Szanowny Panie Gustawie!
Ponieważ nie miałem sposobności widzieć się z Wami przed wyjazdem z Warszawy, muszę listownie wyłożyć prośbę, z którą noszę się od pewnego czasu. To, co mówiliście o cenach gruntu w Kazimierzu i jego okolicy, zestawione z drożyzną płaszczyzny pod Warszawą (1000 rubli za morgę), zaczęło mię tak prześladować i nęcić, że powziąłem myśl rozejrzenia się w placach kazimierzowskich. Ani pod Warszawą, ani tam nie mógłbym marzyć o postawieniu sobie teraz nie tylko domu mieszkalnego, ale nawet psiej budy, ale to, co tutaj wydałbym z mych literackich zarobków na raty okupujące wartość terenu, to tam mogę użyć nie tylko na kupno ziemi, ale nawet na założenie jakiegoś ogrodu. Wobec tegi mógłbym zamiast do Zakopanego, które pochłania masę pieniędzy i naraża mię na starania o paszport, jeździć do Kazimierza na lato i, mieszkając w wynajętym lokalu, rozkoszować się dzikimi chuciami posiadania oraz przygotowywać miejsce na przyszłą chałupę. Obecnie tedy chodzi o kupienie placu – i tu jest moja prośba. Ponieważ przed wyjazdem do Karlsbadu nie będziecie, jak słyszę, w Warszawie, śmiem Was prosić o wynotowanie mi placów, które ze słyszenia są Wam znane jako przeznaczone na sprzedaż – i wskazanie, gdzie mniej więcej leżą, jakiej są rozległości i w jakiej cenie.
Moją myślą jest, żeby taki plac (od 5 do 10 morgów obszaru, jeżeli za morgę płacić 100 rubli) znajdował się na uboczu, w odległości jakiejś wiorsty, a nawet dalej od miasta, żeby nie leżał w dolinie nad Wisłą, lecz w pewnej odległości, na stoku brzegów południowych. Może sobie być urwiskiem (oczywiście nie wszystek), nieużytkiem, zawierać w sobie parów czy kamienie, byleby tam można było ogród założyć i dom postawić. Czy nie sprzedają ziemi za doliną bochotnicką, po prawej stronie brzegu rzeczki Bystrej na stoku południowym, albo w pobliżu ruin zameczku Esterki/
Gdybym otrzymał od Was tego rodzaju choćby najpobieżniejszą notatkę, mógłbym, wracając do Warszawy z Sandomierza, obejrzeć te miejsca i zorientować się, powziąć jakąś „metodę w tym szaleństwie”.
Warszawa, Królestwo Polskie, zabór rosyjski, 7 maja
Stefan Żeromski, Listy 1897-1904, oprac. Zdzisław Jerzy Adamczyk, Pisma zebrane, red. Zbigniew Goliński, Warszawa 2003.
Obwieszczony flagami klubowemi i wiosłami z napisem nad schodami: „Witajcie” przedsionek siedziby zimowej na Foksalu zdradzał, że okazale i strojnie pragnęli przyjąć Rok Nowy, a z nim gości swoich wioślarze, stosując przyozdobienie sal wioślarskich do obchodu nocy sylwestrowskiej.
Więc też gospodarz Towarzystwa p. Cieślicki wprowadza do sali balowej 100 kolegów po wiośle, oraz panie, które choć w niepokaźnej i nader skromnej liczbie niespełna 40-tu dopisały, rozjaśniają liczbami swemi milej i lepiej teren zabawy, niż najwymyślniejsze ofekty świetlne elektryczności, urządzone przez wioślarza, inżeniera p. Piekarskiego, które o północy nadejście roku 1902 uczestnikom balu sylwestrowskiego obwieszczą.
Rozpoczyna zabawę, jak to widać z artystycznie w stylu secesji namalowanego porządku tańców, tradycyjny polonez, do którego 40 par prowadzą p. Piekarski z p. Stanisławową Kurtzową i dr. Stanisław Kurtz z p. Piekarską.
Potem orkiestra p. Sielskiego gra walca, który o pół do 12-ej zastępuje kontredans. Wodzi w nim rej zawsze ochoczy lekarz, oryginalnemi i ruchliwemi figurami wypełniając dużo swobodnego miejsca w salonie.
Po piątej figurze w orkiestrze niby w starym zegarze gdańskim wybija północ, przy wtórze dźwięków hejnału i jakby za skinieniem dłoni przeznaczenia u stropu galerji błyska ponsowo-różowa tęcza, a w jej promieniach ukazuje się kabalistyczna, choć już realna cyfra „1902”.
Jednoczesnie w rogach salonu zapalają się na dwóch ośnieżonych choinach światełka elektryczne. Wrażenie śliczne, malownicze, podniosłe. Wzmaga je ogólne:
„Do siego roku!” – par tańczących i całego zastępu wioślarzy; wszyscy serdeczne wymieniają życzenia.
Z. J. N.
Warszawa, Królestwo Polskie, zabór rosyjski, 31 grudnia 1901/1 stycznia 1902
„Kurjer Warszawski” nr 1, 1 stycznia 1902, w zbiorach Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego.
Chciałbym bawić się częściej w teatrze Nowości, bo bawić się tam można bardzo często, ale, niestety, przeszkadza mi wadliwy dojazd i odjazd z teatru, a chodzić nie mogę.
Wjeżdża się tam z ul. Daniłowiczowskiej, ale chociaż przed wejściem do teatru jest daszek, przy wysiadaniu zmoknąć trzeba, ponieważ dorożki nie stają pod daszkiem, ale przy domu przeciwległym – po cóż więc podjazd?
Przy odjeździe z teatru jeszcze gorzej.
Dorożki stoją na ul. Teatralnej aż do Daniłowiczowskiej. Kto wcześnie wychodzi z teatru, znajduje dorożkę przy teatrze, ale każdy następny widz może zdobyć dopiero dalszą dorożkę, niejeden dopiero przy ul. Daniłowiczowskiej, a tymczasem moknie i brnie w błocie.
A przecież możnaby [sic!] ustawić tam dorożki bardzo dla publiczności dogodnie.
Oto niech dorożki wjeżdżają przed teatr z ul. Długiej, a wszystko będzie dobrze. Wsiądzie kto w pierwszą dorożkę, podjedzie druga, i w ten sposób każdy znajdzie dorożkę przed samym teatrem, nie narażając się na zmoknięcie.
W danym razie dorożki mogłyby podjeżdżać z ulicy Teatralnej, a odjeżdżać w kierunku Długiej. Czy tak, czy owak, publiczność miałaby wygodę, której obecnie nie znajduje.
„Kurjer Warszawski” nr 5, 5 stycznia 1902, w zbiorach Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego.
Przykry i smutny dzień, deszcz mży bezustannie, posępne niebo przygniata niby taflą ołowiu, miasto w grobowej ciszy, sklepy zaparte, ani jednej dorożki, mgły jak przegniłe łachmany przysłaniają świat, zimno i jakoś strasznie na ulicach, ale na trotuarach tłumy — ponure, czarne rojowisko mrowi się pod ścianami bez śmiechów, bez zwykłej wrzawy, prawie bez słowa...
Nabrzmiałe gniewem milczenie przepływa nieskończoną falą, nieme usta drżą, a rozgorzałe oczy błądzą przyczajone po sznurach patroli krążących ulicami; bagnety połyskują złowrogo; niekiedy środkiem pustych ulic przelatują kozacy; niekiedy jak wicher niosą się całe szwadrony dragonów lub bryzga błotem „linijka”.
I co chwila spotykają się wraże oczy, twarze się kurczą, grzbiety się prężą, serca biją. szybciej i długo tłumiony krzyk wydziera się z piersi, ale po mgnieniu tłum znowu idzie, przewala się falą, płynie, tylko że coraz cichszy i coraz posępniejszy.
Godziny wloką się wolno i ciężko jak wieki, jakby ten dzień nie miał się nigdy skończyć. A wiadomości nie ma żadnych i znikąd!
Idziemy znowu na ulicę, mrok już zapadał, tłumy na Krakowskim [Przedmieściu], że trzeba się było przepychać, patroli jeszcze przybywało.
Jeszcze było ciężej i posępniej niźli w dzień. [...]
Październikowy dzień konał w błocie i deszczu, bełkotały rynny, ulice dławiła zimna i wilgotna noc, tylko latarnie, jakby linia szyldwachów, stróżowały, żółty brzask lśnił w opadających kroplach deszczu i pełzał po rozedrganej, nieskończonej fali parasolów, a całymi ulicami i wzdłuż trotuarów ciągnęły się rozkołysane lasy bagnetów, przysuwały się coraz bliżej i coraz groźniej, aż naraz, na jakiś znak, sto żelaznych sieci przegrodziło chodniki... [...]
Od hotelu Europejskiego do placu Aleksandra pięć razy musiałem pokazywać paszport. Puszczali mnie jakoś, ale kto nie miał legitymacji lub kto ją nawet miał, ale nie podobał się z miny, kto szedł w pelerynie, kto miał zbyt wielki kapelusz lub za długie włosy — podejrzany! Brać go! Tylko cylindry znajdowały łaskę, czyste rękawiczki były prawomyślne, a karety nietykalne.
Policja pracowała nad wszelką pochwałę...
Ale tłum nie uciekał, odpowiadał na przemoc milczącą, wyniosłą wzgardą.
Czułem, widziałem, jakie tam w sercach wzbierają moce, jaki war gniewu zalewa dusze.
Warszawa, 29 października
Władysław St. Reymont, Z konstytucyjnych dni. Notatki, [w:] Nowele, t. II, Kraków 1956.
Wracałyśmy z moją siostrą do domu z Nowogrodzkiej [...]. Szłyśmy przez Kruczą, Bracką, Szpitalną, na ulicach pełno było ludzi, wszyscy rozmawiali między sobą z ożywieniem. Na Mazowieckiej minęła nas niewielka grupka [...] śpiewająca Czerwony sztandar. O parę kroków dalej inna grupa szła, śpiewając „Boże, coś Polskę”. Nie potrafię opisać wzruszenia, rozsadzającej serce radości. [...] Na placu Saskim, przed Komendą placu, żołnierze rosyjscy ściskają się z przechodniami, wszyscy mają łzy w oczach. Idziemy dalej Wierzbową, placem Teatralnym, do domu. [...] Na placu Teatralnym morze głów, ledwo się można przecisnąć.[...]
Przedstawienie w Operze przerwano — na balkon Teatru Wielkiego wyszli śpiewacy, chórzyści, orkiestra. [...] Wszyscy w nastroju podniosłym — chór i artyści śpiewają razem z tłumem. [...] Idziemy na Marszałkowską, nie spotykamy tam jednak żadnego pochodu — tylko tłumy ludzi, jak wszędzie. Robi się późno, trzeba wracać do domu. Ale już przez Wierzbową nie puszczają. Kordon wojska. Słychać strzały. Kierujemy się z powrotem przez plac Saski, bo przez Czystą pędzi kawaleria. Przed Komendą placu nie ma już całujących się żołnierzy, są natomiast wycelowane armaty. Salwy słychać coraz częściej. Skręcamy w Krakowskie Przedmieście, przechodnie ostrzegają nas, żeby iść pod murami. Dochodzimy tak do Miodowej i do domu.
Już krążą słuchy: na placu Teatralnym rzeź, ale jeszcze nie wiadomo nic pewnego. Prawie razem z nami wnoszą rannego adwokata Lemańskiego, naszego najbliższego sąsiada. Ma rozpłatany melonik i głębokie cięcie szablą przez głowę, cały zalany krwią. Dostał szablą od ułana, kiedy chciał się wydostać z placu Teatralnego przez Czystą — ale rana powierzchowna, dzięki temu, że miał sztywny kapelusz. Trochę od niego, trochę od tych, którzy go przynieśli, dowiadujemy się szczegółów. [...] Tłum [na placu Teatralnym] domagał się [...] wypuszczenia politycznych, ukazania się oberpolicmajstra, wreszcie zaczął szturmować do bramy [Ratusza]. Aż tu nagle otworzyła się brama i na bezbronny tłum zaczęli szarżować kozacy, siekąc nahajkami, tnąc szablami i tratując. Ludzie rzucili się do ucieczki, biegli do wylotów ulic, ale tam już rozbijali się o zwarte szeregi wojska. [...] Cały plac Teatralny spłynął krwią, dzień ogłoszenia konstytucji został splamiony najohydniejszą zbrodnią, a sama konstytucja, w wołający o pomstę do nieba sposób, pogwałcona.
Warszawa, 1 listopada
Jadwiga Waydel-Dmochowska, Dawna Warszawa. Wspomnienia, Warszawa 1959.
Patrole przesuwają się cicho, obchodzą pochody z dala jak głodne wilki, oficerowie odwracają oczy, policja się pochowała.
Na Mokotowskiej przed jednym z domów stoi trzech żandarmów, a przed nimi, ująwszy się hardo pod boki, wykrzykuje wyniośle, tylko krzynkę napita, babina:
— Ja to mogę sobie pić co dzień gorzałkę, ale ty, chamie, napij się chociaż dzisiaj, kiedy cię spuścili z obroży.
Żandarmi uśmiechali się dosyć kwaśno z pociesznej kobieciny.
Było jeszcze dość wcześnie, kiedym powracał do domu. Suche i zimne mgły wisiały w powietrzu, cisza już ogarniała miasto, ale we mnie wciąż jeszcze brzmiały śpiewy i krzyki... Pod murami kościoła św. Aleksandra ktoś śpiewał cichym, jękliwym głosem: „Kto się w opiekę...” — a na schodach i w cieniu kolumn żaliły się jakieś spazmatyczne, bolesne płacze. Przejął mnie do głębi ten płacz niespodziany i jakiś dziwny, nagły niepokój zawrócił mnie z powrotem do miasta. Na Brackiej, na Mazowieckiej było prawie pusto, gdzieniegdzie i najspokojniej rozmawiano przed bramami.
Miałem już skręcić na Królewską, gdy jakiś ryk nieludzki wstrząsnął powietrzem. Od Wierzbowej wybiegł jakiś człowiek z okropnym krzykiem, a za nim drugi, trzeci, dziesiąty, uciekali już całymi kupami, biegli z porwaną odzieżą, zakrwawieni, bez czapek, z obłąkaniem w oczach, niektórzy przysłaniali głowy rękoma, uciekając ze strasznym wrzaskiem, padali z wyczerpania, pełzali na czworakach, gnani przerażeniem i rozpaczą.
— Mordują na placu Teatralnym! — rozniosło się lotem błyskawicy.
Nie jestem zdolny o tym pisać. Widziałem potem tę rzeźnię ludzką, krew mi się ścina na wspomnienie, wzgarda dusi, gniew obezprzytomnia. Ohydny mord bezbronnych! Zbrodnia z góry ułożona i wykonana na zimno. Zbrodnia wołająca o pomstę. Są rzeczy, których zapomnieć ani przebaczyć nie wolno.
Warszawa, 1 listopada
Władysław St. Reymont, Z konstytucyjnych dni. Notatki, [w:] Nowele, t. II, Kraków 1956.
Warszawa jest obecnie czymś tak ciemnym, zgniłym i błotnistym, i wilgotnym, że mieszkanie w niej nawet i dla zdrowych jest niezdrowe. Ciągła odwilż, ciągłe ciemności – i nie wyobrazisz sobie nawet, co za przeciwieństwo z Zakopanem. Tam może być także szaro i odwilżnie, ale przynajmniej śnieg jest biały, tu zaś ma kolor czekolady. Na takiej glebie wyrastają tylko trzy jednakowo piękne i pożyteczne rośliny: polityka, bandytyzm i nędza. Swoją drogą ludzie się bawią, podłogi trzeszczą od tańców i teatry są pełne. Nakazują taki stan rzeczy wszystkie partie, ponieważ zabawy dają zarobek. Karnawał jest wesoły, a bandytyzm także się ożywia.
Warszawa, Królestwo Polskie, zabór rosyjski, 15 stycznia
Henryk Sienkiewicz, Listy, t. IV, cz. 3, Henryk Józef Sienkiewicz – Jadwiga Sienkiewiczówna – Helena Sienkiewiczówna – Lucjan Sieńkiewicz, oprac. Maria Bokszczanin, Warszawa 2008.
[...] jesteśmy już w Warszawie i to od wtorku rano. Kartki pisane z Krakowa przez Marynię nie podochodziły, skutkiem czego nikt nas nie oczekiwał, nie było herbaty ani kawy, a za to w mieszkaniu panował uczciwy chłód. Przyjechaliśmy w dzień chmurny, ciemny i oślizgły, toteż Warszawa, biorąc przy tym na uwagę obskurny i błotnisty dworzec, a raczej jego parodię – przedstawiła nam się również brudno, ciemno, oślizgle i błotnisto. Sień brudna, schody i klatka schodowa, jak ją znasz, mizerna i pełna meskinerii – słowem wrażenie nie najlepsze, a raczej jak najgorsze. Potęgowało się ono następnie wraz z procesją znajomych, która zaczęła się od pierwszego dnia, a trwa dotychczas. Kanoniczki, p. Gąssowski, Bronisław Dmochowski, Chrzanowski, Osuchowski, Krasiński etc., etc. A wszystko spesymizowane, skarżące się, upadłe na duchu i zajęte drobiazgami. Warszawie brakło zawsze perspektywy umysłowej i daru odróżniania rzeczy ważniejszych od mniej ważnych. Wszystko jest na pierwszym planie – i jednakowo wielkie jak w „Kurierze Warszawskim”.
[,,,]
Dodaj, że do tego braku perspektywy dołącza się atmosfera powszechnej nienawiści, złośliwości i nietolerancji – a będziesz miała obraz ogólny. W tej atmosferze odbywa się zresztą mnóstwo balów, koncertów, pikników, teatry są pełne, a i sale odczytowe, jeśli odczyt jest jaskrawy, także.
[...]
Nędza niesłychana. W lombardach zastawiają się nie rzeczy srebrne lub złote, lecz ubrania i poduszki. Fabryk zamyka się coraz więcej.
Warszawa, 31 stycznia
Henryk Sienkiewicz, Listy, t. IV, cz. 3, Henryk Józef Sienkiewicz – Jadwiga Sienkiewiczówna – Helena Sienkiewiczówna – Lucjan Sieńkiewicz, oprac. Maria Bokszczanin, Warszawa 2008.
[...] bieda jest okropna i samobójstw z głodu pełno, a o żadnym komitecie pomocy ani myślić, bo wszystko wyczerpane i zniechęcone. Bandytyzm kwitnie. Rozwija się tylko jako tako Tow[arzystwo] Opieki nad Dziećmi. Potworzyli zimowiska, gniazda, ochronki i trwają. Oby im nie zabrakło pieniędzy i wytrwania.
Warszawa, Królestwo Polskie, zabór rosyjski, 5 lutego
Henryk Sienkiewicz, Listy, t. IV, cz. 3, Henryk Józef Sienkiewicz – Jadwiga Sienkiewiczówna – Helena Sienkiewiczówna – Lucjan Sieńkiewicz, oprac. Maria Bokszczanin, Warszawa 2008.
Mieszkańcy Warszawy!
Miasto Wasze znajduje się w posiadaniu Niemiec.
Ale my prowadzimy wojnę tylko przeciwko nieprzyjacielskim wojskom, a nie przeciwko spokojnym mieszkańcom. Spokój i porządek będą utrzymane, a prawo obronione.
Oczekuję, że mieszkańcy Warszawy żadnych nieprzyjacielskich czynów nie popełnią, niemieckiej sprawiedliwości zaufają i rozporządzenia naszych dowódców wojskowych bezwarunkowo wypełniać będą.
Dowództwu Naczelnemu Niemieckiemu jest jednak wiadome, że nieprzyjaciel uczynił przygotowania przeciwne bezpieczeństwu wojsk naszych w Warszawie. Widzę się więc zmuszonym naczelników oraz znamienitych obywateli miasta wziąć jako zakładników, którzy mi będą odpowiedzialni za bezpieczeństwo wojska.
Od Was zależy obrona życia waszych współobywateli.
Każdy, kto dowie się o zamierzonych zamachach jakiegokolwiek rodzaju, ma przez wzgląd na swoich współobywateli oraz spokój i bezpieczeństwo m[iasta] Warszawy obowiązek zawiadomić bezwarunkowo niemieckie władze wojskowe.
Kara śmierci oczekuje każdego, kto tego obowiązku nie spełni albo zamach ułatwi.
Wódz Naczelny wojsk niemieckich
Leopold, książę bawarski,
Generał-feldmarszałek
Warszawa, 5 sierpnia
Warszawa w pamiętnikach pierwszej wojny światowej, red. Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1971.
Wyczytałem dziś w pismach, że Warszawa zdobyła zapas drobnych. Przyznam się, że osobiście nie bardzo mi się ta wiadomość podobała. Owszem, brak drobnych ma swoje dobre strony. W ciągu dwóch dni piłem kawę po kawiarniach na kredyt, kupowałem papierosy na kredyt, pokazując wszędzie papierową pięciorublówkę. I każdy wolał mi skredytować i zaufać niż ją mienić. To budziło we mnie różowe nadzieje na przyszłość. Rozumowałem, że skoro jedną niezmienioną pięciorublówką uda mi się wszystkie potrzeby podczas wojny opędzać, to znów kryzys ekonomiczny nie jest tak groźny.
Jeden ze znajomych, którego mina wzbudzała widocznie mniej zaufania niż moja, i któremu nie chciano kredytować, skarżył mi się ze łzami w oczach:
— Onegdaj miałem dziesięć rubli, wczoraj dostałem dwadzieścia pięć, a dziś sto — jestem z dnia na dzień bogatszy, a nie mogę już sobie nawet paczki zapałek kupić...
Warszawa, 8 sierpnia
Włodzimierz Perzyński, Z chwili, „Tygodnik Ilustrowany” nr 32/1914.
Warszawa ma wygląd osobliwy. Przede wszystkim uderza niebywała liczba mundurów. [...]
Przez jezdnię suną oddziały wojska. Wygląd ich jest rześki. Przechodnie obdarzają ich papierosami, pieczywem, słodyczami, owocami. [...]
Jedzie sotnia kozaków. Twarze ich dzikie, włosy skołtunione. Zbrojni są w piki, nahajki, karabiny przez ramię. Ta sama dzicz, którą uwiecznił Kossak w obrazie pogromu na placu Teatralnym 1905. Tacy sami tłomacze woli rządu i podpory caratu „zwyciężali rewolucję” na placu Bankowym, na Krakowskim Przedmieściu.
Dziś wdowy i sieroty po poległych, ich rodziny i przyjaciele obsypują to kozactwo... kwiatami! Szczęśliwa Arkadia mogłaby pozazdrościć tego rajskiego błogostanu, w którym pies żyje w przyjaźni z kotem, a Kozieł pilnuje sałaty…
Warszawa, 24 września
Warszawa w pamiętnikach pierwszej wojny światowej, red. Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1971.
Chwilami ma się wrażenie, że prusacy są nieodwołalni jak fatum.
[…] Gdy mają zgładzić miasto, przysyłają mu wprzód wyrok w postaci samolotu lub zeppelina. Czy krążą, rekognoskując tylko, czy przy sposobności rzucają bomby na gazownię, elektrownię lub ważny jaki most — zawsze zjawienie się ich jest złowróżbne, jakby naigrawające się: „Idę na was”, zdają się mówić aeroplany. „Odsłaniam swój zamiar, a jednak się nie boję, że mi przeszkodzicie, los wasz jest rozstrzygnięty.”
Warszawa ma dość intuicji na to, żeby wizyty wczorajszych samolotów tak a nie inaczej sobie tłumaczyć. Więc znowu popłoch, tłok w sklepach spożywczych, gromadzenie zapasów, ożywione rozmowy, zwiększony do niemożliwości ruch na ulicach.
Warszawa jest jednak pod tym względem sympatyczna. Niby drży ze strachu, a jednak ma pyszną brawurę lekkomyślności. Co drugi osobnik serdecznie truchleje i z pierwszego spotkanego głupca chce wydobyć słówko pocieszenia, optymizmu, ale w domu nie usiedzi i wałęsa się po ulicach i kawiarniach, jak gdyby wszelkie owe samoloty, granaty, szrapnele były tylko do straszenia, a nie do zabijania. Jestem pewien, że gdy Niemcy zaczną np. ostrzeliwać miasto, wprzód wszystko się pochowa w mysie jamy — a w pięć minut potem wylezie na place i nawet na dachy, żeby się fajerwerkom śmiertelnym przyglądać.
Warszawa, 11 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Wczoraj panował nastrój stanowczo optymistyczny. Chociaż deszcz ohydny, przekorny i zawzięty, jak pruskie robactwo, mroził i obezwładniał ciało, dusze były prawie radosne. Ze wszystkich stron nadchodziły do prywatnych sztabów, tj. do Lourse’a, Semadeniego i Udziałowej, zgodne wieści o odparciu Niemców spod Piaseczna.
W tempie przyspieszonym, które głaskało wprost po sercach, nadlatywały zapewnienia, że wzięto do niewoli pięć tysięcy Niemców. Z taką właśnie imponującą cyfrą, którą mi przesłano do mojego pokoju jakoby od sąsiadów — oficerów, wyszedłem na miasto. Postanowiłem dla uniknięcia śmieszności, zmniejszyć ją we własnych moich relacjach i na własną odpowiedzialność, do dwóch tysięcy pięciuset, ale okazało się, że mogłem śmiało zaryzykować pełną liczbę pierwotną, rozpoczęła się bowiem gra na zwyżkę i byli tacy, co podawali dwadzieścia osiem do trzydziestu tysięcy.
Warszawa, 13 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Wczoraj był chyba punkt kulminacyjny ruchu — rano miasto jak zdechłe. Pomimo niezłej pogody, o godzinie ósmej rano, a nawet jeszcze o dziewiątej, przed oknami mymi cisza. Wyglądam, czy chodzą jeszcze wojskowi, czy pod dzwonnicą znajdę kogo. Gdzie się podziały dorożki i samochody? Jakby się pod ziemię zapadły. Natomiast samym środkiem placu Saskiego, między cerkwią a zieleńcami, jedzie sobie furmanka chłopska, z kuframi, pościelą i całym dobytkiem. Gdzie zwykle parady bizantyjskie się odbywają, jakiś chłopek ryje żwir kołami swego wozu. A może już policji nie ma, a więc koniec świata nadszedł?
Powtarzam — ulice jak zdechłe. Może już Niemcy gospodarują? Chyba jeszcze nie, bo walka snadź toczy się zażarta.
Szczególnie między ósmą a dziewiątą huki przeciągłe, pełne, gromowe napełniały powietrze. To, co było wczoraj, wydaje się mi teraz we wspomnieniu tylko jakąś próbą, „macaniem” nieprzyjaciela. Dzisiaj w samych łoskotach czuć uporczywość, napięcie, gorący puls boju. Chwilami tworzy się jeden nieprzerwany, jeno że równy natężeniem grzmot. I w dodatku jest bliższy od wczorajszego, więc niepodobna, żeby to była zapowiedziana wczoraj bitwa z dwoma korpusami i stu pięćdziesięcioma armatami niemieckimi, okopanymi w Górze Kalwarii. Stamtąd by huk tak mocno nie dochodził.
Nikt na ulicy nie umiał mię objaśnić. Za to wszyscy byli strwożeni. Każdy czuł, że „Prusak jest pod samym miastem”. Jedni twierdzili, że umocnił się w Żbikowie i że tam mu grób szykują działa rosyjskie; inni, że ukryty jest w Lesie Sękocińskim i stamtąd się go haubicami wykurza. Tak czy owak, pewnem jest, że znowu wylazła jak spod ziemi, tuż przed naszymi nosami.
Warszawa, 15 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Dzień taki, jak gdyby co najmniej odrodziło się słońce. Grzmoty dział, choć wcale nie słabsze, owszem, od wczesnego ranka grające fortissimo, wydają się spokojniejsze, rzekłbyś, pomiarkowane przez promienną pogodę dnia i wracające ciepło. Haubice wtórują rozświtowi symfonią.
Rzecz znamienna, że kilka osób, zapewne niemających pojęcia, co to symfonia, użyło tego wyrazu dla oznaczenia armatniej muzyki, którą słyszymy teraz bezustannie. Prawdopodobnie bez niej byłoby nam już nudno, jak bez tej nieskończonej wędrówki wojsk i taborów byłoby nam — martwo.
Odgłosy bitwy huczącej na przedmieściu stały się naszą potrzebą. Nawet najwięksi neurastenicy i trwożliwcy znieśliby pewnie bez silniejszego wstrząśnienia wielkie cięcie cesarskie, gdyby spaść miało na miasto.
Zresztą tych najtchórzliwszych zostanie już niewiele; niemal wszyscy opuścili „gród Syreni”. Ci, co najwięcej brząkali szabelką — oczywiście papierową — pierwsi dali nura. Pyskacze dziennikarscy, Tyrteusze wszechsłowiańscy po 15 kopiejek od wiersza, koczują na Pradze, aby na dany znak uciec wraz z policją. Niektórzy już się sprzedają w Kijowie, Smoleńsku, Moskwie.
Może dlatego powietrze w Warszawie jest czystsze i zdrowsze.
Warszawa, 16 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Oto dzisiaj wyjaśniło się, że zbóje niemieckie rzuciły na miasto nie cztery, lecz czternaście bomb. Nie naliczysz zabitych na miejscu żołnierzy i rannych przechodniów oraz takich, co zmarli już po przewiezieniu do szpitali. Okaleczonych, bądź wskutek wybuchu, bądź odłamami druzgotanych okien i gzemsów, całe litanie w dziennikach, z górą pięćdziesiąt czy nawet sześćdziesiąt. Liczby ofiar rosną, w miarę jak się ujawniają. Dzień więc wczorajszy będzie się mógł nazywać dniem bombardowania Warszawy z samolotów, dniem pierwszym a zapewne nie ostatnim, w którym giną dzieci, kobiety i starcy.
Jesteśmy prawdziwie miastem moderne.
A ludność Warszawy? Przeklina i śmieje się. Jeśli wróg myślał, że ją zastraszył lub zgnębił, grubo się pomylił. Znowu spłacić muszę hołd wytrzymałości duszy zbiorowej, która z doskonałą odwagą przygotowywała się do większych niebezpieczeństw i okropniejszych bezeceństw. Chodzą oglądać dom na Chłodnej z obszarpanym dachem i pogiętą kratę dookoła skweru przed dworcem Kolei Wiedeńskiej, wyrwy w bruku i dziury zamiast wspaniałych szyb. Do Ogrodu Saskiego, gdzie padły także dwie bomby — nikt nie pójdzie, bo zamknięty.
Bilans naszego przyzwyczajania się stopniowego do dobrodziejstw wojny jest już dziś okazały. Nie mamy węgla kamiennego, palimy koksem, drzewem, antracytem, torfem, który jest tak drogi, jak najdroższe czarne diamenty z ex-Zagłębia Dąbrowskiego. Elektryczność płonie tylko w co drugiej lampie, na schodach domów świeci się tylko co drugie piętro. Nie mamy mleka i masła, bo bitwy pod Warszawą ułatwiają jedynie dowóz koniny, ale żadną miarą mleczywa.
Wczoraj zamknięto nam telefony; teatry rządowe nieczynne, poczta i telegraf tylko kapią, drobne pieniądze ponownie nieobecne, sądów nie ma; tramwaje wyjeżdżają na miasto o godzinę później, a kończą robotę już o jedenastej. Alkoholu i piwa ani na lekarstwo. Wszystkie kokoty zarekwirowane na potrzeby wojska.
Warszawa, 17 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch. Pamiętnik, Warszawa 1985.
Dzień mija za dniem. Armaty grzmią bez ustanku. W domu zamknąć się trudno. Siła jakaś ciągnie na zewnątrz, pomiędzy tłum. Przed oczyma rozwija się, jak nieskończona wstęga kinematografu, szeroka taśma Nowego Światu i Krakowskiego Przedmieścia. Na skrzyżowaniu z Alejami Jerozolimskimi Warszawa ma swój punkt obserwacyjny. Snują się tam samochody, łańcuchami dzwonią armaty, dudnią tabory, przeciągają gromadki jeńców. […]
Dzień mija za dniem. Od krwawych pół bitwy wiatr przynosi coraz głośniejszy odgłos strzałów.
Na ulicach Warszawy groza. Obrazy godne wstrząsającego pędzla Goi. Przewożą wariatów z Tworek. Wóz ciągnie za wozem. Twarze tępe, obojętne na wszystko. Zamieszkał na nich smutek bez dna i kresu albo półdzikie, obłąkańcze wesele. Szalony chichot, płacz, krzyki. Furiatów skrępowanych pilnują posługacze w niebieskich bluzach. Inni tulą się do siebie, jak wylękłe zwierzęta w klatkach. Coś dławi krtań na widok tego nieszczęścia ludzkiego, którego wojna nie potrafiła uszanować.
Tak wyglądała pamiętna niedziela 18 października. Ogłuszający grzmot dział od samego rana do późnej nocy. Potem cisza. Ranek pełen niepewności, dzień pełen zdumienia, noc niespokojna i wieść dobra, jak ptak złotopióry, spadająca na miasto: Niemcy ustąpili.
Warszawa, 19 października
Zdzisław Dębicki, „Tygodnik Ilustrowany” nr 44/1914.
Urzędy zaczynają wracać. Pomimo straszliwej słoty, życie wstępuje w serca i arterie Warszawy. Czymże ta plucha jesienna wobec świadomości, że Warszawa ocalała? Tylko pretekstem do myśli o tym, jak strasznie musi być tam, na polu bitwy. Czyż podobna, ażeby pod tymi potopami zimnego deszczu siedzieli w swoich rowach ludzie, prawdziwi ludzie, i strzelali do siebie? Jak utrzymać karabin w ręku, gdy febra trzęsie, jak utrzymać łopatę do kopania transzei, gdy zimno przenika do szpiku kości? Co może te nieszczęsne istoty zagrzewać? Jaka idea, jaki cel? Czy może instynkt zachowawczy? Strach przed śmiercią?
Wątpię. Wojska idą przez miasto, znużone, wyczerpane. Takim już wszystko zobojętniało. Chętnie oddałby każdy z nich wszystkie medale, jakie posiada i jakie dostanie, za jedną szklankę gorącej herbaty, za jedną godzinę snu. A właściwie oni sami już nie wiedzą, czy czegokolwiek pragną. Maszerują, bo przed nimi maszerują inni — o, i koniec.
Przypuszczam, że zazdroszczą rannym, których wiozą ze wszystkich, zdawałoby się szos. To pewna, że i od Błonia, i od Pruszkowa, i od Piaseczna. Niektóre wozy posuwają się bardzo powoli, tak nadzwyczajnie powoli, że wydaje się niemożliwym, ażeby konie mogły tak wolno postępować. Chyba, że czują instynktem, iż ciągną ciężko, bardzo ciężko rannych i bardzo nieszczęśliwych swoich przyjaciół.
Warszawa, 21 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Ziemia nasza jest szlakiem olbrzymiej wędrówki narodów. Dwa i pół lub trzy miliony obcego żołnierza o wybitnej odrębności rasy lub może mieszaniny ras przewala się przez Polskę; niepodobna, żeby po nich nie zostało wielkiego etnograficznego osadu, który utworzy całą zwierzchnią warstwę. Przylgną do nas obce zwyczaje, czucia i pojęcia, zostanie niemała część tych nieprzeliczonych zastępów, jak inwalidzi, drobni urzędnicy, kupcy, rzemieślnicy, emeryci, obywatele nieokreślonego zajęcia. Przy tym Warszawa przywróconą będzie do godności wielkiej twierdzy, którą budować będą wielkie znowu legiony rosyjskich robotników i inżynierów. Powiększy się i załoga dziesięciokrotnie. Cieszcie się kupcy, fabrykanci, restauratorzy i kokoty.
Trzebaż pamiętać, że Warszawa spodobała się wędrowcom. Przyglądają się z niesłychanym upodobaniem. Publicyści rosyjscy stawiają ją obok Berlina; zachwycają się jej „europejskością”, podnoszą jej olbrzymie znaczenie geograficzne, ekonomiczne i strategiczne. Słowem, Rosja teraz dopiero przetarła oczy i zrozumiała wysoki gatunek tej stolicy o wspaniałym przepychu martyrologii, o krwawo-złotym blasku historyczności, o piękności, która z czasów saskich, stanisławowskich i empiru przedziera się na powierzchnię poprzez formację domów potwornych, ulic jednostajnych i szarych i dzielnic szpetnych.
Warszawa, 23 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Niemcy zostali odparci od Warszawy. Mnóstwo ludzi jeździ teraz w stronę Pruszkowa, Grodziska i Piaseczna, aby oglądać pola bitew. Mały Beylin przywiózł sobie na pamiątkę niemiecką pikelhaubę [skórzany hełm]. Niezależnie od tego co parę dni lecą tutaj z nieba bomby, jak tylko dopisze pogoda, po błękitach ważą się śliczne niemieckie aeroplany, podobne do malutkich ptaków. Jest to okoliczność, która mi zamąca mój dotychczas zupełnie przedmiotowy stosunek do Prusaków. Na przekór bowiem panującemu tu ogólnie powietrzu niesłychanej dla nich nienawiści i pogardy, nie umiałam się w dostatecznej mierze przejąć tym entuzjazmem. Barbarzyńskie okrucieństwa, łupienie i pustoszenie — wszystko to chyba zupełnie jest w porządku podczas wojny, byle tylko się udawało.
Warszawa, 25 października
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1909-1917, Warszawa 1976.
W tym wszystkim dopiero owe bomby, rzucane z rzadka przez aeroplany na miasta nieoblężone, wydają mi się zbytecznym luksusem wojennym. To bowiem, że co parę dni zginie kilkanaście zwyczajnych i nikomu niepotrzebnych „mirnych żytielej”, nie może przecież w żadnej postaci oddziałać na strategiczne projekty osób ze sztabu. Owi zaś spokojni mieszkańcy nie mają żadnej możliwości reagowania, bo przed tak nieznacznym niebezpieczeństwem uciekać nie warto, chować się nie można, a kapitulować nie ma przed kim, gdyż wojsko niemieckie nie wiadomo nawet gdzie teraz jest, a aeroplany przecież żadnych białych płacht nawet nie zobaczą. Tak tedy rozrywka ogranicza się do tego, że tych kilkunastu czy kilkudziesięciu w pogodny dzień ginie, a parę wybitych szyb się wprawi.
Warszawa, 25 października
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1909-1917, Warszawa 1976.
Nie mogę tego inaczej nazwać, jak zabawą. Jak w najpiękniejsze dni maja, warszawiacy rzucili się w bliższe i dalsze okolice miasta oglądać pobojowiska. [...]
Młodzież z plecakami, starsi z koszykami prowiantu, cywilni maruderzy z pięćdziesięciotysięcznego korpusu warszawiaków bez określonego zajęcia, szli najczęściej od samego miasta pieszo. Oglądali każdą norę transzei, każdą dziurę w drzewie, każdą świeżą mogiłkę, szukali nabojów, ładowali do koszy łuski szrapneli, wchodzili do blindaży.
Szli tysiącem dróg, jakby na wielki odpust i przynosili z sobą pamiątki. Ten czapkę landszturmisty, tamten bagnet, ów tornister. Pod wieczór niejeden miał i pikielhaubę pod pachą, a nawet karabin niemiecki, który mu rychło odbierał nielitościwy żandarm niemiecki.
Od razu, jak gdyby się cały świat z sobą porozumiał, zrodziła się moda pamiątek. Zazdroszczono tym, którzy [...] przynosili piękne szrapnele pruskie, całe cylindry, podobne do majolikowych, dźwięczne jak kryształ czeski, niezmiernie ciężkie. Mniej popytu miały rosyjskie, ile że z mniej pięknego metalu; z tych i tamtych będą wazony do kwiatów. [...]
I ja wziąłem sobie pamiątkę, ale o wiele cichszą i skromniejszą.
Kiedym wracał pieszo z Brwinowa do Pruszkowa i z trudnością omijał dzikie sploty drutów telegraficznych [...] — podszedłem ku dwóm ciałom poległych Niemców. Gromadka ludzi była niby zajęta ich grzebaniem, ale właściwie więcej niż pochówek interesowały ją mocne i zdrowe buty na nogach nieboszczyków. Oczywiście kieszenie już były wywrócone na wierzch. [...]
Jednego [z Niemców] mi było szczególnie żal, może dlatego, że wyglądał na męża i ojca rodziny. Gdzie otrzymał śmiertelny postrzał, nie mogłem zmiarkować; widziałem tylko na piersi obnażonej czerwień jakichś krwawych podskórnych linii i zygzaków, i sine kwiaty mrozu śmierci.
Obok leżały papiery jakieś, a wśród nich maleńka książeczka, zmięta, oprawna w liche czarne płócienko; wyglądało to jak notes ubogiego bardzo człowieka. Podniosłem, z krwi otarłem; był to śpiewnik polowy, [...] zbiór pieśni pobożnych różnych poetów niemieckich. [...]
Niewiele ci, nieboraku, pomogły królewskie modlitwy i oto leżysz jak ostatni nędzarz, na obcej ziemi, a ludzie, więcej głupi, niż źli, więcej ubodzy niż złośliwi, ogałacają cię z ubrania, abyś stanął przed obliczem Pana tak właśnie, jak cię stworzył.
Warszawa, 26 października
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch. Pamiętnik, Warszawa 1985.
Czarniawa jakaś sunie od Nowego Światu; naprzeciw niej biegną kwiki zawsze zmobilizowanych andrusów. Domyślam się, że znowu procesja jeńców. Zajmuję punkt obserwacyjny na chodniku — na ulicy bowiem starszyzna policji zbierać się nie pozwala. Konni policjanci pilnują porządku. Ucichły świsty i dzikie okrzyki. Idą — widać błyszczące pikielhauby. O la Boga!
Jakież to uroczyste i smutne! Przodem kroczą oficerowie, jest ich wielu — kilkunastu. Posępni i wyprostowani przyglądają się domom, tym domom, w których spodziewali się, że zamieszkają jako dumni zwycięzcy. Ubrani elegancko, ale nie jak na zimę. Niektórzy z pledami złożonymi jak do podróży. Za nimi szeregowcy niemieccy. Za ciemno, ażeby rozpoznać pułk. Sto kilkadziesiąt szeregów po czterech, pięciu, sześciu. Tu i owdzie czapa futrzana, czasem sanitariusz. Nie brak i Austriaków.
Pochód nie wygląda już tak żałośnie, jak te, które widziałem poprzednio. Może obecność oficerów dodaje otuchy, może to, że są w tak znacznej liczbie. Dlatego też pewnie i ulica zachowuje się przyzwoiciej i godniej. Któż by nie czuł, że to wielki rozdział historii przechodzi przez Warszawę, nie byle jaki okruch potężnej armii, przed którą jeszcze dwa lata temu dygotał świat, pewny, że jest niezwyciężona?
Warszawa, 28 listopada
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
[Warszawa] miała atak — szpetności. Cztery bomby rzucone z aeroplanów, na szczęście nie zabiły i nie zraniły nikogo. Było to jakby zwyczajne powitanie niedzieli. To ośmieliło ludność do szczególniej tłumnego wysypania się na ulicę. Nigdy jeszcze tak nie popychano, nigdy nie było takiej masy czarnych, wielkich jak straszydła, papach, zakrywających runem swym całą twarz; nigdy nie pluto tak przebrzydle na chodnik i nigdy lud warszawski nie był tak świąteczny, tak biedny i tak zadowolony: nigdy tak nie wierzył we wszystkie brednie telegramów. Uczułem dziwną, potworną tęsknotę za czystymi chodnikami, za swobodnym przejściem, za ludźmi, co nie potrącają ordynarnymi łokciami. Całe zapuszczenie i bezbronność nędzy wystąpiły teraz tłumnie, jakby na koronację swojej straszliwej sromoty. Zrozumiałem całą okropną, trawestującą słowa Heraklita, prawdę Arne Garborga: „Wszystko śmierdzi”. [...]
Wieczorem zaś, o godzinie jedenastej, padła bomba i uderzyła w zad lwa przed obeliskiem na Zielonym placu. Sensacja pierwszorzędna. Przestrach nie byle jaki. Ulice od razu, na długo przed północą, opustoszały. Obcięto niedzieli cały ogon. Również ogon przycięto lwu przed obeliskiem. Większej szkody wybuch nie wyrządził. Ale co on oznaczał? Z europlanu? Byłby to nazbyt dziwny i cudowny zbieg okoliczności: dzień, miejsce, godzina, 29 listopada! A może to po prostu przypomnienie rocznicy listopadowej?
Warszawa, 30 listopada
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Nic godnego uwagi, ani wczoraj, ani dziś. Nie zasługuje chyba na wyróżnienie pociąg, który dziś rano przywiózł kilkuset rannych, w tej liczbie ciężko rannych i takich, co w drodze wyzionęli ducha. Wiem od prowadzącego ten żałosny transport z Sochaczewa i Łowicza, że żołnierze sześć dni byli bez pomocy i opatrunku. Gangrena zmiata ich nie gorzej od granatów i szrapneli. Pewien oficer, któremu kula karabinowa przebiła szyję, umarł nie z powodu ciężkości rany, która mogła być wyleczoną, lecz — z głodu. Opowiadano mi rzeczy straszne o nieludzkich cierpieniach, o jękach i przekleństwach, o krzykach groźby i buntu, zapełniających wagony sanitarne. Najhartowniejsi sanitariusze wytrzymać nie mogli moralnego wstrząśnienia na widok straszliwych ofiar, a więcej jeszcze, lichoty organizacji i ohydy politykowania i kastowości, która plugawy pysk swój nawet i w tak strasznych godzinach stutysięcznej śmierci — rozdziawia. [...]
Na placu Teatralnym, tuż obok skweru, zwróconego ku ulicy Nowosenatorskiej, zaimprowizowano żałosny punkt przeładunkowy. Sznurem ciągną się tramwaje konne z ciężko rannymi i tam się zatrzymują. Z daleko większą ostrożnością niż umiejętnością, młodzi i starzy sanitariusze wynoszą rannych żołnierzy na noszach i podążają z nimi ku szkole junkrów. Niektórzy chorzy — całkiem zakryci płaszczami — może już wyzdrowieli z tego świata. Inni z kamiennym spokojem patrzą na czynione dokoła nich zabiegi, na tłum obok zebrany, na blade twarze i łzy w oczach kobiet.
Warszawa, 4 grudnia
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Ostatecznie nie należy przeceniać ważności reformy, a raczej istnego zamachu stanu, jakim było usunięcie alkoholu z zaopatrzenia bojowego, no, i z obiegu publicznego. Więcej w tym było śmiałości niż głębszej racji stanu i pożytku. Korzyść niewątpliwa płynęła dla robotników i biednego ludu, który przestał mieszkać w monopolach i szynkach. Ale i z tej korzyści niewiele przypadło dla robotnika polskiego, albowiem w ogóle roboty nie ma i fabryki przeważnie stanęły. [...]
Co do publiczności, to ta mniej cierpi. Zauważyłem, że nigdy jeszcze nie było takiego łaknienia spirytualiów, jak właśnie teraz, gdy się stały owocem zakazanym. Toteż szczęśliwym sposobem, w każdym porządnym domu znajdzie się butelka niezłego koniaku i często nawet węgrzyna. Ja sam, choć dzieł tych nigdy w swojej bibliotece nie posiadałem, dzisiaj stale, od złego przypadku... To trudno — à la guerre comme à la guerre.
Warszawa, 11/12 grudnia
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Warszawa zaczyna bawić się w „niepodległość”. Niektóre pisma o „orientacji” przeciwrosyjskiej, wesoło paradują białymi okienkami, które potworzyła cenzura wojenna w artykułach, wyrzucając co drażliwsze miejsca. Nawet i tutaj manifestacja jest pełna humoru, boć przecie dziennikarz wytrawny, gdyby chciał, mógłby w sposób najbardziej cenzuralny wypowiedzieć wszystko, co ma na myśli, jeśli tylko chodzi mu naprawdę o rzecz, a nie zabawienie się z Moskalikami. Inne znowu, dzieląc się w wigilijnym numerze z czytelnikami opłatkiem, częstują go mnóstwem pikantnych domyślników politycznych. Szkoda tylko, że na drugiej zaraz stronicy — normalne upusty szlachetnych sentymentów rasowych, ażebyś przypadkiem nie zapomniał, że gdy mówi niewolnik, to choćby tańczył jak sclavus saltans, zawsze będzie to tylko rab, zatruty do szpiku kości rdzą kajdan.
Warszawa, 26 grudnia
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Dwa dni i dwie noce upajałem się winem, koniakiem, miłym towarzystwem, dokuczaniem kobietom. Robaka tęsknoty zalać można daleko skuteczniej dobrymi gatunkami trunków, dzięki zaś absolutnemu zakazowi sprzedaży spirytualiów, złych prawie nie ma.
I oto ostatecznie Warszawa jest płochym i miłym salonem, w którym ludzie bawią się świątecznie, pysznie jedzą, flirtują, są weseli i jak zwykle nadziemsko szczęśliwi, że mogą nie myśleć. Warszawa jest kompletną lecznicą dla ludzi przeciążonych myślami lub posuwających troskę intelektualną do nałogu. Podobnie jak sonda wypłukuje żołądek, tak Warszawa wypłukuje mózgi. Robi się w nich miła, serdeczna pustka, prawie że taka sama jak w kieszeni.
Wszystko się na to złożyło, żeby rok nowy, 1915, zaczął się pogodnie i radośnie. Pamiętał o tym i wódz naczelny, który na dzień ten świąteczny postarał się o same zwycięstwa: nad Bzurą, Pilicą, Nidą i Dunajcem. Trudził się jednak właściwie niepotrzebnie, gdyż nawet tak pięknie brzmiących komunikatów nie czytano. Wojna przestała być aktualna, toczy się kędyś tam za górami za lasami, ale już przycichła i bezgromowa, jak ostatnie płachty chmur po burzy. Wiedzą wszyscy, że żołnierze siedzą sobie wygodnie w okopach, że Warszawa jest obstawiona milionami bagnetów, czegóż się więc kłopotać?
Warszawa, 2 stycznia
Cezary Jellenta, Wielki zmierzch, Warszawa 1985.
Dnia 4 sierpnia wczesnym popołudniem stałem na balkonie domu przy zbiegu Szpitalnej i Zgoda (w którym mieściła się redakcja „Gońca”), patrząc na stojącego przed domem policjanta, kręcącego się na swoim posterunku. Po chwili nadszedł drugi policjant, poszeptali coś ze sobą, popatrzyli na zegarki i odeszli, żeby już więcej nie wrócić.
A na drugi dzień około 6 rano szarpnął moim łóżkiem jakiś gwałtowny wstrząs, potem drugi, rozległy się dwa potężne wybuchy: to wysadzano mosty warszawskie; mieszkałem wówczas na ul. Śniadeckich, stąd widać, jak potężne były detonacje. Kiedy po 9 wyszedłem na ulicę, kręciło się po niej już mnóstwo żołnierzy niemieckich, gapiących się ze szczególną lubością na wystawy z pieczywem.
Niemcy w Warszawie. Nie wiem, co by nastąpiło, gdyby weszli do Warszawy z proklamacją przywrócenia niepodległości Polsce, ale weszli oni tylko z listą długiego szeregu przestępstw, za które grozi kara śmierci, i z rekwizycjami artykułów żywności. Ludność, której wiara w niezwyciężoną moc Rosji została silnie zachwiana i która z pewnym zaciekawieniem przyglądała się dalszemu rozwojowi wypadków, poczuła się zawiedziona i wróciła z czystym sumieniem do moskalofilstwa.
Warszawa, 4/5 sierpnia
Warszawa w pamiętnikach pierwszej wojny światowej, red. Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1971.
Przez całą noc dzisiejszą Warszawa nie spała. Kanonada tuż pod miastem trwała do ósmej. Od południa siedzimy przy otwartych oknach i, zdjąwszy ze ścian przedmioty, stłuc się mogące, słuchamy łomotu wysadzanych w powietrze budowli. Pożary ukazują się to tu, to tam, łoskot wybuchów powtarza się nieustannie. Konieczność opuszczenia tego znowu mieszkania, jako że wyniesione jest pod niebo i ma dach bezpośrednio na suficie, jest dla mnie gorsze niż poczucie niebezpieczeństwa. Boję się zwłaszcza zejścia do wspólnej jakiejś piwnicy, przebywania poufałego z okropnymi, natrętnymi tutejszymi sąsiadami — przy znacznych brakach w mej bieliźnie, negliżu i osobliwie pościeli. Teraz zaczynam nieco przenikać fizjologię odwagi, technikę pewnej obojętności na jakąś sferę grozy. [...] Wbrew wszelkim dotąd oznakom i prognozom Warszawa będzie chyba poniekąd broniona, przez dzień dzisiejszy w rożnych punktach ustawiają armaty.
Warszawa, 4 sierpnia
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1909-1917, Warszawa 1976.
W ciągu nocy wysadzono pospiesznie gmachy i wreszcie, nad ranem, mosty. Wkrótce telefonami rozbiegła się wieść, że w mieście są Niemcy. Strzelanina nie ustaje aż dotąd od strony Wisły. Oglądaliśmy ich wjazd, gromadki ludzi zmęczonych, wynędzniałych. W samochodach przemykają oficerowie, są już w kawiarniach, instalują się w sąsiedniej Polonii. Nie zmieniło się nic, tylko barwy i mundury. Ludność zachowuje się poprawnie. Skupienia ciekawych przy zbiegach ulic polskimi słowami rozprasza milicja obywatelska. Odezwy nawołują do lojalności. Nie zmieniło się nic — tylko mundury i flagi. A potrzeba było na to roku ofiar bez miary, tyle ciężkiego trudu i cierpienia. Mogliby być upojeni tak ciężko kupionym zwycięstwem, a mają na twarzach znużenie. O tej chwili doniosłej, chwili dziejowej — widzieć oblicze Warszawy, serca kraju — jaki dziw. Jedno twierdzić można z niejaką pewnością: że teraz przestaną zlatywać z nieba bomby.
Warszawa, 5 sierpnia
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1909-1917, Warszawa 1976.
Walka przez Wisłę trwała dwa dni. Wczoraj dopiero Rosjanie opuścili Pragę. Jest podobno zniszczona i zrabowana w sposób okropny. Mieszkańcy siedzieli po piwnicach. Z Powiśla większość uciekła do Śródmieścia, wczoraj dopiero pozwolono powracać do domów. [...] Byli zresztą ranni na różnych ulicach, kule przelatywały w czasie spacerów ciekawego tłumu w słońcu. Nad placem Saskim fruwał w piątek aeroplan na ten raz rosyjski, ostrzeliwany z niemieckich mitraliez, i rzucił gdzieś dalej bombę (tak że nawet to nie było pewne).
Zupełnie jedyna i szczególna jest psychologia miasta, dla którego tak wielkie zdarzenie historyczne jest czymś właściwie obojętnym. Warszawa nie ma żadnej postawy, żadnego stosunku do tego, co się stało. Tłum jest albo bardziej przerażony, albo bardziej ciekawy — nic więcej.
Warszawa, 9 sierpnia
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1909-1917, Warszawa 1976.
Miasto było jak wymarłe, bo okupanci wprowadzili natychmiast godzinę policyjną, zabraniającą wychodzenia wieczorem na ulice, które były słabo oświetlone i prawie ciemne. Na ulicach spotykałem tylko posterunki Straży Obywatelskiej, wtulone we wnęki domów, bo po ulicach hulały kulki karabinowe rosyjskie, mające niepokoić wojsko niemieckie, a w rezultacie powodujące dosyć liczne ofiary spośród spokojnych mieszkańców miasta. [...] Na odkrytych placach kulki padały tak gęsto, że trzeba było przebiegać, by uniknąć niebezpieczeństwa. Spotykałem też nieliczne patrole niemieckie, które nas jednak nie zaczepiały, ponieważ chroniły nas nasze oznaki Straży Obywatelskiej. [...] Wkrótce otrzymałem przepustkę nocną od tworzących się dopiero władz policyjnych niemieckich, ciekawą z tego względu, że jakkolwiek miała własnoręczny podpis osławionego Glasenappa, prezydenta policji, nie ma na niej daty [...], tylko miesiąc sierpień, i nie ma żadnego stempla, tylko napis zrobiony ołówkiem: Noch kein stempel vorhanden [Jeszcze nie ma pięczątki]. [...]
Gdy strzały rosyjskie już ustały i posterunkowi bardziej czuwali nad ruchem ulicznym, jakiś gorliwy posterunkowy [...] zatrzymał na ulicy w nocy idącego samotnie piechotą [prezydenta Warszawy] ks. Lubomirskiego, który nie miał przy sobie żadnych dokumentów. Gdy powiedział, kim jest, „rozgarnięty” posterunkowy roześmiał mu się w nos i powiedział: „Znamy takich cwaniaków, każdy to może powiedzieć” — i zaciągnął go do komisariatu jako włóczęgę bez dowodów, gdzie go dopiero zwolniono.
Warszawa, 20 sierpnia
Warszawa w pamiętnikach pierwszej wojny światowej, red. Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1971.
Na ulicach Warszawy co krok widzimy dzisiaj ludzi, którzy stojąc na wysokich drabinach, przemalowują lub zdejmują szyldy znad sklepów. W ten sposób, zgodnie z rozporządzeniem władz niemieckich, zniknąć mają w mieście wszystkie napisy w języku rosyjskim, wszystkie państwowe herby rosyjskie i w ogóle jakiekolwiek widome oznaki niedawnej przeszłości.
Ludzie oszczędni, na ulicach bocznych nie zadają sobie wiele trudu z wykonaniem rozporządzenia. Kubeł zielonej farby, szeroki pędzel, kilka śmiałych pociągnięć i oto rosyjska część szyldu przestaje istnieć dla oczu.
Przepisowi, oczywiście, staje się zadość, ale do estetyki miasta nie przyczynia się to bynajmniej. Przeciwnie, nadaje znakom sklepowym jeszcze dziwaczniejszy charakter. [...]
Wielkie, szpetne szyldy, niepozostające w żadnym związku z architekturą domu, często nadające temu domowi piętno jakiejś jarmarczno-reklamowej pstrokacizny, powinny zniknąć raz na zawsze znad sklepów warszawskich. Odpowiednio urządzona wystawa w oknie informuje bowiem przechodnia aż nadto dobrze o tym, co stanowi przedmiot handlu danego kupca [...].
To zaś, co w handlu jest najcenniejsze — firma, może być umieszczone na zewnątrz, czy to na szybach, za pomocą wypukłych liter, czy na artystycznie wykonanej tablicy z kamienia lub metalu. Nie ulega wątpliwości, że po takiej reformie domy warszawskie ogromnie zyskają na swoim wyglądzie, a całe miasto przybierze charakter milszy dla oka.
Warszawa, 11 września
Zdzisław Dębicki, „Tygodnik Ilustrowany” nr 37/1915.
„Warszawa dziwnie spoważniała. Powaga stanowi jej cechę zewnętrzną i jej nastrój wewnętrzny” .[…]
Czujemy to wszyscy — czujemy na ulicy i w domu, w samotnych rozmyślaniach i przy spotkaniu z przyjacielem, któremu milcząc, ściskamy rękę. Powaga niezaprzeczona odbija się na obliczu całego miasta. Spoważnieli ludzie i spoważniały ulice. Powagę ma dzisiaj wypisaną na twarzy dorożkarz i konduktor tramwajowy, właściciel sklepu z wędlinami i przekupka sprzedająca owoce na trotuarze. Powaga staje się także łącznikiem tajemniczym pomiędzy ludźmi. Zaczynamy się rozumieć i odczuwać wzajemnie z jednego spojrzenia, zaczynamy pojmować troskę każdego współobywatela, nie pytając go o szczegóły jego kłopotów osobistych. Przez skórę wiemy, co boli każdego z nas i dlaczego o uśmiech tak trudno nawet tym, co zawsze śmiać się umieli. […]
Szary zmrok ogarnia szarą ulicę. Lampy płoną rzadko i jakimś niepewnym, drgającym światłem. Po zaułkach czai się niepokój ludzki. Ruch uliczny ucicha wcześnie, życie zamiera i kończy się w tej właśnie chwili, kiedy dawniej rozpoczynało się zaledwie.
Doprawdy więc, mamy prawo powiedzieć tym, którzy są dzisiaj z dala od nas i widzą Warszawę tylko oczami wyobraźni: „Nie poznalibyście jej”, a może i coś więcej, może twarde, ale prawdziwe: „Nie znaliście jej!”
Warszawa, 18 września
Zdzisław Dębicki, Kartki z raptularza. Warszawa, „Tygodnik Ilustrowany” nr 38/1915.
W dniu 21 września 1915 Zarząd Miasta powziął następującą, bez wątpienia historyczną dla dziejów Warszawy, uchwałę.
Wychodząc z założenia, 1) że zasadnicze prawa organizacji Zarządu Miasta Warszawy z r. 1815 i 1861, dotychczas obowiązujące, mianują Warszawę nie inaczej jak miastem stołecznym, 2) ponieważ stołeczność miasta Warszawy, przechodząc od czasów najdawniejszych do chwili obecnej, nigdy w porządku prawodawczym nie została skasowana, 3) i zważywszy, że tylko ze względów politycznych Komitet Urządzający w Królestwie Polskim w r. 1870 (sesja 354, art. 3078) przy reorganizacji Zarządu Miejskiego uznał za stosowne w porządku administracyjnym tytuł stołeczności Warszawy czasowo przyćmić w stosunkach urzędowych, Zarząd Miasta uchwala wznowić w użyciu urzędowym przynależne Warszawie miano miasta stołecznego i od dnia dzisiejszego nazywać Ją miastem stołecznym i pisać tytuły: „Zarząd miasta stołecznego Warszawy” i „prezydent miasta stołecznego Warszawy”.
Warszawa, 21 września
Warszawa w pamiętnikach pierwszej wojny światowej, red. Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1971.
Do gospodarczej i kulturalnej działalności powołani, siły i umiejętności nasze ku temu wytężamy, aby gospodarstwo i kulturę Warszawy w duchu narodowym i na podstawie równouprawnienia obywatelskiego podźwignąć, aby klęski i ciężary, jakie wojna miastu przyniosła i jeszcze przynieść może, złagodzić, przede wszystkim zaś aby ludność pracującą, tak ciężko przez wojnę dotkniętą, materialnie i moralnie ratować. Te prace nasze pełnić będziemy w rozumieniu, że samorząd Warszawy jest pierwszym krokiem do odbudowy państwa polskiego. Niepodległe państwo polskie, wyposażone w organy i środki, i niezależność jego wyrażające i zabezpieczające – oto cel najwyższy dawnych i obecnych wysiłków narodu polskiego. Oto nasz święty cel, do którego dążymy. W przekonaniu, że wojna obecna cel ten ziści, składamy hołd wiernym synom Ojczyzny, którzy od półtora wieku przelewali i przelewają krew za wolność i niepodległość Polski.
Warszawa, 24 lipca
Polska w latach 1864-1918. Wybór tekstów źródłowych do nauczania historii, pod red. Adama Galosa, Warszawa 1987.
Przejęci niezłomną ufnością w ostateczne zwycięstwo ich broni i życzeniem powodowani, by ziemie polskie, przez waleczne ich wojska ciężkimi ofiarami panowaniu rosyjskiemu wydarte, do szczęśliwej wywieść przyszłości, Jego Cesarska i Królewska Mość Cesarz Austrii i Apostolski Król Węgier oraz Jego cesarska Mość Cesarz Niemiecki ułożyli się, by z ziem tych utworzyć państwo samodzielne z dziedziczną monarchią i konstytucyjnym ustrojem. Dokładniejsze oznaczenie granic zastrzega się. Nowe Królestwo znajdzie w łączności z obu sprzymierzonymi mocarstwami rękojmię, potrzebną do swobodnego sił swych rozwoju. We własnej armii nadal żyć będą pełne sławy tradycje wojsk polskich dawniejszych czasów i pamięć walecznych polskich towarzyszy broni we wielkiej obecnie wojnie. Jej organizacja, wykształcenie i kierownictwo uregulowane będą we wspólnym porozumieniu.
Sprzymierzeni monarchowie, biorąc należyty wzgląd na ogólne warunki polityczne Europy, jako też na dobro i bezpieczeństwo własnych krajów i ludów, żywią niepłonną nadzieję, że obecnie spełnią się życzenia państwowego i narodowego rozwoju Królestwa Polskiego.
Wielkie zaś, od zachodu z Królestwem Polskim sąsiadujące, mocarstwa z radością ujrzą u swych granic wschodnich wskrzeszenie i rozkwit wolnego, szczęśliwego i własnym narodowym życiem cieszącego się państwa.
Z najwyższego Rozkazu Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości, Cesarza Austrii i Apostolskiego Króla Węgier.
[Hans] Beseler
Warszawa, 5 listopada
[Karl] Kuk
Lublin, 5 listopada
Polska w latach 1864-1918. Wybór tekstów źródłowych do nauczania historii, pod red. Adama Galosa, Warszawa 1987.
Powaga i niebezpieczeństwa tych ciężkich chwil wojennych i troska o wojska nasze, stojące w obliczu wroga, zmuszają nas, zarząd nowego państwa Waszego zachować tymczasowo jeszcze w naszych rękach.
Chętnie jednak chcemy dać Wam z własną pomocą Waszą już teraz stopniowo te urządzenia państwowe, które mają poręczyć trwałe ugruntowanie, ukształtowanie i bezpieczeństwo państwa Waszego.
Przede wszystkim zaś chcemy dać Wam Wojsko Polskie.
Jeszcze trwa walka z Rosją, dotąd nie zakończona; w walce tej pragniecie wziąć udział.
Stańcie więc przy nas jako ochotnicy i pomóżcie nam uwieńczyć zwycięstwo nasze nad Waszym prześladowcą.
Mężnie i z wielką chlubą bracia Wasi z Legionu Polskiego walczyli obok nas: wstępujcie w ich ślady w nowych oddziałach wojskowych, które złączone z dawniejszym Legionem utworzą w przyszłości Wojsko Polskie. Nada to silną podporę Waszemu nowemu państwu i zapewni mu bezpieczeństwo na zewnątrz i wewnątrz.
Pod narodowymi barwami i sztandarami Waszymi, które ukochaliście nade wszystko, macie osłaniać Ojczyznę Waszą. Znamy odwagę waszą i płomienną miłość Ojczyzny i wzywamy Was do boju przy naszym boku.
Mężowie Waszego kraju zdolni do broni zbiorą się za przykładem walecznych bojowników Legionu Polskiego i we wspólnej na razie pracy z armią niemiecką i ze sprzymierzoną z nią armią austriacko-węgierską stworzą podstawę armii polskiej, w której pełne chwały tradycje Waszych dziejów wojennych odżyją na nowo w wierności i męstwie Waszych żołnierzy. […]
Bliższe rozporządzenia dotyczące ochotniczego wstępu do Wojska Polskiego będą niebawem ogłoszone.
Warszawa, Lublin, 9 listopada
Polska w latach 1864-1918. Wybór tekstów źródłowych do nauczania historii, pod red. Adama Galosa, Warszawa 1987.
Polacy!
Zanim powstanie przedstawicielstwo narodowe z wyboru, zanim władzę zwierzchnią obejmie Król Polski, powołaną została w celu tworzenia Państwa Polskiego Tymczasowa Rada Stanu.
Staje ona przed narodem w pełnym poczuciu przyjętej na siebie odpowiedzialności, z głębokim zrozumieniem ogromu zadań, jakie przypadają jej do spełnienia.
Dążeniem Rady Stanu będzie możliwie rychłe przygotowanie Sejmu prawodawczego oraz opracowanie konstytucyjnego ustroju Państwa, odpowiadającego nowożytnym potrzebom i zbudowanego na zasadach równouprawnienia wszystkich obywateli. Kształtując formy tego ustroju, Rada Stanu kierować się będzie myślą o konieczności stworzenia w Polsce silnej, rodzimej władzy państwowej, opartej na czynnym współdziałaniu szerokich mas ludowych.
Stworzenie licznej, bitnej, a karnej armii polskiej, która wierna naszym wielkim rycerskim tradycjom, wskrzesiłaby dawną chwałę oręża polskiego, stanowi dla nas radosną i pilną konieczność. Świadomi bowiem jesteśmy, że taka armia to pierwszy niepodległego bytu warunek. […]
Praca Rady Stanu osiągnie tym pomyślniejsze wyniki, im większym cieszyć się będzie poparciem i współdziałaniem narodu. […]
Od marzeń i słów o Państwie Polskim przechodzimy do czynu.
Warszawa, 15 stycznia
Polska w latach 1864-1918. Wybór tekstów źródłowych do nauczania historii, pod red. Adama Galosa, Warszawa 1987.
Art. I. 1) Najwyższą władzę państwową w Królestwie Polskim, aż do jej objęcia przez króla lub regenta oddaje się Radzie Regencyjnej z zastrzeżeniem stanowiska mocarstw okupacyjnych według prawa międzynarodowego […]
2) Rada Regencyjna składa się z trzech członków, których w urzędowanie wprowadzą monarchowie mocarstw okupacyjnych.
3) Akty rządowe Rady Regencyjnej wymagają kontrasygnatury odpowiedzialnego Prezydenta Ministrów.
Art. II. 1) Władzę ustawodawczą w ramach tego patentu i według ustaw, które na jego podstawie będą wydane, wykonywa Rada Regencyjna przy współdziałaniu Rady Stanu Królestwa Polskiego.
2) We wszystkich sprawach, których zarząd nie jest jeszcze oddany polskiej władzy państwowej, wnioski ustawodawcze mogą być traktowane w Radzie Stanu tylko za zgodą mocarstw okupacyjnych. […]
3) Ustawy i rozporządzenia polskiej władzy państwowej, które mają być podstawą praw i obowiązków ludności,muszą być przed ich wydaniem podane do wiadomości generał-gubernatora tego ocarstwa okupacyjnego, w którego obszarze administracyjnym wejść mają w życie i mogą osiągnąć moc obowiązującą tylko wtedy, jeżeli tenże w ciągu dni 14 po przedłożeniu nie założy sprzeciwu.
Art. III. Rada Stanu utworzona będzie według postanowień specjalnej ustawy, którą wyda Rada Regencyjna za zgodą mocarstw okupacyjnych.
Warszawa-Lublin, 12 września
Polska w latach 1864-1918. Wybór tekstów źródłowych do nauczania historii, pod red. Adama Galosa, Warszawa 1987.
Polacy! Po złożeniu uroczystej przysięgi w Królewskiej Katedrze Św. Jana obejmujemy za zgodą obu wielkich Monarchów najwyższą władzę w Królestwie Polskim. […]
Chcemy prowadzić naród ku jego państwowej niepodległości na podstawie aktów, wydanych przez Monarchów obu mocarstw centralnych w pamiętnych dniach 5 listopada 1916 r. [Akt 5 listopada] i 12 września 1917 r. [Powołanie Rady Regencyjnej]. Na tym gruncie stajemy z lojalnością, godną powagi i wielkości dziejowej chwili, godną dobrej sławy imienia polskiego. Te doniosłe akty otworzyły Polsce drogę, nie daną jej od 120 lat. Mamy budować podwaliny pod niepodległe i potężne państwo polskie z mocnym rządem i własną siłą zbrojną, jakich wymagają nasza przeszłość i to znaczenie, które w przyszłym układzie państw europejskich ono mieć powinno. […]
Polacy! Wzywamy Was wszytkich bez różnicy wieku, stanu i wyznania, wzywamy Was w imię dobra ojczystego do wytrwania, wierności, do czynnego popierania Rady Regencyjnej, oraz Rządu i Rady Stanu, które przez nas będą do życia powołane.
Warszawa, 27 października
Polska w latach 1864-1918. Wybór tekstów źródłowych do nauczania historii, pod red. Adama Galosa, Warszawa 1987.
Nie wiedziałem, że brama ta w dzień jest zamknięta. Trzeba było zmienić pozycję, i to szybko, bo mogło być za późno. Według informacji naszego wywiadu na Smolnej stale kręcili się agenci policyjni. Dzisiaj, a przynajmniej teraz, nie widzimy żadnego, prawie nie ma przechodniów. Ulica pusta. Szybko wchodzimy do bramy nr 11. Trzciński czeka spokojnie, jak mówił, na przedstawienie. Tu nikt nam nie przeszkadza. Brama ażurowa. Wszystko widać doskonale. Czekamy. [...]
Naraz szepnąłem przez zęby: „Uwaga! On! On! On!”. Wybiegłem z wyciągniętą bronią, gotową do strzału. Zastąpiłem mu drogę. Chwila ciszy. Spojrzeliśmy sobie w oczy. Poznaliśmy się wzajemnie. Schulze zamarł — oczy zaszły mu łzami. Padł strzał. Naczelnik policji niemieckiej runął mi do nóg. Usłyszałem tylko jęk: „Herr Jesus”. W tym momencie doskoczył Trojanowski i do leżącego dał jeszcze dwa strzały. Schulze już nie żył. Znowu chwila ciszy, lecz przerywa ją głos pewnej pani: „Kaziu, bierz pieska i uciekajmy do bramy!”. To nas poruszyło. Z opuszczoną ku ziemi bronią ruszyliśmy środkiem ulicy w stronę mostu ks. Józefa Poniatowskiego, a za nami chodnikiem Trzciński. To jeden, to drugi z przechodniów zapytywali: „Kto to, panowie?”. „Naczelnik tajnej policji niemieckiej” — odpowiadaliśmy. „To dobrze, to dobrze — dobiegały nas głosy. — Uciekajcie, panowie w dół, pod most, tam nie ma nikogo.”. Na ulicy Czerwonego Krzyża ruszyliśmy dopiero całą parą, wpadając na jakąś kobietę z dzieckiem, ta zaś, przewróciwszy się, obsypała nas stekiem przekleństw.
Warszawa, 1 października
Warszawa w pamiętnikach pierwszej wojny światowej, red. Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1971.
W dniu 10 listopada około pół do ósmej rano udałem się na dworzec, aby być świadkiem tego wielkiego wydarzenia. Trzymałem się jednak na uboczu, gdyż w mym charakterze komisarza Rzeszy nie mogłem oficjalnie brać udziału w przyjęciu. Z pewnego oddalenia śledziłem rozwój tego dla Polski historycznego wydarzenia. Piłsudski i Sosnkowski ukazali się, prowadzeni przez kapitana Gilpena. Tłumnie (hmmmm..., a to ciekawe, jedni piszą, że tłumy były, a inni, że nie było tłumów, bo ludzie nie wiedzieli...) zebrana publiczność przyjęła ich okrzykami radości. Książę Lubomirski przystąpił do komendanta, który powracał, aby objąć władzę. Obydwaj mężowie dość długo z sobą rozmawiali. Po przywitaniu się z kilku stojącymi na dworcu przyjaciółmi i przyjęciu meldunku komendanta naczelnego POW, którym był kapitan Tadeusz Kasprzycki, komendant odjechał samochodem księcia do rezydencji jego na Frascati.
Warszawa, 10 listopada
Bogdan Hutten-Czapski, 60 lat życia politycznego i towarzyskiego, t. II, Warszawa 1936.
Gdy [...] wyszedłem rano na miasto, ulica miała wygląd jakiś zupełnie inny niż zwykle: ludzie poruszali się szybko, każdy patrzył z ciekawością naokoło, każdy czegoś wyczekiwał, zawiązywały się rozmowy między ludźmi nieznajomymi. [...] Ludność samorzutnie zaczęła rozbrajać żołnierzy, którzy poddawali się temu przeważnie bez protestu. Zaraz na ul. Wareckiej spotkałem jakiegoś wojskowego niemieckiego, silnego, rosłego mężczyznę, za którym biegł mały 12-13-letni uczniaczek. Gdy go dogonił, zatrzymał go i kazał mu oddać broń, a duży Niemiec bez słowa odpiął pas i oddał mu szablę. Takie sceny rozgrywały się wszędzie, co świadczyło o zupełnym już poddaniu się armii niemieckiej i o zupełnym jej rozstroju. [...]
Na głównej arterii Warszawy, Nowym Świecie i Krakowskim Przedmieściu, ruch był nadzwyczajny. [...] Nasze nowe władze [...] przystąpiły do przejmowania gmachów będących w posiadaniu władz niemieckich, zarówno wojskowych, jak i cywilnej administracji. Na początku objęto Belweder, mosty na Wiśle, przy których ustawiono posterunki, park samochodowy przy ul. Książęcej [...]. Zrzucano wszędzie nienawistne napisy i znaki niemieckie. Sam widziałem, jak dwóch wyrostków wspięło się do orła niemieckiego na blasze przy pałacu Namiestnikowskim na Krakowskim Przedmieściu i zrzuciło go z hałasem na ziemię, a żołnierz niemiecki, w pełnym uzbrojeniu i w hełmie na głowie trzymający wartę przed pałacem, w którym miała wtedy już siedzibę rada żołnierska, ani się nie obejrzał.
Warszawa, 11 listopada
Warszawa w pamiętnikach pierwszej wojny światowej, red. Krzysztof Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1971.
Jesteśmy wolni! Jesteśmy panami u siebie. Stało się, i to w tak nieoczekiwanych warunkach.
Gdy dziś wyszłam na miasto, ulica wydała mi się rozśpiewana, młoda, rozkołysana poczuciem wolności!
Od wczesnego ranka odbywa się przejmowanie urzędów niemieckich przez władze polskie. Już przekazano w nasze ręce Cytadelę, którą zajął batalion wojska polskiego z majorem Szyndlerem na czele.
Niemcy początkowo usiłowali zatrzymać artylerię, jednakże ustąpili, oddali wszystkie działa. Komendantem Warszawy został pułkownik Minkiewicz. Milicji miejskiej przeciążonej pracą przychodzi w pomoc tworząca się „Straż Obywatelska” oraz młodzież szkolna. Jerzy noc całą spędził na mieście i z łupem powraca (odebrany bagnet niemiecki).
Liczne składy i zapasy niemieckie zdobywamy bez wielkiego wysiłku i prawie bez rozlewu krwi.
Niemcy zbaranieli, gdzieniegdzie się bronią, zresztą dają się rozbrajać nie tylko przez wojskowych, ale przez lada chłystków cywilnych. Widok niepojęty. Idąc ulicą, spostrzega się samochody niemieckie z czerwonymi chorągwiami — zatrzymują je Polacy i każą Niemcom wysiadać — zwracają im tylko krasne godło. To samo dzieje się z powozami i końmi. Cała ta akcja idzie gładko; podziwiam poddanie się butnych jeszcze przedwczoraj ciemięzców oraz łagodność Polaków wobec pokonanego wroga, trzyletniego dręczyciela i kata.
Warszawa, 11 listopada
Pamiętnik księżnej Marii Zdzisławowej Lubomirskiej. 1914-1918, oprac. Janusz Pajewski, Poznań 2002.
Rano czekamy na kolejkę, żeby normalnie jak co dzień jechać do Warszawy do szkoły, a tu kolejka się spóźnia. Gdzieś powietrzem przedostaje się wieść, że w Jeziornie rozbrajają Niemców [...]. Wreszcie przychodzi pociąg. Dowiadujemy się wszystkiego. Ale co się dzieje w Warszawie? Czekamy jej z niecierpliwością. Wreszcie jesteśmy. O pójściu do szkoły nie ma mowy. Idziemy Alejami Ujazdowskimi, dochodzimy do Alei Jerozolimskich i Nowego Światu. Widzimy, jak gromadki studentów, robotników, takich samych pętaków, jak i my, rozbrajają Niemców. Dalejże i my na połów. Spotykamy Niemca. Ze śmiechem oddaje nam wszystko łącznie z pasem. Nareszcie mam prawdziwy karabin w ręku. [...] Wędrujemy po całej Warszawie w poszukiwaniu łupów. W magistracie strzały — Niemcy się bronią. Wieczorem wróciłem do domu.
Warszawa, 11 listopada
Marian Wyrzykowski, Dzienniki 1928-1969, Warszawa 1995.
Dziś, w rocznicę powstania 1863 roku, było rozdanie na Placu Saskim Virtuti Militari. Patrzyłam z krużganku św. Krzyża na defiladę naszego wojska i osłabione fizycznie odżywało moje serce — gdyż ciągłe ludzkie krakania, że będzie coraz gorzej i drożej, gdy się już ledwo dyszy, czyni, że najenergiczniejsi miewają niekiedy opady energii. [...] Nastrój miasta rewolucyjny, wszyscy źli, zaostrzeni, w sklepach, w tramwajach niegrzeczni. W taki sposób wkraczamy w erę wolności ludów. [...] Bezsiła rządu wobec spekulantów i paskarzy coraz bardziej się objawia. Dziś mówią o ogólnym strajku [...], a w mieście rozlepiono plakaty o sądach doraźnych w razie zaburzeń.
Warszawa, 22 stycznia
Łucja Hornowska, Wspomnienia, Biblioteka Narodowa, Dział Mikrofilmów, Mf. 89750.
Podczas odwrotu w niektóre dni pokonywaliśmy kilka kilometrów w ciągłej strzelaninie [...].
Nasze okopy robiliśmy w pośpiechu, trudno się było w nich poruszać pod ostrzałem. Kiedy nasza sytuacja zdawała się krytyczna, usłyszeliśmy serię wystrzałów z karabinów maszynowych 41 pułku. Dzięki tej kanonadzie wszystko się odwróciło. [...] Straty wroga były bardzo duże, my straciliśmy kilku żołnierzy. Na pobojowisku leżały plecaki, w których znajdowały się różne zdobycze: jedwabne materiały, damskie chusty, zegarki, pierścionki i tym podobne dobra, poza tym suchy prowiant — mąka, kasza oraz inne wiktuały. Niestety, wszystko razem się wymieszało. Najchętniej każdy z nas wybierał żywność, ale okazało się to niestrawne. Osobiście obawiałem się, że zjem pierścionek, zegarek albo jakiś inny drobny przedmiot. Dziwne zjawisko: nikt z nas nie interesował się tymi przedmiotami. Obojętnie patrzyliśmy na złoto i wszelkie dobra materialne. Każdy myślał, jak uratować swoje życie.
[...] Rosjanie po tym starciu cofnęli się i nie atakowali już tak natarczywie. [...]
Po wyjściu z Białegostoku cieszyliśmy się większą swobodą, ponieważ Rosjanie zatrzymali się na dłużej. Dopiero trzeciego dnia wieczorem przyszedł rozkaz, że do rana musimy przeprawić się po moście na drugą stronę Bugu, a do rzeki było jeszcze 40 kilometrów. Nieprzyjaciel starał się za wszelką cenę odciąć nas od dostępu do mostu. Otrzymaliśmy rozkaz porzucenia wszelkich zbędnych bagaży, z wyjątkiem karabinu, amunicji i łopatki.
Przez całą noc uciekaliśmy biegiem. Kiedy nad ranem znaleźliśmy się w pobliżu przeprawy, nieprzyjaciel zdążył już ustawić stanowiska karabinów maszynowych. Rosjanie zaczęli nas ostrzeliwać, ale szybko zorientowaliśmy się, że jest to niewielka grupa żołnierzy, która nie miała odwagi przejść na drugą stronę rzeki, aby zamknąć nam drogę. Pod ostrzałem przebiegaliśmy po moście na drugi brzeg. [...] Wzdłuż rzeki stworzyliśmy linię obronną i silnym ogniem karabinowym osłanialiśmy pozostałych. [...] Po przejściu ostatnich oddziałów most został wysadzony, dzięki czemu przynajmniej na krótko oderwaliśmy się od przeciwnika. Odgrodzeni rzeką, poczuliśmy się mniej zagrożeni, mieliśmy też przed sobą Warszawę, i to wszystko spowodowało, że ponownie wstąpił w nas duch walki.
Naprzeciwko nas wyjechały „chrzestne matki”. [...] Każdy żołnierz otrzymał od nich paczkę z zawartością: 100 sztuk papierosów, czysta bielizna, ręcznik, mydło, skarpety, słodycze, chleb, puszka konserw, karty pocztowe i ołówek. Można więc było napisać do domu list. [...]
Od trzech miesięcy mogliśmy po raz pierwszy zmienić bieliznę. Ta, którą nosiliśmy, była sztywna z brudu, potu i krwi, gdyż plecy stanowiły jedną wielką ranę od noszenia plecaka i gryzienia wszy. Po umyciu się i założeniu czystej bielizny, a przede wszystkim pozbyciu się setek „lokatorów”, każdy poczuł się jak nowo narodzony. Dalej szliśmy już bardziej swobodnie, a po minięciu Radzymina znaleźliśmy się w okolicach Warszawy. I tu nastąpiło dziwne zjawisko. W batalionie, zdziesiątkowanym i wyniszczonym, nastąpiło kompletne rozprężenie i zanik ducha bojowego. O ile wcześniej przytłaczał nas napór nieprzyjaciela i wydawało się, że nie ma już wyjścia, o tyle teraz wprost przeciwnie — wróg był dość daleko, a większość marzyła o jednym: byle do Wisły, karabin w rzekę i do domu.
Chotomów, 1 sierpnia
Jan Ziółek, Moja wojna z bolszewikami 1919-1920, Lublin 2004.
W piękny świąteczny dzień (święto Matki Boskiej) pojechałam na Ochotę, by odwiedzić moją bratową [...]. Kiedy wracając szłam do przystanku tramwajowego, zaskoczył mnie widok, który zatrzymał mnie w przerażeniu na miejscu: ulicą Grójecką ciągnęły z Warszawy ciężkie armaty i skrzynie z amunicją.
Co to ma znaczyć? Czyżby zamierzano oddać Warszawę? Z trudem powlokłam się dalej. A przejeżdżając tramwajem przez żydowską dzielnicę, ze zgrozą i gniewem patrzyłam na tłumy Żydów, rozprawiających w podnieceniu, nie maskujących bynajmniej radości. Od placu Zygmunta do Ordynackiej poszłam pieszo. Krakowskie Przedmieście było, jak zwykle w świąteczne popołudnie, pełne spacerowiczów — strojnych, spokojnych, wesołych. [...]
Mąż mój, który od robót fortyfikacyjnych wrócił później niż ja z Ochoty, powiedział, że pierwszą linię obronną na Grochowie obsadziła Legia Kobieca, a w zestawieniu z tym widok rozbawionej publiki na Krakowskim Przedmieściu zrobił na nim podobne wrażenie, jakiego ja doznałam.
Czy taka postawa Warszawy, a raczej „Warszawki”, oznaczała lekkomyślność lub obojętność? Sądzę, że nie, że „ulica” nie zdawała sobie sprawy z grozy sytuacji.
Warszawa, 15 sierpnia
Zofia Kirkor-Kiedroniowa, Wspomnienia, t. III, Kraków 1989.
Jest już teraz bitwa pod Warszawą. Dziś w nocy z naszych okien słychać było armaty i widać łuny. [...] Wracamy co dzień z biura w jakimś wspaniałym nastroju, mimo że miasto wygląda jak obozowisko albo targowica, pełne uchodźców, zwłaszcza ziemiańskich, pełne wozów, krów, owiec, koni, bryczek, ludzi.
Pogoda cudna, upały, nic nie wierzę, aby bolszewicy mieli wejść do Warszawy, choć są tuż, tuż...
Warszawa, 15 sierpnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki, t. 1, 1914-1932, Warszawa 1988.
W dniu 16 września 1925 urządziły Warszawskie Zakłady Gazowe inauguracyjny pokaz gotowania na gazie, połączony z odczytami i pogadankami. Pokaz zagaił dyrektor Świerczewski, podkreślając w swym przemówieniu przede wszystkim oszczędność, którą można osiągnąć przy użyciu kuchni gazowej zamiast węglowej. Następnie inżynier Kolisko wygłosił pogadankę, poświęconą kwestii opału w kuchni. W krótkich słowach przedstawił mówca wszystkie korzyści, które daje opał gazowy, oraz niedogodności wynikające z używania kuchni węglowej. Po tej ciekawej i pouczającej pogadance rozpoczął pan Hirszel, kierownik propagandy Warszawskiego Zakładu Gazowniczego, przy pomocy asystentki pani Kotarbińskiej-Pniewskiej, właściwy pokaz gotowania i pieczenia, przeplatając go licznymi uwagami o gotowaniu oraz obchodzeniu się z kuchenką gazową i naczyniem „Prodige”. [...]
Na zakończenie wyświetlono agitacyjny fi lm gazowniczy, wykazujący różnicę między ogrzewaniem gazowym a węglowym. [...] Po ukończeniu kursu będą wydawane kucharkom odpowiednie zaświadczenia, a następnie wezmą one udział w konkursie, przy czym te, które najlepiej i najekonomiczniej potrafi ą przygotować obiad, będą premiowane.
Warszawa, 16 września
„Przegląd Gazowniczy i Wodociągowy”, nr 11/1925, cyt. za: Rodzima energia. Nafta i gaz na polskich ziemiach, wybór i oprac. Maciej Kowalczyk, Ośrodek KARTA, Warszawa 2012.
Tegoż dnia po południu otrzymałem od gen. [Gustawa] Orlicza-Dreszera przez telefon informację, iż został on wezwany pilnie do Sulejówka. Zaraz tam wyjeżdża, nie zna powodu wezwania, ale skoro tylko będzie miał jakieś wiadomości, da mi znać. [...]
Wieczorem przybyłem do koszar. Zastałem tam już paru oficerów, wezwanych przeze mnie wcześniej. Przeprowadziłem nocną inspekcję w pułku, poinformowałem wezwanych oficerów o napiętej sytuacji politycznej, po czym udaliśmy się na spoczynek. W kancelariach pułku rozstawiono dla nas łóżka polowe.
Około godziny 2.00–3.00 w nocy obudził mnie oficer służbowy [...]. Płk [Adam] Koc zakomunikował mi, iż Marszałek [Józef Piłsudski] postanowił uporządkować bałagan w państwie. W tym celu w godzinach rannych 12 maja Marszałek wkroczy przez most Poniatowskiego do Warszawy, na czele 7 pułku ułanów i baonu rembertowskiego.
Ja, jako dowódca 36 pułku piechoty, mam postawić pułk w stan pogotowia.
Warszawa, 11–12 maja
Kazimierz Sawicki, 36 pp (Legia Akademicka) w dniach 12−14 maja 1926 r., Instytut Józefa Piłsudskiego w Londynie, sygn. 24/5/2/3/A3a, [cyt. za:] Agnieszka Knyt, Warszawa 1926: Przewrót w maju, „Karta” nr 48, 2006.
Byliśmy [wojska wierne Piłsudskiemu] w okresie wyczekiwania i bezczynności... Czekaliśmy... Przeciwległy [zachodni] brzeg Wisły był obsadzony przez piechotę.
Po pewnym czasie ruszył do natarcia przez most jakiś oddział piechoty [wierny Piłsudskiemu]. Rozległy się pierwsze strzały... a następnie przemówiła artyleria [wierna rządowi z tamtej strony mostu. Strzelała z placu Zamkowego wprost na most. Jedno lub dwa działa. Na moście — paru rannych. Pierwsi zaczęli strzelać z tamtej strony. Przynajmniej tak było koło mostu Kierbedzia, a zdaje się jeszcze nigdzie nie było działań...
Powtórzony atak [wojsk Piłsudskiego] doprowadził do zajęcia placu Zamkowego, Zamku samego i bezpośredniej okolicy. Na ulicach tłumy rozentuzjazmowanych ludzi. Gdzieniegdzie odzywają się okrzyki: „Niech żyje Piłsudski”.
Ulica Krakowskie Przedmieście, w rejonie gmachu Rady Ministrów, zamknięta podwójnymi szpalerami podchorążaków [wiernych rządowi]. Z obu stron, tj. w kierunku Zamku, jak i Nowego Światu. Podchorążowie stali ramię przy ramieniu z karabinami z nałożonymi bagnetami. Jeden szereg, a za nim w odległości kilku kroków następny.
Ponoć obradowała Rada Ministrów.
Warszawa, 12 maja
Ludwik Kmicic-Skrzyński, Przewrót Majowy 1926 roku, Instytut Józefa Piłsudskiego w Londynie, sygn. 24/5/2/1/A.11a, [cyt. za:] Agnieszka Knyt, Warszawa 1926: Przewrót w maju, „Karta” nr 48, 2006.
Na skrzyżowaniu Nowego Światu i Alej Jerozolimskich zameldowałem się u ministra spraw wojskowych, który w stanie wielkiego podenerwowania dał mi rozkaz: „Zamknie pan porucznik Aleje Jerozolimskie na wysokości ulicy Brackiej, gdzie w tej chwili jest kordon policji, dublując go kordonem wojska. [...] Jeżeli będą usiłowali przerwać kordon — ma pan otworzyć ogień! Ma pan strzelać! Czy tylko mnie pan zrozumiał?". Zapewniłem pana ministra, że go rozumiem.
[...]
Wkrótce w głębi ulicy Brackiej z kierunku placu Trzech Krzyży pojawił się pluton szwoleżerów, szykując się do szarży. W wąskiej ulicy 20 koni szwoleżerów stanowiło groźną masę. Przez moment byłem zdezorientowany kierunkiem, z którego się pojawili, lecz gdy szwoleżerowie ruszyli z miejsca do szarży z pochylonymi lancami, po tej krótkiej chwili wahania zakomenderowałem: „Pierwszy strzał w górę, drugi do nich. Ognia!”. Rozległy się strzały. Pierwsze z nich oddane w górę nic im nie zrobiły, gdy podchorążowie oddawali drugi strzał — szwoleżerowie już nas mijali.
Stałem na jezdni przy trotuarze i zobaczyłem szarżującego na mnie szwoleżera. Dobyłem szabli, świadom, że lancy szwoleżera w galopie nie sparuję. Ruszyć się jednak nie śmiałem, żeby swoim odruchem nie wywołać paniki wśród podchorążych. Wszystko to działo się w ułamkach sekund i w ogromnym napięciu. W momencie, kiedy szarżujący szwoleżer był w odległości kilkunastu kroków, podchorąży Bronisław Żelkowski wysunął się przede mnie, przyklęknął i strzelił. Szwoleżer spadł z konia zabity. Jednocześnie podchorążowie stojący pod restauracją „Cristal” otworzyli ogień. Szwoleżerowie rozproszyli się, część rzuciła się w bok w Aleje Jerozolimskie w kierunku zachodnim, reszta zaś runęła w przedłużenie ulicy Brackiej w kierunku północno-zachodnim.
Sprawa była dla mnie jasna. Wychowywaliśmy podchorążych w posłuszeństwie dla głowy państwa i w poszanowaniu Konstytucji i prawa. Teraz przyszło zdawać egzamin nam — wychowawcom. W moim przekonaniu wystąpiliśmy w obronie porządku państwowego. Teraz o tę ideę rozpoczynała się walka. Miałem świadomość, że oddając pierwsze strzały ze strony Oficerskiej Szkoły Piechoty — bronię tej idei.
Warszawa, 12 maja
Henryk Piątkowski, Wspomnienia z „wypadków majowych” 1926 roku (i dyskusja na ten temat), „Bellona”, z. III, 1961 [cyt. za:] Agnieszka Knyt, Warszawa 1926: Przewrót w maju, „Karta” nr 48, 2006.
Nadciągał demonstrujący tłum i stanął murem przed kordonem podchorążych, napierając nań z bliska. Ciągle miałem nadzieję i wierzyłem, że nie dojdzie do takiej potworności, byśmy mieli doń strzelać. Ale agresywność rozhuśtanego tłumu mogła łatwo wywołać nieszczęście, boć nie mogłem wszak dopuścić do przerwania kordonu.
Wyszukiwaliśmy więc przywódców i perswadowaliśmy im konieczność zaniechania napierania na nas. Znajdowali się na miejscu tacy rozsądni, rozumiejący powagę sprawy ludzie i dzięki nim udało mi się unikać tej najstraszniejszej rzeczy.
W pewnej groźnej chwili zastosowałem nawet zastraszenie tłumu perspektywą użycia granatów gazowych, mając oczywiście na myśli gazy łzawiące. Zarządziłem wtedy „pogotowie gazowe” podchorążych w kordonie i rozdałem granaty, do których zresztą przysłano nieodpowiednie zapalniki (posądzaliśmy szkolnego oficera broni o sabotaż). Wreszcie ta wysoce denerwująca i niebezpieczna scena skończyła się wkroczeniem konnej policji, która samym swoim ruchem odsunęła tłum w głąb Alej.
Warszawa, 12 maja
Jan Rzepecki, Wspomnienia i przyczynki historyczne, Warszawa 1983, [cyt. za:] Agnieszka Knyt, Warszawa 1926: Przewrót w maju, „Karta” nr 48, 2006.
Stała się w Warszawie rzecz przeraźliwa i wspaniała zarazem, jakby rozdział z historii greckiej. Rewolucja wojskowa o ideał moralny. Dokonał jej Piłsudski, za którym stanęło całe wojsko, cała ulica, cały dół społeczeństwa. Przez trzy dni Warszawa była widownią tragicznej walki nielicznych wojsk rządowych z wojskami Piłsudskiego, walki, odbywającej się przy „asyście” nieustraszonej naprawdę publiczności warszawskiej. Zdobywano lotnisko, ulicę za ulicą. Ministerstwo Wojskowe, wreszcie Belweder. Wojciechowski i rząd Witosa zostały zmiecione. Na razie został postawiony postulat czysto moralny: nie wolno igrać z honorem żołnierza, rozkradać mienia narodu ani żyć pozorami na pokaz. Starły się w Polsce dwa narody moralne. Jeden naród twórczości i doskonalenia się, docierający do istoty zagadnień i drugi naród – naród kłamstwa i konwenansu. [...] Zostały stworzone warunki dla nowego życia. Ale co my, społeczeństwo, z nim zrobimy. Piłsudski nie może za nas zrobić wszystkiego.
Warszawa, 17 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki 1914-1965, t. 2: 1926-1934, red. Wanda Starska-Żakowska, Warszawa 2009.
Sprowadzenie prochów Słowackiego. Urządzono to imponująco. Okręt sunący Wisłą. Trumna w purpurze wysoko nad tłumami, wspaniała dekoracja miasta. Niezapomniane wrażenia. Wieczorem dyskusja z Mamusią: „Lepiej było te pieniądze wydać na domy dla nędzarzy. Jest tyle strasznych potrzeb i braków. Prochom Słowackiego wszystko jedno gdzie leżą”. Ja: - „Ale nam nie wszystko jedno. Zresztą Słowacki marzył o takim pośmiertnym tryumfie. Jego duch się raduje, albo to, co w nas jest jego duchem”. Mamusia: „Nie ma żadnego jego ducha, niestety. Jego duch, to jego dzieła”.
Warszawa, 26 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki 1914-1965, t. 2: 1926-1934, red. Wanda Starska-Żakowska, Warszawa 2009.
Wczoraj byliśmy ze St[anisławem Stempowskim] na Starym Mieście na uroczystości oddania Rynku miastu. Zawdzięczam to Mortkowiczom, którzy nam dali bilety. Uroczystość nie była dobrze zorganizowana. Polegała głównie na tym, że naokoło rynku siedziały tłumy, we środku było podium, na nim też czarny tłum, w którym zapewne coś się działo, ale co, tego na pewno nie wiem. Cztery wojskowe reflektory oświetlały plac z czterech rogów. Grały orkiestry, niekiedy trąbiły trąbki. Więcej nic nie widzieliśmy, marzliśmy. Już wracając, spotkaliśmy w ulicy Ś[więte]go Jana, i dzięki temu widzieliśmy dobrze, pochód historyczny przedstawiający dzieje polskich walk o niepodległość. Dzisiaj rano słyszałam przez radio dzwon Zygmunta, pierwszy raz w życiu. Jest to dźwięk rozbity, a razem szlachetnie brzmiący i napełniający melodyjnym dygotaniem powietrze.
Warszawa, 10-11 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki 1914-1965, t. 2: 1926-1934, red. Wanda Starska-Żakowska, Warszawa 2009.
Rewia wojskowa odbyła się na Polu Mokotowskim w pięknym słońcu i chłodnym wietrze. Znowu konie i krzyczące aeroplany, i pancerne samochody. Ludzie — tajemnica w ich wielkiej, zbitej, zorganizowanej gromadzie. Krzyczą: „Niech żyje!”, gdy nadjeżdża prezydent, gdy na trybuny wchodzi [Józef] Piłsudski. Z tym samym entuzjazmem, tak samo głośno i bezosobowo mogliby krzyczeć coś zupełnie innego.
Uroczystość na placu Saskim (od paru dni placu Piłsudskiego) oraz akademię w Filharmonii opuściłam, oszczędzając swój „delikatny organizm” na raut na Zamku. W pięknych, wciąż jakoś świetniej ozdobionych jego salach parotysięczna ciżba ludzka. Z rzeczy ciekawszych zaszła dłuższa rozmowa moja z prezydentem [Ignacym] Mościckim. Zostałam mu „przedstawiona” (zresztą nie po raz pierwszy) przez pewną zaledwie znajomą damę za jej namową. Wypowiedziałam kurtuazyjne moje uznanie dla stylu jego w zeszłorocznej przemowie na obchodzie Słowackiego i w depeszy na zjazd ociemniałych inwalidów. Zdawał się być tym zdziwiony, widocznie nie sam je napisał, powiedział, że literatura jest mu jako uczonemu daleka. Ceni ją (niestety), gdy wnosi „wartości twórcze, uszlachetniające”. Ma stosunek do książki bardzo „osobisty”, albo „rzuca ją w połowie, albo czyta od razu do końca”. Przyznał zresztą [...], że się na tym nie zna.
Warszawa, 11 listopada
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1918–1929, Warszawa 1980.
Rano przed południem jeździłyśmy z Jadzią obejrzeć Stare Miasto, którego Jadzia jeszcze w nowej szacie nie widziała. I mnie się dziś więcej podobało, niż poprzednim razem. Wyglądało jak bajka Andersena. Domy kolorowe, śnieg, tnący ukosem, lekki przymrozek, naśrodku choinka Deveya. Kiedy się o niej dowiedziałam, wydała mi się upokorzeniem, ale muszę przyznać, że ładnie wygląda. Ludność Starego Miasta w dalszym ciągu uczestniczy w pomalowanych domach. Stara zakutana baba dodawała komentarze do domu, malowanego przez Stryjeńską.
Warszawa, 1 stycznia
Maria Dąbrowska, Dzienniki 1914-1965, t. 2: 1926-1934, red. Wanda Starska-Żakowska, Warszawa 2009.
Przeżyliśmy tydzień straszliwego mrozu. Katastrofa z węglem. Widoki rozpaczliwe w składach, olbrzymie ogonki, jęczące z zimna. Ludność marznie. Warszawa bez węgla. Bezsilność „cywilizacji” wobec katastrof żywiołowych. [...]
Węgiel mamy jeszcze tylko na dziś i na jutro. [Zofia] Nałkowska szlachetna zaofiarowała mi połowę swojego, który dziś dostała.
Warszawa, 14 lutego
Maria Dąbrowska, Dzienniki 1914-1965, t. 2: 1926-1934, red. Wanda Starska-Żakowska, Warszawa 2009.
Bolesna wieść o zgonie Józefa Piłsudskiego wywołała głęboką, szczerą żałobę w sercach wszystkich narodów Rzeczypospolitej Polskiej. Naród Polski stracił największego swego Syna, który w ciągu pokoleń nie miał sobie równego; Państwo Polskie osierocone zostało przez swego Twórcę i Budowniczego, który całą swą młodość strawił w nadludzkich wysiłkach i ofiarach dla jego odrodzenia i wyzwolenia, i do ostatniego tchnienia, jak wierny ojciec, czuwał nad jego dobrem. Mniejszości narodowe, a wśród nich i my, Żydzi, straciły przez zgon Piłsudskiego człowieka, w którym widziały wyobrażenie i ucieleśnienie najpiękniejszych polskich tradycji dziejowych tolerancji i walki o wolność Ludów. Ale i daleko poza granicami Państwa Polskiego zgon Oswobodziciela Polski obudzi serdeczne współczucie wśród tych, którzy mieli sposobność zapoznać się ze wspaniałym dziełem życiowym tego Człowieka, na miarę mitologicznych centaurów, który na barkach swych dźwigał cierpienia i troski milionów.
Warszawa, 13 maja
Rafał Żebrowski, Dzieje Żydów w Polsce. Wybór tekstów źródłowych 1918–1939, Warszawa 1993.
W noc sylwestrową poniekąd już oficjalnie wolno zachowywać się nierozsądnie. Ostatnie godziny starego roku i pierwsze roku nowego wolno wypełnić głupstwem. Trzeba przyznać, że z przywileju tego korzystamy dość skwapliwie.
Wyobraźmy sobie jakiegoś przybysza z głuchej prowincji, który by znalazł się nagle w noc sylwestrową w Warszawie na Nowym Świecie, na placu Teatralnym czy na Marszałkowskiej.
Stolica „szaleje”. Nieprzerwany sznur samochodów. Poprzez mżącą mgłę olśniewająca migotliwość świateł. Tłum maszeruje chodnikami, radosny, niemal triumfalny. Nie ma już kryzysu, a może tylko... został w domu.
Przepełnione restauracje i kawiarnie. Piękne, bogate tualety pań. Obfita konsumpcja (20 zł od osoby!). Żydzi. Jazzband. Lampiony. Żydzi.
Kina. Powitanie Nowego Roku... w poczekalni. Północ. U wejścia do sali krzyk, chrzęst łamanych kości. Westchnienie ulgi: nareszcie siedzimy!
Przystanią ludzi odpornych na sugestję „nocy szaleństwa” były teatry. Spokój i powaga. Trochę nudno, ale wygodnie.
Warszawa, 31 grudnia 1933 / 1 stycznia 1934
„Gazeta Warszawska”, nr 2, z 2 stycznia 1934.
Donoszą nam z Koła nad Wartą, że zarząd tamtejszej ochotniczej straży pożarnej urządził dla miejscowej inteligencji „Wieczór sylwestrowy” w sali teatru miejskiego. Jakież było zdziwienie uczestników balu, gdy spotkali się tam z Żydami, którzy bez kontroli w wielkiej liczbie dostali się na salę. Żydostwo wzięło również udział w oficjalnej częście uroczystości.
Taniec figurowy, który miał stać się przyczyną bezpośredniego kontaktu towarzyskiego Polaków z Żydami, wywołał z polskiej strony energiczny protest. Na środku sali zebrała sie liczna grupa młodzieży, która uniemożliwiła normalny bieg zabawy.
Przerwano grę orkiestrze, a do zebranych przemówił akademik p. Paprocki w gorących słowach, nawołując obecnych Polaków do opuszczenia zabawy. Sala momentalnie opustoszała, przyczem — co warto zaznaczyć — za młodzieżą podążyli również nawet miejscowi dygnitarze „sanacyjni”.
Koło, nad Wartą, 31 grudnia 1933 / 1 stycznia 1934
„Gazeta Warszawska”, nr 8, z 8 stycznia 1934.
Dzień schodzi na pracy. [...] Na ulicach Warszawy wóz turystyczny Orbisu jeździ i agituje na zbiórkę przed poselstwem węgierskim, ażeby wspólnie demonstrować przeciwko Czechom. Typowa łobuzeria. Słuchać nie można. Swoją drogą straszny jest świat. Zawiera się przyjaźnie i w ostatniej chwili opuszczają wszyscy — nawet Sowiety. Nie mogę tego zrozumieć i nigdy pewno nie zrozumiem. [...] Trzeba zachować równowagę i płynąć. Może gdzieś ludzkość przejrzy. Kiedyś! Mnie pozostaje tylko samodoskonalenie.
Warszawa, 21 września
Marian Wyrzykowski, Dzienniki 1928-1969, Warszawa 1995.
Warszawa prawie wcale nie spała niedzielnej nocy. Od g. 20 [...] aż do samego rana na chodnikach pełno było przechodniów, a przez błyszczące jezdnie ciągnęły bez przerwy korowody taksówek i samochodów prywatnych, przerywane gdzieniegdzie powolną dryndą, wiozącą tradycję lubiących pasażerów, wymachujących wesoło kolorowymi balonikami.
Szoferzy również masowo zakupywali „lekki” towar, dekorując swe taksówki.
Dziwacznie wygladały limuzyny, sunące dostojnie po ulicach, jadące wolno, nie śpiesząc się, jak gdyby wielkie balony hamowały ich pęd. Stanowiły one doskonałą reklamę dla baloniarzy, wystawających po rogach ulic z olbrzymimi gronami wielkich, kolorowych, a przede wszystkim tanich baloników. Nauczeni przykrym doświadczeniem ubiegłych lat, kiedy nad ranem musieli wracać do domów z większością niesprzedanych baloników, baloniarze w tym roku sprzedawali swój kolorowy towar po bardzo niskich cenach. Dlatego też wszyscy starzy i młodzi zaopatrywali sie w „lekki” towar, by wesoło i radośnie pożegnać Stary Rok.
Warszawa, 1 stycznia
„Polska Zbrojna”, nr 2, z 2 stycznia 1939.
W czwartek mobilizację wreszcie ogłoszono. U nas na podwórzu [domu przy ulicy Nowolipie 53], na polecenie dzielnicowego, odbyło się zebranie lokatorów. Zeszli się w tej bramie ludzie ze wszystkich pięter, latami się niektórzy nie znali, nie pamiętali swoich twarzy, nie kłaniali się sobie. Ale teraz nad wszystkimi zawisła wspólna bomba i unieważniła podział na lepszych i gorszych.
Wybrano komendanta domu, chuderlawego pana, urzędnika gminy żydowskiej, popularnego głównie z tego powodu, że u nich służyła roześmiana Terka, cycata dziewczyna, która pozwalała wyściskiwać się chłopakom podczas rozwieszania bielizny. Ja zostałem łącznikiem komendanta i wszystko to Halinka Szerman wypisała na tablicy ogłoszeń w bramie.
Wieczorem obowiązywało już zaciemnienie. Zgasł jedyny na Nowolipiu neon nad apteką, na Marszałkowskiej schował się w czerni mój ulubiony jeleń skaczący Schichta. Dyżurowałem przed bramą z opaską na rękawie, wypatrując szpiegów i sabotażystów, obok mnie stał Łajbuś, syn krawca z parteru („szyk paryski”). Wojna przypomniała, że kiedyś razem się bawiliśmy.
Warszawa, 31 sierpnia
Józef Hen, Nowolipie, Warszawa1991.
Rano zbudziły nas dalekie detonacje i wycie syren na alarm. Ponieważ w sierpniu kilkakrotnie były tzw. próbne alarmy, teraz nie zrobiło to na nas większego wrażenia. Wygramoliliśmy się z łóżek i na rozkaz mamy poszliśmy do łazienki. Siedzieliśmy w wannie, troskliwie szorowani przez mamę, gdy znów zawyły syreny na alarm i nastąpiły serie potężnych wybuchów. Dom [przy ulicy Morszyńskiej 5] zatrząsł się lekko w posadach. Zdenerwowana mama ostro wycierała mnie ręcznikiem, gdy wpadł dziadek. „Wojna! Niemcy bez wypowiedzenia przekroczyli granicę na całej długości! Zaatakowali Westerplatte! Bombardują Warszawę! Radio przed chwilą nadało orędzie prezydenta!” — wykrzyknął. […]
Nad miastem rozszalał się ogień zenitówek. Przez okno w gabinecie dziadka widać było, jak na bezchmurnym niebie raz po raz wykwitają obłoczki szarego dymu. Od strony mostu Poniatowskiego ukazywały się na niebie srebrne sylwetki samolotów, których ciężkie dudnienie słychać było bardzo wyraźnie wśród łoskotu zenitówek i huku eksplodujących bomb. […] Nagle stało się coś strasznego. Przejmujący do szpiku kości świst i potężny huk wstrząsnął powietrzem, za nim drugi huk i trzeci. Dom zakołysał gwałtownie. Zdawało mi się, że ściana korytarza jakby się wygięła. Równocześnie za oknem dostrzegliśmy olbrzymi słup czarnego dymu: „Bomby!”.
Warszawa, 1 września
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
O 5.45 rano obudził mnie [w rezydencji w Warszawie] ogromny huk. W pierwszej chwili nie rozumiałem, co się dzieje. Nagle olśnienie — to były odgłosy wojny. Taki huk mogły spowodować tylko spadające bomby.
Wyskoczyłem z łóżka i wyjrzałem przez okno. Przed moimi oczami ukazał się jesienny, spowity we mgle Park Ujazdowski. Ludzie wybiegli na ulicę, wpatrywali się w niebo. Otworzyłem okno, by po huku i częstotliwości uderzeń zorientować się, gdzie spadają bomby. Moje dawne doświadczenie frontowe nie bardzo się przydało. To było coś zupełnie innego niż ogień artyleryjski.
Warszawa, 1 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
Znowu naloty na Warszawę. Powoli zaczynamy się przyzwyczajać. Jakoś można żyć. Kina i teatry nadal czynne.
Radio podało wreszcie upragnioną wiadomość: Anglia wypowiedziała Niemcom wojnę. Przed ambasadą angielską na Nowym Świecie i przed francuską na Frascati burzliwe manifestacje. Lada dzień na zachodzie zacznie się ofensywa aliantów.
Czy aby zdążę do Grodna, zanim Francuzi i Anglicy rozprawią się z Niemcami?
Żegnam się z matką, która już przygotowuje mieszkanie na Mokotowskiej [39] na przyjęcie rodziny i znajomych. Mokotowska — to było dla mnie więcej niż mieszkanie, w którym mieszkałem przez dwadzieścia lat. […] To była dla mnie instytucja rodzinna, symbol domu, Warszawy, a później i Polski. Matka wierzyła, że Mokotowska będzie ostoją całej rodziny, że przetrwa bombardowania, że tam będzie najbezpieczniej. […]
Ojciec odprowadził mnie na dworzec. Mówiliśmy bardzo mało. Na dworcu tłok i bałagan. Duża niewykończona jeszcze hala dworca projektu profesora Przybylskiego, osmalona niedawnym, zagadkowym pożarem, pełna zmobilizowanych roczników i podróżnych z tobołkami i dziećmi. Rozkłady pociągów nieważne. Wiele pociągów na zachód nie odchodzi. Czuć zamieszanie już nie w skali jednego dworca czy miasta, ale w skali całego kraju.
Warszawa, 3 września
Stanisław Jankowski „Agaton”, Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie. Wspomnienia 1939-1946, t. 1, Warszawa 1984.
Rano wróciłem do Warszawy. W okolicy Belwederu spotkałem maszerujące wojsko. Żołnierze w ponurym milczeniu szli w kierunku Wilanowa. [...] Wszędzie wyczuwało się, jak następujące jeden po drugim alarmy przeciwlotnicze i powtarzające się ataki powietrzne wpływają na morale ludzi. W szybkim tempie prowadzono spóźnione prace przeciwlotnicze. Podpierano piwnice domów, na ulicach, placach, w parkach budowano transzeje [rowy]. Znane osobistości, sławne aktorki, damy z towarzystwa dawały godny naśladowania przykład, wykonując od rana do wieczora ciężkie prace ziemne.
Co jakiś czas wyły syreny, komunikacja w ciągu sekundy stawała, ludzie uciekali do bram. Ulice pogrążały się w przerażającej ciszy.
Warszawa, 4 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
5 dni temu wybuchła wojna i już mieliśmy uciekać. [...] W Konstancinie w tym czasie mieliśmy do dyspozycji tylko dwa samochody osobowe. [...]
Każda ambasada pozostawiła jednego urzędnika w Warszawie. Mianowałem dyrektora biura — Mara i wystawiłem mu coś w rodzaju pełnomocnictwa, ale zaadresowałem je już do dowództwa niemieckiego. W większości wypadków jednemu dyplomacie przypadło pilnowanie placówki do czasu wkroczenia wojsk niemieckich. [...]
[...] Z rezydencji zabrałem najważniejsze dokumenty i razem z pieniędzmi wcisnąłem je do małego nesesera. Wytłumaczyłem członkom poselstwa kierunek jazdy i wyruszyliśmy. [...]
W nalotach, o dziwo, nastąpiła przerwa. Na ulicach jechał jeden samochód za drugim. Na moście dudniły ciężkie platformy wojskowe. Na Pradze, na drugim brzegu Wisły, widać było wyraźne ślady ataków z powietrza. Najbardziej ucierpiały fabryki i domy robotnicze w ich pobliżu.
Za mostem jechaliśmy już bardzo powoli. Na całej szerokości jezdni: fury chłopskie, ciężarówki, luksusowe samochody, motocykle, rowerzyści, stłoczeni piesi usiłowali poruszać się do przodu. Mój szofer zmuszony był co chwilę hamować. Co 30–40 metrów stawaliśmy i czekaliśmy długie minuty. [...]
Na furach i ciężarówkach jechały piętrowo zgromadzone meble, skrzynie, maszyny do szycia, dywany, pościel i tobołki na tobołkach. W małych czteroosobowych samochodach po 8–9 osób, głównie kobiety, starcy, dzieci, a na ich kolanach koty i klatki z kanarkami. Ludzie stali nawet na samochodowych zderzakach. Zapłakani, z czerwonymi oczyma, bladzi, z malującym się na twarzach przerażeniem, zmiętoszeni, zmęczeni. Uciekinierzy.
Warszawa, 5 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
Późnym wieczorem radio podało — i potem kilkakrotnie powtórzyło — wiadomość, że Niemcy przerwali front i że w bliskim czasie już stanąć mogą pod Warszawą; że wobec tego wzywa się ludność Warszawy do masowego udziału w akcji kopania okopów. Dla mojej dzielnicy jako punkt zborny dla osób zgłaszających się do pracy wyznaczono plac Unii Lubelskiej. W nocy, w ciemnościach pogotowia przeciwlotniczego, ulice zaroiły się. Przez Marszałkowską, pogrążoną w ciemności, przeciągały dwie fale ludzi: jedna na plac, na miejsce zbiórki, druga w przeciwnym kierunku, widać już po otrzymaniu poleceń. Słychać było okrzyki nazw ulic i numerów domów, którymi sąsiedzi nawoływali się, aby się nie pogubić, i brzęk łopat, niesionych przez część wezwanych. […] Upłynęły dwie godziny, nim oddział z mojej ulicy (przez ten czas już porządnie przerzedzony) otrzymał rozkaz wymarszu na robotę w określonej dzielnicy. Kopanie okopów trwało w jednych punktach do rana, w innych do południa. Sprowadzono trochę „kopaczy” nowych, wyłapanych na ulicach, zasadniczo jednak pracowali „ochotnicy” z nocy, teraz już traktowani jako przymusowo zwerbowani. Ludzie do tej roboty nie przyzwyczajeni po paru godzinach już ledwo podnosili łopaty.
Warszawa, 6/7 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, tom I, Warszawa 1962.
Ktoś przychodzi z wiadomością, że koło Smoczej stawiają barykadę. Wypadamy na ulicę. Ogarnia nas zazdrość: że też tym wpadło to do głowy! Ktoś był i powiedział, że trzeba stawiać barykadę, cała Warszawa stawia. Dźwigają na plecach stare graty, rzucają deski, kloce, worki z piaskiem, materace, nawet kolorowy wózek dziecinny i trzykołowy rower. Czy to znaczy, pytam, że Warszawa będzie się bronić? Tak, właśnie to, i tutaj Niemcy skręcą sobie kark.
Biję w szynę. Gong, walka się zaczyna! Nareszcie. Rzucamy się i my w sam ogień. Kto by się spodziewał, że ludzie mają tyle niepotrzebnych gratów! Wygląda na to, że ogarnął ich szał, duch samozniszczenia, wciąż coś innego wywleka się z mieszkań, jeszcze wczoraj było to nieodzowne, trudno sobie było bez tego życie wyobrazić — i nagle nic, drobiazg, rzecz nabyta, grunt to zdrowie, niech leci na barykadę, jeśli tylko wróg może się o to potknąć, jeśli tylko dzięki temu będzie można stawić opór.
Łom dzwoni o kocie łby, wyważa je, kładziemy stos kamieni przed naszą barykadą gratów. Przydałoby się coś żelaznego, podsuwa ktoś. Przechodzimy na podwórko, żeby wyłamać z ogródka balustradę. Gospodarz się wścieknie, ale kto by go pytał, dzisiaj nie ma nic świętego, nic własnego, jest tylko ta barykada, stawianie oporu. […]
Wokół naszej barykady sprężystym krokiem krąży przystojny i mocno opięty porucznik. Rozebrać mi to świństwo, mówi, psu na budę taka robota, wszystko zbudować trzeba od nowa. To saper, okazuje się, chodzi od barykady do barykady i instruuje. Ta stodoła, powiada, którą panowie nazywacie barykadą, ten śmietnik, ta gnojówka jest zagrożeniem dla mieszkańców ulicy. Zabrać mi wszystkie graty, żadnych pluskiew tu nie trzeba, barykada ma być czysta jak złoto, sposobna do walki, a nie takie nagromadzenie drewna, które po pierwszym pocisku pójdzie z dymem albo rozleci się na drzazgi. Porucznik wyraża się metaforycznie, nie o czystość mu chodzi, tylko o materiał: mają być kamienie, piasek, a przed barykadą rów.
Rów powstaje w niemrawej robocie. Wolą ofiarować ulubioną komodę niż wygarniać łopatą ziemię.
Warszawa, 7/8 września
Józef Hen, Nowolipie, Warszawa 1991.
W związku z sytuacją wojskową, prezydenta Warszawy Starzyńskiego mianowano komisarzem cywilnym przy Dowództwie Obrony Warszawy. Widocznie w odpowiedzi na to Niemcy przy bombardowaniu lotniczym miasta ze szczególną namiętnością obrzucali bombami siedzibę Starzyńskiego — ratusz i plac Teatralny. Ale i reszta miasta uległa bombardowaniu, zwłaszcza bombami zapalającymi; szczególnie Praga (Bródno, Grochów) była wówczas silnie zniszczona. Wracając pod wieczór do domu, widzieliśmy po praskiej stronie wielką łunę. [...]
Noc ta na długo pozostanie w mej pamięci. Siedzieliśmy przy aparacie radiowym, który niemal bez przerwy podawał wiadomości o pożarach, aby ostrzec mieszkańców pobliskich dzielnic i wezwać ich do pomocy przy gaszeniu pożaru. […] Wydawało nam się — nie oswojonym jeszcze z bombami zapalającymi i z pożarami — że cała Warszawa już spłonie. […]
Ranek przyniósł uspokojenie — nie na chwilę tylko, ale na kilka dni. Niemcy cofnęli się od Warszawy. Niemcy odepchnięci, Raszyn zajęty przez wojska polskie — wiadomości te podziałały na Warszawę jak wieści o zasadniczym przełomie w biegu wojny, o wielkim zwycięstwie. […] Niemcy cofnęli się, ponieważ do Warszawy doszedł nie główny trzon armii, ale zmotoryzowana kolumna, która, zatrzymana w rozpędzie, cofnęła się, aby nie stracić łączności z resztą armii. Zatrzymanie tej kolumny było względnie łatwe — ale nie oznaczało zmiany biegu wojny. Niemcy zresztą nie mieli zamiaru — nawet po dojściu do Warszawy całej armii — zdobywać miasta atakiem frontowym.
Warszawa, 8/9 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, tom I, Warszawa 1962.
Gdy wybuchła [...] II wojna światowa, miałam 12 lat, a moja siostra 9 lat. [...] My obie i mama wróciłyśmy z wakacji pod Warszawą 8 września, ale ponieważ w naszym drewniaku było niebezpiecznie, uciekliśmy do pociągu towarowego, którym kolejarze mieli jechać „na wschód” [...]. Pociąg stał na bocznicy za depo i kuźnią, przy wieży ciśnień. My w wagonach, pod wagonami okopani nasi żołnierze, na następnym torze pociąg z amunicją. Po kilku nalotach, gdy obok spadły dwa „niewypały”, nie czekając aż wylecimy w powietrze, znów uciekliśmy do domu – do murowanej piwnicy.
Przesiedzieliśmy tam 9 i 10 września (sobotę i niedzielę). W niedzielę był nalot za nalotem, posypał się na Bródno grad bomb zapalających. Bródno płonęło jak pudełko zapałek. Późnym wieczorem wyszliśmy z warsztatów. Paliła się po obu stronach Białołęcka, ogień huczał i parzył, potem wędrowaliśmy przez cmentarz Bródnowski, chowając się między grobami, gdy nadlatywał samolot niemiecki, zniżał lot i siekł po ludziach z karabinów maszynowych. I tak przez całą noc – przez Targówek, Zacisze, Wygodę, wraz z cofającym się polskim wojskiem – wróciliśmy do Warszawy przez Grochów, chwilowo znajdując schronienie w Dyrekcji Kolejowej przy ul. Targowej.
Warszawa, 8 – 10 września
Bródno i okolice w pamiętnikach mieszkańców, red. Anna Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1995.
W dniu 10 września [...] rano ludzie wybierali się do kościoła, nastąpiła tragedia tej części ludności, która mieszkała od ul. Budowlanej do ul. Nadwiślańskiej. Z samolotów zostały podpalone domy, a że drewniane, to płonęły niczym pochodnie; jednocześnie rzucano bomby burzące, na ludność, która ratowała swoje mienie względnie w popłochu uciekała w kierunku Starego Bródna; „bohaterscy lotnicy niemieccy” obniżali swój lot strzelając z karabinów maszynowych do bezbronnej ludności; bohaterowie znad Renu i Łaby zniszczyli część dzielnicy – domy drewniane płonęły jak zapałki, a ci bohaterowie zniżali lot samolotu i strzelali do bezbronnej ludności. Bródno przedstawiało żałosny widok, pozostał las kominów wzdłuż ulicy Białołęckiej, tu i ówdzie budynki murowane.
Warszawa, 10 września
Bródno i okolice w pamiętnikach mieszkańców, red. Anna Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1995.
Dzień był pochmurny. Niemniej jednak od rana nękały nas naloty i ostrzał artyleryjski na przemian. Około południa ktoś przyniósł wiadomość, że płonie Okrąglak. Nie wiedziałem, co to jest Okrąglak. Dopiero mama wyjaśniła mi, że to Katedra ewangelicka, zbudowana w XVIII wieku, za czasów ostatniego króla. Byłem oburzony. Przecież słyszałem, że Niemcy to ewangelicy. Bombardują więc kościół swego wyznania?! Nie chciało mi się to pomieścić w głowie. […]
Mimo że ze względu na otaczającą nas grozę i podniecenie nie mieliśmy specjalnie apetytu, jednakże po paru dniach głód zaczął się nam dawać we znaki. Na ryż i wędzone szproty nie mogliśmy patrzeć. Pewnego dnia ojciec przyniósł mięso. Mówił, że to z sarny trafionej odłamkiem podczas ostrzału ogrodu zoologicznego, w którym kompania ojca budowała stanowiska dla karabinów maszynowych. […]
Sarnina była trochę słodkawo-kwaśna, ale naprawdę doskonała. Dopiero po dobrej godzinie, gdy zjedliśmy, ojciec wyjawił prawdę. Wcale nie była to sarnina, lecz kawał zadu konia artyleryjskiego, zabitego gdzieś na Żoliborzu odłamkiem bomby.
Warszawa, 16 września
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
W domu coraz ciężej. Wszystkie zapasy wyczerpane. Coraz częściej doskwiera nam głód. W czasie jednego z wypadów na miasto chwyta mnie nalot przy dworcu. Przejście Marszałkowską niemożliwe. Chronię się w bramie nawpółuszkodzonego domu. Znalazło się tam również trzech mężczyzn i dwie kobiety. Ludzie ze sfer pracujących. Słychać detonacje bomb. Sklepienie drży nad głowami. Wywiązuje się krótka rozmowa:
— Najgorszy to ten głód — mówi jedna. — Do huku to już się przyzwyczaiłam, ale w domu trzy gęby głodne, którym nie mam co dać jeść. Jak tak dalej pójdzie, to już te cegiełki przyjdzie nam pogryzać.
— Wczoraj — powiada druga — poleciałam na plac Zbawiciela, bo powiadali, że tam chleba dostanę. Ogon długi. Stoimy i czekamy… Zaczął się nalot. Nikt się nie ruszył, żeby miejsca w kolejce nie stracić. Naraz, jak się jedna cholera opuści, jak zacznie się po nas przejeżdżać, to kilku ubili na miejscu. Reszta stała dalej! Niech tam! Lepsza śmierć od kulki, niż z głodu. Mój wyrwał się wczoraj na Ochotę, żeby kartofli wygrzebać, takie ci sobie na nich urządzili polowanie — jak do kaczek w polu strzelali. Jeden sobie fiknął, to drugi — wszystko jedno, kartofle grzebał. Wczoraj — powiada któryś z mężczyzn — ulotki rzucali. Straszą, że jak się nie poddamy, to nas gazami wytrują.
— Co? — wrzasnęła kobieta. — Gazami chcą nas truć psubraty? Cholera ich prędzej wydusi, niż się poddamy!
I tu się posypał grad odpowiednich warszawskich powiedzonek pod adresem najeźdźcy. Tym ludziom tak przed chwilą zmęczonym i głodnym nikt nie ma prawa powiedzieć: „Poddajcie się”.
Warszawa, 20 września
X.Y. [Anna Jachnina], Pamiętnik z obrony Warszawy, Warszawa 1942.
Z wielu odbytych u mnie [w mieszkaniu w Alejach Ujazdowskich 34] zebrań jedno szczególnie zasługuje na wymienienie — odbyło się ono [...] w momencie niemal największego napięcia bombardowania i wtedy, gdy wszystkim już było wiadomym, jak straszna katastrofa spotkała Polskę. Zebranie liczne bardzo jak na ten moment, bo składające się z 62 osób, reprezentowało wszystkie kierunki myśli politycznej i społecznej w Polsce. Jako temat do obrad i ewentualnej decyzji postawiono na porządku dziennym sprawę niebywale trudną, bo wytknięcia linii postępowania dla społeczeństwa polskiego wobec okupanta niemieckiego przy jednoczesnym uznawaniu zobowiązań Polski wobec aliantów.
Wysłuchaliśmy przemówień wyjątkowej miary, jak te, które wygłosił [Norbert] Barlicki, [Roman] Rybarski i [Jan] Perłowski — doprowadziły one do zupełnie jednomyślnej uchwały przyjęcia wniosku mojego, by jako linię wytyczną działania na przyszłość przyjąć tezę, że „najważniejszym naszym obowiązkiem być winno bronienie substancji Narodu, Opatrzności pozostawiając opiekę nad państwem”. Wniosek ten był wynikiem rozumowania, że Narodu Polskiego w jego stanie nieszczęścia i rozbicia nie stać na to, byt prowadzić grę polityczną na dwie strony, jak ją prowadził czasu pierwszej wojny światowej, gdy społeczeństwo polskie podzieliło się na dwa obozy, aktywistów i pasywistów.
Warszawa, 23 września
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Moje miasto dogorywa. Kłęby dymu zaciemniają niebo. Ja z gąsiorem pełnym wody. Tępy ból w przedramieniu.
Po wodę musiałem iść aż na Młynarską, gdzie znalazła się ręczna pompa. Brnę chodnikiem pokrytym łupinami od pestek. Będę myśleć o wszystkim, byle nie o nieznośnej drętwocie ramienia. Pociski wybuchają z monotonną regularnością, oblężone miasto jest ostrzeliwane z dział. Spoglądam z zazdrością na białe kubły, w których kołysze się przykryta liściem łopianu woda. Ja z tym gąsiorem jak idiota. Mam żal do rodziców, że u nas w domu nie ma wiadra. Co oni sobie myśleli, kiedy to wszystko się zaczynało — że rozkosze cywilizacji są nie do zdarcia? Od wczoraj jesteśmy bez elektryczności. Dzisiaj ustał dopływ wody. Nie ma gazet. Milczy radio. To jest gorsze niż brak jedzenia. Mama pomieszała mąkę z otrębami i upiekła jakiś zakalec. Ohydne, całe szczęście zresztą, nie żre się tyle, a otręby też się kiedyś skończą. Mogli przewidzieć, że będzie głód, przecież podczas tamtej wojny jedli obierki. Tak, zgadza się mama, ale nie zaraz na początku. Leci, leci, słyszę lot szrapnela, uuuch, i zaraz ba-bach! Chyba nie doniosę tego gąsiora. Płacimy za komfort i ufność.
Pestki! Skąd tyle tego świństwa w Warszawie! Wszystkie chodniki zapaskudzone. Można dostać poza tym śledzie i ogórki konserwowe, bo zapaliły się składy, gdzie to przechowywano, ale lepiej się tym nie opychać, bo pić się chce. Ba-bach! Ba-bach! Najgroźniejsze są pociski zapalające, bo nie ma czym gasić. Widzę, że niespokojny krater Śródmieścia wciąż dymi. W ustach gorzki smak spalenizny.
Warszawa, 24 września
Józef Hen, Nowolipie, Warszawa 1991.
Był to dzień bombardowania miasta bombami rzucanymi z aeroplanów: kruszącymi i zapalającymi. Od rana rozbrzmiewał warkot motorów samolotowych, raz po raz słychać było gwizd obniżających się aparatów, po czym rozlegał się huk bomby, potem zaś jeszcze nierzadko — łoskot walących się murów. […] Pod gradem bomb burzących, rzucanych częstokroć razem z zapalającymi, osłabła energia w gaszeniu pożarów. […] Spłonęła cała, poza dwoma tylko domami, ulica Czackiego. Z ulicy liczącej kilkanaście domów, zamkniętej między dwiema ulicami, w czasie pożaru niepodobna było się wydostać; szalejący po obu stronach ulicy ogień utworzył sklepienie płomieni, pod którym biegał nieprzytomny ze strachu tłum mieszkańców.
Warszawa, 25 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, tom I, Warszawa 1962.
Kładę się na łóżku, zanurzam głowę w poduszce. Łoskoty z miejsca cichną, tylko drżenie ziemi staje się bliższe, chociaż delikatniejsze. Staram się wyobrazić sobie plażę, czysty nurt rzeczki, ławicę srebrnych rybek, złotoskóre dziewczyny o leniwych, nagich biodrach. Korowód osypanych kwieciem drzew. Jaśminy, w ustach słodko od snu i gęstej białości, jaśminy, ptak gwiżdże, biało, słodko, gwizd, jaśmin, gwizd, gwizd, ten gwizd jest coraz lękliwszy, narasta od dołu, od poduszki, wwierca się w ucho i świdruje bębenki, bije w zęby, zrywam się z łóżka i nim zdążę się wyprostować, ogłuszający cios w kark rzuca mnie z powrotem na łóżko. Trafiło, błyska mi w mózgu poprzez drgawki i huk, trafiło, ściany w ataku epilepsji, dzieci krzyczą, w uszach ból, ziemia skacze pode mną, z sufitu spada tynk, od podłogi wzbija się mgła, trafiło, myślę, więc to tak wygląda, jeszcze żyjemy, umiera się powoli, tak jak się rozpada dom, w drgawkach i rzężeniach. Wszyscy mają zadarte głowy, patrzą w sufit, który ma się rozpęknąć i runąć nam na głowy. Ale nic takiego się nie staje. Wapienna mgła stopniowo osiada, ściany uspokajają się, pod nogami mamy już nie kipiącą lawę, ale twardy beton, trochę jeszcze pomrukujący, jakby przebiegały przezeń nerwowe drżenia. „Spać w takiej chwili” — słyszę zrzędzenie którejś z cioć i myślę sobie: chyba nie trafiło.
Trafiło obok. Oglądamy z ojcem szeroki lej w głębi podwórza, pod murkiem, obok spalonego przed samą wojną garażu. Ojciec mówi z sarkazmem: „Taka ciężka bomba i spadła na spaloną budę. Zmarnowane pieniądze.”
Warszawa, 25 września
Józef Hen, Nowolipie, Warszawa 1991.
W dom, w którym mieścił się szpital [ul. Kopernika 11/13], trafiło kilka pocisków artyleryjskich, jeden w sąsiednią klatkę schodową.
Palą się prawie wszystkie domy na ulicy Kopernika; ostry gryzący dym przenika przez wybite okna. Druhna Nata zarządza ewakuację szpitala; ciężko rannych przenosimy na noszach na Smolną do szpitala oftalmicznego i do szpitala dziecięcego na Kopernika. Lżej rannych druhna Nekraszowa odprowadza na Wiejską 5, a reszta udaje się do gimnazjum im. Zamoyskiego na Smolną.
Następnie część dziewcząt przynosi prowiant, przede wszystkim chleb, a kilka czeka w kancelarii seminarium z pozostałymi do przeniesienia ciężko rannymi żołnierzami. Siedzimy na ziemi obok noszy. Okna wybite. Dookoła widać pożary, dym i swąd spalenizny szczypie w oczy — trudno oddychać. Ranni żołnierze są niespokojni, boją się, żeby ich nie zostawić. Trzymam jednego za rękę. [...]
W gimnazjum Zamoyskiego niewesoło. Ogromna oszklona klatka schodowa — szkło wybite, nie ma odpowiedniego pomieszczenia dla rannych, kuchnia zajęta przez uchodźców, brak jakiegokolwiek wyposażenia. [...]
W nocy […] schodzimy do schronu w naszym szpitalu. Piwnica pełna ludzi, artyleria wali bez przerwy. Ponieważ w dom nasz uderzyło już z dziesięć pocisków, pocieszamy się, że może najgorsze za nami. Siedzimy w gromadce, na kolanach mam oparte głowy dziewcząt. Każdy wystrzał czuje się w sercu i w mocno ściśniętym gardle. Ludzie modlą się głośno.
Nagle huk! Ciemno, strasznie, wszyscy starają się przedostać do wyjścia… Boimy się, że jesteśmy zasypani, na szczęście — nie! Ludzie przepychają się do innych piwnic, przechodzimy i my. Brak Gieni Michaleckiej. Odnajdujemy ją — ciężko ranną w nogę.
Zgłaszają się do nas ranni. Nie ma wody, mało opatrunków. Mężczyzna ranny w głowę, zdarta prawie cała skóra, krwawi silnie. Ktoś ranny w rękę, inny w nogę. Zgłasza się do nas chłopiec, może ośmioletni, i mówi: „Proszę pani, mnie tylko trochę boli noga”. Biorę do ręki nóżkę dziecka, z wierzchu tylko skóra, kość całkowicie strzaskana.
Jest dużo rannych, są zabici. Okazuje się, że pocisk wpadł przez okno na pierwszym piętrze naszego szpitala, przebił sufit i rozerwał się w schronie.
Warszawa, 25/26 września
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Ponieważ przerwa w działaniach wojennych stała się faktem oczywistym, wyszedłem z dziadkiem na miasto. Ruszyliśmy w kierunku placu Zbawiciela. Jezdnie i chodniki były obsypane gruzem i zryte licznymi lejami po pociskach i bombach. Gdzieniegdzie w głębi ocalałych podwórek widzieliśmy wojenne groby. Górne kondygnacje wielu domów po obu stronach Marszałkowskiej były wypalone. Gdy doszliśmy do rogu Marszałkowskiej i Piusa, dom narożny po zachodniej stronie przy Piusa, pomiędzy Wilczą a Piusa, płonął pełnym ogniem, tak, że musieliśmy przejść na drugą stronę ulicy. Skręciliśmy niebawem w Koszykową. Na wprost gmachu Zakładu Architektury Politechniki, leżał trup na wpół poćwiartowanego gniadosza. Poszliśmy dalej Lwowską do placu przed Politechniką. Na jezdni obok placu walało się mnóstwo porozrywanych łusek karabinowych. Zaraz za placem rysowała się linia okopów. U zbiegu Polnej, 6 Sierpnia i Lwowskiej stał na posterunku żołnierz w kaszkowatym hełmie na głowie, z bagnetem nasadzonym na karabin. Dziadek podszedł do niego, nawiązując rozmowę. Okazało się, że już kilkadziesiąt metrów dalej są stanowiska niemieckie, a te rozerwane łuski karabinowe pochodzą z podręcznego składu amunicji, w który uderzył pocisk w nocy. Skład wyleciał w powietrze.
Tą samą drogą wróciliśmy do domu.
Wieczorem przyszedł ojciec. Był załamany. Potwierdził wiadomość o zawieszeniu broni: „Pertraktacje w sprawie kapitulacji Warszawy są w toku, jednakże Warszawa nie została zdobyta. Już jutro nigdzie nie idę” — dodał. Z torby, w której nosił maskę gazową, wyjął kartkę kratkowanego papieru. Było to zaświadczenie, że Komenda Baonu Pracy udziela ojcu urlopu.
Warszawa, 27 września
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
W dzień i w nocy trwała bez przerwy prawie kanonada ciężkiej artylerii i naloty lotnicze, zgromadzeni w mym mieszkaniu w Alejach Ujazdowskich 34 moi bliscy przyjaciele i krewni w liczbie dwudziestu kilku osób, czuwając bez przerwy, konstatowali niejednokrotnie napięcie takie ostrzału, że na jedną minutę liczono do dziesięciu pocisków padających w najbliższym otoczeniu domu, brak zaś wody i światła czynił życie nie do zniesienia, gdy szczególnie wszystkie okoliczne domy stawały w płomieniach.
Niemniej gdy [...] koło południa przerwanym zostało nagle bombardowanie i rozeszła się pogłoska, że prowadzone są pertraktacje o zawieszenie broni, rozpacz ogarnęła wszystkich taka, że zdawało się, że gotowi są wszyscy bez wahania śmierć ponieść, byleby stolicy nie oddać wrogowi w ręce!
Widziałem takich ludzi, jak Jerzego Komorowskiego, jednego z dyrektorów firmy [Lilpop,] Rau i Loewenstein, znanego ze swego opanowania i zimnej krwi, który w chwili dowiedzenia się o zawieszeniu broni szlochał wprost spazmatycznie — widziałem młodych oficerów armii polskiej, którzy dowiedziawszy się ode mnie o nieszczęściu, które ich stolicę ukochaną spotyka, nie mogli pomimo zahartowania w walce swych łez powstrzymać.
Wszyscy gotowi byli na największe ofiary, a gdy stało się i na ulice stolicy wkroczyły wojska niemieckie, wszyscy bez wyjątku zachowali się z godnością wielką i opanowaniem, tak zdawałoby się trudnym do osiągnięcia u ludności Warszawy, zwykle tak impulsywnej.
O władzach polskich nie mówiono wcale!
Warszawa, 27 września
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Warszawa padła. Cios jest tak nagły i silny, że chwilowo nie wywołuje nawet reakcji.
Widok Uniwersytetu [gdzie zorganizowano I Zastępczy Szpital Okręgowy] rozpaczliwy. Pawilony porozbijane. Niektóre zawaliły się z rannymi, inne płoną jeszcze.
Komendant [szpitala] mobilizuje resztki zapasów żywności, by przekazać je do szpitala na Karową — tam wszystkich rannych mają przejąć Niemcy.
Ale już w ludziach obudziła się bestia. Jednych nawet grad bomb i pocisków nie wstrzymał od rabunku. Drudzy teraz poczuli, że są śmiertelnie głodni. Komendant organizuje służbę cywilną, rozdaje broń, sam jest wszędzie obecny; za grabież żywności przeznaczonej dla rannych wali w mordę aż huczy, bez względu na to, kto kradnie. W ten sposób opanował sytuację i zyskał posłuch tłumu.
Przychodzą meldunki z miasta. Wszędzie rabunek sklepów i opuszczonych mieszkań. Strzelanina wzdłuż ulic. Biorą wszystko, co pod ręką, nie zastanawiając się, czy zagrabione przedmioty będą im kiedykolwiek potrzebne. Ma wziąć Niemiec, wezmę ja — taka była dewiza.
A jednocześnie z przedpoli napływają meldunki, że żołnierze nie chcą się poddawać. Nie chcą opuszczać posterunków. Postanawiają strzelać do ostatniego naboju. Rozgoryczenie, dużo samobójstw wśród oficerów i żołnierzy. Chcą się bić do końca, brak amunicji zastąpić bagnetem.
Warszawa, 28 września
X.Y. [Anna Jachnina], Pamiętnik z obrony Warszawy, Warszawa 1942.
Jak się okazało, w nasze mieszkanie [w bloku przy ulicy Morszyńskiej 5] uderzyły dwa pociski. Jeden z nich […] wpadł oknem gabinetu ojca, przebił komórkę usytuowaną na poddaszu i uderzył w pianino. Na szczęście nie eksplodował. Uwiązł w pianinie, które wraz z jego uderzeniem wydało swój ostatni dźwięk. Czerep pocisku pod wpływem uderzenia rozpękł się na kilkanaście grubych ciężkich odłamków. Jeden z tych odłamków wyszarpał dziurę w podłodze. […] Ojciec wyjął potem niewypał z pianina, pozbierał wszystkie odłamki, złożył do kupy i zdrutował. Pocisk miał prawie metr długości. Gdyby eksplodował, nie mielibyśmy gdzie mieszkać. Był wystrzelony gdzieś ze Służewca lub Ursynowa.
Drugi pocisk, wystrzelony z kierunku Wilanowa, przebił skośny mansardowy sufit nad sypialnią, przeleciał przez otwarte drzwi sypialni, przebił ścianę do łazienki, podłogę pod oknem w łazience i eksplodował w mieszkaniu drugiego piętra, wybijając jeszcze otwór do łazienki państwa Szczerkowskich na pierwszym piętrze. W tym miejscu, gdzie teraz w naszej łazience była olbrzymia dziura, dwa metry na dwa, stał ostatnio konik na biegunach, na którym często harcowaliśmy po mieszkaniu, ku strapieniu mamy rysując podłogę i śpiewając głośno: „Hej, hej, ułani!” Ten sam konik, którego głaskałem po grzywie, siedząc na nocniku podczas pierwszego nalotu. Zginął jak prawdziwy ułański koń. Ocalał jakimś cudem Antkowa szabla. „To dobry znak” — powiedział ojciec.
Warszawa, 30 września
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
[Tego] dnia ukazała się nowa gazeta pod tytułem „Nowy Kurier Warszawski”, który jest odtąd jedynym pismem warszawskim.
„Nowy Kurier Warszawski” redagowany jest jako wydawane po polsku pismo hitlerowskie. Wiadomości w nim, artykuły, rysunki — wszystko to tylko głupawe powieści i felietony w odcinku. Wszystko więc jest już nie lojalne, ale pełne entuzjazmu, pogardy dla Anglii i Francji. Osobliwości tego pisma polegają na tym, że wiadomości w nim są zawsze spóźnione i że nie zawiera żadnej kroniki lokalnej, nie podając nawet nic o prowadzonych w Warszawie robotach, o wydawanych w Warszawie zarządzeniach itd. Osobliwości te wynikają podobno stąd, że pismo to wydawane jest w Łodzi i drukowane poprzedniego dnia jako polska wersja — w tłumaczeniu i z silnymi skrótami, czasem z charakterystycznym opuszczaniem szczególnie dla nas niestrawnych wiadomości, artykułów czy ustępów w nich — niemieckiego pisma łódzkiego „Deutsche Lodzer Zeitung”. Oba pisma, warszawskie z danego dnia i łódzkie z poprzedniego, są równocześnie w sprzedaży, przy czym łódzkie zawiera zawsze więcej wiadomości.
Warszawa, 11 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Są to już ostatnie dni dostępności radia, bo do 5 listopada wszystkie aparaty muszą być oddane w komisariatach policji, a poszczególne domy mają już powyznaczane daty wcześniejsze, widać aby zakończyć procedurę bez tłoku na czas. Ja już swój musiałem oddać. Rzecz charakterystyczna: przy oddawaniu aparatu notowane jest wyznanie właściciela — widocznie losy aparatów mają być niejednakowe dla Żydów i nie-Żydów.
[...] Przed paru dniami rozklejono na murach Warszawy plakaty przedstawiające żołnierza rannego, z ręką na temblaku, wskazującego na zburzone i spalone domy i zwracającego się z wyrzutem do stojącego obok Chamberlaina; napis głosi: „Anglio, twoje dzieło!”. Plakaty te są ciągle zdzierane lub przynajmniej częściowo darte, zwłaszcza losowi temu ulega część napisu z wyrazem „Anglio”. Podobno to zdzieranie plakatów przypłaciło już życiem kilka osób, pobytem w więzieniu — większa liczba.
Warszawa, 28 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dzisiaj jest wigilia święta zmarłych — Wszystkich Świętych. Świece nagrobkowe zapłonęły dziś wieczorem na grobach rozsianych po placach i ulicach miasta, stwarzając niezwykły widok, znowu uprzytomniający grozę dni oblężenia Warszawy. Groby te zresztą pozostaną już niedługo — wszystkie zwłoki podlec mają ekshumacji i przeniesieniu na cmentarz staraniem rodzin, po upływie zaś prekluzyjnego terminu pozostałe przeniesione będą przez władze miejskie do grobów zbiorowych: zarządzenie traktowane jako mające charakter przepisów sanitarnych, ale wynikłe chyba i z innych motywów. Grób taki oświetlony lampkami i świecami widziałem w samym środku miasta — na rogu Al. Jerozolimskich i Marszałkowskiej. O parę kroków dalej przed cukiernią hotelu „Polonia” stał tłum i obserwował przez okno wnętrze cukierni: sala pełna, oficerowie niemieccy zmieszani z ludnością cywilną, przy fortepianie niemiecki żołnierz i Niemcy tańczący — chyba nie tylko z kobietami ze swych rodzin. Co czuł tłum, obserwujący ten widok, można się domyślać.
Warszawa, 31 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Opór moralny, który poprzednio ujawnił się w zdzieraniu antyangielskich plakatów, dziś ukazał się w nowej reakcji: proklamacje general-gubernatora porozklejane na murach zaopatrzone dziś zostały w karteczki treści następującej: „Komendant Piłsudski powiedziałby: «A my was w d.... mamy»”. Na całej ulicy Marszałkowskiej większość proklamacji ma naklejone te karteczki, nad których zrywaniem Niemcy dopiero będą się musieli mozolić.
Poza takimi reakcjami życie pozostaje nadal ponure. Pracy produkcyjnej poza handlem i niektórymi rzemiosłami (o charakterze konsumpcyjnym i „konserwacyjnym”) nie ma. Wypadki znęcania się i gwałtów nad ludnością ciągle się powtarzają: ludność żydowska jest ciągle pociągana do udziału w przymusowych, prowadzonych w sposób upokarzający, robotach; trwają mniej czy więcej legalne rewizje.
Warszawa, 3 listopada
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Pogłosek w ogóle jest dużo, często wręcz fantastyczne, stopniowo jednak tracimy poczucie, co można traktować jako rzeczy prawdopodobne: konsekwencja braku normalnej prasy i utrudnienia (od jutra uniemożliwienia) korzystania z radia. Tak więc dziś doszła do kulminacyjnego punktu rozgłosu kursująca już od kilku dni po mieście wiadomość o zamierzonym oddaniu Rosji Warszawy w zamian za zagłębie naftowe (Borysław). Podawane są już nawet szczegóły, np. data wkroczenia wojsk sowieckich — 10 listopada. Wiadomość przyjmowana jest na ogół jako zapowiedź zmiany oczekiwanej z upragnieniem, z drugiej strony — z niedowierzaniem.
Warszawa, 4 listopada
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Życie w Warszawie nadal pozostaje w stadium tymczasowości i bezczynnej wegetacji. Powierzchownie wraca Warszawa w pewnej mierze do normalnego wyglądu, choć utrudnia to prowadzone ciągle — ostatnio na wielką skalę — burzenie zniszczonych podczas oblężenia i spalonych domów; zajmuje się tym w imię bezpieczeństwa publicznego Zarząd Miejski. Wracają do normalnego wyglądu sklepy, w których zapasy zdają się jeszcze powiększać — teraz dopiero widać, jak wielkie były zapasy towarów w handlu. Ulice nadal jednak przepełnione są przekupniami — oznaka, że innych zajęć nie ma i każdy szuka zarobku — obrotniejszy sposobności zarobienia majątku — w handlu.
Jeśli w zasadniczym schemacie życia gospodarczego Warszawy rezerwy pieniężne przenosiły się stopniowo z miasta na wieś, to rozwinięty handel i transport stanowiły filtr, przez który przechodzą te rezerwy i w znacznej części zatrzymują się. Jest to oczywiście tylko częściowo zmodyfikowanie i przedłużenie przebiegu przechodzenia pieniędzy na wieś. Produkcja w mieście — poza rzemieślniczą — dalej prawie nie istnieje, zablokowanie rachunków bankowych nie zostało zniesione.
Warszawa, 8 listopada
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
[Tego dnia] przyjechał do Warszawy pan [William C.] McDonald, współpracownik utworzonego w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej pod przewodnictwem byłego prezydenta Herberta Hoovera Komitetu Pomocy dla Polaków. Obeznany ze stosunkami w Polsce, gdyż w niej przez kilka lat pracował, i adresowany wprost do mnie przez władze Komitetu, odwiedził mnie i zaproponował, bym przystąpił z nim niezwłocznie do pracy nad utworzeniem instytucji, która by była w Polsce odpowiednikiem powstałego w Ameryce komitetu.
Liczne godziny strawione na obradach z panem McDonaldem, który się okazał człowiekiem umiejącym wejść rzeczowo i psychologicznie w nasze ówczesne położenie, dały w rezultacie osiągnięcie jego pełnej zgody na postulaty, które miały być wzięte za podstawę projektowanej instytucji pomocy społecznej w Polsce. [...] Wszystkie one były zgodne z życzeniami naszymi. Dążyć musiały przecież w kierunku stworzenia instytucji czysto polskiej, jednolicie zorganizowanej, a pracującej uczciwie, więc nieobawiającej się żadnej kontroli, a tym bardziej ze strony ofiarodawców przychodzących z pomocą wówczas na bardzo szeroką skalę zakrojoną. Mówił mi bowiem pan McDonald, że przewidywane rozmiary pomocy sięgać miały milionów dolarów w pieniądzach, a przede wszystkim żywności, odzieży i medykamentów.
Warszawa, 9 listopada
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Terror ma być teraz […] ujęty w normy prawne. Rozporządzenie general-gubernatora [Hansa Franka], ogłoszone na czele ostatniego numeru „Warschauer Zeitung”, zawiera długi wykaz przestępstw zagrożonych karą śmierci. Są one ogólnie określone jako akty gwałtu skierowane przeciwko niemieckiej władzy państwowej, urządzeniom władz, życiu i własności Niemców. Wchodzą tu więc np. uszkodzenia rzeczy służących pracy urzędników niemieckich, akty gwałtu względem Niemców z powodu ich narodowości, podpalanie majątków Niemców. Na równi ze sprawcą traktowany jest podżegacz i pomocnik, na równi z przestępstwem dokonanym — usiłowanie, przyrzeczenie dokonania, wejście w tej sprawie w poważne porozumienie, przedłożenie lub przyjęcie propozycji, niezawiadomienie władz o wiadomym danej osobie fakcie przygotowywania przestępstwa — podobnie jak niezawiadomienie władz o wiadomym fakcie posiadania przez kogoś broni. Wykaz jest tak obszerny i wszechstronny, że niemal każda osoba w Polsce może być przy dobrych chęciach pod jeden z punktów podciągnięta.
Warszawa, 15 listopada
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dzisiejsza polska gazeta przyniosła szereg wiadomości o zarządzeniach przeciwżydowskich w Warszawie. Tak więc dwa zarządzenia szafa obwodu (gubernatora) warszawskiego wprowadzają: od 1 grudnia — a więc od dnia następnego po wydaniu rozporządzenia — obowiązek noszenia przez wszystkich Żydów, z wyjątkiem tylko dzieci do lat 12, opasek podobnych jak w obwodzie krakowskim i z takim samym zakresem jak tam, tzn. łącznie z osobami pochodzenia mieszanego, oraz obowiązek oznaczania w ten sam sposób (niebieska „gwiazda Syjonu” na białym tle) wszelkich przedsiębiorstw żydowskich, przy czym w tym wypadku właściciel mieszanego pochodzenia nie jest traktowany jako Żyd.
Dalej donosi gazeta, że w domu Nalewki 9 zdarzył się wypadek zabójstwa policjanta polskiego przez Żyda, zamieszkałego w tym domu, przy czym zabójcy udało się zbiec; „za karygodne zachowanie się” zamieszkałych w tym domu 53 mężczyzn rozstrzelano. Jest to ten sam przypadek, o którym słyszałem przed kilku dniami jako o powodzie nałożenia kontrybucji (okazuje się, że zabito policjanta, nie żołnierza); podobno zabójcą był jakiś notoryczny, karany kilkakrotnie przestępca, który mieszkał w tym domu — za to odpokutowali jego mieszkańcy; kontrybucja miała być warunkiem ocalenia życia aresztowanym, jednak gdy przedstawiciele gminy zgłosili się, kontrybucję pobrano, ale oświadczono, że aresztowani są już rozstrzelani.
Warszawa, 30 listopada
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Wydawało mi się już, że indywidualne grabieże ustały, że weszliśmy już w okres planowego i systematycznego grabienia „organizacyjnego”, bez dawania swobody poszczególnym wojskowym. Okazuje się jednak, że tak nie jest. Właśnie w tych dniach dom moich krewnych odwiedzony był przez Niemców. Mieszkania żydowskie były przedmiotem zainteresowania ekipy złożonej z kapitana, żołnierza i jakiegoś cywilnego; zabierano z mieszkań obrusy, ręczniki, firanki, bieliznę osobistą, wazony, maszynki do mielenia kawy i mięsa, lampy, żywność — cukier, herbatę itp., no i oczywiście kosztowności i pieniądze.
Zabieranie pieniędzy odbywa się w różny sposób: niedawno słyszałem o obchodzeniu mieszkań żydowskich przez Niemców, którzy twierdzili, że Żydom wolno mieć w gotówce tylko 500 zł (co nie odpowiada prawdzie — maksimum dozwolone wynosi 2000 zł) i zabierali nadwyżki. Jeśli dodać, że są wypadki zamykania i wywłaszczania — bez żadnych szczególnych powodów i oczywiście bez odszkodowania — sklepów żydowskich, otrzymuje się zupełnie jednolity obraz, dający się opisać jako wyjęcie Żydów spod opieki prawa.
Warszawa, 9 grudnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Pogłoski tymczasem obejmują już nowe pola. Szeroko krąży pogłoska, że Hitler padł ofiarą nowego zamachu i nie żyje, druga — nie mniej nieprawdopodobna — że w Niemczech powstały już rady delegatów żołnierskich. Pogłoski te mimo niewiarygodności są widocznie chętnie przyjmowane i powtarzane wobec zupełnej niemal depresji, w jakiej żyje dziś większość ludności.
Drugim czynnikiem sprzyjającym rozchodzeniu się tych pogłosek jest oderwanie się zupełnie ludności od gazet wobec wyjątkowo ohydnej formy i niskiego poziomu gazety polskiej („Nowy Kurier Warszawski”) i nieufności do gazet niemieckich. Uważając, że gazety te przy odpowiednim ich czytaniu dają jednak orientację w sytuacji, myślałem o uruchomieniu jako przedsiębiorstwa czytelni tych pism; opinia powszechna jednak była, że instytucja taka znalazłaby się pod zbyt czujną opieką policji, tak że ostatecznie nie podjąłem nawet próby.
Warszawa, 11 grudnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dziś jeszcze święta; jest cicho i dość spokojnie — nie słychać żadnych złowrogich nowin. Ulice dalej pełne niemieckich żołnierzy, ale o grabieżach i napadach nie słychać. Zjawiła się pogłoska, że ma ustąpić ze swego stanowiska Frank, a na jego miejsce przyjść ktoś reprezentujący łagodniejszy kurs. Mówi się też o względach okazywanych przybyłemu zza kordonu sowieckiego Januszowi Radziwiłłowi, co miałoby wskazywać na istnienie jakichś projektów organizowania polskiego aparatu „rządowego”. Oczywiście trudno te pogłoski pogodzić z faktami znamionującymi wzmożenie terroru — przyszłość pokaże, ile w nich jest prawdy.
Warszawa, 26 grudnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Cała Warszawa jest dziś pod wrażeniem wypadków w Aninie. Okazuje się, że było tam zabitych dwóch Niemców, oficer i żołnierz, w wyniku kłótni w karczmie, w zwadzie pijackiej. W odpowiedzi na to Gestapo zaaresztowało ponad 100 osób, wyciągając je z will, z kolejki itp.; zebrano je w nocy i rozstrzelano, bodaj z karabinów maszynowych. Ponadto łapano napotykanych przechodniów i wieszano na drzewach. Panika powstała taka, że ludność Grochowa, sąsiadującego z terenem tej krwawej akcji — Wawrem i Aninem — w strachu przed tym samym losem rzuciła się wśród nocy do ucieczki, kierując się do Śródmieścia Warszawy. Dochodzenia zresztą są jeszcze prowadzone, podobno kobiety w koszulach wyprowadzono na mróz 10°, aby wydobyć zeznanie, kto był zabójcą.
Warszawa, 28 grudnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Ostra zima tegoroczna daje szczególnie odczuć kryzys węglowy, jaki przechodzimy. Zaopatrywanie się w węgiel odbywało się z trudnościami od początku okupacji; w zależności od większego czy mniejszego w różnych okresach liberalizmu Niemców w dopuszczaniu do nas transportów węgla, sytuacja na rynku węglowym zmieniała się, węgiel jednak można było dostać w cenie 80-100 zł za tonę, dwukrotnie wyższej niż przed wojną.
Ostatnio natomiast sytuacja gwałtownie się pogorszyła: nie tylko transporty są rekwirowane, ale jest ich bardzo niewiele, zdaje się nawet, że na pewien czas wstrzymano je zupełnie. Cena węgla podniosła się do 300 zła za tonę, niekiedy nawet i więcej — opowiadano mi o wypadkach płacenia 50 zł za 100 kg, a nawet 10 zł za 10 kg; ogonki przed składami detalicznymi węgla wydłużyły się, walki o węgiel stały się zaciętsze. Powszechnie niedojadająca ludność ponadto zaczęła marznąć. W poszukiwaniu ochrony przed zimnem rzucono się na wszelkie dostępne drzewo. Na ulicach dalszych od Śródmieścia wycinane są drzewa, sztachety z płotów wyjmowane są na opał nawet w okolicach tuż przy Śródmieściu.
Warszawa, 5 stycznia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Pod wpływem mrozu raczej zmniejszyła się liczba sprzedawców ulicznych — w ogóle bowiem mimo nowego zarządzenia, działają oni dalej i dotąd represje w stosunku do nich jeszcze się nie zaczęły. Zamożniejsze grupy ludności, zwłaszcza z dawnych pracowników umysłowych i warstw mieszczaństwa, pośredniczą w obrotach hurtowych czy quasi-hurtowych: krążą po mieście, a zwłaszcza po cukierniach i kawiarniach, które znów — jak podczas wojny światowej i lat inflacji — stały się punktami zebrań „czarnej giełdy”. Jest to znów konsekwencja wytrącenia handlu z torów normalnych, legalnych obrotów, tym razem nie przez obawę przed walczącymi z sytuacją rynkową cennikami maksymalnymi, ale przez działanie rekwizycji i grabieży, odbywających się w formach nie dających się przewidzieć, a uniemożliwiających — obok trudności transportowych, celnych (granica między Rzeszą a gubernatorstwem!) itp. — działanie normalnym przedsiębiorstwom. Szczególnym przedmiotem tych obrotów czarnogiełdziarskich są kosztowności, złoto i waluty.
Warszawa, 10 stycznia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dziś po południu rozplakatowano rozporządzenie przynoszące przewrót gospodarczy: rozporządzenie generał-gubernatora o wycofaniu z obiegu banknotów 500- i 100-złotowych. Rozporządzenie głosi, że wszelkie banknoty tej wartości — wymienione są daty emisji 1919 dla pięćsetek, 1919, 1932 i 1934 dla setek, a są to daty wszystkich będących w obiegu banknotów — podlegają obowiązkowi złożenia do depozytu w Niemieckiej Kasie Kredytowej (Reichskreditkasse) w czasie od 22 do 31.I. Za banknoty te należy się wynagrodzenie w pełnej wysokości. [...]
Rozporządzenie to oznacza w każdym razie zamrożenie na pewien czas, a być może że mimo zapewnień [...] — konfiskatę wszystkich większych zasobów gotówki.
Warszawa, 17 stycznia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Nową dziedziną, która ma być objęta reglamentacją urzędową, stanie się, na mocy ogłoszonych w dzisiejszej gazecie rozporządzeń, mydlarstwo. Produkcja utrzymana ma być tylko w większych fabrykach, mianowicie tych, które w r. 1938 wyprodukowały nie mniej niż 800 ton mydła lub innych produktów w przeliczeniu na mydło w kawałkach; w ten sposób zniesiono tak liczne w tej dziedzinie drobne zakłady. Produkcję poddano daleko idącej standaryzacji, pozwalając produkować tylko kilka gatunków mydła — a więc jednego tylko typu mydło do prania (w kawałkach po 1/4 kg, z zawartością 45% tłuszczu), podobnie toaletowe, do golenia, mydło do mycia głowy, shampoon. Wszystkie fabryki muszą należeć do związku fabryk mydła w Warszawie, który ma prawo do wydawania zarządzeń, dysponuje surowcami (objętego niedawno sekwestrem kaolinu), reguluje zbyt i ceny; sprzedaż zresztą wymagać będzie specjalnego zezwolenia, tzn. sklepy będą koncesjonowane. Sprawa wydaje się o tyle symptomatyczna, że wskazuje na tendencje gospodarki okupantów w zakresie przemysłu.
Warszawa, 4 lutego
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
[Dzisiejszą] nowiną jest „wygnanie nosicieli bakterii z kolei”. Rozporządzenie generał-gubernatora zabrania Żydom jazdy kolejami, chyba że istnieje zarządzenie generał-gubernatora, urzędu lub szefa obwodu. Wykroczenia karane mają być więzieniem lub karą pieniężną w nieograniczonej wysokości. Uzasadnienie jest podwójne: „Żydzi, którzy, jak wiadomo, mieszkają w swoich polskich ghettach w najniemożliwszych warunkach sanitarnych, mają (dotąd) możność przepychania się wśród innej ludności w wielekroć przepełnionych kolejach, a w ten sposób narażają współpodróżujących na wszelkie możliwe epidemie i choroby”; poza tym ma się w ten sposób utrudnić Żydom powszechnie jakoby uprawiane przez nich paskarstwo. Ten zarzut — niezależnie od motywów etycznych — o tyle mija się zupełnie z prawdą, że warunki polityczne doprowadziły do „zaryzykowania” tej dziedziny życia gospodarczego.
Warszawa, 8 lutego
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Wybrałem się [z Grodziska Mazowieckiego] nareszcie do Warszawy mimo silnego mrozu. W tramwaju taki ścisk, że przez całą drogę, która zresztą trwała prawie 3 godziny, stałem między ławkami. Warszawa, jak za każdym razem, zrobiła na mnie przygnębiające wrażenie. Ciągle zapomina się, że to miasto jest tak zniszczone. Wszędzie trzeba schodzić na jezdnię, żeby wymijać grożące zawaleniem ruiny. Chodniki pełne wybojów. W dodatku olbrzymie śniegu tamują ruch do tego stopnia, że miejscami można się przesuwać głębokimi śnieżnymi parowami jedynie bardzo wolno i gęsiego. Nie spotyka się ludzi elegancko ubranych. Na wszystkich ulicach pełno podskakujących dla rozgrzewki sprzedawców tytoniu, sacharyny, nafty, obwarzanków, galanterii, książek itp. Na jezdniach pracują gromady zmaltretowanych Żydów z białymi opaskami na ramionach.
Warszawa, 20 lutego
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
W czasie tego pobytu w Warszawie spotkała mnie [...] niezwykła przygoda, jak mi się to wówczas wydawało. Oto idąc ulicą Szopena z generałem Zacharowem, moim przyjacielem, wpadliśmy pomiędzy dwa rzędy policji niemieckiej, która idąc od strony Alei Ujazdowskich i ul. Mokotowskiej, zamknęła nam ulicę i wszystkich znajdujących się tam aresztowała. Pokazywanie przeze mnie dokumentów wystawionych mi przez władze w Krakowie na nic się nie zdało i pod groźbą uderzenia kolbą musiałem z moim przyjacielem pośpiesznie wskakiwać do samochodu ciężarowego, który zjawił się nieoczekiwanie po nas.
Zostałem odstawiony na Pawiak razem ze 105 innymi osobami. Byliśmy ustawieni w szereg na podwórzu więzienia i musieliśmy wysłuchać przemówienia wypowiedzianego przez owego oficera, który nas aresztował, a obecnie, krzycząc, oznajmił nam, że jesteśmy wzięci jako zakładnicy i że jeżeli w dzielnicy, w której mieszkamy, zdarzy się w najbliższym czasie jakiś zamach lub przestępstwo, to będziemy „pociągnięci do odpowiedzialności, oddani pod sąd i rozstrzelani”. Słuchając tego oświadczenia, każdemu z nas przyjść musiało na myśl, że gdy mamy i tak być rozstrzelani, to po co tu potrzebny jest sąd. Przetrzymany zostałem na Pawiaku przez godzin kilka i na interwencję ks. Radziwiłła po południu z więzienia wypuszczony. Ten sam oficer, który mnie aresztował, odwoził mnie samochodem przysłanym przez gubernatora do domu i siedział w nim na ławeczce na przodzie, zabawiając mnie konwersacją prowadzoną tym razem głosem bardzo miłym. W pewnym momencie przed rozstaniem się zapytałem go szczerze, dlaczego rano słyszałem jego głos taki brutalny, gdy teraz mówi on ze mną zupełnie innym, krótką i wymowną była jego wypowiedź: „Tak, Panie, taki jest rozkaz” (das ist Befehl).
Warszawa, 22 lutego
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
W Warszawie dokonywa się obecnie spisu ludności. Spis przeprowadzany jest przez wydział statystyczny miejski jako spis nieruchomości i budynków (według stanu z 24 II); ma on dostarczyć informacji o warunkach mieszkaniowych w związku ze zniszczeniami wojennymi w Warszawie. Okupanci polecili jednak dołączyć jeszcze dwa kwestionariusze: jeden dla poszczególnych mieszkań z wykazem wszystkich osób, drugi, specjalnie dla Niemców, przeznaczony wyłącznie do użytku władz. Otóż w pierwszym z tych kwestionariuszy jest kilka pytań „normalnych spisowych”, ponadto zaś pytanie o „rasę”, które wywołało największe wrażenie, znów traktowane jest jako zapowiedź jakichś posunięć. Wszyscy znów zastanawiają się, jak odpowiedzieć na to pytanie, nie odpowiadając ulubionego przez Niemców wyrażenia „aryjska”: mówi się więc o stosowaniu określeń „rasa biała”, „słowiańska”, a przede wszystkim odpowiadaniu „Polak”, „Polka”.
Warszawa, 23 lutego
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Reglamentacja objęła nową dziedzinę, w sposób świadczący o zupełnie mechanicznym, nieliczącym się z konkretnymi warunkami zagadnień gospodarczych przez administrację okupacyjną. Wydane zostało mianowicie rozporządzenie generał-gubernatora o zakazie podnoszenia czynszów mieszkaniowych ponad poziom przedwojenny — z sierpnia 1939 r.; a zamiast wyższego czynszu przewidzianego w jakiejkolwiek umowie wchodzi automatycznie w życie komorne przedwojenne.
Komentarz mówi o wykorzystywaniu przez właścicieli domów sytuacji i podnoszeniu komornego, oczywiście zwłaszcza przez żydowskich właścicieli; okupanci stają w obronie biednej ludności. Rzeczywistość przedstawia obraz odwrotny. Zubożała ludność daleka jest od płacenia nawet czynszów przedwojennych; mimo obwieszczenia niemieckiego, grożącego eksmitowaniem lokatorów niepłacących bieżącego komornego, płaci przeważnie tylko jego część — nie mówiąc o licznych przypadkach zupełnego niepłacenia. Właściciele domów ten stan na ogół tolerują, dążąc tylko do zdobycia środków na wydatki administracyjne i opłacenie podatków; o podnoszeniu komornego nie ma mowy.
Warszawa, 2 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Okupanci dążą bez ogródek do wznoszenia zapór między Żydami z resztą ludności. Ogłoszone dziś zarządzenie kierownika służby zdrowia w gubernatorstwie — Walbauma, już jako kierownika nowo utworzonej służby zdrowia, zakazuje lekarzom żydowskim leczenia nie-Żydów, ale i odwrotnie: lekarzom nieżydowskim leczenia Żydów. Motywacja jest niby sanitarna: niebezpieczeństwo zarażenia się ludności od Żydów, którzy według pseudonaukowego wywodu są już na pewne choroby zakaźne uodpornieni. Obok tego jednak wskazuje się wyraźnie na chęć oddzielenia od siebie obu grup ludności i powołuje się przy tym, jako na precedens, na niedawno wydane zarządzenie naczelnika miasta Krakowa o oddzieleniu Żydów od chrześcijan w wozach tramwajowych.
Warszawa, 12 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Warszawa cała toni w błocie. Odwilż jest juz w pełni, a śniegu — mimo pociągania Żydów masami do uprzątania śniegu — zostało bardzo dużo: śnieg bowiem był co prawda zebrany, ale widocznie wskutek braku taboru nie był wywieziony. Obecnie więc to wszystko topnieje i zalewa dosłownie ulice — w niektórych miejscach po chodnikach płyną potoki, przez które ludzie z trudem się przedzierają.
Warszawa, 14 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Widocznie zrezygnowawszy ostatecznie z zamiaru rekonstruowania obecnie w jakiejkolwiek formie władz polskich (nb. wizyta Studnickiego w Berlinie zakończyła się podobno jego internowaniem w jakimś obozie), dają okupanci temu wyraz i na zewnątrz, wprowadzając w nowym rozporządzeniu generał-gubernatora zakaz używania polskich godeł państwowych. Rozporządzenie ma wejść w życie z dniem 1 IV; ale wiadomość jest podana z fotografią pozbawionego orłów mostu krakowskiego pod tytułem: Ausgelöscht [Wykreślone]...
Ten stan rzeczy ma być według gazety przyjmowany z entuzjazmem przez czynniki polskie; reportaż podaje głosy policjantów, mówiących o tym, że czują się teraz lepiej niż pod rządami polskimi. Głosy są oczywiście sfingowane, choć zresztą policjanci, według powszechnej opinii, zachowują się w najwyższym stopniu służalczo względem Niemców.
Warszawa, 15 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Wybrałem się wreszcie [z Grodziska Mazowieckiego] do Warszawy. [...]
Gdy szedłem wśród ruin ulic Królewskiej, Grzybowskiej i Granicznej, zmierzchło się niemal zupełnie. Naraz za mną rozległy się krzyki i tłum zaczął uciekać we wszystkie strony w największej panice. Jakichś dwóch wyrostków zawołało w biegu: „Rozbrajają kogoś!”. Nasłuchiwałem, czy nie rozlegnie się wystrzał, bo w takim wypadku mógłbym paść ofiarą jakiejś masakry w rodzaju wawerskiej i anińskiej. Mimo to nie dałem się porwać panice. [...] Spałem na kanapce u Płoskiego. [...] Z ulicy dochodziły odgłosy Niemców, patrolujących i jeżdżących samochodami.
[...]
W ogóle Warszawa jak zwykle zrobiła na mnie bardzo przygnębiające wrażenie. Ponieważ rozbierają popalone domy, więc coraz bardziej widać ogrom zniszczenia. Trudno zrozumieć, gdzie się mogą pomieścić w nocy te tłumy ludzi snujących się po jezdniach obok zadrutowanych chodników i piętrowych kup brudnego śniegu, którego nie ma komu uprzątnąć, chociaż rano maszerują całe kompanie Żydów z łopatami, kilofami i łomami żelaznymi. Jedna z takich gromad gwizdała patriotyczną piosenkę wojskową.
Warszawa, 19 marca
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Na ulicach ożywiony ruch, bo cały niemal handel przedświąteczny tam się odbywa. Mięsa kartkowego jeszcze nie ma (wbrew zapowiedziom), pozakartkowego zaś po cenach wolnego rynku w sklepach się nie sprzedaje — więc cały handel mięsem odbywa się na ulicach lub w bramach domów. Widać też gęsi, nawet indyczki (za 60 zł). Na ulicy też sprzedawane są strucle, nie mówiąc o stałym przedmiocie tego obrotu — warzywach itp. Oczywiście mięso, wędliny, białe pieczywo są po cenach dostępnych tylko dla niewielkiej części ludności.
Strona pieniężna obrotów też zachowuje swoje wojenne osobliwości. Ciągle daje się odczuć ostry brak bilonu; używa się więc różnych jego surogatyw: kartek wydawanych przez sklepy, a także biletów tramwajowych korespondencyjnych po 30 gr., które dyrekcja tramwajowa wypuściła ostatnio w książeczkach po 10 sztuk — też w związku z brakiem drobnych; teraz zaczęto ich używać jako monety obiegowej.
Warszawa, 23 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Napisy „Żydom wstęp wzbroniony” w sklepach stają się coraz częstsze. Nie są one na ogół wyrazem swobodnej decyzji właścicieli sklepów, ale są im raczej narzucane. Tak np. częste stają się te napisy w sklepach spożywczych, ponieważ cech cukrowników tylko pod tym warunkiem pozwala sprzedawać wyroby; być może, iż jemu znów tylko pod tym warunkiem przydziela się mąkę.
W jakim stopniu urzędowy antysemityzm przyjmowany jest przez ludność, trudno się zorientować. Niewątpliwie posiew polityki „ozonowej” daje dziś swe owoce i sprzyja tendencjom okupantów; widziałem scenę, gdy jakiegoś furmana żydowskiego przechodzący drab pod pozorem obrony konia przed znęcaniem się zapamiętale okładał i kopał, zdarzają się wypadki napadów wyrostków na Żydów, a zwłaszcza na kobiety, szczególnie zresztą z wykorzystywaniem tego dla rabunku; ale bywają i wypadki stanowczej reakcji w takich wypadkach w obronie Żydów ze strony nieżydowskich przechodniów.
Warszawa, 23 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Zajścia przeciwżydowskie utrzymują się i rozszerzają. Dzisiaj banda wyrostków, przeważnie w wieku nie wyżej 14–15 lat, obchodziła sklepy żydowskie w okolicach Marszałkowskiej, rozbijała szyby wystawowe i rabowała towary. Przechodnie zachowywali się biernie, prawdopodobnie obawiając się, że jakiekolwiek czynne ich wystąpienie spowodować może dla nich przykrości lub nawet niebezpieczeństwo; policja zaś ani polska, ani niemiecka nie pokazała się.
Trudno sobie wyobrazić, aby wypadki takie odbywały się wbrew woli władz niemieckich. Jeśli zaś dzieją się za ich wiedzą, to równie prawdopodobne, że i z ich inicjatywy. Jaki to może mieć cel? [...] Wydaje się, że gra jest może obliczona na pokazanie Żydom niebezpieczeństw grożących im ze strony polskiej ludności chrześcijańskiej i na postawienie ich oficjalnie w lepszej niż dotąd sytuacji, aby wzbudzić w nich wrażenie, że winni się oprzeć właśnie na Niemcach, jako na obrońcach przed ludnością polską; inaczej mówiąc, dążą okupanci do spotęgowania antagonizmów między obiema grupami ludności i do zabezpieczenia się w ten sposób przed jakimiś ruchami jednej z nich.
Warszawa, 25 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Zajścia antyżydowskie nie skończyły się wczoraj, dziś znowu te same bandy w różnych okolicach miasta grabiły sklepy. Bandzie zupełnie małych chłopców przewodził podobno jakiś starszy młodzieniec, student czy coś w tym rodzaju. Niektórzy z obserwatorów tych wypadków twierdzą, że widzieli w pobliżu auto niemieckie, obserwujące przebieg awantur. Podobno organizatorem tych band jest jakieś wyspecjalizowane w akcji antysemickiej stowarzyszenie „Atak”, zupełnie wyraźnie zresztą faworyzowane przez Niemców, jak świadczą napisy na kolportowanych przez nie tabliczkach dla sklepów, wzywających do bojkotowania Żydów.
Ten wpływ Niemców leży w zarodku każdej prawie występującej u nas akcji antysemickiej. Wywieszone we wszystkich już zdaje się restauracjach, restauracyjkach i barach napisy o zakazie wstępu dla Żydów są, jak się okazuje, konsekwencją nakazu wystosowanego do członków cechu restauratorów przez niemieckiego komisarza cechu.
Antysemityzm nie jest dziś przejawem samorzutnym — jest wyraźnie i niewątpliwie narzucony przez Niemców, dążących do rozdmuchiwania antagonizmów między ludnością chrześcijańską a żydowską. Wina jednak społeczeństwa — jeśli można w tych sprawach w ogóle mówić o winie — polega na tym, że zbyt łatwo daje sobie te prądy narzucać, nie przeciwstawia się im dostatecznie; a odpowiedzialność za to ponoszą w głównej mierze rządy sanacyjne, które dla celów podobnych do hitleryzmu ten antysemityzm podniecały.
Warszawa, 27 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Sprawa, która wysunęła się teraz w Warszawie na plan pierwszy, to sprawa zajść antyżydowskich. Rozwinęły się one w wielkich rozmiarach, tak że ludność żydowska żyje znów w strachu i w głównych dzielnicach żydowskich boi się pokazywać na ulicy. Rabowane są zwłaszcza sklepy — wybijane szyby, niszczone urządzenia, a przede wszystkim grabione towary; ale obok nich ofiarą napadów padają i mieszkania, tym częściej zaś przechodnie, którzy, rozpoznawani po opaskach, są bici i obrabowywani. Wszystkiego tego dokonywają bandy włóczące się po całym mieście, zarówno w dzielnicach żydowskich, jak i w Śródmieściu: na Franciszkańskiej, na Lesznie, na Marszałkowskiej, na Powiślu, na Pradze. Bandy dochodzą do siły 500 ludzi, przeważnie młodych wyrostków i różnych szumowin.
Inscenizowanie tych zajść przez Niemców staje się coraz wyraźniejsze. Powszechnie obserwowane jest robienie przez Niemców, wcale się z tym nie kryjących, zdjęć fotograficznych i filmowych; zdarza się, że z początku przyjeżdża auto niemieckie, wychodzą z niego operatorzy filmowi i potem dopiero zjawia się tłum rabusiów. Do udziału w akcji wzięto też polskich policjantów: podobno w jakimś punkcie policjant kazał otworzyć zamknięty sklep, po czym zwrócił się do czekającego tłumu, aby brać co się chce; w każdym razie nie zdarzyło się, aby gdziekolwiek policja interweniowała.
Warszawa, 28 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Akcja antyżydowska znów wzmogła się. [...] Dziś na pl. Muranowskim zatrzymano tramwaje i wszystkich Żydów z tramwajów zabrano na jakieś roboty. Działalność band ustała, widocznie na rozkaz władz niemieckich; ale propaganda antysemicka pod opiekuńczymi skrzydłami władz rozwija się: wydawnictwo „Atak” kolportuje tabliczki do mieszkań i sklepów z godłem „Topokrzyż” (topora połączonego z krzyżem) i inicjałami G.O.J. — „gospodarczą organizujmy jedność”; jak mi zwrócono uwagę, na pomysł taki mógł wpaść tylko ktoś nieznający stosunków, nie-Polak, bo wyraz „goj” jest przecież żydowskim pogardliwym określeniem chrześcijanina.
Tabliczkę taką widziałem dotąd w jednym sklepie, tym mniej korzystają z niej mieszkania. Wreszcie wydano i kalendarzyk z tekstem na odpowiednim poziomie. Wszystko tu drukowane jest w dwóch językach (co propagandzie uroku nie doda!) i z podkreśleniem aprobaty władz niemieckich.
Warszawa, 1 kwietnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dzisiejsza „Warschauer Zeitung” podaje — teraz dopiero — wiadomości o zajściach antyżydowskich, w tej formie mianowicie, że „ludność polska”, zniecierpliwiona wyzyskiem handlarzy żydowskich, uprawianiem przez nich pokątnego handlu, nieprzestrzeganiem cen maksymalnych itp., napadła na tych handlarzy i ich pobiła; w ten sposób okazała, że zaczyna rozumieć, gdzie są prawdziwi winowajcy jej nędzy i niedostatku!
Gminie Żydowskiej kazali Niemcy zwiększyć kontyngent dostarczanych robotników w opaskach. Poza tym [...] u wylotu kilku ulic — Świętokrzyskiej, Złotej — na Marszałkowską wznoszone są mury odgradzające te ulice: jakie jest przeznaczenie tego, czy myśli się o wprowadzeniu ograniczeń w ruchu między dzielnicą żydowską (która zresztą do tych punktów nie dochodzi) a reszta miasta — nie wiadomo.
Warszawa, 3 kwietnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Wybrałem się z ojcem do Warszawy. W drodze słońce od czasu do czasu ukazywało się zza chmur, ale stawy i kałuże na polach pokrywał lód, a po dołach i rowach wszędzie leżały jeszcze zaspy brudnego śniegu. Ojciec był beztroski, jakby żadnej wojny na świecie nie było. Objaśnił mi styl każdej widzianej przez okno tramwaju willi. Warszawa również nie zrobiła na nim bynajmniej przygnębiającego wrażenia. Zresztą dziury od granatów były już przeważnie zamurowane, skaleczenia od odłamków zatynkowane, leje na jezdniach pokryte cementem, a wiele domów zburzonych odbudowuje się. Mimo to znać jeszcze wielkie zniszczenia. Na Nowogrodzkiej, dokąd tramwaj dojeżdża, stoją jeszcze sterty sczerniałego śniegu. W wielu miejscach można chodzić tylko po jezdni. Ojciec polecił mi iść na Złotą, żeby załatwić sprawę emerytury jednego znajomego. Nie mogłem się tam jednak dostać, gdyż wszystkie ulice zagrodzone są kozłami hiszpańskimi i strzeżone przez policję, która nikogo nie wpuszcza ani nie wypuszcza. Napisy głoszą o panującej tam zarazie. Zarazem jednak jest to ta sama dzielnica, w której w ostatnich czasach dokonano najwięcej aresztowań.
Warszawa, 4 kwietnia
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Bomba wybuchła! Niespodzianka niemiecka nastąpiła i to w tempie szybszym, niż było to do pomyślenia. Dzisiejsza polska gazeta wychodząca po południu przyniosła wiadomość o wejściu wojsk niemieckich do Danii i Norwegii — a w parę godzin później wydany i momentalnie rozchwytany dodatek nadzwyczajny doniósł już o zajęciu całej Danii i kapitulacji przed Niemcami rządu duńskiego. Wrażenie wiadomości było piorunujące. Na ulicach potworzyły się grupy osób wspólnie odczytujących gazetę. Powszechne zapanował nastrój depresji — poczucie, że Niemcy są wszechmocne, że alianci nie zdołają im się oprzeć.
Warszawa, 9 kwietnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Powodem udręczeń i niepokojów jest pożyteczna w zasadzie akcja walki z epidemiami. W każdym wypadku tyfusu plamistego cały dom jest dezynfekowany, a wszyscy mieszkańcy poddawani obowiązkowej kąpieli. Praktycznie daje to pole do wielkiej liczby nadużyć: kradzieży dokonywanych przy okazji dezynfekcji, łapówek za zwalnianie od dezynfekcji, a obok tego do wszelkiego rodzaju szykan, zwłaszcza w stosunku do ludności żydowskiej. Drukowany dziś w „Warschauer Zeitung” wywiad z kierownikiem urzędu zdrowia obwodu warszawskiego mówi tylko o roli Żydów jako rozsadników zarazy; twierdzi np., że 8 IV było 305 wypadków tyfusu plamistego, z tego 12 przypadało na Polaków, reszta na Żydów. Jako postulat stawia się więc hermetyczne odcięcie dzielnicy żydowskiej od reszty miasta: „w jakiej formie to oddzielenie nastąpi, okaże najbliższa przyszłość”. Zapowiedź ta zrobiła specjalne wrażenie w związku z wznoszeniem murów w różnych punktach miasta.
Warszawa, 12 kwietnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Przewidywane aresztowania masowe [w związku ze zbliżającym się świętem 3 Maja] zaczęły się. Dokonano ich tym razem przez przeprowadzenie obław w cukierniach warszawskich i aresztowano wszystkich znajdujących się tam mężczyzn; przed cukierniami stało auto, na które ładowano obok mężczyzn z cukierni także przechodzących w tym czasie przez ulicę, wysiadających z tramwaju itd. Obławy te objęły wszystkie niemal większe cukiernie w Śródmieściu (u Gajewskiego zabrano nawet część kobiet), a także restauracji. Sposób dokonania aresztowań wskazuje wyraźnie na zamiar wzięcia pewnej liczby zakładników: ale czy ich wszystkich zaraz po 3 V zwolnią — pokaże się. Na razie, jak mówią, zrobiono dla tej nowej partii miejsce na Pawiaku, wywożąc wszystkich więźniów stamtąd — w liczbie ok. 800 — gdzieś w kierunku Modlina.
Warszawa, 30 kwietnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
[...] w Warszawie niebywała pustka. Jest to skutek ostatnich masowych aresztowań oraz rozporządzenia, że wszyscy młodzieńcy w wieku od 15 do 24 lat mają się zarejestrować do pracy w Prusach. Gubernator [Hans] Frank jako motyw podał, że mieszkańcy „Guberni Generalnej” żywieni są zbożem niemieckim, muszą się więc za to wywdzięczyć własną pracą. Od Chmielnej do Królewskiej wszystkie wschodnie bocznice Marszałkowskiej są zagrodzone wysokim szczelnym murem, na wierzchu którego sterczy potłuczone szkło. Przypuszcza się ogólnie, że są to prace przedwstępne do utworzenia getta.
Warszawa, 4 maja
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Całe nasze życie umysłowe pozostaje nadal w zupełnej martwocie. Poza prasą niemiecką — przysyłaną z Krakowa „Warschauer Zeitung” i polskim „Nowym Kurierem Warszawskim” oraz poza dziennikami urzędowymi: szefa obwodu i Zarządu Miasta — jedyną w Warszawie publikacją są „Wiadomości Gospodarcze” Izby Przemysłowo-Handlowej, zawierające wyciągi z dzienników urzędowych, jakąś jedną książkę pozwolono Powszechnemu Zakładowi Ubezpieczeń Wzajemnych wydrukować do użytku jego urzędników wyjątkowo; w podobny sposób ma podobno jakąś książkę wydać ZUS.
Dawne kino warszawskie „Hollywood” z występami artystów ogłasza się obecnie jako „jedyny teatr w Polsce”. Za to dba się o potrzeby kulturalne Niemców; na ich użytek, jak podaje gazeta, wykończony ma być w Częstochowie od dawna już tam budowany gmach teatralny.
O otwarciu nowych szkół niemieckich donosi gazeta z Tarnowa i Warszawy — tu jest to już trzecia szkoła niemiecka w mieście.
Warszawa, 5 maja
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Obławy odbywały się dziś w Warszawie w samym Śródmieściu. Zwykle na ten cel przeznaczone są auta kryte brezentem — tym razem ujętych wieziono w autach otwartych, nie starając się ukryć akcji, przeciwnie, dążąc widocznie do wzniecenia postrachu, może i tą drogą — do zapisywania się dobrowolnego. Obława znów objęła osoby znalezione w cukierniach, ale chwytano też na ulicach przechodniów, głównie młodych chłopców, ale też dziewczyny, także starsze osoby — łapano nawet osoby w opaskach, jakkolwiek zasadą jest, że Żydów do Niemiec się nie wysyła. Ulice opustoszały, ludzie starają się jak najmniej wychodzić, czują się jak zaszczute zwierzęta.
Warszawa, 8 maja
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Cała ludność Warszawy żyje w ciągłym strachu. Obławy uliczne nie ustają, przeprowadzane już nie tylko w cukierniach, ale i na ulicach, w tramwajach itd.; wielka obława np. przeprowadzona była dzisiaj na bazarze na Koszykowej. Trudno jest zorientować się, na kogo obławy te są nastawione i jaki jest los ofiar. Początkowo wydawało się, że jest to zabieranie ludzi na roboty [do Rzeszy]; przeczą jednak temu fakty zabierania także starszych ludzi, pomijania kobiet — które przy rekrutacji rolnej są co najmniej równie ważne jak mężczyźni, wybierania natomiast inteligentów czy osób o takim wyglądzie. Ostatecznie więc wydaje się, że są to aresztowania o charakterze masowym: po co dokonywane — nie wiadomo. Wydaje się, że Niemcy zmierzają po prostu do sterroryzowania ludności i złamania w ten sposób jakiegokolwiek oporu. Dokonywa się tego nie bez rozlewu krwi: opowiadano mi dziś o wypadku, gdy ktoś uciekający przed obławą wpadł na podwórze domu, za nim policjant niemiecki i Niemiec strzelił do uciekającego raniąc go w nogę, tym jednak się nie zadowolił, strzelił jeszcze raz, teraz już kładąc zbiega trupem.
Warszawa, 9 maja
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
A słowo stało się ciałem! Moment tak długo, z takim utęsknieniem u nas oczekiwany wreszcie nadszedł — wojna na Zachodzie! Niemcy dziś rano przekroczyli granicę Belgii, Holandii i Luksemburga — wojna na Zachodzie przestała być teorią.
Czekaliśmy na to — bo sytuacja u nas pogarszała się w takim tempie, że jasne było, iż długo tego nie wytrzymamy. A rozstrzygnięcie nastąpić mogło tylko na Zachodzie. Pomimo to wrażenie, z jakim przyjęto wiadomość, nie było jednolite. Niemcy znów mają inicjatywę w swych rękach, znów oni atakują — to było pierwszą myślą niektórych. Na ogól jednak przeważa, jak się zdaje, uczucie zadowolenia, że wreszcie „ruszyło się”.
Jakkolwiek wiadomość nadana była przez radio niemieckie już rano, południowa nasza polska gazeta jeszcze jej nie podała, gazeciarzom jednak od razu kazano zgłosić się jeszcze raz — po „dodatek nadzwyczajny”. Wiadomość jednak już od rana obiegła całe miasto.
Warszawa, 10 maja
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Od pewnego czasu trwa w Warszawie akcja przybijania tabliczek z niemieckimi nazwami ulic. Tabliczki są wieszane nad polskimi i z bardziej widocznymi napisami, tak że polskie napisy niemal giną. Nazwy są bądź tłumaczeniem dosłownym (Marschallstrasse, Honigstrasse, Königstrasse), bądź własnymi kompozycjami: plac Mirowski nazywa się „An der Markthalle”, Wolska — „Litzmannstadtstrasse”, plac Piłsudskiego wrócił do miłego Niemcom wspomnienia „Sachsenplatz”, Al. Ujazdowskie są „Lindenalee”.
Warszawa, 23 maja
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Skąd się biorą [...] Volksdeutsche, rzuca światło fakt opowiedziany mi spod okolic Warszawy, z zamieszkanych zwłaszcza przez Żydów letnisk na tzw. linii nadwiślańskiej. Otóż ci Niemcy — to właściciele „sklepów chrześcijańskich” zakładanych w okresie akcji „pokojowego” zwalczania przez ozonowy rząd handlu żydowskiego: sprowadzani wówczas licznie kupcy polscy z Poznańskiego, osiedlając się przy wydatnej pomocy władz rządowych, wspierani kredytami, uprzywilejowanymi zamówieniami — po wybuchu wojny okazali się Niemcami [...]. Antysemicka polityka w tym wypadku drogo kosztowała! Teraz ci właśnie Niemcy najbardziej dają się we znaki ludności, każąc np. w Otwocku kłaniać się sobie ludności żydowskiej.
Warszawa, 29 maja
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Ujawnieniu uległ [w gazecie „Warschauer Zeitung”] dokument, przedstawiający istotne zasady gospodarki okupacyjnej. Jest to pismo Göringa jako pełnomocnika do spraw planu 4-letniego do generał-gubernatora [Hansa Franka], określające wytyczne polityki, jaką władze niemieckie winny prowadzić na ziemiach okupowanych [...].
Ogólnym założeniem jest, że nie prowadzi się żadnej gospodarki na dalszą metę: idzie tylko o uzyskanie jak najwydatniejszej pomocy dla gospodarstwa Rzeszy przy prowadzeniu wojny: a więc wyraźnie postawiona zasada rabunkowej gospodarki. [...]
Tylko ten przemysł, który jest Niemcom w czasie wojny potrzebny, ma się utrzymać — cała reszta naszego ubogiego przemysłu iść ma tylko na zasilenie Rzeszy w żelastwo [...].
Wreszcie zawierają wytyczne znany już nam postulat dostarczenia Rzeszy miliona przynajmniej sił roboczych, robotników przemysłowych i rolnych [...].
Jako środki wykonania tego programu wskazuje pismo Göringa przede wszystkim taki rozdział żywności, aby zatrudnieni w zakładach ważnych z punktu widzenia gospodarki niemieckiej zachowywali pełną zdolność produkcyjną, reszta ludności natomiast zadowalała się minimum żywności (czyli mówiąc po prostu — głodowała). [...] Drugim postulatem jest zwalczanie wszelkiej produkcji niemieszczącej się w ramach planu, ewentualnie kierowanie jej na inne surowce — jako przykład wskazuje się na zaopatrywanie ludności w obuwie drewniane zamiast skórzanego.
Jak z tego wynika, jeśliby gospodarka niemiecka miała u nas potrwać dłużej, doprowadziłaby kraj do ruiny, do cofnięcia się w potencjale gospodarczym o kilkadziesiąt lat wstecz! I przy tym gazety niemieckie mają czelność nieprzerwanie mówić o dobrodziejstwach okupacyjnej gospodarki!
Warszawa, 8 czerwca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dzień słoneczny i piękny. Dowiedziawszy się od Tomki, że nie ma obławy w Milanówku, wybrałem się do Warszawy. Zrobiła na mnie nieco lepsze wrażenie. Sporo domów jest już odnowionych lub nawet odbudowanych. Bruki i chodniki również się naprawia. Jedynie śródmieście przedstawia nadal żałosny widok ruin. Ciągle spotyka się kapele uliczne, które grają bardzo pięknie. Przed filharmonią widziałem całą orkiestrę z dyrygentem. Grała fragment opery z towarzyszeniem śpiewu jakiegoś tenora o wyszkolonym głosie. Przed sejmem spotkałem zespół szczególnie wzruszający. Było to pięciu byłych żołnierzy. Dwóch, całkowicie ubranych, było jednonogich.
Warszawa, 10 czerwca
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
I znów przyszedł dzień niespodzianki, dzień, który zaskoczył wszystkich rozmiarami klęski: kapitulacja Paryża. Przyszła ona po dopiero co rozgłoszonych zapowiedziach obrony do ostatniego tchu, obrony przy pomocy barykad, za wszelką cenę. Rola tej kapitulacji wydaje się olbrzymia: oznacza ona nie tylko utratę nagromadzonych tu zasobów wielkiego przemysłu zbrojeniowego, centrum całego ruchu kolejowego: ale podważa ona wiarę w możliwość stawienia przez Francję oporu, wiarę zarówno w siły fizyczne, jak i w zdolność zdobycia się na ten olbrzymi wysiłek, jakiego ta sytuacja wymagała. A kto wie, czy i Niemcy nie były bliskie granic swego wysiłku? [...]
Zwycięstwo Niemiec — rzecz niedawno jeszcze, zdawało się nam, niemożliwa — zaczyna stawać przed nami jako złowrogie widmo przyszłości.
Nastroje u nas da się określić w tych warunkach tylko jako skrajne przygnębienie. A właśnie dzisiaj „Warschauer Zeitung” stwierdza, że Polacy są z klęsk francuskich zadowoleni: nie z przyjaźni do Niemców, ale z tego, że kraje zachodnie, o tyle przecież lepiej wyekwipowane od Polski, nie potrafiły się skuteczniej bronić.
Warszawa, 14 czerwca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Wiadomości o stosunkach niemiecko-sowieckich krążą w potwornych ilościach. Mówi się o przygotowaniach wojennych — o przygotowywaniu przez Niemców oddziałów ukraińskich, o budowaniu fortyfikacji, o żądaniu dostarczenia na ten cel przez gminy żydowskie 25 tysięcy robotników. Ale o wiele bardziej jeszcze rozpowszechnione są pogłoski o mającym nastąpić oddaniu części Gubernatorstwa Sowietom: o przesunięciu granicy do Bzury (która zbliżona jest do północnej części granicy między Rzeszą a Gubernatorstwem), o oddaniu trzech obwodów poza krakowskim itd. Pogłoski w związku z tym mówią o przygotowywaniu w Rosji rządu polskiego, o różnych wydawanych już odezwach. Ile w tym wszystkim prawdy, pokaże się; być może, iż jakieś pertraktacje są czy były prowadzone — ale z jakim skutkiem, nie wiadomo.
Warszawa, 26 czerwca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Nowym wydarzeniem jest akcja rosyjska w Rumunii. Dziś „Warschauer Zeitung” podała w artykule żądania, jakie Sowiety postawiły Rumunii — ale równocześnie okazało się, że stanowiły one ultimatum, wczoraj rano postawione z terminem do wieczora i w parę godzin później przyjęte. Oddanie Rosji Besarabii, północnej Bukowiny, kontroli Konstancy i jakiegoś portu naddunajskiego — to wcale niemało! A jednak Niemcy temu się nie sprzeciwiły! Widocznie jednak Niemcy w obecnej chwili nie chcieliby mieć równocześnie wojny na wschodzie — i dlatego ustępują. Ale w tych warunkach możliwe jest, że ustąpią i na naszym terenie. Wiadomości o delegatach sowieckich w Berlinie zdają się świadczyć, że jakieś pertraktacje się toczą, a pewne symptomaty wskazywałyby, że Niemcy przygotowują się do opuszczenia tej części ziem polskich. [...]
Na terenie bliskim granicy rosyjskiej przewidywania wejścia bolszewików są tak rozpowszechnione, że dużo ziemian z tych okolic opuściło folwarki i przyjechało do Warszawy.
Warszawa, 28 czerwca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Wyrazem nastrojów niemieckich jest zajmowanie się — przy całym napięciu politycznym — sprawami nowych sposobów dokuczania ludności polskiej, a zwłaszcza żydowskiej. [...]
Najważniejsza jest [...] decyzja realizowania ghetta w Warszawie. Niemcy zwrócili się w tej sprawie do magistratu, żądając od niego przygotowania akcji, którą uważają za tak dalece przesądzoną, że już opracowali przepisy wykonawcze. Jako obszar ghetta przyjęty ma być „Seuchen-Sperrgebiet” [obszar objęty epidemią]: mury [budowane od kwietnia 1940] okazują się ostatecznie przeznaczonymi do oddzielenia ghetta — wbrew wielokrotnym niemieckim zapowiedziom. Na obszarze tym mieszka duża część ludności chrześcijańskiej, odwrotnie — na zewnątrz mieszkają Żydzi, tak że wykonanie planu wymagać będzie przesiedlenia 300 tys. ludzi. Normalną administrację odstraszyłoby to; Niemców, nic sobie nie robiących ze strat, jakie by ludność poniosła, z przejść, na które byłaby narażona, ze strat społecznych w majątku, z punktu widzenia sanitarnego itd. — to nie przeraża. Co za piekło zrobi się w Warszawie, jeśli do tego dojdzie, trudno sobie wyobrazić.
Warszawa, 29 czerwca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Objawy akcji antysemickiej znów znacznie się wzmogły. [...] Szczególnym powodem bicia Żydów przez Niemców jest sprawa kłaniania się Niemcom. Przed jakimś czasem zwrócili się Niemcy do gminy, aby dać polecenie ludności, żeby wszyscy mężczyźni-Żydzi zdejmowali kapelusze przed Niemcami: nie chcieli sami wydać rozporządzenia, ale żeby to wynikało „z własnej inicjatywy” Żydów. Podobno Czerniaków był już gotów podpisać wezwanie, ale przekonano go wreszcie, by tego nie robił. Sprawa pozostała w zawieszeniu, natomiast mnożą się wypadki bicia przechodniów przez policjantów czy wojskowych z dwóch powodów: za niekłanianie się i za kłanianie się jako przejaw niedopuszczalnej poufałości.
Warszawa, 6 lipca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Pora była wczesna, ledwie się rozwidniło. Nagle ze snu wyrwał mnie alarmujący dzwonek i równocześnie walenie czymś twardym we drzwi. Wiadomo, co to znaczy. Dwaj gestapowcy z trupimi czaszkami i piszczelami na czapkach, z automatami gotowymi do strzału. Jak szczeknięcie złego psa: „Hande hoch!”. Błyskawiczna wprawna rewizja osobista i mieszkaniowa. Niczego nie znaleziono. Żona, zmartwiała z przerażenia, zachowuje na zewnątrz lodowaty spokój, byle tylko nie okazać, jak to boli. Za kilka dni ma się urodzić nasze pierwsze dziecko. Żona zostaje sama w opustoszałym mieszkaniu [...] przy ul. Opoczyńskiej 7.
Na ulicy przed bramą auto policyjne, obok wystraszony dozorca. Tylko przez szpary firanek okiennych spoglądają trwożne oczy sąsiadów. Auto rusza, kierując się w stronę północnej dzielnicy Warszawy. Zatem, przynajmniej na razie, nie aleja Szucha — tylko Pawiak.
Auto zatrzymuje się przed wysokim, ponurym murem, otaczającym budowle więzienne. „Wysiadać!”. „Iść dalej!”. Strażnik przejmuje więźnia i prowadzi go korytarzem więziennym, do kancelarii, gdzie następuje rejestracja. Potem, po przejściu długiego, ciemnego i ponurego korytarza, wychodzę na wewnętrzny dziedziniec, gdzie znajduje się już wielu mężczyzn. Przybywają ciągle nowi ludzie. Wśród tłumu również znajome twarze. Jest ponad kilkadziesiąt osób.
Prowadzą do cel. Do nory, obliczonej na 5-6 osób, wtłaczają po dwudziestu i więcej ludzi. Ciasnota nie do opisania, szczytowe okienka zakratowane i zaciemnione blaszanymi „koszami”, duchota nie do wytrzymania. Po kilku dniach do naszej celi wpychają jeszcze jednego człowieka: Adama Grabińskiego, który od zabierających go z domu gestapowców zażądał nakazu aresztowania. Najpierw na miejscu został brutalnie potraktowany i następnie na Pawiaku zamknięty w ciemnicy o chlebie i wodzie. Był w Warszawie sędzią grodzkim do września 1939 r., potem jak większość polskich sędziów, nie chcąc służyć w okupacyjnym „wymiarze sprawiedliwości”, przeszedł do adwokatury.
Warszawa, 12 lipca
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Tłumy wojska przepełniają dalej Warszawę. Widuje się teraz niejednokrotnie w tramwajach żołnierzy niemieckich poza przeznaczoną dla nich tylną platformą przyczepnego wozu także na innych pomostach, bo tam się już nie mieszczą. Opowiadania o symptomatach zbliżającej się rozprawy na wschodzie, mimo wszystkich uspokajających oświadczeniach, często się słyszy; m.in. już kilkakrotnie słyszałem o zawiadomieniach dla różnych Niemców o przydziałach na koniec lipca... do Kijowa; podobno tak samo z góry dawane były przydziały do Paryża.
Warszawa, 16 lipca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Optymizm ludności żydowskiej (jest przyjęte, że wiadomość pochodzi z agencji „Żyrafa” — żydowska radosna fantazja) syci się znów zapowiedziami oddania gubernatorstwa bolszewikom. Jak ostrożnie brać trzeba wszelkie na ten temat wiadomości, wskazuje fakt, że wiadomość o wezwaniu do wyprowadzenia się Volksdeutschów z Tomaszowa powstała zdaje się... przez poplątanie Tomaszowa Mazowieckiego z Tomaszowem Lubelskim (objętym ogólną akcją na Lubelszczyźnie). Niemniej jednak rozwiązanie takie jest oczekiwane. […]
Tymczasem jednak nic się nie zmienia, przeciwnie — ciągle są nowe posunięcia niemieckie. Podobno przygotowywane jest w najbliższym czasie wprowadzenie też w Warszawie przymusu paszportowego. Ograniczenia dla ludności żydowskiej mnożą się: w nielicznych pozostałych jeszcze w użytkowaniu parkach warszawskich — jak Park Ujazdowski — pojawiły się napisy zakazujące wstępu Żydom.
Warszawa, 25 lipca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Parę słów jeszcze o samej [„Gazecie Żydowskiej”], której dzisiejszy numer jest trzecim z kolei. Gazeta redagowana jest po polsku — widocznie liczono w ten sposób na szerszy krąg czytelników. Podobno redaktorem jej jest od dawna będący na usługach niemieckich dziennikarz Seifert. Cały ton gazety — analogicznie jak „Nowego Kuriera Warszawskiego” — słodkawego rozczulania się nad losem Żydów, oczywiście łączącego się z podziwem dla genialnych rozstrzygnięć i planów niemieckich. Mówi się tu dużo o emigracji, o przeszkoleniu i przewarstwowieniu Żydów. Ale bodajże najbardziej charakterystyczny dla celów gazety jest umieszczony w tym numerze felieton. Jest to historia jakiegoś szlachcica polskiego z Krakowa, którego dobroczyńcą stał się uczciwy bogacz żydowski z Kazimierza („Jehowa mu błogosławił w uczciwym handlu”), a którego syn z gromadą innych żaków spalił dom tegoż bogacza. Intencja tak jasna, że aż dziwne, że się nie starano jej ukryć: jak jednym z istotnych celów gazety dla ludności polskiej jest szerzenie antysemityzmu, judzenie przeciw Żydom, tak „Gazeta Żydowska” ma znów — pod tym samym patronatem niemieckim — judzić Żydów przeciw chrześcijańskiej ludności polskiej. „Divide et impera!”
Warszawa, 30 lipca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Przygotowania wojenne przeciwrosyjskie nie przeszkadzają Niemcom rozpisywać się o dobrych stosunkach niemiecko-sowieckich, o rozwoju obrotów handlowych między dwoma państwami i wielkiej ich przyszłości wobec wzajemnego uzupełniania się obu organizmów gospodarczych. Okazję do tego dają Targi Królewieckie, „Ostmesse”: „Warschauer Zeitung” wydała specjalny obszerny dodatek pod podwójnym tytułem niemiecko-rosyjskim Brücke zum Osten — Most k wostoku. Tym mostem jest oczywiście gubernatorstwo, to jest jego misja dziejowa. [...] Okazja ta […] była wyzyskana dla rozważań na temat trwałości granicy niemiecko-sowieckiej, jej naturalności z punktu widzenia warunków geograficznych, etnograficznych, a wreszcie i historycznych: dowiedziono czarno na białym, że jest to granica jeszcze z czasów Mieszka I i Bolesława Chrobrego, „wasalów Cesarstwa Niemieckiego”, odtąd ciągle wracająca do życia i sztucznie tylko w pewnych okresach (unia polsko-litewska!) przesuwana.
Warszawa, 11 sierpnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Przeżyliśmy dziś straszny dzień w Warszawie: brankę, polowanie na ludzi w nie stosowanych dotąd rozmiarach. Akcja objęła równocześnie całe miasto, prowadzona przez całą armię niemiecką. Zaczęła się rano, około godz. 10.30. Już wcześniej widać było na mieście wyjątkowo liczne patrole policyjne — zasadniczo z oznaczonych trupimi czaszkami oddziałów, „zbrojnej SS” — z karabinami, na razie jednak nie zatrzymywały one nikogo, widocznie aby nie płoszyć.
Dopiero o określonej porze rozpoczęły one wszędzie równocześnie akcję. Przedmiotem jej była młodzież męska zasadniczo w wieku określonym kiedyś jako zobowiązujący do zgłaszania się na roboty do Niemiec: 16–25 lat, chociaż zdaje się, że w poszczególnych wypadkach zabierano i trochę starszych, do trzydziestu paru lat. Patrole niemieckie zatrzymywały więc przechodniów na ulicach, przeprowadzały rewizje w raz po raz zatrzymywanych tramwajach, legitymowały mężczyzn i odpowiednich zatrzymywały.
Jadąc tramwajem przez Marszałkowską, byłem dwukrotnie poddany takiemu przeglądowi; na każdym prawie rogu stał patrol, który wyłapywał przechodniów. Jedni z policjantów pilnowali ustawionych gdzieś pod ścianą złapanych, inni wyszukiwali dalszych. Żadne zaświadczenia z pracy, przepustki itd. nie pomagały; zabierano nawet gazeciarzy, chłopców rozwożących coś na rowerach, kierowców „taksówek rowerowych”. [...] Oczywiście akcja nie była prowadzona szczególnie delikatnie: tramwaje zatrzymywano z bagnetami nastawionymi, grożąc ich użyciem w razie próby ucieczki; podobno dwie osoby były zabite przy próbie wymknięcia się, jedna bagnetem, druga zastrzelona.
Warszawa, 12 sierpnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
W Warszawie trwa zabieranie mieszkań żydowskich i znów przybiera na sile. Dzisiaj zarekwirowano mieszkania we wszystkich domach po nieparzystej stronie Wilczej, pozwalając zabierać wszystkie rzeczy poza meblami, a nawet częściowo i meble, ale dając na to po pół godziny czasu. Bezwzględność czy pastwienie się nad ofiarami przy sposobności takich akcji zależą od osób prowadzących je, dochodzą jednak do rozmiarów niesłychanych. Najrozmaitsze nadużycia i gwałty są stałym przedmiotem rozmów i opowiadań, mimo że wrażliwość nasza jest już silnie przytępiona; o tym np., że policjanci na straży przed Pałacem Blanka zatrzymywali przechodniów Żydów za niezdejmowanie czapek i delikwentom, między którymi było kilku doktorów, kazali robić za karę kilkadziesiąt przysiadów — mówi się już jako o rzeczy niemal normalnej.
Warszawa, 27 sierpnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
[...] wybrałem się do Warszawy. [...] Całe miasto skąpane było w purpurze pęków swastyk, bo jutro w związku z wcieleniem Generalnego Gubernatorstwa do Wielkiej Rzeszy ma się odbyć uroczystość przemianowania placu Józefa Piłsudskiego na Adolf Hitlers Platz. Został on udekorowany specjalnie obficie. Pomnik Poniatowskiego zasłonięty był deskami. Ale grobowiec nieznanego żołnierza ze zgaszonym zniczem tonął w biało-czerwonych kwiatach. Stale otaczała go gromada przechodniów. Ludzie zdejmowali przed nim kapelusze. Przechodzący policjant zasalutował.
Warszawa, 31 sierpnia
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
W Warszawie trwają przesiedlenia Żydów [...], trwają też obławy na Żydów do różnych robót — słyszałem np. o „werbunku” na tej drodze Żydów do pracy na jakichś zarządzanych przez Niemców folwarkach.
Za to nowe uderzenie w możliwości względnie normalnej pracy dla Żydów stanowi okólnik, wydany dla komisarzy domów żydowskich, zakazujący im zatrudniania Żydów w charakterze rządców względnie nakazujący natychmiastowe ich zwolnienie, oczywiście bez jakiegokolwiek odszkodowania. W ten sposób Niemcy, tak ciągle narzekający na lenistwo Żydów, na ich niezdolność zabrania się do normalnej pracy — odcinają Żydom wszędzie, przy każdej sposobności jej możność. Ale — do takiego stanu rzeczy w znacznej mierze przyzwyczailiśmy się i przestało to już niemal robić jakiekolwiek wrażenie.
Warszawa, 9 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dzisiejsze wiadomości, poczynając od rozgłaszanego przez megafony komunikatu mówiącego o zbombardowaniu Reichstagu i Akademii Sztuk, poprzez wiadomości gazet berlińskich, mówiące o niszczeniu przez Anglików dzielnic mieszkalnych miasta, aż do komunikatów angielskich wymieniających przedmioty bombardowań w Niemczech — wszystko to obudziło nową falę optymizmu. Istotnie, załamywania się ducha w Anglii dotąd nie ma, natomiast prasa niemiecka jest w coraz większej pasji, odpowiadającej chyba zaniepokojeniu wywołanemu angielskimi nalotami i wpływem ich na nastroje ludności.
Sytuacja, w której ludność Berlina oraz szeregu miast niemieckich spędzać musi noc za nocą w schronach, przedstawia dla ustroju opartego na terrorze niebezpieczeństwa większe niż dla ustroju demokratycznego; jeśliby ten stan rzeczy miał się przeciągać — może by wreszcie demokracja wykazała swoje dodatnie strony przy prowadzeniu wojny. Jedno wydaje się pewne: że po zakończeniu wojny Europa będzie zniszczona w nieprawdopodobny sposób.
Warszawa, 11 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Nowe rozporządzenie generał-gubernatora [Hansa Franka] normuje jeszcze jedno, dotąd niewyzyskiwane źródło dochodów skarbowych: opodatkowanie hazardu. Zamiast dawnego monopolu loteryjnego rozporządzenie wprowadza monopol gier losowych (Glückspielmonopol). Wykonywanie jego ma polegać na prowadzeniu domów gry (Spielbanken), na zakładaniu automatów gier losowych, wreszcie — na ostatnim miejscu — na urządzaniu loterii.
Wykonywająca monopol pod nadzorem wydziału finansów Generalna Dyrekcja Monopoli jest uprawniona do zakładania spółek lub uczestniczenia w istniejących dla prowadzenia domów gry. Domy te będą miały wyjątkowo jednolitą pod względem „rasowym” klientelę: Niemcom — tak samo młodzieży do 21 lat — wzbronione jest branie udziału w tych grach Żydom — w ogóle wchodzenie do domów.
Opodatkowanie przedstawia się w ten sposób, że opłata monopolowa wynosi 50% wpływów brutto domów gry, z pozostałych zaś kwot, po pokryciu kosztów i przeznaczenie części zysku na rezerwę kapitałową, zużywa się po jednej czwartej na: opodatkowanie kapitału, dotację dla PCK, dotację dla RGO, wreszcie dla Zarządu Miasta na cele opieki społecznej. W ten sposób krzewienie hazardu i ciągnięcie z tego zysków dla skarbu w najordynarniejszy sposób zamaskowano cnotliwymi celami, na które idą ochłapy po zagarnięciu głównego łupu przez Niemców.
Warszawa, 14 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Wiadomości gazetowe wskazują dalej na usiłowania nałożenia więzów na niereglamentowany obrót handlowy w ogóle, a zwłaszcza żywnością. Tak więc zarządzenie warszawskiego kierownika wydziału aprowizacji zakazuje bez pozwolenia przywozu nabiału i mięsa kolejkami dojazdowymi — zezwolenia te oczywiście udzielane nie będą, nikt zresztą nie będzie się o nie starał. Dalej podaje gazeta szczegółowe sprawozdanie ze zjazdu kierowników wydziałów kontroli cen w krakowskim wydziale tworzenia cen, oddzielnie artykuł o konieczności jak najostrzejszego zwalczania „lichwy cen” i nakładania za pobieranie nadmiernych cen grzywien. Wszystko to ma się dziać teoretycznie w imię dobra ludności, naprawdę ma służyć zwalczaniu wolnego handlu i ułatwianiu Niemcom zabierania produktów rolnych na ich użytek.
Troska Niemców o rozwój rolnictwa znajduje w dzisiejszej gazecie wyraz w reportażu z zakładu weterynarii w Puławach, a ponadto w opisie zamienionego na zakład hodowli świń warszawskiego ogrodu zoologicznego; za to pocieszono nas, że okazy zwierząt są pod dobrą opieką w... berlińskim ogrodzie zoologicznym.
Warszawa, 15 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Znowu dziś był dzień emocji: „łapanie”. Terenem obław było kilka dzielnic: Żoliborz, Grochów, Powiśle, Kolonia Staszica i Lubeckiego, domy różnych spółdzielni na Grójeckiej. Obławy odbyły się z samego rana, o godz. 5–7; odbyły się w ten sposób, że obstawiano domy, po czym obchodzono mieszkanie za mieszkaniem — wymagało to użycia wielkiej ilości sił policyjnych; jak słychać, sprowadzono oddziały policji z Lublina. W wyniku rewizji przeprowadzonych bardzo starannie w mieszkaniach, we wszelkich ubikacjach itd., zatrzymano wszystkich mężczyzn w wieku od 18 do 45 lat, a zdarzały się wypadki zatrzymywania i starszych; na punktach zbornych część zatrzymanych — zatrudnionych w niektórych instytucjach itd. — zwalniano [...].
Charakter obław można by więc, jak się zdaje, określić w ten sposób, że było to łapanie na roboty, ale z szukaniem przy tej sposobności osób podejrzanych politycznie i z wybraniem „podejrzanego” środowiska — inteligencji. Na to wskazuje już wybór dzielnic: na Woli i na Ochocie, jak się zdaje, obław nie było, na Grójeckiej wyraźnie wybrano domy zamieszkiwanie przez inteligencję. I znowu to wrażenie, że się jest przedmiotem polowania, różni krewni i znajomi złapani, i oczekiwanie, jaki będzie ich los.
Warszawa, 19 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
W wyglądzie ulicy dziś jedna zmiana: pierwszy dzień nowego podziału pasażerów tramwajowych, z usunięciem Żydów do odrębnych wagonów jako cechą istotną. Te wagony z napisem „Tylko dla Żydów” kursują bądź jako przyczepne, bądź jako pojedyncze motorowe — pierwsze oznaczone są przez zamalowaną w połowie na żółto tarczą numerową, drugie — przez tarczę całą żółtą. Wozy przyczepne zastosowano w dzielnicach żydowskich i idą one zasadniczo w każdym pociągu: przedni wagon pusty, drugi, „żydowski” natłoczony; na innych liniach tramwaje „żydowskie” puszczono jako osobne wozy motorowe, idące dość rzadko, na niektórych liniach zaś nie ma ich wcale. Jeszcze trochę niedogodności, z którymi zrezygnowana ludność już dość łatwo się godzi.
Warszawa, 29 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Na tle tych warunków życia opisy różnych dobrodziejstw dla ludności zawarte w „Warschauer Zeitung”, brzmią jak szyderstwo. Dziś np. opisuje gazeta program działalności mającego być otwartym w dn. 6 X „Teatru miasta Warszawy”. Teatr urządzony w gmachu Teatru Polskiego na Oboźnej, a zaopatrzony w rekwizyty pozostałych, spalonych teatrów, ma być oczywiście przede wszystkim teatrem niemieckim, w którym na otwarcie grać ma trupa krakowska, ale który ma mieć też własną stałą trupę; obok tego — widocznie aby wykorzystać i zamortyzować urządzenia teatralne — mają być dawane, i to dwa razy dziennie, przedstawienia polskie, oczywiście odpowiednio dobranego repertuaru: operetki i lekkie komedie. Dyrekcja teatru będzie oczywiście niemiecka, kierownictwo zespołu polskiego ma mieć Igo Sym — chyba jeden z najniżej stojących intelektualnie aktorów warszawskich.
Warszawa, 1 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Naszą lokalną sensacją jest przyjazd [Hansa] Franka. Ulice, stosownie do „wezwań z mocą rozkazów”, poobwieszane chorągwiami. Przygotowania, jak słychać, polegały na dość licznych aresztowaniach, dokonanych wczoraj rano; zwykły objaw towarzyszący przyjazdowi dostojnego gościa. Gazeta opisuje rewię, która ma się jutro odbyć [w rocznicę niemieckiej defilady po zdobyciu Warszawy] i na której, jako ów tajemniczo zapowiadany wysoki przedstawiciel armii, obecny ma być feldmarszałek List. Z uroczystością ma się łączyć zapowiedziane przez Franka już w mowie z 15 VIII przemianowanie Al. Ujazdowskich ze zwykłej „Lindenallee” na „Siegesstrasse”. Ponadto jako gość z Niemiec wziąć ma udział w uroczystościach szef kancelarii Hitlera, [Philipp] Bouhler.
Warszawa, 5 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Równocześnie z nowymi ograniczeniami dla Żydów nastąpiło złagodzenie przepisów dla reszty ludności [...].
Że to różnicowanie ludności daje efekt, jest niestety prawdą. Ludność chrześcijańska wykorzystuje niejednokrotnie te możliwości odbijania swych krzywd na Żydach, jakie proponują jej Niemcy. Przy przesiedleniach rodziny chrześcijańskie, pozbawione mieszkań, wskazują Niemcom mieszkania Żydów, o których oddanie proszą, a opowiadano mi o wypadku, kiedy jakaś urzędniczka zwróciła się do komisarza domu żydowskiego, aby usunął z wskazanego przez nią mieszkania Żydów, a jej oddał mieszkanie — na odmowę zaś zareagowała w ten sposób, że zwróciła się do Gestapo, które z początku mieszkanie zrabowało, a potem wysiedliło mieszkańców i poleciło oddać lokal owej urzędniczce.
Warszawa, 6 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dziś wreszcie zjawiły się w polskiej gazecie owe sławne zarządzenia w sprawie zmiany godziny policyjnej. Zarządzenia te, ogłoszone przez [starostę Warszawy Ludwiga] Leista, ale z powołaniem się na samego [gubernatora Hansa] Franka, przesuwają godzinę nocna dla nie-Żydów do 11, dla Żydów natomiast utrzymuję godz. 9 z dodatkowym ograniczeniem — dla mieszkających między murami z zakazem wychodzenia do 8 rano i po 7 wieczorem poza ghetto, dla mieszkających w innych dzielnicach — wychodzenia z domu w ogóle.
Ogłoszono też drugie zarządzenie Leista o zachowaniu się Żydów na ulicy: poza ogólnie określonym obowiązkiem ustępowania Niemcom z drogi, dodaje ono nakaz schodzenia z chodnika „na żądanie”. Zobaczymy, czy dużo będzie żądających tego.
Mimo ogłoszenia tych zarządzeń widziałem dziś o godz. 9 wieczorem tramwaj żydowski nr 18, idący jak latający Holender, bez ani jednego pasażera, nawet nie zatrzymujący się na przystankach.
Warszawa, 9 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Znów metodą niemiecką spadł na nas cios silny, a niespodziewany. Przed paru dniami jeszcze zapewniano mnie, że według informacji, jakimi rozporządza [starosta Warszawy Ludwig] Leist i jego biuro, nie przewiduje się żadnych nowych zarządzeń w sprawie tworzenia ghetta, w szczególności zaś — zarządzeń o wysiedlaniu z niego polskiej ludności chrześcijańskiej. Tymczasem dziś nadawany przez megafon komunikat zawierał obwieszczenie Fischera o utworzeniu w Warszawie trzech dzielnic mieszkalnych — niemieckiej, polskiej i żydowskiej, i obowiązku wyprowadzenia się polskiej ludności, tj. chrześcijańskiej, z dzielnicy żydowskiej. Jest wyznaczony termin na dobrowolne przeprowadzki — do 31X. [...]
Podanie dziś tej wiadomości nie jest zresztą przypadkiem: wybrano na ten cel dzień uroczystego święta żydowskiego, Sądny Dzień, podobnie jak pamiętano, żeby na te dwa dni właśnie łapać Żydów mężczyzn, a dziś podobno i kobiety, na różne roboty. Zarządzenie jednak bije w ludność chrześcijańską również bardzo boleśnie — dla dziesiątków tysięcy rodzin konieczność przeniesienia się do innej dzielnicy, i to w warunkach zbiorowej wędrówki, kto wie, czy z prawem zabrania wszystkich rzeczy, oznacza zupełną ruinę, utratę zarobków itd. Dla ludności żydowskiej znów usuwanie z przeznaczonej dla Żydów dzielnicy chrześcijan, polepszając możliwości mieszkaniowe, stawia za to widmo największego niebezpieczeństwa: zamknięcie ghetta. Toteż wśród ludności, do której te wiadomości doszły, zapanowało powszechne przygnębienie połączone przy tym z poczuciem zupełnej niepewności, zwłaszcza w związku ze sposobem ogłoszenia rozporządzenia.
Warszawa, 12 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Mimo uspakajających komunikatów niemieckich ludność polska w dzielnicy niemieckiej słusznie czuje się zagrożona: wysiedlanie stamtąd bynajmniej nie ustało, dziś np. odbywało się na ulicy Klonowej i Bagateli. Toteż z różnych punktów dzielnicy niemieckiej ludność, nie czekając na rugi, woli się sama wynosić.
Nieporównanie większy ruch zaczął się jako wymiana ludności między dzielnicą polską a żydowską. Jest on jeszcze nieskoordynowany: są punkty, gdzie zarówno ludność żydowska, jak i chrześcijańska szykuje się do wyprowadzenia; w innych znów, przeznaczonych do ewakuacji ludności chrześcijańskiej, ta nie rusza się z miejsca, licząc, że jeszcze będą zmiany — tak jest zwłaszcza na ulicach bliższych granicy ghetta, np. na Siennej, na Chłodnej. Porozumienia w sprawie zamiany mieszkań zaczęły się już jednak na wielką skalę, a także zaczęły się już w szerokich rozmiarach przeprowadzki. Bez oglądania się na przepisy, zabraniające zabierania mebli, zarówno z jednej, jak z drugiej strony ciągną różne pojazdy naładowane tłumokami, sprzętami i meblami: wózki ręczne, popychane często przez właścicieli dobytku, wózki rowerowe, wielkie wozy. Właściciele tych rzeczy oczywiście ryzykują ich utratę — ale wiele już do stracenia nie mają: i w większości wypadków ratują w ten sposób swe mienie, bo zatrzymywanie wózków zdarzało się, dotąd przynajmniej, tylko bardzo rzadko. Widocznie jednak większość Niemców zachowuje się tylko biernie, nie występuje przeciw grabieżom i znęcaniu się, ale też zostawia udział w tym wybranym jednostkom!
Warszawa, 14 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Na początku października wybucha bomba. Żydzi obowiązani są w ciągu dwóch tygodni przenieść się do dzielnicy żydowskiej, której granice podane są szczegółowo, a aryjczycy tam dotychczas mieszkający dzielnicę tę muszą opuścić. [...] Rumor na ulicach niesłychany. Oficjalnie nie można zabierać mebli, a tylko ręczną walizkę, lecz na przekroczenie tego przepisu Niemcy patrzą przez palce. Ulice więc są pełne wozów i wózków, przeważnie ręcznych, dwukołowych [...], naładowanych po brzegi gratami i pełne śpieszących nerwowo ludzi. Wszyscy przenieśli się do dzielnicy przed terminem. W oznaczonym dniu przy nielicznych „wylotach” z getta od wczesnego rana stoją posterunki żandarmów niemieckich, a przy nich dopiero co zorganizowani przez Gminę, policjanci żydowscy. Wyjść Żydom na miasto ani wejść do getta nie wolno. Stop. Klamka zapadła.
Jesteśmy zamknięci.
Zaczyna się nowy rozdział życia. Życia w getcie.
Warszawa, 16 listopada
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Od samego rana wydawano świąteczne paczki. Każda, uradowana, pędziła do dyżurki i, wracając z pudłem, próbowała już po drodze domowych smakołyków. Wiele z nas na próżno czekało do wieczora! Ponieważ nie zdążyli rozdać takiej ilości, część pozostawiono na dzień następny. O czwartej Patronat urządził wspaniałą ucztę: śledzie, kartofle i kluski z makiem. Łyknęliśmy szybko, aby zapomnieć, że to wieczerza. Nie można się „rozklejać”! Po wyjściu Niemców, wszystkie cele były pootwierane. Na każdym piętrze choinka, a więźniarki urządzały uroczyste wieczerze. Poszłam do celi 12. Połączono stoły, nakryto prześcieradłem i zastawiono różnymi przysmakami z paczek. Przypominały prawdziwy stół wigilijny. Gałązka świerku, poprószona watą, kilka świeczek i opłatek dopełniały całości. Po wspólnej modlitwie, przerywanej cichymi łkaniami, podzieliłyśmy się opłatkiem, życząc sobie nawzajem wolności. W milczeniu zasiadłyśmy do stołu. Każda z myślą o domu przy rodzinnym stole, przez łzy łykała mikroskopijne porcyjki.
W szpitalu wszystkie chore zebrały się wokół choinki i śpiewały chórem kolędy. [Moja siostra] Irka nie wytrzymała tego nastroju i poszła wypłakać się do łóżka. Po apelu stałam jeszcze długo przy otwartym oknie.
Warszawa, 24 grudnia
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Rano przybyła […] nasza policja z rozkazem odstawienia nas do dzielnicy [żydowskiej]. Pokazałem im papier, podpisany przez władze niemieckie. Byli to policjanci z Saskiej Kępy, znali nas od wielu lat, żona leczyła ich dzieci. Zachowywali się z idealną delikatnością. Starszy przodownik, całując moją żonę po rękach, mówił, że wolałby chwytać bandytów, niż robić nam taką przykrość. […]
Naprędce spakowaliśmy trochę rzeczy i trochę żywności. W dwu dorożkach w asyście policji udaliśmy się za granicę „państwa żydowskiego”. Padał deszcz, było błoto. Dorożki nie miały prawa wjazdu do obcego państwa, należało się przesiąść do dorożki niearyjskiej. Żołdak [niemiecki] stojący na straży, kazał nam rzeczy zrzucić w błoto i otworzyć walizki. Zabierał wszystko, co mu się podobało. Zagrabił środki żywności wraz z plecakiem. I mydło, i bielizna żony mu się spodobała. Przecież to naród miłujący ziemię i krew. Miłość do cudzej własności cechuje przecież Żydów. W walizce pomiędzy innymi była moja książka, wydana przez akademię w Heidelbergu. Pyta, co to jest. Powiadam, że to książka pisana przeze mnie, gdy byłem urzędnikiem niemieckim. Odpowiada: „Jetzt bist du aber nur ein Jude”. I kradnie dalej. Asystujący przy tym policjant żydowski mówi: „Niech pan nic nie mówi, to bardzo porządny Niemiec… inni zabierają wszystko”.
Warszawa, 28 lutego
L. Hirszfeld, Historia jednego życia, Warszawa 1946.
Podczas spaceru usłyszałyśmy krzyki i niemieckie wymyślania dochodzące z męskiego podwórza. Zaciekawione, wyjrzałyśmy z Danusią przez uchyloną furtkę. Zobaczyłyśmy potworną scenę. Na błotnistym podwórku wystraszeni więźniowie biegali i padali plackiem, popędzani krzykiem i batem. Niemiec, który prowadził „gimnastykę”, wykrzykiwał: „Powstań! padnij!”. Mężczyźni, bladzi ze strachu, oblani potem, zrywali się, padali i pędzili znów przed siebie jak szczute, oszalałe zwierzęta.
Nagle Niemiec zauważył nas przy furtce. Wrzasnął coś dziko i wystrzelił w naszą stronę z pistoletu. Uciekłyśmy szybko. Po spacerze w „kąciku” na drugim piętrze wdrapałyśmy się po drabinie do okienka, które wychodzi na męskie podwórze. Bestialska „gimnastyka” jeszcze trwała. Nagle obsunęła się drabina. Wylądowałyśmy na żelaznej podłodze, tłukąc się dotkliwie. Oddziałowa, Zosia Kojro, poinformowała nas, że to przedwojenny strażnik, obecnie volksdeutsch, Klimek, popisuje się w ten sposób przed gestapowcami.
Warszawa, 4 marca
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Byłem dziś na cmentarzu, rzeczywiście muszę podkreślić, że atmosfera cmentarna jest pełna porządku i nawet radości życia w porównaniu z ulicą getta. Na Smoczej upadł z głodu jakiś chłopiec, kupiłem dwa obwarzanki i chciałem mu podać, ale powiedzieli mi, że to zbyteczne, bo on jest już w agonii. Co krok widać słaniających się z głodu, wynędzniałych i mdlejących ludzi. Na Pańskiej częste dziś widowisko, jakiś łatek [ulicznik] chciał wyrwać kobiecie bochenek chleba, ludzie nie dopuścili do tego, trochę go potrząsnęli. Na Siennej ktoś bił żebraka zbyt nachalnego. Kilku żandarmów spacerujących po getcie zabawiało się kopaniem przechodniów.
Charakterystyczne dla dzisiejszych czasów rozmowy miałem z trzema paniami, które niedawno wyszły z więzienia, gdzie odbywały kilkumiesięczne kary za nienoszenie opasek żydowskich lub mieszkanie poza gettem. Wszystkie trzy bardzo zamożne i bardzo wykształcone osoby, wszystkie trzy są katoliczkami, jedna nawet urodziła się już w tym wyznaniu. Niemcy zrobili z nich z powrotem Żydówki. Jedna opowiadała, że w więzieniach przebywa wiele ochrzczonych Żydówek, żon polskich oficerów. Trzymają po 25 osób w jednej celi. [...] Stwierdziły, że na ogół w więzieniu jest dużo lepiej niż w getcie.
Warszawa, 11 maja
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
W dniu 26 czerwca 1941 roku będąc na ulicy Ceglanej, stojąc w domu przy tejże samej ulicy pod n[umerem] 6 i 4 zauważyłem, jak polscy policjanci pilnują żydowskiego Gietta [sic!] które znajduje się na tejże ulicy. Nie dość że całe grupy ludzi podają Żydom rozmaite paczki, tobołki, mleko w butelkach, bochenki chleba, a nawet dostarczają większy szmugiel workami. Podjechał wózek rowerowy, na którym było 6 worków kaszy czy mąki, przy tym wózku było 4 mężczyzn, podjechali do parkanu od strony, gdzie znajduje się dom firmy Ulrycha, Żydzi zaraz podstawili stół, a ci panowie, którzy przywieźli te 6 worków, podali Żydom przez parkan i spokojnie sobie z powrotem pojechali do ul. Żelaznej.
Za kilka minut przyjechał drugi wuzek [sic!], na którym było 5 worków towaru i tą samą drogą poszedł do Żydów przez parkan, nie dość idzie wielki szmugiel, który jest dostarczany przez polaków [sic!], to co chwila przechodzą przez parkan rozmaite podejrzane osobistości.
Warszawa, 26 czerwca
Anonimowy donos [w:] Barbara Engelking, Szanowny panie gistapo. Donosy do władz niemieckich w Warszawie i okolicach w latach 1940-1941, Warszawa 2003.
[Tego dnia] przybyłem do redakcji około godz. 14.25. Odebrałem paczkę z prasą, wsiadłem do tramwaju i dojechałem do pl. Narutowicza, a stamtąd skierowałem się na ul. Kaliską. Spieszyłem się bardzo i zapewne dlatego wchodząc do bramy, nie zważyłem nic specjalnego. Skręciłem na klatkę schodową i szybkim krokiem udałem się na drugie czy trzecie piętro. Zadzwoniłem dwa razy i drzwi się otworzyły. Zmęczony, podałem mu szybko paczkę, mówiąc: „Bierz, bo to ciężkie i nie mam już siły”. Odebrał ode mnie paczkę i zamknął drzwi. Wtedy dopiero zobaczyłem jeszcze dwóch cywilów z pistoletami skierowanymi we mnie.
Wprowadzono mnie do pokoju, właściwie wepchnięto. Jeden z gestapowców zrewidował mnie. [...]
Nie reagowałem na pytania stawiane w języku niemieckim. Do przesłuchania włączył się więc tłumacz. Na pytanie, skąd dostałem paczkę i pocztę, odpowiedziałem, że na rogu dał mi je jakiś gość i prosił o przyniesienie do tego mieszkania. Dał mi za to 100 zł. Reakcja ze strony gestapowców — śmiech i uderzenia z tyłu kolbą pistoletu. Ponieważ stałem koło tapczanu, automatycznie padałem na tapczan. Przesłuchanie trwało do godz. 17. Po mnie nikt już nie przyszedł. W zamkniętym pokoju znajdowało się chyba jeszcze 9 osób wraz z gospodarzami. [...]
Z mieszkania wyprowadzono mnie związanego. Staczałem się po schodach. Wpakowano mnie do samochodu osobowego na tylne siedzenie, w środek między dwu gestapowców, trzymających pistolety w rękach. Przy kierowcy trzeci. Zawieziono mnie na Pawiak.
Warszawa, 9 września
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Po śniadaniu cela została otwarta i wyprowadzono mnie w kierunku wyjścia. Wychodząc z sutereny, usłyszałem głośny krzyk, tupot nóg i zobaczyłem wysokiego SS-mana z pejczem w ręku, z fajką w zębach. Biegnących koło niego więźniów smagał pejczem, a więźniowie starali się przemknąć jak najszybciej, aby uniknąć razu. [...]
Mnie i kilku więźniów przeprowadzono następnie do kancelarii, skąd po sprawdzeniu personaliów zostaliśmy odtransportowani do karetki więziennej.
Jazda samochodem poprzez ulice Warszawy minęła szybko. Wejście do gmachu Gestapo [w alei Szucha] robiło ogromne wrażenie. Więźniów sprowadzano do podziemia, gdzie znajdowały się słynne „tramwaje” — poczekalnie. Po krótkim oczekiwaniu więźniowie byli doprowadzeni do odpowiedniego referenta prowadzącego sprawę.
Przesłuchiwany byłem przez tych samych gestapowców, co przy aresztowaniu, w obecności jakiegoś cywila. W dalszym ciągu nie reagowałem na pytania w języku niemieckim. Pozwalało mi to na wykorzystanie czasu tłumaczenia z języka polskiego i z niemieckiego na zastanowienie się. Wykorzystywałem także różnice tłumaczenia moich wyjaśnień i nietłumaczone uwagi gestapowców. Wszystko to odbywało się przy akompaniamencie bicia bykowcem po głowie, plecach i gdzie popadło. Upadki na ziemię potęgowały wściekłość gestapowców, lecz zmuszały do większych przerw w przesłuchaniach.
Moja taktyka obrony polegała na niezaprzeczaniu faktom, na które gestapowcy mieli konkretne dowody; inne rzeczy przypisywałem „Chomikowi” [był to mój pseudonim].
[...] Na pytania, gdzie spotykałem się z „Chomikiem”, podawałem miejsca publiczne: domy, szalety, place itd. Dokładnie określiłem, jak wygląda, starając się, aby opis nie przypominał, nawet w przybliżeniu, któregoś ze znajomych. Po powrocie do celi odczułem zadowolenie, że siedzę w izolatce. Pozwoliło mi to bez przeszkód odtworzyć złożone zeznania.
Warszawa, 12 września
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
W ostatnim czasie rozprzestrzenili Żydzi, którzy opuścili wyznaczone im dzielnice mieszkaniowe, w licznych udowodnionych wypadkach tyfus plamisty. Aby zapobiec grożącemu w ten sposób niebezpieczeństwu dla ludności, rozporządził Generalny Gubernator, że Żyd, który w przyszłości opuści nieuprawniony wyznaczoną mu dzielnicę mieszkaniową, będzie karany śmiercią.
Tej samej karze podlega ten, kto takim Żydom udziela świadomie schronienia lub im w inny sposób pomaga (np. przez udostępnienie noclegu, utrzymania, przez zabranie na pojazd wszelkiego rodzaju itp.).
Osądzenie nastąpi przez Sąd Specjalny w Warszawie.
Zwracam całej ludności Okręgu Warszawskiego wyraźnie uwagę na to nowe postanowienie ustawowe, ponieważ odtąd będzie stosowana bezlitosna surowość.
Warszawa, 10 listopada
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Niemcy wpuścili do getta duży transport ziemniaków. Początkowo ludzie byli zaskoczeni taką hojnością, ale zdziwienie nie trwało długo. Okazało się, że te ziemniaki były przeznaczone dla hitlerowskich żołnierzy na rosyjskim froncie, ale zmarzły w drodze. Wtedy Niemcy otworzyli swoje nazistowskie serca i wysłali te ziemniaki Żydom do getta.
Teraz długie kolejki stoją przed sklepami spożywczymi. Ludzie próbują kupić po kilka zmarzniętych ziemniaków, bo choć nie można ich ugotować, nadają się świetnie na placki. Dokądkolwiek się pójdzie, zapach smażonych placków kartoflanych drażni nozdrza. Jako tłuszczu używamy czarnego oleju konopnego, który jest tu najtańszy.
Warszawa, 1 grudnia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.