłownie, że ten poziom podnosi się tam z roku na rok. Jako przykład podała, że mają być one, to znaczy te powiaty, zelektryfikowane, oraz wymieniła wsie, w których powstaną szpitale. Trzeba umieć słuchać tych bredni. Trzeba wiedzieć, że elektryczność i szpitale są zaplanowane, ale trzeba też wiedzieć, że możemy pojechać dziś, jutro, za rok, za pięć i dziesięć lat, a elektryczności i szpitali we wskazanych miejscach nie będzie, nikt o nich wiedzieć nie będzie, tubylcy zaś oniemieją ze zdziwienia, gdy ich o te instytucje spytamy. Trzeba wiedzieć, że takie elektryfikacje, szpitale należą do rzędu tworzonych tylko i wyłącznie przez reżimy komunistyczne i mają byt rzeczywisty tylko w planach i wiadomościach radiowo-prasowych.
Warszawa, 14 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Warszawa ma nową zabawę — świeżo uruchomiony przez reżim tygodnik pt. „Dookoła Świata”. Ukazał się dziś trzeci numer na mieście, dosłownie rozchwytywany z kiosków w ciągu niecałej godziny. Jest to pismo młodzieżowe, redagowane przez zespół redakcyjny organu Związku Młodzieży Polskiej — monopolistycznej organizacji młodzieżowej — „Sztandar Młodych”.
W czym leży zatem przyczyna nagłej popularności pisma, które redagowane jest i wydawane przez jedną z najtęższych, najbardziej ponurych instytucji w komunistycznej Polsce? Przyczyna jest niezmiernie prosta: pismo to jest w 95 procentach odczynione z politycznej propagandy, stanowi po prostu naśladownictwo wszelkiej prasy rozrywkowo-bulwarowej świata, jedynie na słabszym poziomie technicznym, graficznym i w ogóle dziennikarskim niż jego zagraniczne odpowiedniki. Sport, awanturnicze nowele, sporo reportaży z życia, z zabawy, z rozrywek, zdjęcia z balów, z kawiarni i restauracji, porady praktyczne, ciekawostki, zabawne rysunki — to wystarczy. Warszawa, zwłaszcza młodzież, głodna jest takiej prasy, stąd to powodzenie.
Natomiast przyczyny wydania tego typu pisma, niesłychanie nowatorskiego w stosunku do innych krajów komunistycznych włącznie z Rosją, są poważne i skomplikowane. Komuniści stoją obecnie wobec rozkładu swych organizacji młodzieżowych, naprzeciw niezmiernie trudnego i bardzo złożonego zagadnienia młodzieży, która mimo dziesięcioletniej „pieczołowitej” opieki jest bardzo wrogo nastawiona w stosunku do reżimu niż kiedykolwiek. Nienawiść polityczna, opór na uniwersytetach, rozprężenie w szkolnictwie, „bikiniarstwo”, chuligaństwo, objawy krańcowej demoralizacji, a nawet degeneracji fizycznej wśród młodzieży, alkoholizm i fatalny stan zdrowotny — oto dzwony bijące na trwogę w najwyższych instancjach partii i rządu. W kierownictwie ZMP następują ciągłe zmiany i czystki, organizacja jest pod obstrzałem druzgoczących krytyk, jej przywódcy szukają nowych, niejednokrotnie ryzykownych i brawurowych metod oddziaływania na młodzież i stąd — rewelacyjny w swej neutralności — tygodnik „Dookoła Świata”. […] Warszawa zresztą ochrzciła już organ ten nazwą „Głos Bikiniarza”, co wprawdzie podrywa zaufanie do celowości wysiłków redakcji, lecz pozwala domyślać się prawdziwych nastrojów i sympatii wśród młodzieży.
Warszawa, 15 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Całe popołudnie strawiłem na zebraniu sekcji Związku Literatów. Uczęszczanie na te zebrania jest przymusowe, wykładana jest lista do podpisania, ponieważ zaś z wielu przyczyn chcę utrzymać się w Związku — chodzę na nie dla świętego spokoju.
Te zebrania mają cel dwojaki: praktyczno-pedagogiczno-wychowawczo-instruktażowy, czyli poucza się pisarzy, jak mają pisać w duchu realizmu socjalistycznego, oraz dyskusyjno-odprężeniowy, czyli polegający na tym, że pozwalają się wygadać pisarzowi przy drzwiach zamkniętych, w „swoim” gronie po to, aby skanalizować i odprowadzić w cuchnące błotko hermetycznie izolowanej od społeczeństwa literackiej kloaki wszystkie naturalne różnice zdań i instynkty polityczne. Produkt literacki, który ma dojść do czytelnika, pozbawiony zostaje w ten sposób wszelkiej oryginalności, impulsywności, przeżytego przez twórcę autentyzmu tworzenia, wszelkiego prawa do błędu, dzięki czemu produkt ten, siłą rzeczy, musi stać się literacko bezwartościowy. [...]
Nigdy nie zabierałem głosu na tych konwentyklach. Wiem, że gdybym to uczynił, zakończyłoby się to bardzo smutno dla mnie. [...] Wobec tego siedzę i słucham tylko. Ale za każdym razem cholera mnie bierze wobec tego morza bzdur, talmudyzmu, ograniczenia, wazeliny, kłamstwa, dogmatyzmu, ciasnoty. I dziś chciałem wyskoczyć, gdy pastwiono się nad młodym, głupawym, wiernie komunistycznym literatem Konwickim, który napisał opowiadanie o miłości, z partią, szlachetnym oficerem UB i wszystkimi akcesoriami — jak trzeba — a które jednak okazało się nie „takie, jak trzeba”. Przez trzy godziny wałkowano temat, w jakim stopniu partia ma prawo ingerencji w sprawy łóżkowe swoich członków. Następnie ludzie w matuzalemowym wieku, o powierzchowności koszmarnych karłów i maszkar, jak Adam Ważyk i Melania Kierczyńska, informowali o wiele młodszych i normalnie wyglądających ludzi o tym, co to jest miłość dojrzała, czyli proletariacko-partyjna, albo animalistyczna, czyli burżuazyjno-imperialistyczno-amerykańska. Wreszcie też Melania Kierczyńska, szara eminencja czerwonej literatury, oświadczyła, że zdrada małżeńska jest kapitalistycznym przeżytkiem, który zniknie w epoce komunizmu, i od tego już nie było apelacji.
Warszawa, 21 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Stałem długo na mrozie, czekając na autobus. Przyznam, że nie czułem mrozu. Pasjonowało mnie zagadnienie: czy ja jestem prześladowany? Prawnie i politycznie jestem człowiekiem zupełnie niewinnym, wzorowym obywatelem. Nie uczestniczę w żadnej antyrządowej akcji, nie należę do zabronionych organizacji, nie prowadzę żadnej nielegalnej działalności, płacę podatki, nie działam na niczyją szkodę, jestem administracyjnie zameldowany, papiery mam w porządku. Czy istnieje tedy jakiś konflikt pomiędzy mną a władcami tego kraju? Istnieje. Różnica poglądów. Ja myślę inaczej. Różnimy się w poglądach na konstytucję i architekturę, na przemysł i sport, na wolność osobistą i szkolnictwo. Oczywiście — moje poglądy nie są brane pod uwagę, a ponadto — niewątpliwie jestem za nie prześladowany. Nie mogę ich publikować, moje książki się nie ukazują, nie mogę oddawać się pracy w mym zawodzie, tracę najlepsze lata na pracę bezużyteczną dla mego indywidualnego rozwoju, nie mogę być naprawdę pożyteczny dla mego społeczeństwa, zarabiam z organicznym trudem ma życie, nie mogę otrzymać mieszkania, w wielu wypadkach traktowany jestem jak obywatel pośledniej kategorii.
Warszawa, 22 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Chuligaństwo jest zjawiskiem specyficznym dla krajów i społeczeństw o słabej strukturze prawnej i podminowanej przez totalizm polityczny praworządności. Na ostrą plagę chuligaństwa cierpiała Rosja Sowiecka w latach dwudziestych i trzydziestych; podobno poradzono sobie tam z chuligaństwem w skali społecznej, głównie za pomocą metod wychowawczych Makarenki, ale nie jestem tego tak pewny, obiektywnych zaś sprawozdań brak.
W Polsce, początkowo, chuligaństwo było wyraźnym objawem powojennego bezhołowia, bezprawia, dzikości obyczajów, nędzy, słabej władzy państwowej, okrutnych starć politycznych. Kwitło w niesamowitym oceanie warszawskich ruin, na Dzikich Polach Ziem Odzyskanych, na nieadministrowanych przez nikogo terenach arcyciekawej, brutalnej, przez nikogo właściwie nieopisanej erze Szabru i Wielkich Wędrówek w Wagonach bez Okien i było wtedy czymś uzasadnionym i zrozumiałym, rodzajem ponurego, choć ubarwiającego rekwizytu epoki. W latach czterdzieści siedem–osiem–dziewięć–pięćdziesiąt poczęło znikać, ale w pięćdziesiątym pierwszym, drugim, trzecim objawiło się naraz z przerażającą siłą, tym groźniejsze teraz, że płynące ze środowisk młodzieży wychowanej już w warunkach względnej stabilizacji stosunków społecznych i materialnych.
Starannie ukrywane przed opinią publiczną fakty okrucieństwa i zdziczenia przedostawały się tu i ówdzie, w formie pogłosek, do wiadomości ogółu: wiedziano w Warszawie o wyrzuceniu inwalidy z pędzącego pociągu podmiejskiego przez grupę pijanych wyrostków, o wrzuceniu pod koła kontrolera, który domagał się okazania biletów, o zamordowaniu jakiegoś faceta, który staną w obronie żony napastowanej przez rozwydrzonych smarkaczy, o bandzie młodocianych gangsterów z Poznania rabujących małe, idące do szkoły dzieci, dopuszczających się gwałtów na sześcioletnich dziewczynkach — ciekawe, że ci młodzi ludzie rekrutowali się głównie z poznańskiego liceum pedagogicznego — o napaściach, awanturach, bijatykach w tramwajach, autobusach, kinach, restauracjach, kończących się z reguły ciężkim kalectwem napadniętych, przeważnie ludzi starszych i spokojnych. Rozbestwienie osiągnęło swój punkt kulminacyjny — według mnie — w Ząbkach pod Warszawą, gdzie ludność miasteczka obrzuciła kamieniami karetkę pogotowia ze śmiertelnie rannym człowiekiem, którego ząbkowscy bandyci wrzucili pod pociąg za to, że się przeciwstawił ich harcom na dworcu. Tu, gdzie cała ludność staje po stronie zbrodni, zaczyna być naprawdę źle, stajemy naraz poza dobrem i złem [...].
Po Warszawie krążą coraz bardziej ponure wieści, a mieszkańcy Saskiej Kępy i Mokotowa boją się wieczorami wychodzić z domu. Na peryferiach milionowej stolicy dużego państwa w pełni pokoju panuje powszechna obawa przed „rozbieraniem”. Na łamach prasy zaś toczą się dyskusje, a zastępca komendanta milicji warszawskiej skarży się, że za mało ma ludzi. W dziesięć lat po wojnie.
Warszawa, 24 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Byłem dziś na kawie z Jerzym Zarzyckim, znanym polskim reżyserem filmowym. […] Na początki 1948 roku dano mu do roboty bardzo reklamowany i w istocie doskonały scenariusz Czesława Miłosza i Jerzego Andrzejewskiego pt.: Robinson warszawski. Był to jeszcze czas, gdy wierzono w harmonijną współpracę wybitnych literatów z filmem na zasadzie zwycięskiej rewolucji — nie ma już wszak żydowskiego geszefciarza, który zamawiał szmirowate scenariusze u pokątnych spekulantów pióra, na jego miejsce przyszło Państwo, a Państwo — jak wiadomo — jest zbiornicą wszelakich mądrości i kunsztów. Scenariusz był w rzeczy samej rewelacyjnie napisany.
Zarzycki zabrał się szparko do dzieła i zaczął kręcić. Kręcił niemal trzy lata. To długo, na ogół film robi się parę miesięcy. Ale film Zarzyckiego był filmem-monstre, w filmie tym, jak w probówce, dokonywał się całkowity proces kształtowania komunistycznej zasady, że kultura i sztuka są tylko i wyłącznie funkcją polityki. Początkowo Robinson warszawski miał być wstrząsającą wizją artystyczną przeżyć samotnego człowieka w oceanie ruin opróżnionej z ludzi — po Powstaniu — Warszawy. W tym czasie jednak komuniści przystąpili do upolitycznienia sztuki i otworzyli cheder socrealizmu. Zarzycki musiał zatem zmienić swój film i „dokręcać”. Musiał „dokręcić” postać szlachetnego oficera radzieckiego, potem „dobrego Niemca”, bo właśnie powstała NRD, potem bojowców z Armii Ludowej, potem „wyzwolenie” i tak dalej, bez końca.
To właśnie trwało trzy lata, wreszcie na ekranach ukazał się film pod nazwą „Miasto nieujarzmione”, będący bełkotliwym galimatiasem idiotycznie skleconych scen, stekiem artystycznie nieudolnej, nieporadnej tandety. Tylko w niektórych ujęciach, obrazach, momentach zachowały się przebłyski talentu Zarzyckiego, wspartego wspaniałą kreacją Jana Kurnakowicza w roli głównej. Film, który mógł być przebojem polskiej kinematografii za granicą, znakomitą ilustracją powstańczej martyrologii Warszawy, zostawił po sobie niesmak wśród publiczności i katar żołądka u rozgoryczonego i wyczerpanego Zarzyckiego.
Warszawa, 27 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Dziś w autobusie linii 116 byłem świadkiem dzikiej awantury. Małe dziecko, siedząc przy oknie, oparło zabłocony bucik o przeciwległe siedzenie. Za chwilę na wolnym miejscu usiadła jakaś pani i zabrudziła sobie płaszcz. Zaczęło się od sprzeczki, która przerodziła się w odrażającą kłótnię, pełną karczemnych wyzwisk i płaczu dziecka. O co? O zabrudzony płaszcz. Gorzej niż u Gogola, u którego dopiero kradzież płaszcza staje się przyczyną rozdzierającej tragedii. Ale poszliśmy nieco dalej od Gogola, który znał tylko ponure czasy rosyjskiego samodzierżawia. Dziś mamy dziesięciolecie Polski Ludowej. Dwie kobiety o zabiedzonych twarzach, ubrane grubo i tandetnie, podmalowane tanią szminką, gotowe są do rwania sobie włosów z głowy o grudkę błota na płaszczu. Ale jak trudno jest dziś o płaszcz? Ile dniówek trzeba wyrobić, ile miesięcznych wypłat odczekać, aby kupić brzydki, lichy płaszcz?
Nie ma dzisiaj miejsca na życzliwość ludzką, na uśmiech wybaczenia dla dziecka po godzinnym czekaniu na mrozie i błocie na autobus. Tłocząc się i gniotąc w jego zimnym wnętrzu, taplając nogami po zabłoconej podłodze, klnąc nędzę, pracę, czekanie, cały ten ponury, zimny, głodny dzień ludzie prą do zwalenia na kogoś winy za swe nieszczęścia. Jest okazja — dziecko chce (!) nam zniszczyć płaszcz, huzia na dziecko!... W oczach kobiety w zabłoconym płaszczu tliła się żądza mordu, rozorywania twarzy, wszystko jedno komu, aby za to wszystko, za to całe gówno wokół nas...
Warszawa, 29 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
W Warszawie mówi się dość swobodnie o czystkach i zmianach w KC Partii — właściwym rządzie Polski, gdyż to, co nazywa się oficjalnie rządem, jest faktycznie tylko najwyższym szczeblem administracji. Usunięty został dyktator polskiej prasy, szef wydziału prasowego KC Staszewski — „Żyd blondyn i dlatego podwójnie niebezpieczny”, jak mawiał o nim jeden z zagranicznych korespondentów, wydalony z Polski przed paru laty. Podobno ustąpił Leon Kasman, redaktor naczelny „Trybuny Ludu”, urzędówki partyjnej i państwowej, oraz ma ustąpić Paweł Hoffman, kierownik wydziału kultury KC, sławny talmudysta, odpowiedzialny za puszczenie w ruch w Polsce parowego walca socrealizmu, który zgniótł resztki wolnej kultury i prawdziwej sztuki w tym kraju. Wszyscy trzej są Żydami, czyżby tedy przy zbiegu alei Trzeciego Maja i Nowego Światu powiał cuchnący wiaterek antysemityzmu, którego odór tak niedawno i z takim wysiłkiem wywiewano z Kremla?
Warszawa, 30 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
A więc byliśmy na dorocznym Balu Prasy w Klubie Stowarzyszenia Dziennikarzy. Klub ten mieści się w wolno stojącym pałacyku, przypominającym — nie wiadomo czemu — bungalowy administracji kolonialnej z nadbrzeży Singapuru czy Rangunu o cegiełkowej fakturze, przy ulicy Foksal, która jest magistralą i corsem towarzysko-kulturalnym Warszawy. Mieści się przy niej najpotężniejsza instytucja wydawnicza — PIW, najlepiej płacący i najbardziej pseudonaukowy instytut — Instytut Polsko-Radziecki, niewielki, lecz dobrze notowany teatr, najmodniejsze restauracje, najelegantszy nocny lokal, trzy luksusowo urządzone Kluby — Plastyków-Architektów, Dziennikarzu i Dyplomatów, wpływowy Komitet Obrońców Pokoju, dawny gmach WTW – obecnie KS „Kolejarz”, Polska Agencja Prasowa oraz kaplica adwentystów. Kluby zajmują ładne pałacyki, sporo tu przedwojennych zamczysto-secesyjnych kamienic, całość robi swym nastrojem wrażenie czegoś pośredniego pomiędzy Fleet Street a St. Germain des Prés z okresu mody na egzystencjalizm. Klub Dziennikarzy nosi nazwę „imienia Juliana Bruna” — z tym że nikt nie wie, kto to był Julian Brun — jest obszerny, wygodny, urządzony ciężko i bez wnętrzarskiego polotu, ale dobrze i czysto utrzymany. Mimo pozorów ekskluzywności bywa tu mnóstwo ludzi z najróżniejszych środowisk; złota młodzież warszawska miesza się tu z wpływowymi potentatami komunistycznych instytucji prasowych i wydawniczych, studenci marksistowskich szkół ideologicznych, formujących kadry propagandzistów i organizatorów życia kulturalnego, przeplatają się z niedobitkami inicjatywy prywatnej lub z ludźmi o zgoła nieokreślonych źródłach utrzymania.
Bale u Dziennikarzy organizowane są sprawnie i z wykluczeniem elementów obcych temu środowisku. Znaczy to, że obowiązuje na nich snobizm prawidłowy, a nie zalecany i forsowany. Na koniunkturalną modę bawienia się z przodującymi tokarzami czy zasłużonymi ekspedientkami z Domów Towarowych patrzy się tu z rezerwą i chłodem. Natomiast dobre warszawskie towarzystwo jest chętnie widziane.
Warszawa, 31 stycznia
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Mróz dochodzi do dwudziestu pięciu stopni w ciągu dnia. Ludzie wędrują po mieście śmieszni i okutani. Każdy naciąga na siebie, co tylko ma. Nikt, nawet najprzystojniejsza kobieta, nie wygląda dziś na ulicy ładnie. Czekanie na tramwaj czy trolejbus jest w tych warunkach męczeństwem. Wydaje mi się, że jeśli Warszawa zdobędzie się kiedyś na zbrojne wystąpienie przeciw reżimowi, to rewolucja zrodzi się w taką pogodę na przystankach. Dzika nienawiść płonie w oczach czekających godzinami na autobus na widok limuzyn komunistycznych dygnitarzy; takiej nienawiści nie zauważyłem nigdy we wzroku bezrobotnych spoglądających na auta milionerów.
Jest coś nieludzko okrutnego w fakcie, że w taki mróz ludzie czekają godzinami w ogonkach do tramwaju, podczas gdy prasa warszawska ocieka wazeliną, pisząc o „wspaniałym darze Związku Radzieckiego dla Warszawy”, nikomu niepotrzebnym drapaczu chmur. Gdyby komuniści chcieli naprawdę pomóc Warszawie, rozwiązaliby przede wszystkim palący i haniebny problem komunikacji, zamiast ładować miliony złotych w inwestycje czysto prestiżowe czy propagandowe. Ale ja odczuwam zawsze niejasną pewność, widząc przemarzniętych, spychających się pod koła w bezwzględnej, potwornej walce o wpakowanie się do wagonu ludzi, że ktoś się temu z satysfakcją przygląda, powtarzając z cicha: „Niech się męczą, niech się mordują, dobrze im tak, lepiej nas potem będą kochać, bardziej nam potem będą wdzięczni...”.
Warszawa, 1 lutego
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Byłem dziś po raz pierwszy w nowo otwartej kawiarni na MDM-ie. Widziałem w życiu wiele pięknych lokali kawiarnianych, barków, hotelowych westybulów i temu podobnych wnętrz w Paryżu, Wiedniu, Sztokholmie, Kopenhadze — ale ta warszawska kawiarnia zdołała mi jeszcze zaimponować swym spokojnym wykwintem, smakiem, bogactwem i urodą wnętrzarskiego szczegółu, cennością materiałów i tworzyw. Cóż z tego wszystkiego? Tydzień dzieli nas od jej otwarcia, a już schody są popękane, śliczne poręcze poobłupywane, podłogi pokrywa warstwa powierzchownie sprzątniętego błota, na marmurowych kolumnach widnieją poprzyklejane obwieszczenia z ordynarnego papieru pisane ręcznie i informujące o tym, że nie należy pluć na podłogę lub należy oddawać płaszcze do szatni. Reklama zewnętrzna jest zrobiona zastępczo ze zmiętej papieroplastyki i tak trwa, wszystko razem tonie w brudnawym świetle źle dobranych żarówek, sprawia wrażenie zapuszczenia, niechlujstwa, trzeciorzędności, któremu nie mogą w żaden sposób zapobiec twórczy wysiłek architekta i dostatek wyposażenia. Takiej właśnie aury wymaga komunistyczny styl życia, toteż zawsze wstrząsa mną anomalia tkwiąca w komunistycznym nuworyszowskim sadzeniu się na przepych, który potem, własnymi rękami, ściąga się w gnój i dopiero wtedy twierdzi się, że nowe życie wygląda wspaniale...
Warszawa, 4 lutego
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Gdy dowiedzieliśmy się, że Związek Radziecki podarował Polsce Pałac Kultury i Nauki pomyśleliśmy, że dobry przyjaciel podarował swemu przyjacielowi to czego mu najbardziej brakuje. Po zastanowieniu doszliśmy do wniosku, że byłaby lepsza zamiast PKiN odpowiednia ilość nowoczesnych bloków mieszkalnych, stanowiących całą dzielnicę nazwaną im. Stalina, byłby to piękny podarunek, podanie ręki przyjacielowi w jego ciężkim położeniu po zburzeniu przez nieprzyjaciela. Obecnie gdy musimy współdziałać przy budowie PKiN i urządzać jego całe otoczenie, co pochłania olbrzymie środki deficytowych materiałów, których nam brakuje w budownictwie, wydaje nam się ten podarunek całkiem nie–przyjacielski. Mogliśmy przecież poczekać jeszcze kilka lat na taki monument. Nic byśmy przez to jako naród nie stracili. Mamy gdzie podziać choć skromnie naszą naukę i kulturę, zaś za olbrzymie środki, jakie teraz musimy dokładać do „podarunku”, uratowalibyśmy dla naszego narodu tysiące zagrożonych złymi warunkami mieszkaniowymi obywateli – tych właśnie, którzy w przyszłości sami by taki monument dla Polski zbudowali.
Warszawa, 12 lutego
Księga listów PRL-u, [t. 1]: 1951-1956, wybór tekstów i oprac. merytoryczne Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2004. [zachowana oryginalna pisownia listów]
Komuniści [...] postawili tezę, że urbanistyka uczy, jak budować miasto, aby nadawało się najlepiej dla wiernopoddańczych, gigantycznych manifestacji politycznych, a jednocześnie aby uniemożliwiało powstanie zbrojne przeciw ich władzy i wychowywało typ ludzkiego termita stłoczonego w ciasnych klateczkach ogromnych, mieszkalnych bloków-uli. MDM jest klasycznym przykładem tej tezy, mieszkalnictwo i linie komunikacyjne w śródmieściu. Z okien należy machać chusteczkami do przeciągających ulicami pochodów, w mieszkaniach nie można wypoczywać ani spać z powodu nieustannych masówek, śpiewów i hałasów pod oknami. Wszystko to ubrane w patetyczno-ciastkową architekturę o rzekomo „narodowych” tradycjach, ciężką, krzemienno-głazową, „zdobną” w kamienne balkony i szesnastometrowe słupy kolumnowe, obok których wietrzy się w oknach pościel i wiszą zamordowane na obiad kury, wyzbytą bez reszty z wdzięku i przytulności, pełną artystycznej lichoty — architekturę trzeciorzędnych, mało wpływowych banków i przedsiębiorstw asekuracyjnych z Londynu czy Berlina. W dodatku te pełne nadętej sztuczności fasady kryją nędzną, przestarzałą, ceglaną tektonikę i tandetnie wykończone, ciasne mieszkania.
Niezależnie od milionów kilogramów urzędowej wazeliny, która spłynęła z polskich gazet w związku z otwarciem MDM-u, zachwycających się „lekkością i potęgą” tej architektury, Warszawa przyjęła ciepło MDM, widząc w niej kawał wielkomiejskości, przyzwoity kęs o skali godnej wielkiej stolicy. Napisałem w „Tygodniku Powszechnym”, co sądzę o MDM-ie, cenzura wycięła pół artykułu, ale pozostała połowa wystarczyła, aby niektórzy architekci klepali mnie z wdzięcznością po plecach.
Warszawa, 4 lutego
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
A więc byłem dziś w dawnym pałacu Mostowskich. Jest to budowla znana w Warszawie. Elegancka fasada klasycystycznego pałacu kryje największe i najgłębsze w stolicy kazamaty Bezpieczeństwa. Oficjalnie nazywa się to Komendą Miasta Milicji Obywatelskiej, ale wszedłszy za bramę i spojrzawszy w perspektywę ciągnących się w głąb ciężkich, ponurych sklepień i nagich dziedzińców — nikt nie może mieć wątpliwości, gdzie się znalazł. Po co Milicji te mury i te lochy, dosłownie wyczuwalne pod murami, pulsujące nieszczęściem ludzkim, bezprawiem, krzywdą, gwałtem? Dla sankcji administracyjnych?
Po godzinnym czekaniu zeszła po mnie urzędniczka o wyglądzie zaniedbanej służącej, zabrała mój dowód osobisty, przeprowadziła mnie przez trzy kolejne kontrole przepustek i poprowadziła długimi korytarzami, na których stali gdzieniegdzie wylękli ludzie, spoglądający na siebie z mimowolnym współczuciem. Jest coś w atmosferze tego gmachu, że najniewinniejszy człowiek, wraz z przestąpieniem progu, tracił wszelką nadzieję wydostania się zeń. Może to owa naga ponurość korytarzy sprawia, że człowiek rozluźnia się psychicznie do stanu zahipnotyzowanego przez węża kolibra, dostaje niezdrowych wypieków, zaczyna czuć się absolutnie bezbronnym. Może ów dziwaczny cocktail brudnawej zwykłości i grozy, parujący niewidzialnie ze ścian tego codziennego, zapuszczonego urzędu, stwarza niezwykłe poczucie zrezygnowanej rozpaczy, które towarzyszy tu każdej myśli. [...]
Po godzinnym czekaniu pod drzwiami — rytuał i taktyka zarazem, takie nieliczenie się z czasem, należące do klasycznych wzorów w sowieckim systemie śledczym — wezwany zostałem do środka. [...] Zapukałem, wszedłem. Facet podał mi niezręcznie rękę i wskazał na miejsce przy stojącym pośrodku dużego pokoju stoliku. Sam usiadł za oddalonym o jakieś trzy metry biurkiem. Też rytuał...
Facet był po cywilnemu, w tanich butach narciarskich i tandetnej marynarce z PDT-u, ale wyglądał schludnie. Włosy miał podcięte z tyłu „na donicę”, modą sowieckich oficerów: mógł być w moim wieku, może trochę młodszy, o powierzchowności popularnej, wręcz typowej w różnych Wołominach, Tłuszczach, Zielonkach i temu podobnych metropoliach wschodniej części województwa warszawskiego. Uśmiechając się, ukazywał doborowy garnitur niedrogich, srebrnych zębów, co — zdaje się — uważał za zasadniczą ozdobę swego oblicza. Mówił do mnie per „pan”, z miejsca oświadczył, że wezwany jestem jako świadek, że nic mi nie grozi i że mam mówić prawdę, bo inaczej mogą być różne konsekwencje. Uśmiechnąłem się z tej nieporadności, widać było od razu, że facet to embrion, jeżeli chodzi nawet o urzędową delikatność. Wziął widocznie uśmiech za obietnicę harmonijnej współpracy, bo złagodniał z miejsca i powiedział: „Ta nasza kochana Warszawa, wie pan, są w niej dobre ludzie, ale są w niej i złe ludzie. Bardzo dużo złych ludzi...”.
Warszawa, 17 lutego
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Wczoraj długie kolejki ludzi wystawały na zimnie i słocie przed cukierniami. Był tłusty czwartek i ludzie stali wytrwale, czekając na kawałek tradycji. Cóż za rozpaczliwy paradoks błąkał się wśród tych długich, milczących ogonków, w których smutni, zmęczeni ludzie stali godzinami po to, aby nabyć parę pączków. Słyszałem rozmowę dwóch komunistów, którzy ociekali głupim zadowoleniem: „Widział pan kiedy przed wojną takie tłumy po pączki?” — mówił jeden z nich. To było symboliczne. Ten głupiec nie widział, że ludzie stali tu tylko po pączki, a nie po radość i beztroskę, która jest istotą tłustego czwartku. Przed wojną, mój Boże... obejdźmy się bez tanich porównań... Ci ludzie stali tu za krztyną słodyczy, która miała być dla nich dziś wieczór namiastką, okłamywaniem się, że mają coś z życia. Stojąc, wiedzieli już, że okłamują siebie i innych. Tak, jak okłamywał Polaków Hilary Minc, tłumacząc im po każdej zwyżce cen, że dzięki niej nastąpi poprawa bytu, jak tłumaczył drożyznę i brak towarów na rynku „trudnościami wzrostu”. Przed wojną, być może, nie stały kolejki po pączki, ale wraz z pączkami nabywało się na pewno radość tłustego czwartku.
Inna rzecz zgoła — jak metafizyczną wartością jest tradycja! Przecież dziś wiemy o tłustym czwartku wyłącznie z ustnej tradycji. Gazety nic o nim nie piszą, nie ma go w sensie społecznym. A mimo to kierowane przez komunistów piekarnie i cukiernie smażyły zwielokrotnione ilości pączków i kolejki formują się przed sklepami. Biedni głupcy, którzy nie wiedzą, w kogo to mierzy, przeciw komu i za kim stoją te kolejki...
Warszawa, 27 lutego
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Chodziłem po Nowym Świecie i oglądałem wystawy księgarń. Trzeba przyznać, że komuniści wydają dużo, pięknie i tanio. Mówi się o tym, że wydawnictwa komunistyczne fałszują klasyków literatury wszystkich epok i dlatego tak szafują wydawaniem książek, których treść jest dynamitem intelektualno-moralnym przeciw każdemu jarzmu, każdej niewoli, każdemu totalizmowi, każdej nietolerancji, każdej tyranii i dyktaturze. Nie chce się wierzyć w takie praktyki, aczkolwiek czasami pominięcia, drobne retusze czy zniekształcenia zdania mogą w nich być znakomitą zdobyczą. Nie jestem jednak w stanie sprawdzić skrupulatnie tegorocznego wydania „Fausta” z oryginałem, czy porównać stare wydania Montaigne’a, Diderota, Prusa i Świętochowskiego z obecnymi. Wydaje się raczej, że komuniści ufają sile swych interpretacyjnych przedmów, przypisów i komentarzy, ustawiających — ich zdaniem — każdy tekst i każdego pisarza tak, „jak trzeba”. Mylą się fatalnie, to jasne, tak muszą się mylić wszyscy wierzący w ograniczoność jako w dominantę ludzkiego umysłu. W każdym razie dla mnie oglądanie witryn księgarskich i plądrowanie po półkach księgarni stanowi męczarnię. Tak pragnąłbym cieszyć się z ich bogactwa w sposób prosty, nieskomplikowany, bez Schadenfreude i dręczących spekulacji, prostą radością wzrastającego dobytku...
Warszawa, 2 marca
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Mija dziś pierwsza rocznica śmierci Stalina. Co jak co, ale facet był wielki. Był twórcą najbardziej nowoczesnej tyranii. Rozumiał, jak nikt inny, że tyrania w wieku XX polega na maksymalnym zniewoleniu każdej jednostki ludzkiej z osobna, na spętaniu każdego przejawu życia w społeczeństwie, na brutalnym sięgnięciu do najbardziej indywidualnych intymności każdego człowieka. Potrafił udoskonalić tyranię polityczną tak, jak udoskonala się dziś silnik samolotu, do optymalnego wniknięcia w każdy szczegół, w kosmos skomplikowania współczesnego motoru. Artykuł programowy, jaki ukazał się w „Prawdzie” z okazji tej rocznicy, tchnie pełnym nienawiści szacunkiem dla postaci Stalina. To jest tym, co żywią dla jego wspomnienia jego następcy i spadkobiercy.
Warszawa, 5 marca
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Nareszcie ukazał się w „Trybunie Ludu” artykuł o fenolu. Prawa fenolu jest równie komiczna, jak przygnębiająca, czyli że zawiera w sobie coś z prawd powszechnie obowiązujących. Od paru miesięcy Wisła pod Krakowem jest zatruta. Woda z kranów nie nadaje się do picia nawet po najsurowszym przefiltrowaniu, ryby w rzece wyzdychały, ludzie noszą wodę z podwórzowych studni, kopią nowe studnie — w Krakowie panuje nastrój epidemii albo oblężenia, albo obydwu tych stanów naraz.
Dochodzenie nie wymagało nawet zbytniego zachodu, sprawa jest w rzeczy samej dość prosta — ot, tylko wielkie fabryki chemiczne pod Krakowem, jak na przykład Oświęcim-Dwory, zlewały od paru lat beztrosko odpadki do Wisły i biedna ta rzeka, macierz Polski, została zatruta fenolem. Inne fabryki, huty i kopalnie, położone na pobliskim Śląsku i w dorzeczu Wisły, od lat to samo, no i rezultaty wreszcie przyszły. Na tym jednak sprawa się nie kończy, najznamienitsza jest w tym wszystkim postawa władz i prasy komunistycznej. Ta ostatnia nabrała ryzykownie zatrutej wody w usta i zamilkła hermetycznie. Na dziesiątki tysięcy listów redakcje krakowskie odpowiedziały ciszą i milczeniem. Pisano o wszystkim, tylko nie o wodzie, cieszono się nawet — cóż za finezja! — ze wzmożonego spożycia wód mineralnych w kioskach ulicznych, które to wody krakowianie zaczęli masowo wykupywać.
W lutym odbyła się w Krakowie niezwykle ważna, partyjna konferencja wojewódzka z udziałem wicepremiera Cyrankiewicza, na której omawiano stosunek Partii do potrzeb człowieka pracy. O wodzie ani mru-mru, przynajmniej w sprawozdaniach prasowych z konferencji. Wreszcie dziś ukazał się artykuł w „Trybunie Ludu” raczej bagatelizujący całe zjawisko i zwalający winę na efemeryczną odpowiedzialność kilku ministerstw i bezosobowych przedsiębiorstw „źle gospodarujących ściekami”.
Warszawa, 6 marca
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Aleje Jerozolimskie pomiędzy Kruczą a Marszałkowską pozostają jeszcze w nietkniętym stanie popowstaniowym: prowizorycznie załatane ruiny, ocalałe bramy, zrujnowane klatki schodowe, tymczasowo wyremontowane sklepy, obdrapane domy — cały ten paliatyw życia handlowego z pierwszych miesięcy po wojnie trwa tam po dziś dzień. Brudne bramy i obskurne podwórka usiane są brzydkimi sklepami, sklepikami, sklepiczkami, składzikami, warsztacikami, pracowniami pantofli rannych, parasolek, rękawiczek, zabawek, sztucznymi cerowniami, farbiarniami, pralniami chemicznymi.
W kilku bramach i podwórkach kłębi się warszawska, prężna inicjatywa prywatna, zepchnięta sztucznie za pomocą odgórnych dekretów do takiego gospodarczego getta. Pstrokacizna szyldów, wywieszek, tabliczek przypomina żywo dzielnicę żydowską sprzed wojny albo najbardziej handlowe arterie handlowych cities wielkich miast. Jest podobieństwo powierzchowne, dziwaczność bowiem czy zdumiewającą anomalię gospodarczą tych zjawisk można ocenić dopiero po wglądzie w wytwarzane i sprzedawane tutaj towary. Na umiejętnie i przewidująco niepozornych, lichych, tandetnych i brudnawych wystawach w takich samych gablotach leżą kosmetyki znanych firm: „Heleny Rubinstein”, Cediba”, „Elisabeth Arden”, kupony najdroższych angielskich materiałów, nylonowe szczoteczki do zębów obok kremów „Palmolive”, oryginalne aparaty „Gillette” obok włoskich krawatów, najmodniejsze pończochy paryskie „bez szwu” obok krajowych wyrobów pokątnych spółdzielni czy warsztacików prywatnych produkujących imitacje kamei, sztuczną biżuterię, przybory do depilacji brwi i rzęs, pomoce kosmetyczne, grzebienie czy sznurowadła.
Warszawa, 9 marca
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Złamał mi się stary grzebień, kupiłem nowy w reprezentacyjnej państwowej drogerii, w Alejach Ujazdowskich, recte Stalina. Dziś rano próbowałem się nim uczesać. Poraniłem sobie dotkliwie skórę na głowie, poorałem sobie czaszkę w krwawe bruzdy długich, konsekwentnych zadrapań. Spojrzałem jeszcze raz na grzebień — na oko zwykły, niczego sobie grzebień, nawet bardzo ładny, z plastiku, w seledynowomorskim kolorze. Kosztował 8 złotych, a więc drożej niż obiad klubowy w Klubie Literatów. Z tym że obiad można od biedy zjeść, grzebieniem zaś nie można się uczesać. Kaleczy. Czy producenci o tym wiedzą? Chyba tak, nic bowiem nie wskazuje na to, że mają czaszki ze stalowej blachy. Co zatem sprawia, że grzebienie, których produkcja jest łatwiejsza od traktorów, nie nadają się do użytku. (Czy i w jakim stopniu traktory nadają się do użytku, tego nie wiem i fakt mojej niewiedzy osłabia nieco efekt powyższego porównania).
Komuniści tłumaczą to zjawiskiem tak zwanego brakoróbstwa, czyli nieróbstwa w produkcji. Walczą z tym nawet bardzo ostro w zakładach produkcyjnych, w prasie, propagandzie, w radio, w filmie. Karzą dyscyplinarnie i w trybie karnym, organizacje partyjne grzmią, sądy działają. A mimo to domy są wadliwie budowane, ubrania źle szyte, kuchnie nie gotują, materiały się rozłażą, piece nie grzeją, stalówki nie piszą, meble się rozsypują, a grzebienie nie czeszą. [...] Jak zawsze, tak i tym razem komuniści określają tylko zjawisko, nie potrafiąc go wyjaśnić czym innym jak błędami praktyki. Winny — ich zdaniem — jest nieuświadomiony, bezideowy, nieodpowiedzialny, ziewający przy pracy robotnik, którego nie zdążyliśmy jeszcze wychować. W ostatecznej instancji, gdy inne eksplikacje zawodzą, winnym może być także wróg klasowy, który za pomocą wadliwego wyrobu grzebieni dąży do obalenia władzy ludowej. Natomiast nigdy nie przyjdzie komunistom myśl, że skoro takie ziewanie przy pracy i nieodpowiedzialność zjawiają się w skali ogromnej, ogólnonarodowej ekonomiki, to błąd może tkwić w teorii powołującej ten system gospodarczy do życia. Co to, to nie, wada jest gdzieś w praktyce, dzięki czemu winny jest zawsze ktoś najmniej ważny — w tym przypadku znudzony, obojętny, ziewający robotnik. Dlaczego robotnik ziewa — to nikogo nie obchodzi. Ostatecznie może dlatego, że go do ziewania namówił wróg klasowy.
Warszawa, 17 marca
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
Mówi się dużo o budowie Pałacu Kultury przez radzieckich ludzi i o ich czynach, że oni sami i tylko oni budują bardzo szybko.
A dlaczegóż się nie mówi, że na tej budowie pracuje 5000 Rosjan i 2000 Polaków i jeszcze boczne skrzydła oddano także Polakom do obróbki. Według mnie to co się mówi, to jest fałsz, bo ja pracuję na budowie i widzę, że jeden Polak zrobi tyle co czterech Rosjan, a dlaczego nie docenia się polskich bohaterów pracy PKiN?
Wy ich wywyższacie, a ich ludzie o Polakach źle się wyrażają i mówią, że tylko Rosjanie żyją kulturowo i mieszkają w ładnych domach, a Polacy w budach takich, jak u nich psy.
Dlaczego robotnik rosyjski może zarobić 2 razy tyle co Polak? Ja uważam jak przyjaźń i braterstwo, to tego być nie powinno. Pracuję tam jako technik i widzę dziejącą się niesprawiedliwość.
Warszawa, 24 marca
Księga listów PRL-u, [t. 1]: 1951-1956, wybór tekstów i oprac. merytoryczne Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2004. [zachowana oryginalna pisownia listów]
Dziś prze południem rozważałem Warszawę z okien autobusu i poczułem nagły przypływ sympatii dla komunistów. Jakkolwiek by nie mówić — Warszawa stoi, potwierdzając tym prawdę frazesu „dźwignęliśmy stolicę z ruin”. A dziesięć lat temu nie było Warszawy. To jest coś, taka czy inna, ale jakaś jest. To, co kumulowały całe pokolenia — wielkie miasto, komuniści potrafili odtworzyć w ciągu dekady.
Co się zaś tyczy urody architektonicznej miasta, to Warszawa będzie kiedyś piękna, już widać jej przyszłe piękno. Trzeba jedynie podkreślić z siłą, iż będzie piękna wbrew ludziom, a nie dzięki ludziom, albowiem piękno jest pochodzenia metafizycznego i powstaje najczęściej nie wskutek zamysłów ludzkich, lecz na skutek istnienia tych wszystkich sił w bycie, które krzyżują zamysły ludzkie; a więc jest wartością samoistną. Piękno Warszawy dadzą kiedyś dzisiejsze, zaciekłe walki chasydów komunistycznej kultury ze wszystkim, co nie ich. Ponieważ to wszystko, co nie ich, opiera się równie zaciekle chasydom, w architekturze zaś trudno o doraźne zmiany formalne, przeto gradacja brzydactw żądanych przez socrealistycznych fanatyków zmienia się nieustannie. A więc buduje się ciągle nowe brzydactwa, tylko z każdym rokiem inne.
W tej różnorodności tkwi piękno. Gdyby chasydzi zdołali ustalić swą własną jednolitość, wtedy Warszawa stałaby się koszmarem, mimo że chasydzi śliniliby się z dumy, wierząc, że budują piękną Warszawę. Dziś chasydzi rwą sobie już brody z wściekłości, widząc różnolitość Warszawy, upatrują w tym jej estetyczną klęskę. Nie rozumieją, że w tej różnorodności leży zwycięstwo, klęska zaś jest tylko ich klęską, klęską chasydzkiego uniformizmu. No, ale dlatego są chasydami, żeby nie rozumieć...
Warszawa, 29 marca
Leopold Tyrmand, Dziennik 1954, wersja oryginalna, Warszawa 1999.
W roku ubiegłym wisiały krzyże w szkole, a w tym roku zostały usunięte, dlaczego? Większość naszych dzieci, to dzieci wyznania katolickiego, a więc żądamy kategorycznie, aby godło, którym jest krzyż widniał tam, gdzie dzieci nasze spędzają nieraz więcej jak połowę dnia. Opieramy nasze żądanie na Konstytucji. W przeciwnym wypadku kłamstwem jest cała Konstytucja. W imieniu matek szkoły przy ul. Rajgrodzkiej, zwracam się z gorącą prośbą o interwencję. W przeciwnym wypadku dzieci nie pójdą do szkoły dotąd, aż krzyże nie zostaną powieszone.
Augustów, 11 września
Księga listów PRL-u, [t. 1]: 1951-1956, wybór tekstów i oprac. merytoryczne Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2004. [zachowana oryginalna pisownia listów]
W sierpniu 1955 roku w Polsce zdarzyło się coś niesamowitego i nieprzewidzianego; został zorganizowany Światowy Młodzieżowy Festiwal Pokoju i Przyjaźni. Przyjechała młodzież z całego świata. W systemie, który wpuszczał przez granice tylko popleczników komunizmu, był to krok niesłychanie śmiały. […] Rząd w tamtym roku pozwolił na powiew wolności, trwający tyle, ile jedno uderzenie skrzydeł. Ruszyła potężna machina przygotowań; Polska komunistyczna miała pokazać się światu z najlepszej strony. Zewsząd ściągano do Warszawy najlepszych specjalistów. Najznakomitsi graficy i malarze, jak Tomaszewski czy Zamecznik, przyozdabiali miasto. Jak za dotknięciem różdżki, wypełniły się stołeczne półki sklepowe. Ludzie zaczęli zdobywać je szturmem; nigdy nie widziano naraz takiego przepychu. Z najdalszych krańców Polski zgarnięto, co tylko było do wzięcia, i przywieziono do Warszawy. Nadeszło piętnaście niezapomnianych dni zabaw, defilad i bankietów.
[…]
Ulice Warszawy pełne były młodzieży wszystkich ras, ale największą fascynację wzbudzali Murzyni. Wielu ludzi nigdy nie widziało czarnego człowieka, nawet w kinie, i dzieci pytały, czy mogą dotknąć, a nawet skosztować takiego człowieczka z czekolady. Po latach kompletnej izolacji na piętnaście dni otworzono wrota na świat, choć w sposób kontrolowany. Dionizje.
Warszawa, 31 lipca–14 sierpnia
Piotr Osęka, Rytuały stalinizmu. Oficjalne święta i uroczystości rocznicowe w Polsce 1944–1956, Warszawa 2007.
Młodzież komunistyczna, która przyjechała z Zachodu, była swobodna, rozhasana, nie bojąca się wygłaszać swojego zdania, nieraz dalekiego, od obowiązującego u nas. Wrażenie do dziś pozostało. Włóczyłyśmy się z Zosią dzień i noc do rana. Wszystko działo się spontanicznie, nie wyreżyserowane! Młodzież biała i kolorowa tańczyła na ulicach, śpiewała i śmiała się!... U nas śmiech zaginął, a zwłaszcza w miejscu publicznym.
Warszawa, 31 lipca–14 sierpnia
Piotr Osęka, Rytuały stalinizmu. Oficjalne święta i uroczystości rocznicowe w Polsce 1944–1956, Warszawa 2007.
Dziś po południu, mając legitymację „gości honorowych” Festiwalu Młodzieży, poszłyśmy z Tulą na tzw. Stadion Dziesięciolecia za Wisłę. Z taksówki wysiadłyśmy na placu Trzech Krzyży, bo dalej nie puszczano. Szłyśmy w umiarkowanym i wątle owacyjnym tłumie widzów, gęstniejącym w miarę zbliżania się do mostu Poniatowskiego. W szpalerze widzów szły delegacje festiwalowe, widziane przez nas jako ręce, podnoszone co chwila z powitalnym potrząsaniem i ubarwione we wszystkie kolory skóry. Upalna pogoda, Wisła, co rzadkie – szafirowa. Plusk oklasków, okrzyki
Na stadion dostałyśmy się nie bez trudu, ale za to siedziałyśmy w cieniu, bo ta trybuna honorowa jest częściowo kryta, a długi już cień daszku padał aż na dolne rzędy, gdzieśmy siedziały. Stadion jest imponujący, na sto tysięcy widzów. Trybuny szczelnie zapchane, zdawały się wyłożone kolorową mozaiką. A że prócz letniej barwności szmatek wszystkim jako bilety wręczano kolorowe numerowane chustki i tymi chustkami wciąż powiewano – dawało to wrażenie, że ludzka mozaika mieni się i migocze w słońcu. Sam stadion, z delegacjami równie kolorowymi tak co do skóry, jak w strojach, też wyglądał nieludzko, jak zaczarowane jezioro kołyszących się barwnych fal. Słowem ludzkość w charakterze ornamentu, lecz ornamentu czego? I skąd w człowieku bierze się potrzeba stawania się ornamentem?
Warszawa, 31 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
„Trybuna Ludu”, 8 sierpnia 1955, cyt. za: Piotr Osęka, Rytuały stalinizmu. Oficjalne święta i uroczystości rocznicowe w Polsce 1944–1956, Warszawa 2007.
Jaki jest pożytek z oddanego ostatnio do użytku odcinka [trasy N-S] między alejami Jerozolimskimi a Stawkami? Mam na myśli przede wszystkim wybudowaną tam ostatnio linię tramwajową. Tramwaj idący przez martwą właściwie ulicę nie rozwiązuje trudności komunikacyjnych w Warszawie. […] Ułożone tory sprawiają na mnie wrażenie tandetnej roboty. […] Dziś już jeżdżące na oddanym do użytku odcinku trasy tramwaje dosłownie się wloką. Pustawe (w porównaniu z innymi liniami) w godzinach największego natężenia wagony nasuwają wątpliwość, czy tak bardzo konieczny był pośpiech, czy warto było budować prowizorkę, która nie tylko że nie usprawniła komunikacji tramwajowej w mieście, ale — śmiało mogę powiedzieć — jeszcze bardziej ją skomplikowała. „30” kursuje o wiele rzadziej, utrudniając jednocześnie komunikację z Pragą (przez most Śląsko-Dąbrowski). „27” i „29” nie dowożą pasażerów z Żoliborza do Śródmieścia. Tam raczej ludzie mają po co jechać, niż na pustą i niezabudowaną w przeważającej części trasę N-S. […] Żeby ulica żyła — nie wystarczy tylko puścić tramwaj. […]
W obecnym stanie odcinek trasy między ulicą Świętokrzyską a Stawkami nie tylko nie nadaje się do ruchu kołowego, ale nawet — i do pieszego. Warto by też wreszcie oddać do użytku lokale sklepowe na ul. Solnej.
Warszawa, 6 lutego
W sobotę o dwunastej w Auditorium Maximum UW nadano mi stopień doktora honoris causa na wydziale filologicznym. Byłam tak zażenowana nieoczekiwanie spadłym na mnie zaszczytem, że nawet nikomu nie przesłałam dostarczonych mi przez uniwersytet zaproszeń. [...] Pojechała ze mną tylko Anna. Bardzo mnie speszył widok senatu w togach i biretach, a zwłaszcza, gdy i mnie tak przyodziano, bedel idący ze złotym berłem, w todze i birecie, stary, kościsty, wyglądał jak z obrazu Rembrandta. Nie wiem dlaczego, wszystko to mnie w końcu wzruszyło, a i sala była wzruszona, bo po raz pierwszy po wojnie senat wystąpił w togach i po raz pierwszy chór studencki zaśpiewał: „Gaudeamus”. Julian Krzyżanowski miał bardzo złe, wręcz fatalne przemówienie. Nie ma on żadnego stosunku do mojej twórczości ani żadnego o niej pojęcia. Toteż nic dziwnego, że ja po tak zawstydzająco złym przemówieniu dostałam wręcz piorunujące oklaski. [...] Lampka wina bardzo skromnie i godnie odbyła się w odrestaurowanym Pałacu Kazimierzowskim, gdzie pierwszy raz po wojnie byłam.
Warszawa, 21 marca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Byłyśmy w nowym pawilonie przy zbiegu Al. Jerozolimskich i Marszałkowskiej, między Alejami a Nowogrodzką. Na oczyszczonym po ruinach miejscu ogromny pawilon „uspołeczniony”, ale już robiony na wzór handlu krajów kapitalistycznych. [...]
Cały ten szklany Dom Towarowy (uprzejme sprzedawczynie) jest wynikiem konkurencji z odżywającym handlem prywatnym. Dopiero ta konkurencja zdolna była przekonać tzw. czynniki, że i handel uspołeczniony może być dobrze zaopatrzony w towary i atrakcyjny. Stworzono sztuczne współzawodnictwo sklepów, co nic nie dało; a współzawodnictwo rzeczywiste z potrzeb życia wynikające – stwarza cuda.
Warszawa, 7 lutego
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
O wpół do 9 rano na uroczystości 140-lecia Uniwersytetu Warszawskiego i 150-lecia jego wydziału prawa (1808). Musiałam się ubrać w togę i biret. Kolorowy orszak z rektoratu obszedł wszystkie dziedzińce w drodze do Auditorium Maximum. 50 uniwersytetów zagranicznych przysłało swoje przedstawicielstwa. Rewia średniowiecznych i XVI-wiecznych strojów. Niektóre togi i birety fantastycznie piękne. Udzielono 10 doktoratów honoris causa. Przepyszne twarze profesorów zagranicznych. Najpiękniejsze stroje przedstawiały uniwersytety: Hamburg, Praga, Genewa, Wiedeń. Wielu rektorów cudzoziemskich. Rektor z Istambułu był w todze białej ze złotowzorzystymi szlakami. Helsinki – plisowany cylinder i opończa purpurowa w rodzaju płaszcza kawalerów maltańskich. Curiosum – z polskich wyższych uczelni składali adresy dwaj księża, rektorzy Akademii Teologu Katolickiej i Akademii Teologii Chrześcijańskiej. Byli w togach fioletowych. Z państw „obozu socjalistycznego” tylko Polska, Niemcy (NRD – Berlin, Jena, Lipsk, Halle, Getynga) i Czesi byli w togach. Rosja, Bułgaria, Rumunia, Jugosławia, Chiny i Mongolia wystąpiły w marynarkach. Gdy się widowiskowa część skończyła – wróciłam do domu, w tym pochodzie szłam z prof. Maverem.
Warszawa, 14 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Wieczorem na szóstą do Związku z rękopisem „Pożegnania z Conradem”’.
Nieoczekiwane, imponujące wrażenie. Sala nabita, mnóstwo ludzi na korytarzu, podobno drugie tyle odeszło nie mogąc się docisnąć nawet na korytarz. Ogromna rozpiętość wieku – od młodzieży (bardzo licznej) do starców siwobrodych. Słuchali jak chyba nigdy.
Młodzież po odczycie podchodziła z kwiatami, moc kwiatów nadostawałam. Ale najbardziej dumna byłam, że nic mnie ani na mgnienie nie zawiodło, choć tak już dawno nie występowałam publicznie. Nie waliło mi serce, nie miałam tremy, głos mi służył cały czas młody i gładki. Z pozoru tylko czytałam, w gruncie rzeczy mówiłam z większą swobodą niż kiedykolwiek. I nie bez przyjemności nasłuchałam się jeszcze komplimentów, że młodo, że ślicznie, że tak dobrze wyglądam itp.
Wróciłam skrzydlata i uszczęśliwiona.
Warszawa, 13 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Wystarczyło nieoczekiwanego mrozu (zawsze jest nieoczekiwany), aby życie kraju uległo częściowemu sparaliżowaniu. Wskutek zatorów kry na obszarze Warszawy stan wody w Wiśle spadł do 76 cm. Zabrakło wody w filtrach, niedostosowanych do tak niskiego stanu wody. Grozi niemożność opalania domów – brak wody w kotłach. Wygaszono neony, zapowiadają wygaszanie światła w ogóle. Nie tylko w Warszawie, ale nawet w Komorowie wykupiono w kioskach wszystkie zapasy świec. Przestały częściowo kursować autobusy i trolejbusy, spóźnienia wielogodzinne na kolejach. Grozi zamknięcie szkół. Słowem przy naszym prześwietnym rządzie mamy bez wojny – skutki wojny.
Warszawa, 10 grudnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Wczoraj Wisła pokazała swe groźne oblicze w Warszawie. Woda zalała tory kolejowe elektrowni na Powiślu, Płytę Czerniakowską i doszła aż do schodów Stadionu Dziesięciolecia. Wieczorem na brzegach rzeki i na mostach tłumy ludzi przyglądających się fali kulminacyjnej przechodzącej przez Warszawę. Stałem na moście Poniatowskiego i obserwowałem ze zgrozą siłę rwącego żywiołu.
Warszawa, 1 sierpnia
Mieczysław F. Rakowski, Dzienniki polityczne 1958–1962, Warszawa 1998.
Upał ogromny – ze 30 stopni w cieniu. Piszę kołysankę, wieczorem idę na koncert. Forsy nam starczy na parę miesięcy, stworzono mi więc, co mnie wciąż frapuje, osobliwą karę: życie w łagodnej próżni, w samym środku gotującej się jak kocioł Warszawy. Jak długo można żyć i pisać bez społecznego odzewu, dla siebie, po klasztornemu […]? Oto jest pytanie – jak długo? Jednak w okresie stalinowskim w Krakowie było mi łatwiej – miałem swoje środowisko, zaplecze, przyjaciół. W Warszawie jest demoniczniej, bardziej po Sowiecku. Ale cóż: żyć trzeba!
Warszawa, 8 czerwca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Służewiec popołudniowy to najpiękniejsza dzielnica Warszawy. Daleko piekielnie, sklepów nie ma, ale domy – cudo, szklane domy. I jakaż pespektywa – nawet Pajac Kultury ładnie stąd wygląda.
Warszawa, 14 czerwca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Piszę w Wigilię – deszczową i mglistą. […]
Grudzień deszczowy, mglisty, smutny, mania świąteczna w pełni. Trzeba to odbyć, nie ma rady […].
No – rodzina przyszła, idę na wilię, jutro będę pisać dalej.
Dopisuję parę słów po wilii. Było troszkę smutno, trochę nudno – jakaś za bardzo świecka jest dziś wigilia – może przez stałą obecność radia, płyty itd. Dostałem w prezencie ostatnie wydanie pism Norwida – trzeba go będzie poczytać, bo w gruncie rzeczy mało kto go dobrze zna. Jest wieczór – Warszawa świętuje, obżera się, ta nowa Warszawa, którą niezbyt lubię – ale innej już nie będzie, przynajmniej za mojego życia. To śmieszna rzecz płakać nad tym, że przeszłość minęła – tylko że w Polsce poszczególne okresy tak są od siebie różne, że aż staje się to absolutne – jakaż tu może być ciągłość pokoleń i kultury? Niewesołe – ale prawdziwe.
Warszawa, 24 grudnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Łaziłem trochę po mieście – bardzo jest w święta osobliwie: ogromne, zupełnie bezludne bloki, taki jakiś nowoczesny Utrillo. W kościołach kolorowe szopki, sporo ślubów i chrzcin, od czternastej za to już zupełna przyprószona śniegiem pustka. Wszyscy żrą w domu albo oglądają telewizję.
Warszawa, 25 grudnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
A tu widzę wyraźnie, że plajta gospodarcza wcale nie ustąpi. Wprawdzie trwają intensywne roboty miejskie – koło nas wszystko rozkopane i całe noce borują Trasę Łazienkowską, wprawdzie rynek jest na pewno lepiej zaopatrzony (jedzenie), ale wciąż nasuwa się pytanie, kto za to wszystko będzie płacić?! Owszem, buduje się olbrzymie hotele, w Warszawie ma to nawet robić trzystu szwedzkich robotników (na rogu Marszałkowskiej i Al. Jerozolimskich), także w Łodzi przy dworcu rośnie ogromny hotel – a więc Gierek po latach rozumie to, czego nie pojmował durny Kliszko. Ale Polska ma garb, ciężki garb, w postaci ogromnego, nienowoczesnego i nierentownego przemysłu, który zbudowano idiotycznie przez te dwadzieścia siedem lat. Budowano go pod kątem politycznym, a dziś wali się on na nas zgoła ekonomicznie. Co z tym zrobić, jak to zreformować? Reformy takie mogłyby być drastyczne: któż się ośmieli zamknąć warszawską hutę i wysłać robotników na trawkę?! Sami ukuliśmy naszą klatkę, z którą się teraz szarpiemy!
Warszawa, 15 lutego
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Wiosna prawdziwa! Naokoło nas zupełnie nowa Warszawa, w ogóle ledwo można wyjść z domu, bo Trasa Łazienkowska wręcz opływa nasz dom. Olbrzymie wykopy, buldożery, dźwigi, Z Al. Ujazdowskich widać bloki na Saskiej Kępie – impreza jest wielka, Gierek wsadził w nią ambicję, szkoda tylko, że tyle zieleni zniszczą: całą Agrykolę (sportową), okolice stadionu na Łazienkowskiej. Mam nadzieję, że tego wszystkiego nie spartolą, to już byłoby okropne. Co prawda z komuchami nigdy nic nie wiadomo.
Warszawa, 9 kwietnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Jesteśmy przed 1 Maja, miasto już udekorowane, Gierek wyłazi ze skóry, żeby zrobić z Warszawy „drugie Katowice”. Trzeba przyznać, że ruch tu jest jak diabli, aż mi się serce do tego rwie, bo przyznać, że ruch tu jest jak diabli, aż mi się serce do tego rwie, bo zawsze krzyczałem o plaże i tereny zabawowe nad Wisłą, a oni to robią niezwykle szybko, za Gomułki ani się o czymś podobnym śniło. Koło nas też praca wre, Aleje Ujazdowskie już jutro będą otwarte, tunel pod nimi gotowy, zarys Trasy Łazienkowskiej w stronę Myśliwieckiej już wyraźny. Jutro też oddają do użytku podziemne przejście pod Krakowskim Przedmieściem, na wprost Uniwersytetu. A do tego ogromne roboty przy budowie Dworca Centralnego, dzielnice mieszkaniowe rosną, stare się burzy (mój kochany Targówek!), hotel szwedzki się wykańcza, inne w przygotowaniu, trasa na Woli w budowie etc. Robi wszystko, żeby przekonać i zjednać ludzi.
Warszawa, 28 kwietnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Na program telewizyjny trudno patrzeć — jakieś wariactwo z rocznicą „wyzwolenia Warszawy”. Szlag mnie trafia! Nie wyzwolili Warszawy, kiedy byli w niej ludzie, kiedy walczyła i ginęła cała nasza cudowna młodzież. Mogli przecież to ginące miasto w mękach i krwi ludzkiej uratować. Co „wyzwolili”?! Gruzy i martwe miasto, spalone przez niemieckich zbrodniarzy. Po co więc te wielkie „rocznice”! Rzygać się chce, słuchając tego wszystkiego. Dekoruje się flagami domy — te stare, które cudem uniknęły zniszczenia i te nowe, postawione na gruzach Warszawy na miejscu wypalonych szkieletów domów — świadków teutońskich zbrodni i obojętności tych, którzy na to patrzyli. Widzieli powolne konanie i śmierć tego pięknego, bohaterskiego miasta, i śmierć tysięcy ludzi!
Warszawa, 16 stycznia
Teresa Konarska, dziennik w zbiorach Ośrodka KARTA.
Przyjaciele dostali mieszkanie na [ulicy] Puszczyka 20. Co to była za radość — jakby Pana Boga złapali za nogi i trzymali bardzo mocno! I oczywiście była chata na Sylwestra, a my […] mieliśmy dowieść „szkło” w postaci dwóch butelek wódki i wody mineralnej. Umówiliśmy się o piątej po południu w mieszkaniu mojej mamy na ulicy Nowotki, czyli jak mówiły okoliczne dzieciaki — na Nowotkach. Mój zapobiegliwy dzisiejszy mąż po dokonaniu na Królewskiej, gdzie mieszkał, wstępnej oceny warunków atmosferycznych i stanu komunikacji miejskiej, postanowił przyjść po mnie już o piętnastej (bez uprzedzenia, bo na telefon czekało się w Śródmieściu ponad dwadzieścia lat i wciąż byliśmy bez szans). Stawił się z bukietem cyklamenów z okazji rocznicy naszego poznania, zawiniętym szczelnie w cztery papiery i całym zapasem „szkła” na Sylwestra. Już o 15.30 rozpoczęliśmy pieszy marsz na plac Wilsona (tak mówili starzy warszawiacy, bo oficjalnie był to plac Komuny Paryskiej), gdyż z tego miejsca odjeżdżał na Ursynów (teoretycznie) pospieszny autobus „A”.
Brnęliśmy przez coraz wyższe śniegi. O godzinie 20.00 autobusu jeszcze nie było i podjęliśmy męską decyzję, że w ramach surwiwalu naruszymy „szkło”. Wtedy poraz pierwszy i ostatni w życiu piłam wódkę „z gwinta” pod kaloryferem (czynnym!) jednego z pobliskich domów. Woda mineralna w szklanych butelkach dawno zamarzła, ale na szczęście nie wybuchła. O dziewiątej wieczorem przyjechał autobus. Nikt już nie wierzył, że to możliwe, i gdy się pojawił, byliśmy przekonani, że to fatamorgana śnieżna. Zostałam wepchnięta z tłumem do środka, okulary zaparowały i mój partner z oddali rozpaczliwie krzyczał: „Basiu — jesteś?” Byłam i nawet siedziałam, wepchnięta w fotel, z dwójką obcych dzieci na kolanach. Tak „uziemiona” jechałam, co było szczytem komfortu w porównaniu do sytuacji pań, które w długich sukniach próbowały zatrzymywać — jak taksówkę — pługi śnieżne. Niektórym nawet się udawało. Na placu Dzierżyńskiego kierowca po raz pierwszy stanął, tłum oczekujących rzucił się na autobus, czego nie wytrzymała jedna z szyb. Niedzisiejszy Pan Kierowca, który przejawiał pełną determinacji obywatelską postawę i zamierzał jednak, pomimo wszelkich trudności, dotrzeć na Ursynów, wspierany przez pasażerów (napisali mu oświadczenie, że to nie on tę szybę stłukł), ruszył dalej i dowiózł nas do samego Ursynowa. O godzinie 23.55, a więc po niemal dziewięciu godzinach podróży z Muranowa na Ursynów, stanęliśmy pod klatką na Puszczyka 20.
Warszawa, 31 grudnia
Maciej Mazur, Czasoprzewodnik. 33 lata na Ursynowie, Warszawa 2010.
Następnie „Koszyki”. Były cytryny — zamówiłam sobie miejsce w kolejce, ale w międzyczasie pani, za którą stałam, zrezygnowała i wyszła, wobec czego straciłam kolejkę i cytryn nie dostałam. Na całej przestrzeni „Koszyków” kłębi się i miota rozpaczliwie tłum. Kolejki do poszczególnych stoisk krzyżują się: pani, która stoi w kolejce po jajka, stoi koło pana, który stoi w kolejce po wódkę (którą mają przywieźć „koło południa”!). Ludzie biegają od kolejki do kolejki, żeby w ogóle coś dostać. „Wystałam” w kolejce jajka (II gatunek, malutkie, po 5,50 za sztukę!), biały chudy ser, masło roślinne i — o dziwo — śmietankę.
Warszawa, 21 lipca
Teresa Konarska, Dzienniki (maszynopis w zbiorach Archiwum Opozycji Ośrodka KARTA), [cyt. za:] Karnawał z wyrokiem, wybór i oprac. Agnieszka Dębska, Warszawa 2005.
W ostatnim dniu dyrekcji Hanuszkiewicza odbyła się ostatnia przezeń wyreżyserowana w Narodowym premiera Śpiewnik domowy [Stanisława Moniuszki]. Zakończyła się wielką owacją na rzecz odchodzącego dyrektora […]. Czyż mógł o czymś takim marzyć Hanuszkiewicz, kiedy w 1968 roku w atmosferze infamii obejmował dyrekcję Narodowego, zwolnioną przez wyrzuconego po Dziadach z hukiem Dejmka.
Warszawa, 31 grudnia
„Nowy Zapis”, nr 2/3, 31 grudnia 1982, cyt. za: Teatr drugiego obiegu. Materiały do kroniki teatru stanu wojennego 13 XII 1981–15 XI 1989, oprac. i red. Joanna Krakowska-Narożniak, Marek Waszkiel, materiały zebrał zespół pod kierunkiem Marty Fik, Warszawa 2000.
Po konsultacji i przy współudziale Wydziału Kultury Urzędu Miasta st. Warszawy, z repertuaru Teatru Dramatycznego usunięto dramat Stefana Żeromskiego Róża, w adaptacji i reżyserii Macieja Wojtyszki. […] Mimo zabiegów cenzorskich, jak również starań twórców spektaklu, pragnących wyeksponować przesłanie o konieczności i racji pracy u podstaw, a nie postawy romantyczno-rewolucyjnej, problematyka sztuki uniemożliwiła sytuowania jej w ścisłych historycznie ramach, co stwarza niebezpieczeństwo wielu współczesnych skojarzeń, a tym samym zachodziła obawa przed możliwością niepożądanej reakcji widzów na sceniczny przekaz dramatu Żeromskiego.
Warszawa, 5 lipca
AAN – GUKPPiW, t. 1772, cyt. za: Teatr drugiego obiegu. Materiały do kroniki teatru stanu wojennego 13 XII 1981–15 XI 1989, oprac. i red. Joanna Krakowska-Narożniak, Marek Waszkiel, materiały zebrał zespół pod kierunkiem Marty Fik, Warszawa 2000.
Najpierw pojechałem do centrum. Tutaj rzucili między lud bezkartkową czekoladę. Widziałem warszawskiego łyczka dumnie niosącego przed sobą kilka tabliczek. Skonstatowałem, że nic tu po mnie i wróciłem na Żoliborz. Z autobusu wyproszono pasażerów na ulicy Stołecznej, dalej do placu Wilsona musiałem pójść pieszo.
Na placu zobaczyłem tłum ludzi z transparentami. Tłum rósł w oczach. Na jego czele widziałem młodych ludzi, w tym dziewczęta niosące przez całą szerokość ulicy transparent z jednym hasłem: UWOLNIĆ POLITYCZNYCH. Dużo było ludzi starszych. Nie było widzów, bo chodniki też zostały zajęte przez manifestantów. Jedynie z balkonów i okien płynęły słowa i gesty poparcia. Czerwone autobusy i tramwaje utknęły w tłumie. Przyłączyłem się do pochodu. Szliśmy ulicą Słowackiego w kierunku północnym, całą szerokością jezdni. Ktoś powiedział, że pochód nasz kieruje się do Huty „Warszawa”. Młodzi wspinali się na mury domów i zrzucali z nich czerwone flagi. Ludzie natychmiast reagowali: „Nie robić tak!” Kamery, kamery, aparaty fotograficzne pstrykały bez ustanku. […]
Milicji nie było widać, aż dopiero przy skrzyżowaniu Słowackiego ze Stołeczną była blokada. Stali w poprzek ulicy rośli zomowcy z tarczami i tymi słynnymi cholernie długimi pałami. Młodzież miała przyjąć na siebie pierwsze razy — tak to zostało pomyślane. A że droga do Huty została zablokowana, pochód skręcił w ulicę Stołeczną.
Po piętnastu minutach marszu pojawiła się kolejna zapora na kolejnym skrzyżowaniu Stołecznej z Krasińskiego. Skręciliśmy na prawo w Krasińskiego. Ludzi przybywało. Ktoś z tłumu powiedział, że jest nas 20 000. Mnie się wydawało, że nawet więcej — tyle narodu! Ulica Krasińskiego prowadzi na Powązki, ale ludzie chcieli skręcić w ulicę Broniewskiego. Tędy też można przejść do Huty. Tam stał następny kordon zomowców. Zobaczyłem, jak z milicyjnych samochodów wyskakiwali kolejni, by w pośpiechu zablokować niezabudowane tereny. Tłum stanął. Rozpoczęły się negocjacje. Wiele osób usiadło na ulicy w oczekiwaniu co dalej. Bałem się, że będzie pałowanie.
Po godzinie nastąpiło samorozwiązanie pochodu, a szczegółów dowiedziałem się z radia BBC. W wywiadzie [rzecznik rządu Jerzy] Urban komentował to tak: „Grupa wyrostków pokręciła się z godzinę po bocznych ulicach Żoliborza”.
Warszawa, 1 maja
Krzysztof Jastrzębski, Wspomnienia żoliborskiego antykwariusza, Warszawa-Puławy 2009.
[Podczas wizyty w Warszawie Willy'ego Brandta 6–7 grudnia 1985 roku] Słowa takie jak „opozycja”, „Wałęsa”, a nawet „Solidarność” nie wyszły z jego ust. Zdania formułował tak ostrożnie, jakby w domu powieszonego nie wolno było mówić o sznurze.
13 grudnia
Zbigniew Gluza, Dekada polsko-niemiecka, „Karta” nr 39, 2003.
Wieszamy transparent na budynku „Horteksu” na placu Konstytucji, na kilka dni przed X Zjazdem PZPR. Miejsce wydaje się idealne. [...] Dużym atutem jest tylko jedno wyjście na dach. Postanawiamy je tak zablokować, aby jak najdłużej uniemożliwić zdjęcie naszego transparentu. [...] Posłużyła nam do tego puszka z mielonką wołową, bateria, dwa druciki i taśma izolacyjna. Całość po zmontowaniu wyglądała przerażająco. Aby nie było wątpliwości, doczepiliśmy kartkę — „Uwaga! Grozi wybuchem!”.
Przed 16.00 wchodzimy na dach. [...] Przy przerzucaniu transparentu za gzyms napotykamy olbrzymie trudności. Niech szlag trafi to monumentalne, stalinowskie budownictwo! [...] po dziesięciu minutach szarpaniny przerzucamy transparent poza gzyms. Całe szczęście, że były długie lonty! Jeszcze tylko zamocowanie paczek z ulotkami i „minowanie” włazu, który okazuje się zwykłą pokrywą leżącą na wejściu na dach. [...]
Po piętnastu minutach spadają pierwsze ulotki. Odzew przechodniów jest nadspodziewany. Wciskają się pod rusztowania, wyciągają spod desek kartki, a widząc wiszące pod gzymsem paczki czekają, aż spadną następne. [...]
O 16.30 rozwija się transparent, z którego wylatuje dodatkowo 3 tysiące ulotek. Na transparencie napis: „Widmo komunizmu krąży nad światem”, poniżej olbrzymi czerwony upiór przerysowany z plakatu Afgańskiego Ruchu Oporu i podpis: „Solidarność z Afganistanem — Grupy Oporu”. Robi się już minifestyn. Gromadzi się coraz więcej ludzi, którzy śmieją się pokazując na transparent. Ulotki w dalszym ciągu spadają. [...]
Po kilku minutach przyjeżdża milicja. Transparent jednak wisi nadal. To znaczy, że boją się naszej puszki z wołowiną i nie wychodzą na dach. Na ulicy coraz więcej ludzi i milicji. Jakaś dziewczyna woła roześmiana do matki, pokazując na transparent: „Zobacz, to Grupy Oporu!”.
[...] Ponad pół godziny później SB podejmuje desperacką próbę zerwania transparentu z pobliskiego okna. Po kilku podejściach próba się udaje. MO wejdzie na dach dopiero po dwóch godzinach, gdy specjaliści „rozminują” wołowinę. [...]
Ogółem rozsypanych zostało ponad 10 tysięcy ulotek. W miejscach ich większej koncentracji pojawili się podobno panowie w eleganckich garniturach i nie zważając na docinki ludzi, starannie zamiatali chodniki. Nareszcie jakaś uczciwa praca.
24 czerwca
Krzysztof Frydrych, Grupy Oporu, „Karta” nr 37, 2003.
W okolicach węgierskiego i czeskiego ośrodka kultury mamy zawiesić transparent: Uwolnić Petra Pospichala i Zsolta Keszthelyi [Węgra skazanego na 3 lata za odmowę służby wojskowej z przyczyn politycznych], pod tym gołąbek WiP i podpis: „Wolność i Pokój”. Mamy również rozrzucić 10 tysięcy ulotek na ich temat. [...]
Postanawiamy wykorzystać budynek „1001 Drobiazgów” przy hotelu „Forum”. Dwa dni przed naszą akcją „Solidarność” ogłasza gotowość strajkową i akcje ulotkowe w proteście przeciw podwyżkom cen. Na ulicach pojawiają się patrole MO i SB w cywilu. W Śródmieściu SB łazi całymi stadami. [...] W innej sytuacji odłożylibyśmy akcję na inny termin. Dopinguje nas jednak to, że mają być korespondenci zagraniczni i inni goście WiP. Nie chcemy sprawić zawodu. Rezygnujemy jednak z wieszania przewieszek z ulotkami. Muszą wystarczyć te z transparentu — 4 tysiące.
Mamy kłopoty z kłódką przy próbie zamknięcia włazu. Po krótkiej szarpaninie zostawiamy właz otwarty i biegniemy do wyjścia. Na dole zaniepokojeni spoglądamy na nierozwinięty transparent, który zawisł nietypowo tworząc literę „V”. Po chwili ulga — rozwija się i lecą ulotki. Jest dokładnie 15.30, tak jak było umówione.
Cały chodnik pokrywa się ulotkami. Zasypani nimi milicjanci nie interweniują i ze spokojem (a raczej z rezygnacją) przyglądają się licznym przechodniom podnoszącym je i czytającym. Część ulotek dociera nad okoliczne rondo obsypując milicjanta kierującego ruchem. Zaskoczony, nic nie rozumiejąc, patrzy w bezchmurne niebo.
Transparent wisiał około dwudziestu minut. Tego samego dnia o akcji mówiły: RWE, Głos Ameryki, Paryż, a nawet Radio Swoboda. Po jakimś czasie uwolniono Petra Pospichala. Nie liczyliśmy, że pomoże w tym nasza akcja. Chcieliśmy jedynie, aby człowiek ten miał świadomość, że w innym kraju ktoś się upomina o jego prawa.
3 kwietnia
Krzysztof Frydrych, Grupy Oporu, „Karta” nr 37, 2003.
Z okazji święta 11 listopada mamy zawiesić transparent: Jeszcze Polska nie zginęła... Od «Solidarności» do Niepodległości — Grupy Oporu „Solidarni”, o powierzchni blisko 25 metrów kwadratowych. [...] zapada decyzja przeprowadzenia akcji na rogu ulic Marszałkowskiej i Wilczej.
9 listopada około 14.00 trzy osoby uczestniczące w akcji wchodzą z całym majdanem na dach. Po krótkich przygotowaniach przerzucają zwinięty transparent za balustradę i gzyms [...] Teraz następuje „minowanie” włazu. Zawieszamy puszkę z napisem: „Dotknięcie grozi wybuchem”. W puszce, oprócz różnych śmieci, zostawiamy liścik: „Tym razem was oszczędziliśmy”. Właz zostaje zamknięty na naszą kłódkę. [...]
Transparent rozwinął się o 14.35, „wypluwając” tysiące ulotek na zaludnioną ulicę. Po pewnym czasie lecą ulotki z przewieszek. [...]
Po blisko 40 minutach obserwujemy ze zdumieniem, jak pod budynek zajeżdża na sygnale potężny strażacki magirus. Przez długi czas manewruje, nie mogąc znaleźć właściwego miejsca do wysunięcia drabiny. Przeszkadzają mu przewody tramwajowe. Zastanawiamy się, co spowodowało, że milicja dała się po raz kolejny nabrać na naszą atrapę bomby. Kolega przypomina sobie, że do puszki wrzucił magnes. Milicjanci, nie mogąc się dostać na dach, usiłowali zerwać transparent z okien. Po kilku nieudanych próbach wezwali na pomoc strażaków. Wreszcie w kierunku transparentu wysuwa się automatyczna drabina, po której bardzo powoli i dostojnie zaczyna się wspinać strażak. Dochodzi do transparentu, patrzy, patrzy, patrzy i bardzo powoli i dostojnie zaczyna schodzić w dół. Na dole wszystko podziwia spory tłum. Dwóch ubeków, najwyraźniej zbulwersowanych postawą strażaka, bierze toporki i wspina się w górę. Tam odrąbują na oczach rozbawionej publiczności transparent, który spada — po 85 minutach siania niepokoju.
Przez dwa dni zachodnie rozgłośnie trąbiły o naszej akcji, podając coraz to nowe szczegóły. „Tygodnik Mazowsze” skomentował cały nasz wysiłek jednym, krótkim zdaniem. Jak zwykle zresztą.
9 listopada
Krzysztof Frydrych, Grupy Oporu, „Karta” nr 37, 2003.
Transparent o treści: „Uczyńmy wszystko, aby nasz 11 XI był już jutro. KPN” [decydujemy się zawiesić] na rogu ulic Zielnej i Próżnej.
10 listopada około 14.20 dwóch [członków Grup Oporu „Solidarni”] wchodzi na klatkę 10-piętrowego wieżowca. Podczas szamotaniny z opornym skoblem [wejścia na dach] „Czeczunia” kaleczy się w rękę. [...] Przygotowaniom na dachu przygląda się trzech facetów remontujących elewację pobliskiego budynku dawnej „Pasty”. W pewnym momencie dwóch z nich znika. Przy zapalaniu lontów nowe kłopoty. Krew cieknąca ze skaleczonego palca moczy zapałki i lonty. Wreszcie nasączone sznurki zatliły się. Transparent zostaje przywiązany do piorunochronu. Jeszcze podpalenie lontów świecy dymnej i petard — i odwrót. [...] Szybkie zniknięcie dwóch robotników wydaje się dość podejrzane. I rzeczywiście. Milicja zjawia się na sygnale już po pięciu minutach od chwili rozwinięcia się transparentu. Mijamy się z pędzącą nyską na przejściu dla pieszych.
Ulotki z transparentu zasypują ulicę Próżną. Transparent zasłonił okna na trzech piętrach. Na dziesiątym piętrze otwiera się okno i słychać histeryczny krzyk: „Co to jest? Co się stało?!”. Lokatorka mieszkania, w którym zrobiło się nieoczekiwanie ciemno, wpadła w lekką histerię. Szarpie płótno, próbując odsłonić okno. Za chwilę ulicą wstrząsa potężna detonacja. To eksploduje pierwsza petarda. Na ruchliwej ulicy robi się cicho. Wszyscy szukają miejsca wybuchu i dostrzegają transparent. Jest on już nieco zmieniony. Przerażona właścicielka mieszkania wycięła sobie w nim okienko. Wygląda to przedziwnie — poruszająca się głowa w środku rozwiniętego transparentu. Przynajmniej zrozumiała, co się stało, i przestała wrzeszczeć. Teraz obserwuje z okna (z transparentu?) zajeżdżające pod budynek milicyjne samochody. Eksploduje druga petarda i zaczyna działać świeca dymna.
Po piętnastu minutach od momentu rozwinięcia transparent zostaje zdjęty.
10 listopada
Krzysztof Frydrych, Grupy Oporu, „Karta” nr 37, 2003.
Transparent przeciwko referendum [dotyczącemu reformy gospodarczej] dał nam się we znaki najbardziej ze wszystkich do tej pory rozwieszonych. Akcję zaplanowano początkowo na 23 listopada. W tym dniu uczestnicy akcji nadaremnie wyczekiwali na poprawę pogody. Prawie cały dzień padało, co uniemożliwiało ulotkowanie. [...]
[...] przerzucamy nieszczęsny transparent na Bródno. Chcemy go wywiesić 26 listopada o 7.00, gdy ludzie będą jechać do pracy. Po 6.00 okazuje się, że nasz kolega nie dostarczył „na lokal” nożyc do cięcia kłódek. Dzwonimy do niego do domu, podrywając z łóżka całą rodzinę, i dajemy wyraz naszej goryczy. Na zaplanowaną akcję jest już za późno. Na ulicach prawie pusto.
Kolejny raz przewozimy transparent. Zjawia się „winowajca” z nożycami. Sprawdzamy możliwość wywieszenia na placu Dzierżyńskiego. Po oględzinach miejsca pomysł odpada. Po raz kolejny dochodzimy do wniosku, że w Warszawie jest niewiele miejsc dla tego typu akcji. Zapada decyzja „wzięcia siłą” klapy na Grójeckiej. O 13.30 trójka „wieszaczy” wchodzi do budynku. Klapa okazuje się tym razem otwarta. Sprawnie przygotowany do wywieszenia transparent z podpalonymi lontami wędruje za krawędź dachu. Jeden z wieszających jest zmuszony położyć się w kałuży. Jeszcze przywiązanie lin do kominów i odwrót. Klapa zostaje zamknięta na naszą kłódkę. Żadne drzwi się nie otworzyły, nikt niczego nie zauważył.
Wielka ulga, że pozbyliśmy się fatalnego, zauroczonego transparentu, a po piętnastu minutach — gorycz porażki. Lonty z jednej strony najwyraźniej zgasły i transparent nie rozwinął się. Z żalem patrzymy na tłum na ulicy i świecące tego dnia słońce.
26 listopada
Krzysztof Frydrych, Grupy Oporu, „Karta” nr 37, 2003.
„IX 1979 — IX 1988. 9 lat KPN. Dziś «Solidarność», jutro demokracja, pojutrze niepodległość” — transparent zawieszony został na rogu Świerczewskiego [Solidarności] i Marchlewskiego [Jana Pawła II]. Nie udało się go niestety zawiesić prosto. Duży gzyms, przez który należało się wychylić, uniemożliwiał obserwację transparentu. Rozwinął się jednak i wyleciały ulotki. Po około kilkunastu minutach zaczął się palić. Prawdopodobnie użyte płótno było wyjątkowo łatwopalne i zajęło się od lontów. Ostatecznie transparent spłonął w całości i wezwana straż pożarna nie miała już nic do roboty.
28 września
Krzysztof Frydrych, Grupy Oporu, „Karta” nr 37, 2003.
Aby to zobaczyć [początek obrad Okrągłego Stołu], spieszyłem się ,lecąc przez targowisko przy Kamienieckiej do tramwaju na plac Szembeka. Jaja wiejskie — 40 zł, zauważyłem kątem oka. Wysiadłem pod Zamkiem, przeczytałem na murze — III Kongres KPN. Te napisy na murze to cała historia społeczna i polityczna. Nie nikły. Pojechałem schodami (były czynne) do celu. Tam przed Pałacem Radziwiłłowskim był już tłum, tysiąc, może dwa. Mało, bo moim zdaniem to była chwila historyczna. Wszyscy czekali na Wałęsę. Ludzie zaglądali do wjeżdżających samochodów, ale Lecha nie było. Pojawiły się dwa transparenty — jeden NZS. Rozlegały się spontaniczne brawa. Zaczęło też intensywnie padać. Deszcz zalewał mi okulary. Tłok, ciasnota, wycofałem się do lepszego miejsca do obserwacji. Nadal padało. Przeto postanowiłem skryć się w najbliższym antykwariacie nad księgarnią wojskową, wysuszyć się i trafiłem tam na parę rzadkości o tematyce szachowej. Oczywiście kupiłem. „Lekko licząc — pomyślałem — jestem ponad dwadzieścia tysięcy do przodu. Za dwa dni przyjedzie handlarz, który ma kontakty ze światem i sprzeda to gdzieś na Zachodzie za dolary”.
Wróciłem na ulicę i w tym momencie pod Bristolem zobaczyłem, jak kroczy Wałęsa z asystą. Tłum skandował i podążał w ślad za delegacją: „Nie dajcie się!”. Było słychać i: „Solidarność! NZS! Wolne wybory!”. Milicji nie udawało się utrzymać kordonu i ludzie masą walili przez jezdnię, wypełniając pół dziedzińca pałacowego od bramy. Wtem trach, poleciała szyba w bocznym, południowym skrzydle. „Dobry znak” — pomyślałem.
Warszawa, 6 lutego
Krzysztof Jastrzębski, Wspomnienia żoliborskiego antykwariusza, Warszawa-Puławy 2009.
Przecież nowy rząd w Warszawie to sensacja, cezura w historii komunizmu — nie tylko Polski. Po raz pierwszy udało się masowemu, niekomunistycznemu ruchowi, w kontrolowanym przez komunistów państwie, legalnie pozbawić władzy monopolistyczną partię. To rodzaj pilotażowego projektu dla wszystkich reformatorów, do pomyślenia także w innych krajach socjalistycznych.
7 sierpnia
Zbigniew Gluza, Dekada polsko-niemiecka, „Karta” nr 39, 2003.