Była godzina ósma rano, kiedy obudził mnie gwałtowny wstrząs powietrza. Gdzieś w pobliżu wybuchła bomba. [...] Wychodzę na dziedziniec. Pusto, żandarmi w bramie przylepieni do ścian, w oczach przerażenie. Nad nami już nie warkot, lecz wycie pikujących samolotów i eksplozja za eksplozją. [...] W prawo cała ulica zasypana gruzem. [...] Skręcam wobec tego w lewo, by jechać przez Traugutta. Wprost przede mną straszliwy płomień i olbrzymi słup czarnego dymu. To wyrżnęła bomba gdzieś koło „Europejskiego” czy Trębackiej [...]. Pusto, świsty bomb i nieustanne, jedna po drugiej, eksplozje.
Warszawa, 25 września
Wacław Lipiński, Dziennik. Wrześniowa obrona Warszawy 1939 r., Warszawa 1989.
I wreszcie ten dzień pamiętny, gdy czterysta samolotów bez przerwy bombardowało miasto. Ciemno było od dymu pożarów i sadzy, domy się chwiały i waliły. Ludzie jak w obłędzie biegali od domu do domu, ze schronu do schronu. Na ulicach zabici, ranni, konie obok ludzi. Tak chyba wyglądać będzie koniec świata.
Ale mimo grozy, mimo śmierci, która w każdej chwili mogła spotkać każdego, ludzie żyli jak w zapamiętaniu. Wszyscy mieli świadomość, że walczy się o coś nieskończenie ważniejszego niż życie indywidualne, że walczy się o honor narodu.
Warszawa, 25 września
Józef Hirszfeld, Historia jednego życia, Warszawa 1977.
Wychodzę na Marszałkowską, jest późna godzina wieczorna. Widno, przeraźliwie widno, na dodatek zerwał się suchy, gorący wiatr, który niesie iskry, żar i gorący, rozpalony popiół. [...] Co chwila z przeraźliwym trzaskiem pękają granaty. Biją dalej na nieszczęsne miasto, na palące się ulice, na oszalałą z przerażenia ludność... [...] Nikt nie ratuje, więc ogień przenosi się z miejsca na miejsce, z domu do domu, niektóre całe już ulice, jak Traugutta, Wierzbowa, Świętokrzyska, Nowy Świat, stoją w ogniu, palą się dziesiątki i setki domów. [...]
Chcę iść w stronę Wielkiej, Bagna, dzielnicy żydowskiej, bo tam podobno największe zniszczenie i pożary. [...] Wśród rozżarzonych ogniem ulic biegną ludzie. Krzyczą coś przeraźliwie, w rękach jakieś tobołki, walizki, rozpaczliwy szloch małych, bezbronnych dzieci. Ci ludzie uciekają z kamienicy do kamienicy, z domu do domu, stąd ich wyrzuca przenoszący się ogień, zamykają przejścia walące sie domy. Biją w tych oślepłych, oszalałych z przerażenia ludzi nowe serie, nowe pociski.
Warszawa, 25 września
Wacław Lipiński, Dziennik. Wrześniowa obrona Warszawy 1939 r., Warszawa 1989.
Dzisiejszy nalot nieprzyjacielski, z niezwykłą furią niszczący miasto wszystkimi możliwymi środkami, obliczony jest niewątpliwie do wzniecenia popłochu i strachu wśród ludności stolicy, celem załamania jej ducha. [...] Zniszczenie naszej stolicy jest już faktem dokonanym. Nic gorszego spotkać już nas nie może. W imię Boga i Ojczyzny — przetrwamy.
W warunkach, jakie się dziś wytworzyły, zarządziłem doraźną rozwózkę po mieście produktów żywnościowych, celem udostępnienia jej w ten sposób ludności. Wzywam wszystkich obywateli, aby współdziałali w spokojnym i sprawiedliwym ich rozdziale, zwłaszcza najbardziej potrzebującym. Czynione są wszelkie możliwe wysiłki celem najszybszej naprawy uszkodzeń wodociągów i elektrowni. Na razie, celem umożliwienia ludności zaopatrywania się w wodę, zarządziłem rozstawienie w różnych punktach miasta kadzi z wodą, dostarczenie wody do szpitali... [...]
Obywatele! Pamiętajcie, że oczy całej Polski i całego świata zwrócone są obecnie na Warszawę. Wytrwamy i zwyciężymy.
Warszawa, 25 września
Archiwum Prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego, red. nauk. i wstęp Marian Marek Drozdowski, Warszawa 2004.
O świcie 3 baon wyszedł na południowy skraj lasu, skąd po bezdrożach, w strugach deszczu posuwał się w kierunku Suchowoli. [...] Żołnierze maszerują dalej błotnistymi drogami, zmęczeni, zziębnięci, przemoknięci, głodni. Przy każdym zatrzymaniu kolumny walą się z nóg i zasypiają w błocie. [...]
O świcie, po ostrzelaniu przez baterię 10 pal [pułk artylerii lekkiej] nieprzyjaciela we wsi Podklasztor, ruszyło natarcie, [...] w wyniku którego Niemcy zostali wyparci ze wsi. Następnie pododdziały dotarły do Krasnobrodu, gdzie oswobodziły z niewoli niemieckiej dowódcę 6 pułku piechoty ppłk. [Jana] Kasztelowicza i kilku oficerów 1 Dywizji Piechoty Legionów. [...] W Krasnobrodzie nie było już właściwie żadnych zorganizowanych oddziałów. Podpułkownik Kasztelowicz powtórzył ostatni ustny rozkaz dowódcy 1 Dywizji: „Przegraliśmy kampanię. [...] Dekować się [...]. Młodzi wiekiem powinni przedostawać się na Węgry, a stamtąd do Francji, gdzie na pewno będzie formowane Wojsko Polskie…”.
Krasnobród, 25 września
Michał Schmal, 6 pułk piechoty Legionów Józefa Piłsudskiego w kampanii wrześniowej 1939 r., „Wojskowy Przegląd Historyczny” nr 4/1992.
Na słupach ogłoszeniowych przyklejony był w wielu miejscach rozkaz Naczelnego Wodza, że nie wolno strzelać do sowieckich żołnierzy, że Polska nie jest w stanie wojny z Rosją. Na sąsiednich, a nawet na tych samych słupach z drugiej strony, Sowieci przyklejali ogromne afisze przedstawiające sowieckiego żołnierza, który przebija bagnetem białego orła. Wszystko stało się zrozumiałe.
Kowel, 25 września
Bronisław Ciulik, AW, syng. II/1526/1k.
Zobaczyliśmy czołgi sowieckie, które czekały na nas rozstawione na swoich stanowiskach. Stało kilka samochodów opancerzonych i niezliczona masa Sowietów. Na czołgach wywieszono białe flagi. Do naszej grupy podszedł oficer sowiecki i zapytał, czy chcemy dalej walczyć, czy też poddać się. Usłyszałem odpowiedź kapitana marynarki Bończaka: „Nie chcemy walczyć i nie chcemy się poddać. Chcemy iść za Bug”. Oficer sowiecki odpowiedział, że możliwe są tylko dwie odpowiedzi: „poddać się” lub „walczyć”. Oficerowie Flotylli zdecydowali poddać się bez jednego strzału. Dano nam rozkaz oddania broni i stawienia się na zbiórkę. Pomaszerowaliśmy jeszcze pół kilometra. Sowieci rozkazali, by z grupy wystąpili oficerowie. Natychmiast zabrano im płaszcze, koce i wszelki ekwipunek wojskowy. Popędzono ich drogą w kierunku północno-wschodnim. Po jakimś czasie z tego kierunku usłyszeliśmy strzały. Pytaliśmy oficerów sowieckich, czy to znów jakiś polski oddział się broni. W odpowiedzi usłyszeliśmy: „To wasze pany są rozstrzeliwane w Mokranach”.
Okolice wsi Małoryta, woj. poleskie, 25 września
Mariusz Borowiak, Zapomniana flota. Mokrany, Gdańsk 2006.
Wreszcie po północy, to jest już 26 września, numer „Monitora” był gotów [do druku] i mogłem podpisać odnośną notę do rządu francuskiego oraz wręczyć ją osobiście panu [Auguste] Champetier de Ribes [wiceministrowi spraw zagranicznych] w jego prywatnym mieszkaniu. [...]
Kiedy byłem już pewien, że numer „Monitora Polskiego” będzie mógł być wydrukowany w ciągu kilku godzin, wysłałem do pana prezydenta Mościckiego umowną depeszę: „Rodzina Koneckich w porządku”. Oznaczała ona, iż formalności potrzebne do uprawomocnienia się dekretu pana prezydenta o desygnowaniu na następcę ambasadora Wieniawy-Długoszowskiego są załatwione i wobec tego, również zgodnie z instrukcjami przysłanymi nam w liście do generała Wieniawy, pan prezydent Mościcki dokona aktu rezygnacji w formie depeszy do króla Karola Rumuńskiego. Umowne zdanie o rodzinie Koneckich zostało też powtórzone trzykrotnie przez radio paryskie słuchane w Bicaz.
Paryż, 25–26 września
Juliusz Łukasiewicz, Wspomnienia z 1939, „Zeszyty Historyczne” z. 16, 1969.
Kładę się na łóżku, zanurzam głowę w poduszce. Łoskoty z miejsca cichną, tylko drżenie ziemi staje się bliższe, chociaż delikatniejsze. Staram się wyobrazić sobie plażę, czysty nurt rzeczki, ławicę srebrnych rybek, złotoskóre dziewczyny o leniwych, nagich biodrach. Korowód osypanych kwieciem drzew. Jaśminy, w ustach słodko od snu i gęstej białości, jaśminy, ptak gwiżdże, biało, słodko, gwizd, jaśmin, gwizd, gwizd, ten gwizd jest coraz lękliwszy, narasta od dołu, od poduszki, wwierca się w ucho i świdruje bębenki, bije w zęby, zrywam się z łóżka i nim zdążę się wyprostować, ogłuszający cios w kark rzuca mnie z powrotem na łóżko. Trafiło, błyska mi w mózgu poprzez drgawki i huk, trafiło, ściany w ataku epilepsji, dzieci krzyczą, w uszach ból, ziemia skacze pode mną, z sufitu spada tynk, od podłogi wzbija się mgła, trafiło, myślę, więc to tak wygląda, jeszcze żyjemy, umiera się powoli, tak jak się rozpada dom, w drgawkach i rzężeniach. Wszyscy mają zadarte głowy, patrzą w sufit, który ma się rozpęknąć i runąć nam na głowy. Ale nic takiego się nie staje. Wapienna mgła stopniowo osiada, ściany uspokajają się, pod nogami mamy już nie kipiącą lawę, ale twardy beton, trochę jeszcze pomrukujący, jakby przebiegały przezeń nerwowe drżenia. „Spać w takiej chwili” — słyszę zrzędzenie którejś z cioć i myślę sobie: chyba nie trafiło.
Trafiło obok. Oglądamy z ojcem szeroki lej w głębi podwórza, pod murkiem, obok spalonego przed samą wojną garażu. Ojciec mówi z sarkazmem: „Taka ciężka bomba i spadła na spaloną budę. Zmarnowane pieniądze.”
Warszawa, 25 września
Józef Hen, Nowolipie, Warszawa 1991.
Był to dzień bombardowania miasta bombami rzucanymi z aeroplanów: kruszącymi i zapalającymi. Od rana rozbrzmiewał warkot motorów samolotowych, raz po raz słychać było gwizd obniżających się aparatów, po czym rozlegał się huk bomby, potem zaś jeszcze nierzadko — łoskot walących się murów. […] Pod gradem bomb burzących, rzucanych częstokroć razem z zapalającymi, osłabła energia w gaszeniu pożarów. […] Spłonęła cała, poza dwoma tylko domami, ulica Czackiego. Z ulicy liczącej kilkanaście domów, zamkniętej między dwiema ulicami, w czasie pożaru niepodobna było się wydostać; szalejący po obu stronach ulicy ogień utworzył sklepienie płomieni, pod którym biegał nieprzytomny ze strachu tłum mieszkańców.
Warszawa, 25 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, tom I, Warszawa 1962.
W dom, w którym mieścił się szpital [ul. Kopernika 11/13], trafiło kilka pocisków artyleryjskich, jeden w sąsiednią klatkę schodową.
Palą się prawie wszystkie domy na ulicy Kopernika; ostry gryzący dym przenika przez wybite okna. Druhna Nata zarządza ewakuację szpitala; ciężko rannych przenosimy na noszach na Smolną do szpitala oftalmicznego i do szpitala dziecięcego na Kopernika. Lżej rannych druhna Nekraszowa odprowadza na Wiejską 5, a reszta udaje się do gimnazjum im. Zamoyskiego na Smolną.
Następnie część dziewcząt przynosi prowiant, przede wszystkim chleb, a kilka czeka w kancelarii seminarium z pozostałymi do przeniesienia ciężko rannymi żołnierzami. Siedzimy na ziemi obok noszy. Okna wybite. Dookoła widać pożary, dym i swąd spalenizny szczypie w oczy — trudno oddychać. Ranni żołnierze są niespokojni, boją się, żeby ich nie zostawić. Trzymam jednego za rękę. [...]
W gimnazjum Zamoyskiego niewesoło. Ogromna oszklona klatka schodowa — szkło wybite, nie ma odpowiedniego pomieszczenia dla rannych, kuchnia zajęta przez uchodźców, brak jakiegokolwiek wyposażenia. [...]
W nocy […] schodzimy do schronu w naszym szpitalu. Piwnica pełna ludzi, artyleria wali bez przerwy. Ponieważ w dom nasz uderzyło już z dziesięć pocisków, pocieszamy się, że może najgorsze za nami. Siedzimy w gromadce, na kolanach mam oparte głowy dziewcząt. Każdy wystrzał czuje się w sercu i w mocno ściśniętym gardle. Ludzie modlą się głośno.
Nagle huk! Ciemno, strasznie, wszyscy starają się przedostać do wyjścia… Boimy się, że jesteśmy zasypani, na szczęście — nie! Ludzie przepychają się do innych piwnic, przechodzimy i my. Brak Gieni Michaleckiej. Odnajdujemy ją — ciężko ranną w nogę.
Zgłaszają się do nas ranni. Nie ma wody, mało opatrunków. Mężczyzna ranny w głowę, zdarta prawie cała skóra, krwawi silnie. Ktoś ranny w rękę, inny w nogę. Zgłasza się do nas chłopiec, może ośmioletni, i mówi: „Proszę pani, mnie tylko trochę boli noga”. Biorę do ręki nóżkę dziecka, z wierzchu tylko skóra, kość całkowicie strzaskana.
Jest dużo rannych, są zabici. Okazuje się, że pocisk wpadł przez okno na pierwszym piętrze naszego szpitala, przebił sufit i rozerwał się w schronie.
Warszawa, 25/26 września
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.