Po południu byłyśmy w Botanicznym Ogrodzie. Zastałyśmy róże w pełnym, zbyt już pełnym rozkwicie i w tak niesłychanej obfitości, że mi się to wydało czymś nieomal jak z bajki. Krzaczaste, sztamowe, polianty – wszystko w mnóstwie nowych gatunków, nowych kształtów i barw. Wieczór był fantastyczny, słońce nisko spośród zieleni świecące. Przyjemna, łatwa chwila. Darowana.
Wracając piechotą wstąpiłyśmy po drodze do Biblioteki Publicznej, na te dwa jej dziedzińce tak nam pamiętne z czasu powstania. Jakie zdawały się wtedy białe, piękne, uzielenione i czyste śród walącego się miasta. Jakie teraz są brudne, szare, odarte z tynku. Potem weszłyśmy do nowej cukierni na MDM. Zadymione, ciemnawo, oschle i obco. Zła konsumpcja, żadnej wentylacji, duszno, twarze zatroskane, zdenerwowane, zmęczone. Każdy wpada tylko, żeby coś załatwić, z kimś się spotkać, albo spocząć w żmudnej drodze z godzin nadliczbowych ze sprawunkami do domu. Prawie zatęskniłam za dawnymi cukierniami, do których chodziło się dla delektacji słodyczami, dla przyjemności.
Warszawa, 8 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.