Wychodziłam zza Biblioteki, przed sobą miałam bramę Uniwersytetu. Było pusto, bo większość studentów stała jeszcze z tyłu, przy rektoracie. Nagle brama otworzyła się i zobaczyłam [...], że wchodzą. Szeregami, w hełmach, z pałami, wchodzą golędziniacy [zomowcy z Golędzinowa]. Zatkało mnie, przez ułamek sekundy miałam wrażenie, że to czasy okupacji. Myślę, że wtedy załamała się moja ufna wiara, że „socjalizm jest dobry”.
Golędziniacy rozbiegli się. Jeden z nich zdzielił mnie ze dwa razy i tyle mojego. Innych poturbowali solidniej. Kolega, którego od dzieciństwa uczono, że jak coś złego — to do milicjanta, podszedł do jednego i tak dostał po głowie, że osunął się nieprzytomny.
8 marca
Krajobraz po szoku, oprac. Anna Mieszczanek, Warszawa 1989.
Tych czterysta niebieskich postaci — w marszobiegu od bramy głównej — przeciętych białymi szarfami i pasami, to był absolutny szok. Jak to — dzieci były już grzeczne, już chciały iść do domu, a tutaj... prawdziwy atak!
Stałam w pierwszym szeregu i pewnie dlatego przeze mnie to przeleciało, nie dotknąwszy nawet. Poleciało dalej, goniło uciekających już kolegów, biło, machało białymi pałami, wyło. Nagle zza węgłów pojawili się znowu „robotnicy”. [...]
Pod BUW-em, obok autokarów, które pojawiły się z powrotem, a może wcale nie odjechały, trzech „robotników” skakało po brzuchu przewróconej na plecy dziewczyny.
Pobiegłam przed siebie. Za rogiem, tuż przy schodach wiodących do Studium Afrykanistycznego stał, a raczej słaniał się mój kolega, którego biło pięciu facetów w przydługich płaszczach. Przy gwałtownych ruchach spod płaszczy wyłaniały się poły kamizelek kuloodpornych. Bili tymi krótkimi, twardymi, czarnymi pałkami. Bili tylko po głowie, po której ze wszystkich stron spływała krew, a mój kolega powtarzał z równie bezgranicznym zdumieniem, z jakim ja na to patrzyłam: „Polacy, ludzie, nie bijcie, Polacy...”. Stał podtrzymywany ciosami.
8 marca
Krajobraz po szoku, oprac. Anna Mieszczanek, Warszawa 1989.
U zbiegu Polnej i Mokotowskiej zastępuje nam drogę milicja. Jakaś inna — hełmy, długie pały. Pada wezwanie do rozejścia się, a chwilę potem słyszę huk petard, widzę dym i obrywam pałą po plecach. Uciekam w Mokotowską. Oczy zaczynają łzawić („To chyba gaz?”). Przy placu Zbawiciela tramwaj zatrzymuje się między przystankami. Wpadamy do środka i drzwi zatrzaskują się golędzinowcom przed nosem. Ci — jakby w amoku — tłuką wszystko, co się rusza. Przez okno widzę dziesięciolatka padającego na bruk z rozciętą głową. Jakaś kobieta w tramwaju mdleje.
9 marca
Bogdan Czajkowski, Bunt grzecznej Politechniki, „Gazeta Polska” nr 12/1998.
Oficer wzywa przez tubę do rozejścia się. Ale gdzie tam. Tłum skanduje: „Prasa kłamie!” [...]. Lecą kamienie w kierunku milicjantów. Duże. Skąd się wzięły, kto je rzucał? [...] Oficer MO dostał w głowę. Milicja rusza do ataku. Pałki. Gazy łzawiące — po raz pierwszy wtedy poczułem, jak to szczypie w oczy. Panika. Tłum ucieka. „Gestapo, gestapo!” Jakiś starszy pan staje, rozkłada ręce i woła: „Zatrzymać się! Bez paniki!”. Nikt go nie słucha. [...] Grupa ze sztandarem przebiega Marszałkowską i wpada do kina „Luna”. [...] Ze sklepu wychodzi gromadka ludzi, na czele z tęgą rzeźniczką w białym fartuchu. „Szczeniaki! — mówi — Zachciało im się wyjść na ulicę. Nie wiedzą, co to Gestapo!”.
9 marca
Jerzy Eisler, Polski rok 1968, Warszawa 2006.
„Golędzinów” zajmuje „strategiczne” miejsce na środku placu. U wylotów ulic tłumy rozsierdzonych studentów skandujących: „Gestapo!”. Około godziny 15.00 golędzinowcy przypuszczają atak na gmach Elektroniki i, rozbijając szyby, wdzierają się do środka. Pałują na korytarzach, ale tu szanse się wyrównują. Chwytamy za gaśnice i napastnicy wycofują się w popłochu. Jeden wyskakuje oknem, inny — wciągnięty do sali i rozbrojony — dostaje lanie, ale zwolniony opuszcza budynek o własnych siłach.
9 marca
Bogdan Czajkowski, Bunt grzecznej Politechniki, „Gazeta Polska” nr 12/1998.
O 18.00 dotarłem już tylko na róg Krakowskiego i Koziej. Tłum właśnie szturmował kino „Kultura”, śpiewając Jeszcze Polska nie zginęła. Mnóstwo gapiów. Wśród huku granatów i nieopisanej wrzawy wycofałem się przez Kozią. O 19.00 nie mogłem się już przedostać na Krakowskie. Olbrzymi tłum zalegał część Miodowej, całą Kapitulną i całe Podwale. W zasadzie byli to gapie, wrogo usposobieni do milicji, ale jeszcze [...] nie dość „wkurzeni”, jakby oczekujący jakiegoś wydarzenia, które by ich wprowadziło do akcji. Z odgłosów, które dochodziły od placu Zamkowego i z relacji gapiów wywnioskowałem, że [...] toczyła się formalna bitwa ludności z milicją. W akcji były samochody pancerne z działkami wodnymi i wyrzutnie gazów łzawiących. Warszawiacy walczyli na kije, kamienie, łańcuchy rowerowe, kawały pasów transmisyjnych (z mutrą na końcu), butelki. [...] Na Krakowskim pobojowisko: resztki barykad z ławek ogrodowych, kamienie, żerdzie powyrywane z ławek — połamane! — znać, że machano dosyć raźnie. W kinie „Kultura” i w dawnej Resursie wybite szyby. Ale poza tym sklepy nietknięte.
Warszawa, 11 marca
Zbigniew Raszewski, Raptularz 1967–1968, Warszawa 1993.
Sytuacja w Warszawie — godzina 20.00.
Komitet Warszawski podaje:
Sytuację ocenić można jako nawiązanie regularnej, bardzo nękającej walki przez agresywne grupy. Miały miejsce: próba wybudowania barykady na ulicy Karowej, przewrócono dwie nysy milicyjne, dokonano dwóch napadów na zgrupowania aktywu — w kinie „Kultura” i w Bibliotece Rolniczej. Napastnicy wrzucili do środka świece dymne, rozbito szyby, zdemolowano pomieszczenie, kilkunastu rannych aktywistów zabrały karetki pogotowia, rozbito gabloty koło CRZZ i koło CDT, podpalono budkę MO, obrzucono kamieniami radiowóz.
O 20.00 trwały zamieszki w rejonie placu Zamkowego. Aktyw partyjny zwolniono, agresywność grup eliminuje możliwość walki z nimi bez hełmów i środków chemicznych. Pogotowie ratunkowe i służba zdrowia MSW udzieliły pomocy 70 osobom, w tym ok. 30 osobom przywiezionym z rejonu Krakowskiego Przedmieścia w godzinach wieczornych. Według dotychczasowych danych, jest rannych 27 milicjantów, 8 ORMO-wców i kilkunastu aktywistów. Organa MO zatrzymały ok. 250 osób. W wyrywkowo przesłuchanej grupie 18 osób był tylko 1 student.
Warszawa, 11 marca
Marzec 1968. Trzydzieści lat później, t. 2: Dzień po dniu w raportach SB oraz Wydziału Organizacyjnego KC PZPR. Aneks źródłowy, oprac. Marcin Zaremba, Warszawa 1998.
Do głębi przejęci wypadkami w dniach 8 i 9 marca na Uniwersytecie Warszawskim i Politechnice, w trosce o pokój w naszym kraju w skomplikowanej sytuacji międzynarodowej oraz w trosce o właściwą atmosferę dla wychowania i kształcenia młodzieży, na podstawie art. 22 Konstytucji PRL i art. 70–71 Regulaminu Sejmu PRL zapytujemy:
1. Co zamierza uczynić Rząd, aby powściągnąć brutalną akcję milicji i ORMO wobec młodzieży akademickiej i ustalić odpowiedzialność za brutalne potraktowanie tej młodzieży?
2. Co zamierza Rząd uczynić, aby merytorycznie odpowiedzieć młodzieży na stawiane przez nią palące pytania, które nurtują także szeroką opinię społeczną, a dotyczące demokratycznych swobód obywatelskich i polityki kulturalnej Rządu? [...]
Zwracamy się do Obywatela Premiera, aby Rząd podjął kroki, zmierzające do politycznego rozładowania sytuacji.
Konstanty Łubieński, Tadeusz Mazowiecki,
Stanisław Stomma, Janusz Zabłocki, Jerzy Zawieyski
Warszawa, 11 marca
Marta Fik, Marcowa kultura. Wokół „Dziadów”, literaci i władza, kampania marcowa, Warszawa 1995.
Przed północą pojawia się milicja. Na opustoszały plac i przylegające doń ulice zjeżdżają środki „perswazji”. Robi się groźnie. W gmachu trwają spontaniczne, gorączkowe przygotowania do obrony. Kioskami barykadujemy wejścia od frontu. Pasaż przed tylnym wejściem zostaje zastawiony stosem ławek i szaf. W auli, na najwyższych krużgankach, gromadzone są różne sprzęty, które mają być zrzucone na atakującą milicję. Znosimy też gaśnice. Ostatnim „bastionem” obrony ma być najwyższe piętro, które trudno będzie napastnikom „zagazować”, gdyż prowadzą tam wąskie, kręte schody. [...]
Przed gmachem stoją setki, a może więcej uzbrojonych golędzinowców. Kalkulujemy swoje szanse i – w końcu ustępujemy. Ale wyjdziemy przez główne wejście, w milczeniu, „z podniesionym czołem”, w kierunku akademika „Riviera”. Gwarancją nietykalności będzie prokurator Stefan Dzikowski, idący na czele...
Warszawa, 22 marca
Bogdan Czajkowski, Bunt grzecznej Politechniki, „Gazeta Polska” nr 12/1998.
Najgorsze zajścia były nie w marcu, ale w maju. Gdzieś w pierwszych dniach maja zaczynał się Wyścig Pokoju. Koniec etapu w Warszawie zorganizowano na Stadionie Dziesięciolecia. Przygotowano dosyć atrakcyjny program, na stadion przyszło mnóstwo ludzi.
Siedziałem obok trybuny honorowej, w części dla dziennikarzy. Niedaleko mnie siedział Tadeusz Pietrzak — komendant główny milicji. Oczekiwanie na kolarzy trwało około trzech godzin, co jakiś czas spiker opowiadał o sytuacji na trasie. Wyglądało na to, że wygrywają Rosjanie. Pod wpływem tych meldunków stadion zaczynał coraz bardziej szumieć, a gdy przyjechali kolarze, panował już kompletny bałagan. Na nieszczęście wygrał kolarz radziecki. Oczywiście posypały się butelki, byli pierwsi ranni. Ktoś, kto zabezpieczał imprezę, kazał wyprowadzić batalion ZOMO na murawę i otoczyć kolarzy.
W pewnym momencie zauważyłem na samym szczycie stadionu kompletnie pijanego mężczyznę, coś wykrzykującego, który zaczął się rozbierać. Dosłownie cały stadion zaczął na niego patrzeć. I wtedy rozegrała się następująca scena: dowódca oddziału ZOMO zawołał jednego z milicjantów i pokazał mu tego pijaczka. Milicjant wziął pałkę, zdjął hełm i zaczął biec w jego kierunku. Stadion zamarł i czekał, co się stanie. Kiedy milicjant podszedł już do tamtego, pijak kopnął go z całej siły w twarz. Milicjant spadł prawie na sam dół, zresztą przy aplauzie publiczności. Funkcjonariusz podniósł się i jeszcze raz pobiegł na górę. Nie dyskutował z nim, tylko go spałował i zabrał na dół.
W tym momencie Cyrankiewicz przywołał Pietrzaka i polecił mu postawić w stan pogotowia i ściągnąć na stadion całe ZOMO, jakim dysponuje. Sytuacja była trudna, bo władze uznały, że zamieszki w Warszawie skończyły się i rozpuściły oddziały na urlop. Nie było ani jednej rezerwowej kompanii ZOMO.
Mniej więcej w tym czasie opuściłem stadion, bitwa wokół niego trwała prawie do rana następnego dnia. Pamiętam, że wielu milicjantów zostało ciężko rannych, zniszczono wiele samochodów. Ogółem zostało rannych ponad 100 osób. We wszystkich zajściach „marcowych” w Polsce, które trwały kilka dni, nie było tylu rannych, co wówczas. I to był prawdziwy koniec „wydarzeń marcowych”. Potem był już spokój.
Warszawa, 24 maja
Walery Namiotkiewicz, Byłem sekretarzem Gomułki. Z Walerym Namiotkiewiczem rozmawia Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2002.
Było już po zachodzie słońca, dobrze szaro, prawie ciemno, gdy przyjechało ZOMO. Wszystko rozegrało się na placu między budynkiem dyrekcyjnym a torami kolejowymi. W pewnej chwili zobaczyłem zomowców wysypujących się z bud. Byli w pełnym rynsztunku — w hełmach z przezroczystymi przyłbicami, mieli pałki i tarcze. Było jakieś wezwanie do rozejścia się. Takie ultimatum. […]
Zaczęli od gazu. Część ludzi siedziała w zatrzymanym pociągu. Pociski gazowe rozbijały szyby i wpadały do środka. Zapalił się wagon. Z naszej strony leciały kamienie z podtorza, naturalna amunicja. Były pod ręką, to się strzelało. Wreszcie milicjanci ruszyli do szturmu.
Ursus, 25 czerwca
Czerwiec 1976 w Ursusie: dokumenty, relacje, zdjęcia, kom. red. Jerzy Domżalski, wybór materiałów i red. Nauk. Tadeusz Krawczak, Warszawa 2006.
Około 18.00 mijał mnie oddział ZOMO. Prowadzący milicjant powiedział: „To bandyta”. Otoczyło mnie kilkunastu, któryś uderzył mnie ręką w twarz. Upadłem i zaczęto mnie kopać po całym ciele. Potem wrzucono mnie do nyski i na komendę.
Radom, 25 czerwca
Miasto z wyrokiem, „Karta” nr 25, 1998.
Przyjechało kilkanaście samochodów. Zomowcy wychodzili z nich już z tarczami, pałami i resztą wyposażenia. Wzywali do rozejścia się. Tłum się nie rozchodził, ale nie był agresywny. Wydawało mi się, że jeszcze chwila i ludzie rozeszliby się do domów. Ludzi było jeszcze dużo, kilkaset osób na pewno. Może były jakieś okrzyki. W pewnym momencie zomowcy ruszyli do ataku. Z tłumu poleciały w ich stronę kamienie. Milicjanci strzelali jakimiś pociskami, gazem, także pociskami świetlnymi. [...] Widziałem [...] pociski wybijające szyby w wagonach pociągu dalekobieżnego, do którego schroniła się część ludzi.
Ursus, 25 czerwca
Czerwiec 1976. Spory i refleksje po 25 latach, red. Paweł Sasanka, Robert Spałek, Warszawa 2003, [cyt. za:] Droga do „Solidarności”. Lata 1975–80, wybór i oprac. Agnieszka Dębska, Warszawa 2010.
Ulicą jechała milicyjna „buda”. Minęła mnie i nagle stanęła. Wyskoczyło z niej mnóstwo milicjantów, dwudziestu, może trzydziestu. Ciągnęli mnie w kierunku samochodu. [...] Jeden z milicjantów uderzył mnie ręką w twarz. Poleciała krew. Gdy próbowali mnie podnieść, mocno objęłam ― już nie pamiętam ― albo latarnię, albo drzewo. Wtedy zaczęli bić mnie pałkami. Po nogach, rękach, palcach, nadgarstkach. Bili mnie po głowie, po szyi i rękach, żebym puściła latarnię. Zaczęli mnie kopać. Po całych plecach, kręgosłupie. Dalej już nic nie pamiętam. Straciłam przytomność.
Ocknęłam się na ulicy. Nie miałam już zębów. Byłam cała umazana we krwi. Miałam rozbity nos. Nade mną stała staruszka. Patrzyła przez okno i widziała, jak mnie tłuką. Wyszła na ulicę i podała się za moją matkę. Klęknęła przed jednym z zomowców, pewnie oficerem. Błagała o ratunek. Prosiła, żeby mnie wypuścili, przebaczyli; że będzie mnie pilnować, abym już nie wyszła na ulicę. Wtedy jeden z nich powiedział: „Zabieraj tę kurwę, bo ją zabijemy”.
Radom, 25 czerwca
Czerwiec 1976. Spory i refleksje po 25 latach, red. Paweł Sasanka, Robert Spałek, Warszawa 2003, [cyt. za:] Droga do „Solidarności”. Lata 1975–80, wybór i oprac. Agnieszka Dębska, Warszawa 2010.
Godzina dziewiętnasta. Poruszenie i głośny łomot i krzyk w holu — kilku nieznanych cywilów weszło nagle do budynku i, odsuwając na bok naszą straż, wpadło do pomieszczenia z telefonem i teleksem, obezwładnili naszą obsługę oraz powyrywali przewody telefonu i teleksu. Za nimi w oka mgnieniu weszło kilkudziesięciu zomowców z pałami, tarczami, w hełmach z osłonami i maskami przeciwgazowymi. [...]
Oświadczają, że musimy natychmiast opuścić salę, gdyż panuje tu epidemia czerwonki. W odpowiedzi okazujemy leki, pielęgniarkę, która stale jest wśród nas i teraz stwierdza, że nie ma tu żadnej epidemii ani choroby. Wówczas prokurator oświadcza, że bezprawnie okupujemy urząd i daje nam dziesięć minut na opuszczenie sali. W przeciwnym wypadku użyta będzie siła i sala zagazowana. [...]
Nie ma innego wyjścia. Przygotowujemy się do opuszczenia budynku. Śpiewamy Rotę i hymn — „Jeszcze Polska nie zginęła...”. U wielu znowu łzy w oczach. Widzę przez uchylone drzwi zomowca ocierającego łzy z oczu.
Ustrzyki Dolne, 12 stycznia
Jan Beszta-Borowski, Pół wieku zarazy 1940–2000. Moje zapiski faktów i refleksji, Komorów [2002], [cyt. za:] Karnawał z wyrokiem, wybór i oprac. Agnieszka Dębska, Warszawa 2005.
Około godziny 10.00 oddziały ZOMO [...] staranowały bramę uczelni, forsując jednocześnie ogrodzenie kładkami przerzuconymi z odkrytych wozów bojowych. Akcję wspomagał helikopter, zrzucając kilkunastoosobowy desant MO, który wtargnął do szkoły z dachu, oraz opancerzone wozy wyposażone w armatki wodne. [...]
Grupy szturmowe wyposażone w tarcze, długie pałki i pistolety gazowe, po wyważeniu wszystkich drzwi i wybiciu szyb w oknach, opanowały gmach uczelni. Według relacji strajkujących, od kilku funkcjonariuszy czuć było alkohol. Przemocy fizycznej nie stosowano. Uczestniczące w blokadzie siły wojskowe nie wzięły bezpośredniego udziału w akcji. Zgromadzonych w auli podchorążych, pracowników WOSP i wspomagających strajk otoczono, nie pozwalając zbliżyć się do okien, a następnie nakazano pojedyncze opuszczanie sali. Nikt nie stawiał oporu.
Warszawa, 2 grudnia
„Afisz. Gazeta Plakatowa NSZZ Solidarność Region Mazowsze”, [Warszawa] 1981, nr 3, [cyt. za:] Karnawał z wyrokiem, wybór i oprac. Agnieszka Dębska, Warszawa 2005.
Około godziny 17.00 usłyszeliśmy z odbiornika przestrojonego na częstotliwość używaną przez milicję w Trójmieście rozkaz: „Wszyscy zjeżdżać do bazy. Zatrzymanych pozostawić – obojętnie gdzie. Wszyscy wracać do bazy”. Od tego momentu prowadziliśmy regularny nasłuch nagrywany na magnetofon. Około godziny 19.00 zaczęliśmy odbierać meldunki nadawane do „bazy” przez jednostki milicyjne o kryptonimach: Karpaty, Rysy, Himalaje, Tatry, Pieniny… Po 22.00 „baza” zarządziła: „Zbiórka na ulicy Kartuskiej”. W międzyczasie nadjechała od strony Gdyni kolumna bud milicyjnych. Było ich około 60. Równocześnie jedna z komórek związkowych ze Słupska przekazała informację o posuwaniu się w kierunku Gdańska dużej kolumny ZOMO (Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej). Fakt przejazdu tej kolumny potwierdził przygodny taksówkarz, który dotarł z tą informacją do stoczni. Około godziny 23.00 do budynku Zarządu Regionu przyjechał Konrad Marusczyk, wiceprzewodniczący regionu z informacją, że dzwonił do wojewody, ale go nie zastał. Zadzwonił wiec do wojewódzkiego komendanta MO pułkownika Jerzego Andrzejewskiego i spytał, dlaczego na mieście jest tyle milicji. Komendant oświadczył, że prowadzona jest akcja „trzy pierścienie”. Wtedy miał zapytać: który pierścień jest dla „Solidarności”? Odpowiedzi nie otrzymał.
Około północy zaczęliśmy nadawać teleksem informację do innych regionów o wyłączeniu telefonów. Z trzech działających teleksów pracował już tylko jeden.
Gdańsk, 12 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Około godz. 23.00 nadeszła wiadomość o próbach aresztowań ludzi z kręgu Ruchu Młodej Polski. Odcinano stopniowo połączenia telefoniczne i teleksowe. Stacje benzynowe informowały o zakazie sprzedaży benzyny. Czuliśmy, że wokół nas dzieje się coś niezwykłego. Dziennikarze obserwujący obrady spekulowali na ten temat. Komisja Krajowa chciała jednak za wszelką cenę zakończyć posiedzenie. Było późno. Po podjęciu i przegłosowaniu zasadniczej uchwały określającej stanowisko Związku wobec sytuacji w kraju wszystkie tematy już skracano. Nie zrobiły na obecnych wrażenia kuluarowe informacje o koncentracji sił milicyjnych ani oficjalnie odczytany list prymasa Józefa Glempa do Wałęsy, apelujący o umiar i cierpliwość. Około godz. 24.00, kończąc obrady, Wałęsa poinformował o przerwaniu łączności oraz o zatrzymaniach. Nie wydał jednak żadnych poleceń. Wszyscy ruszyli do wyjścia. Stocznia nie była zablokowana. Większość członków krajówki dotarła do swoich hoteli. Część udała się bezpośrednio samochodami do swoich regionów, niektórzy poszli na dworzec kolejowy. Wraz z kolegami udaliśmy się fiatem do siedziby Zarządu Regionu i Komisji Krajowej. Było tu kilkanaście osób pozostałych na normalnych nocnych dyżurach. Mnożyły się doniesienia o kolejnych aresztowaniach w mieście. […]
[…] pod budynek regionu zajechały budy milicyjne, z których wysypali się ZOMO-wcy i obstawili gmach. Włączyliśmy reflektor teatralny na balkonie, którym oświetliliśmy atakujących oraz głośniki. Ktoś z naszych wołał na całą dzielnicę: „Polacy! Jesteśmy atakowani przez milicję! Wzywamy pomocy!”.
Trwało to krótko; odcięto nam dopływ prądu. Wezwanie powtarzaliśmy przez ręczną tubę. Za chwilę na górze było niebiesko od mundurów milicyjnych. Nie stawialiśmy oporu. Zabrano nam dowody osobiste. Któryś z towarzyszących milicji cywili oznajmił, że od północy obowiązuje w Polsce stan wojenny, a władzę przejęło wojsko. Sprowadzono nas na dół i załadowano do budy stojącej przed budynkiem. Zawieziono nas na komisariat MO w Pruszczu Gdańskim.
Gdańsk, 12/13 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Na Mokotowskiej silne oddziały ZOMO z pałkami, tarczami i z opuszczonymi przyłbicami ochronnymi wypierały raz po raz gromadzący się tam tłum. Ludzie chcieli wiedzieć, co się dzieje w siedzibie „Solidarności” Regionu Mazowsze. Zomowcy nie patyczkowali się; kiedy tyraliera, wypierając tłum, otaczała poszczególne grupki przechodniów, bito bez litości i nie zważając na wiek, płeć, kondycję. „Przecież oni są «naszpanowani»” — wołał starszy pan. „Gestapo! Gestapo! Gestapo!” — krzyczała młodzież.
Warszawa, 13 grudnia
Stan wojenny. Ostatni atak systemu, wybór i oprac. Agnieszka Dębska, Warszawa 2006.
Zbliżając się do drzwi klatki schodowej, zauważyłem, że z dworu po schodach idzie dwóch mundurowych milicjantów i cywil. […] W chwili gdy mieliśmy się mijać, ów cywil poprosił mnie o dowód osobisty. […] Przeczytał nazwisko i spytał czy to jestem ja. Potwierdziłem. W tym momencie dwaj mundurowi energicznie chwycili mnie pod ramiona, ostrzegając, bym nie próbował się wyrwać.
Zrozumiałem! Zrozumiałem wszystko w jednym mgnieniu! Te milicyjne ręce pod moimi pachami były jak olśnienie. […] Za tym, co jeszcze przed sekundą było teraźniejszością i wydawało się przyszłością, nie tylko moją, lecz całego kraju, zatrzasnęła się krata zamykająca powrót, a otwierająca rzeczywistość nacechowaną murami, drutami, kajdankami, strażnikami, ubowcami. Pęknięcie czasu i świadomość, że rozpoczęto likwidowanie „Solidarności” – dopiero na komendzie dowiedziałem się, że ten cel zamaskowano terminem „stan wojenny”.
Warszawa, 13 grudnia
Waldemar Kuczyński, Burza nad Wisłą. Dziennik 1980-1981, Warszawa 2002.
Około 2.00 w nocy w pokoju hotelu „Grand” w Sopocie, gdzie nocowałem, zadzwonił telefon z informacją: „milicja”. Wyjrzałem przez okno wychodzące na front budynku. Ujrzałem scenę z filmu: padający śnieg, drzewa, gęsty kordon milicji, a na podjeździe rząd polowych samochodów wojskowych i milicyjnych bud. Koledzy, myjący okna wychodzące na plażę, widzieli kordony milicji ciągnące się aż do morza, ubrane w surrealistyczne kostiumy z hełmami i tarczami. Milicja była również w całym budynku. Do mojego pokoju weszli po pół godzinie wraz z dwoma cywilami. Po sprawdzeniu dowodów każdego z nas skuwano kajdankami i wyprowadzano w asyście dwóch ZOMO-wców. Budy stały przy samych schodach. Wszyscy z krajówki, których widziałem, byli skuci, reszta – nie. w budzie posadzono nas pięciu w ten sposób, że obok każdego z nas siedziało dwóch milicjantów. Nie przedstawiono nam ani nakazu internowania, ani też aresztowania. Zresztą nikt z nas o to nie pytał, gdyż zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co się dzieje.
Przewieziono nas do koszar ZOMO w Gdańsku przy ulicy Kartuskiej. Tam sprowadzono nas do Sali w piwnicy. Stało tam już kilkanaście osób: Rulewski, Sobieraj, ktoś z Radomia… Co chwilę dowożono nowe transporty.
Sopot-Gdańsk, 13 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Po północy wracam z krajówki do domu. W drodze zastanawiam się, czy gdzieś nie zniknąć. Zadaję sobie jednak pytanie – dlaczego się boję? Ostatecznie posiedzę sobie najwyżej po raz pierwszy przez 48 godzin w areszcie. Z pewnością chodzi o postraszenie ludzi związanych ze Związkiem. W końcu nie można rządzić tym społeczeństwem bez słuchania jego głosu. Do końca przełamuję się, nie widząc po drodze jakiegoś specjalnego ruchu milicji. W domu mamy gości. Już jednak śpią. Ze spokojem zjadam więc spóźnioną kolację. Po dwóch dniach przysłuchiwania się obradom krajówki jestem bardzo zmęczony. Zasypiam natychmiast. Budzi mnie dzwonek u drzwi. Na pytanie – kto tam? Słyszę: milicja. Rzeczywiście, przez wziernik widzę trzech mundurowych i jednego cywila. Odsyłam ich do rana. Od razu próbują wyważyć drzwi. Otwieram. Wpadają do przedpokoju i ciasno mnie otaczają. Najpierw są agresywni, później trochę się uspokajają. Żądam nakazu aresztowania; w odpowiedzi cywil, który, jak się zorientowałem, jest szefem całej tej akcji mówi mi, że zatrzymany jestem na podstawie jakiegoś nieznanego art. 42. Precyzuje przy tym, że nie jestem aresztowany, ale internowany. Pokazuje mi decyzję o internowaniu. Czytam w niej, że mam być w Strzebielinku lub w Czarnem. Ubieram się, łykam trochę mleka, żona daje mi kawałek chleba, szczoteczkę i pastę do zębów. Wszystko inne cywil każe zostawić. Zegarek wsuwam jednak do kieszeni. Przerażone dzieci i żona patrzą, jak mnie wyprowadzają.
Gdańs, 13 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Wieźli mnie samego w zimnej „nysce”, najpierw przez miasto, po drodze minęliśmy siedzibę regionu – stało tam pełno milicjantów – potem skręciliśmy na Słowackiego. Odruchowo spojrzałem na zegarek – dochodziła 4.00. podczas jazdy młody milicjant próbował nawiązać rozmowę. Miałem wrażenie, że jedziemy na lotnisko. Odprężyłem się, gdy zjeżdżaliśmy na obwodnicę trójmiejską. Myślałem, że jedziemy do Wejherowa. Zostaje ono jednak z boku, wjechaliśmy w jakieś lasy, przy drodze mignęła nazwa Piaśnica. Po dwóch godzinach jazdy, z błądzeniem, zakopywaniem się w śniegu, podjechaliśmy pod wysoki mur. Przy wejściu napis: Zakład Karny Oddział Zewnętrzny Więzienia w Wejherowie w Strzebielinku. Dookoła wysoki szary mur, na rogach wieżyczki strażnicze, reflektory, karabiny. Mój „opiekun” prowadzi mnie do jakiejś sali. Robią mi zdjęcia z trzech stron, biorą odciski wszystkich palców i obu dłoni. Każą mi podpisać. Jestem oszołomiony. Czekając na kolejne wydarzenia, a później zdawanie rzeczy do depozytu (wszystko co tylko miałem przy sobie, w tym też zegarek) spotykam znajome twarze. Nie pamiętam już ,czyje. Wreszcie wyprowadzają na dziedziniec otoczony wysokim ogrodzeniem z siatki, zakończonej rzędami drutów kolczastych. Za siatką 5 parterowych pawilonów, złączonych korytarzem. W oknach kraty. W dyżurce dostaję przydział do swojej celi.
Gdańsk-Strzebielinek, 13 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Stanęliśmy w kole. Wcześniej postanowiliśmy, że zachowujemy się spokojnie, strajkujemy, ale nie walczymy. Wdarli się przez okna. Było ich ze trzydziestu–czterdziestu, na początek. [...] Jedni z „kałasznikami”, inni z nożami, wygląd raczej bandycki. Major, który nimi dowodził, wskoczył na jakąś hałdę i powiedział, żebyśmy się nie ruszali, bo oni nie chcą z nami walczyć. [...]
Gdy dowódca grupy „antyterrorystycznej” zobaczył, że walki nie będzie, to krzyknął i do hali weszli zomowcy w normalnym oporządzeniu, z tarczami, pałami i przyłbicami. Utworzyli „korytarz”, przez który kazano nam przechodzić. Bicia nie było.
Warszawa-Ursus, 14/15 grudnia
W stanie, oprac. Zbigniew Gluza, Katarzyna Madoń-Mitzner, Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 1991.
Pierwszy spacer mieliśmy w poniedziałek. Wyszliśmy wszyscy. Klawisze i ZOMO-wcy wskazali nam okrąg, po którym wolno nam było się poruszać. Mogliśmy biegać, obrzucać się śnieżkami, spacerować – co kto chciał. Nie wolno było tylko zbliżać się do kolegów biegających po przeciwnej stronie placu. Krzyczeliśmy wobec tego do siebie – trochę wymieniając informacje, ale przede wszystkim dodając sobie otuchy. Pilnujący nas ZOMO-wcy udawali, że tego nie słyszą. Widać było, że nie mają jasności dyrektyw, jak się do nas odnosić.
Strzebielinek, 14 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Nie bierze pokusa, żeby uciekać — nie ma gdzie. Chwytamy się mocno pod ręce. Widać twarze pod przyłbicami hełmów. Prowadzący oficer wali spod pachy serię tuż ponad naszymi głowami, aż tynk się posypał i smuga odprysków wykwitła na murze. To już nie ślepaki. To, okazuje się, sygnał do szturmu na nas.
Przed rozjątrzonymi bandytami, zadyszanymi od pałowania i wrzasku, stać równie głupio, jak wobec iskrzących luf.
Świdnik, 16 grudnia
Stan wojenny. Ostatni atak systemu, wybór i oprac. Agnieszka Dębska, Warszawa 2006.
Nie chcieliśmy stanąć w tym dniu na placu z pustymi rękami. Zdecydowaliśmy się na zrobienie flagi biało-czerwonej. Był to niemały problem techniczny. Janusz w pewnym momencie zdjął swetr i ściągnął swój biały podkoszulek. Wydarliśmy z niego w miarę regularną formę prostokąta i dolną część podkolorowaliśmy na czerwono ogryzkiem kredki znalezionej w szafce po więźniach. Do flagi dowiązaliśmy po obu stronach sznurki, tak, by każdy z naszej 16-tki mógł ją trzymać. Kiedy nastąpiła nasza kolej na spacer, skupiliśmy się w kole, a otwierając je rozwinęliśmy flagę i stanęliśmy w szeregu twarzą do rzędu pawilonów, z których obserwowali nas nasi koledzy. Po minucie ciszy odśpiewaliśmy wraz z kolegami z obu pawilonów hymn i „Boże coś Polskę”. ZOMO-wcy i klawisze różnie reagowali. Część dyskretnie usunęła się na bok, niektórzy prowokacyjnie świdrowali nas wzrokiem, paląc papierosy i nie reagując na słowa hymnu. Czuliśmy się z każdą zwrotką mocniejsi i oni też to czuli.
Strzebielinek, 16 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Wieczory w celi zeszły nam na urządzaniu naszego pomieszczenia. Z listew oderwanych od stołu zbiliśmy krzyż. Chrystusa upletliśmy z pakunkowego konopnego sznura. Poniżej przymocowaliśmy zdjęcie papieża. Pod krzyżem na ścianie zawisła nasza flaga z kawałkiem kiru. O godzinie 21.00 przy otwartych oknach obu zajmowanych przez nas pawilonów wszystkie cele odśpiewały „Wszystkie nasze dzienne sprawy”. Za poległych w Grudniu 1970 odmówiliśmy „Ojcze Nasz”, „Zdrowaś Mario” i „Wieczne Odpoczywanie”.
Strzebielinek, 16 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Trzeba odwagi, by bronić swoich praw, bronić swojej godności. Trzeba odwagi, a my pochowaliśmy głowę w piasek, milczymy, choć wokół dzieje się krzywda i bezprawie [...], gdzie nasza robotnicza solidarność? [...]
Śmierć dla górników nie nowina — zagląda w oczy aż nazbyt często, ryzykując życiem, ratując współbraci, za ginące ideały również przelali krew — i o tym nie wolno zapomnieć. Za ideały sierpnia 1980, za „Solidarność” przyszło im płacić w grudniu 1981 — płacić własną krwią i zapłacili. [...]
Nie bójcie się tych, co zabijają ciało, ale duszy nie mogą zabić. Raz jeszcze mówię — nie bójcie się.
Jastrzębie-Zdrój, ok. 16 grudnia
Jastrzębska Solidarność 1980-2005, Jastrzębie Zdrój 2005.
Wieczorem w dzienniku radiowym podano: w kopalni „Wujek” w Katowicach zginęło 7 osób. Zginęli wczoraj, w samą rocznicę Grudnia. Straszne przygnębienie. Nam ta rocznica, tak pamiętna, mająca własne pomniki, wydawała się nietykalna. Była naszą współczesną relikwią. Mając ją w ręce czuliśmy się bezpieczni. I uderzono właśnie tu. Spodziewamy się najgorszego, wkroczenia Rosjan. Wtedy nasz los byłby przesądzony. Wieczorem modlimy się za poległych. Do okna podchodzą wszyscy, także niewierzący.
Strzebielinek, 17 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Po nocnych zajściach na mieście 1 mają, w których interweniowały znaczne siły milicji, używając pałek, napięcie wzrosło. Należało więc oczekiwać, że w obchodzone w stanie wojennym patriotyczne święto nie obejdzie się bez demonstracji. Przedsmak tego miałem, gdy po południu szedłem na okolicznościowy wykład, który miał być wygłoszony w auli na Bielanach – na parkingu przed rektoratem zobaczyłem ciężarówki z ZOMO i milicją. Było to oczywiste ostrzeżenie, że władze są przygotowane do interweniowania.
W rejonie Bielan było spokojnie, chociaż wszędzie było sporo milicjantów i zomowców. Wracając, zaszedłem do Domu Akademickiego nr 1, gdzie odbywaliśmy dyżury. Było jasne, że coś się dzieje na Rynku Starego Miasta. Dochodziły stamtąd krzyki i sygnały wozów milicyjnych. Co jakiś czas pokazywały się biegnące stamtąd w kierunku ulicy Mickiewicza grupki studentów. W dyżurce była już prodziekan Alicja Grześkowiak i opiekun domu dr Kazimierz Lubiński. W akademiku wrzało jak w ulu. Co raz wpadał ktoś wracający ze Starego Miasta i mówił o akcji MO i ZOMO przeciwko ludziom wychodzącym z kościołów po uroczystych wieczornych nabożeństwach, wśród których było wielu studentów. Z tłumu padały podobno pod adresem interweniujących funkcjonariuszy okrzyki „gestapo”.
Mieliśmy poważne obawy, że organy bezpieczeństwa przygotowują pacyfikację środowiska studenckiego i wejdą do domów akademickich. Należało więc za wszelką cenę uniknąć prowokacji. A tymczasem podnieceni wydarzeniami studenci (obojga płci) biegali po pokojach i wyglądali przez okna. Brakowało części studentów, która w czasie zajść była na Rynku. Ponieważ dochodzące stamtąd odgłosy ucichły, istniała obawa, że ci studenci zostali zatrzymani i koledzy obawiali się o ich los.
W pewnym momencie, już o zmierzchu, zostaliśmy zaalarmowani, że zbliża się kolumna samochodów. Wyszliśmy z dr. Lubińskim na zewnątrz i stanęliśmy na schodach przed zamkniętymi drzwiami, demonstrując w ten sposób, że panujemy nad sytuacją. Na nasze wołanie studenci wyciszyli się i wygasili światła. Zresztą z górnych okien akademika sami lepiej niż my na dole widzieli, co się święci.
Błyskając niebieskimi światłami, nadjechała od strony Bielan, a więc pod prąd, kolumna samochodów ciężarowych wypełnionych milicjantami i zomowcami i zatrzymała się przed naszym akademikiem. Z ciężarówki wyszedł oficer i jeszcze jeden lub dwóch funkcjonariuszy i stanęli na środku jezdni. Przez dłuższą chwilę patrzyli na nas, a my na nich. Widocznie nie bardzo wiedzieli, co począć. Przypuszczalnie mieli ochotę spacyfikować ten najbardziej kłopotliwy akademik, ale nie mieli do tego pretekstu, bo było cicho jak makiem zasiał. Wreszcie bez słowa wsiedli do samochodu i kolumna odjechała, a nam ciężar spadł z serca. Studenci znowu się ożywili, jednak było już znacznie spokojniej.
Toruń, 3 maja
Jan Łopuski, Pozostać sobą w Polsce Ludowej. Życie w cieniu podejrzeń, Rzeszów 2007.
Po obiedzie udajemy się na Stare Miasto. Z „Expressu Wieczornego” dowiadujemy się o nieudanym, na szczęście, zamachu na życie Jana Pawła II w Fatimie. Stare Miasto jest dosłownie oblężone: na ulicach długie kolumny milicyjnych samochodów, armatki wodne, duże oddziały zomowców. Widać, że władza dobrze przygotowała się do dialogu ze społeczeństwem...
[...] Ponownie Katedra św. Jana: 13-go każdego miesiąca odprawiana jest tu msza św. w intencji „Solidarności”, w intencji Ojczyzny. Ta odprawiana dzisiaj jest jednak przede wszystkim mszą dziękczynną za cudowne ocalenie życia Papieża. Msza św. dobiega już końca, gdy z zewnątrz dochodzą nas odgłosy dużej wrzawy oraz okrzyki: „Solidarność!, Solidarność!”. Gdy po mszy św. wierni próbują wyjść na zewnątrz, zostają niespodziewanie zaatakowani przez zomowców.
[...] decydujemy się jednak na wyjście z katedry. Zomowcy sprzed katedry nie zatrzymują nas. Kilka starszych kobiet nie kryje swego oburzenia wobec poczynań milicji, poza tym Świętojańska jest zupełnie pusta. [...] U wylotu Świętojańskiej na plac Zamkowy widzimy samochód milicyjny z aparaturą nagłaśniającą, a wokół niego aż roi się od zomowców. Nagle ich szpaler odrywa się od całej grupy i rusza w naszą stronę. Nie wygląda to dobrze, jesteśmy na ulicy sami, więc cała ich złość może skierować się na nas. Za plecami mamy zaś zomowców sprzed katedry, a wiec o wycofaniu się do świątyni nie ma już mowy.
Nie mając praktycznie żadnego wyboru, zmuszeni jesteśmy iść w ich kierunku. Widząc beznadziejność naszej sytuacji, zwracam się do Leszka: „Uratować nas może tylko cud, ale spróbujemy, musimy zachowywać się tak, jak gdyby zarówno czas i miejsce, w którym jesteśmy, były dla nas całkiem naturalne. Tak jak dla nich najlepiej jak, pewni siebie, nie będziemy zwracać na nich żadnej uwagi tak jak gdyby ich nie było” — powiedziałem. Ale łatwo powiedzieć: jak gdyby ich nie było. Tymczasem oni są coraz bliżej, prawie zrównują się z nami, dostrzegam już ich błędne spojrzenia. I wówczas wydarzyło się coś niebywałego: nagle zomowcy tuż przed nami rozstępują się na dwie strony — jak Morze Czerwone przed Mojżeszem — i bez jednego nawet słowa przepuszczają nas środkiem. Cud się jednak wydarzył!
Każdy, kto choćby tylko jeden raz zetknął się w tamtym czasie z zomowcami w akcji i widział, do czego są zdolni wobec uczestników demonstracji, nie zdziwi się, dlaczego zdarzenie to określam, jako cud. Zwykle atakowali oni na oślep, pałując każdego, kto znalazł się w ich zasięgu. Tym razem przeszli jednak obok nas obojętnie (!). Odetchnęliśmy z ulga.
Później demonstrowałem jeszcze pod sztandarami „Solidarności” na ulicach polskich miast, od Wybrzeża po Śląsk, ale nigdy nie byłem już wystawiony na tak wielką próbę nerwów. Dowódca maszerującego na nas oddziału ZOMO nie uwierzył w to, że nie ucieka przed nimi ktoś, kto jest z przeciwnej strony barykady. To musiało być dla niego wręcz nie do wyobrażenia. Nie uciekaliśmy, wiec byliśmy jednymi z nich; po prostu wziął nas za... esbeków!... Innego wytłumaczenia tego zdażenia po prostu nie ma...
Edward I. Fiałkowski, Wiosna nasza, [cyt. za:] http://www.videofact.com/wiosna_fial.html.
Po spacerze klawisze kazali spakować się dwóm chłopakom, nie mówiąc, dokąd ich zabierają. Nie chcieli wyjechać, domagali się jakiegoś dokumentu. Daliśmy wsparcie waląc przez piętnaście minut miskami o kraty. Nagle przez bramę walą oddziały w hełmach, z tarczami, pałkami, wyrzutniami granatów. Powoli cichniemy i zaczyna się generalny kipisz. Gabryś i Stefan byli w świetlicy, gdy wracali do celi, stał już kordon na korytarzu. Jeden z nich uderzył Gabrysia od tyłu pałką w głowę. Wyprowadzili nas do pustej celi. Zomici byli bardzo nerwowi, chcieli nas rozbierać do naga, ale nie daliśmy się. Inne cele same się rozbierały.
Otrzymaliśmy wiadomość, że Białołęka jest otoczona zomowcami, stoją budy i czekają na decyzję, aby nas wywieźć. Atmosfera się zagęściła. Mundurowi byli bardzo nerwowi, machali pałkami, czekali wprost na najmniejszy pretekst. Ich dowódcy klęli tylko, że nie otrzymali rozkazu. Dzikie twarze w hełmach, migające pały, stwarzały niesamowicie groźną sytuację. Dla wzmocnienia dramatyzmu, niektórzy z nich walili pałami o parapety lub inne sprzęty. Trzeba było naprawdę silnej woli, aby powstrzymać psychicznie to bydło, aby sparaliżować ich i nie dopuścić do wybuchu z ich strony.
Białołęka, 11 czerwca
Milicjant w opozycji, „Karta” nr 35/2004.
Zaczęło się od tego, że nie wpuszczono wszystkich rodzin na odwiedziny. Zebraliśmy się przed bramą, skandując: „Wpuścić rodziny!”. Śpiewaliśmy pieśni obozowe. Wysłaliśmy delegację do naczelnika więzienia, która wróciła z niczym. Kilku internowanych przez dach baraku dostało się na dziedziniec przed bramą wjazdową, chcąc skontaktować się z rodzinami. Żeby zapobiec wyłapaniu ich przez strażników, rozebraliśmy drut kolczasty odgradzający dziedziniec przed bramą od wnętrza obozu. Na teren obozu wkroczyła specjalna jednostka ZOMO ściągnięta ze Sztumu, uzbrojona w tarcze, hełmy, długie pałki, z psami. Po wkroczeniu ZOMO śpiewamy hymn narodowy, Boże, coś Polskę, Rotę, Czerwonych magnatów.
Ściągnięto straż pożarną z działkami wodnymi. Zaczęto lać nas wodą i wypierać z dziedzińca, w kierunku baraków. W pewnym momencie wydano rozkaz ataku. [...] Ten, kto padł, był tłuczony pałkami do nieprzytomności. Uciekaliśmy do baraków. W drzwiach wejściowych utworzyliśmy barykady ze stołów i taboretów. Pod naporem strumieni wody barykady zostały rozbite. [...]
Przed atakiem na cele, ZOMO zaczęło lać wodę do środka przez okna. Z cel zomowcy wyciągali nas na korytarz, gdzie była uformowana „ścieżka zdrowia”. Bicie do nieprzytomności, krzyki internowanych, kopanie, ciągnięcie za włosy...
Kwidzyn, 14 sierpnia
Stan wojenny. Ostatni atak systemu, wybór i oprac. Agnieszka Dębska, Warszawa 2006.
Szpaler ZOMO [Zmotoryzowanych Odwodów Milicji Obywatelskiej] rozciągnął się na szerokość ulicy, frontem do mostu. Walą pałami w tarcze.
Gwizdek!
Zrywają się przy wtórze przekleństw i nieartykułowanych dźwięków. Za chwilę ochrypnięty, pojedynczy głos: „Zabij!”. Szpaler podchwytuje: „Zabij! Zabij!”. Przerażeni ludzie uciekają przez płoty na teren klinik Akademii Medycznej i w kierunku Politechniki.
Pod płotem z blachy falistej przemyka się pojedyncza postać. Oprawcy rzucają się na nią i wyładowują nagromadzoną furię. Po kilku sekundach gwizdek – wycofują się.
Na chodniku zostaje bezwładne ciało.
Wrocław, 31 sierpnia
W stanie, oprac. Zbigniew Gluza, Katarzyna Madoń-Mitzner, Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 1991.
Wszystkie dźwigi stoją, brama nr 2 zamknięta, na murze sztandary i stoczniowcy. [...] Dochodzimy spokojnie do Pomnika, wokół niego i przed bramą stoją ludzie. Prawie tak, jak w Sierpniu 80. Trwa strajk, stoczniowcy skandują: „So-li-dar-ność”... Na bramie wisi transparent: „Solidarność żyje”. Jest i portret Lecha Wałęsy i mała kapliczka z krzyżem i obrazkiem Ojca Świętego. Glina schowała się, ZOMO stoi z boku koło „bud”. Wybucha z całą mocą: „Jeszcze Polska nie zginęła...”, śpiewają stoczniowcy, śpiewają ludzie stojący przed bramą. Mój wnuczek patrzy na wszystko swoimi dużymi oczami spod długich rzęs, a potem kiwa rączką do stoczniowców.
Gdańsk, 11 października
Stan wojenny. Ostatni atak systemu, wybór i oprac. Agnieszka Dębska, Warszawa 2006.
Od 17.00 spacerujący tłumek. Kiedy Śródmieście roi się od spacerowiczów, milicji też więcej. Słusznie: MO zawsze z narodem. Spacerowicze zmierzają w stronę Dominikanów. Tam już tłum. Z zaplecza opery obserwuje sztab milicyjny, kamera z gmachu wojskowego również zwrócona na dziedziniec kościoła. Wzdłuż opery dalsze wozy. Nastrój pełnej gotowości bojowej.
Msza rozpoczyna się o 18.00, przeciąga się do 19.20. Z kościoła wychodzi milczący pochód. Idzie chodnikiem w stronę Pomnika. Przechodzi przy zielonym świetle i zakręca w stronę [ronda] Kaponiery. O 19.30 ZOMO wkracza do akcji, grupy uciekających wpadają w tunele podziemne. Któryś funkcjonariusz rzuca pałę pod nogi zbiegających po schodach. Goniące nyski jadą wężem, raz lewą, raz prawą stroną, czasami chodnikiem. Ruch na rondzie zatrzymany. 19.42 — właściwie po akcji.
Poznań, 3 maja
Stan wojenny. Ostatni atak systemu, wybór i oprac. Agnieszka Dębska, Warszawa 2006.
Przy Stołecznej trafiliśmy na dużą zaporę — ZOMO, armatki wodne. Wzywali nas do rozejścia się. Minęliśmy ich. Przy placu Grunwaldzkim następne oddziały milicji tak skutecznie zablokowały nas ze wszystkich stron, że nawet gdybyśmy chcieli, nie było jak się rozejść. Odcięli nam wyjścia na wszystkie ulice, za nami też się zamknęło i stop. Stoimy, a milicyjne głośniki ryczą, że jak natychmiast się nie rozejdziemy, to użyją środków. Przepchałem się na czoło pochodu. [...]
Dowodził pułkownik. Przedstawiłem się i wytłumaczyłem mu, że nie jesteśmy w stanie podporządkować się wezwaniu do rozejścia, bo mamy z przodu milicję, z tyłu milicję, a po bokach bloki. W końcu coś razem wymyśliliśmy i oni pożyczyli mi głośnik, żebym mógł to ludziom powiedzieć. Cel demonstracji został osiągnięty, nie było powodu dawać im jeszcze tej satysfakcji, że nas stłuką za frajer. Ludzie powoli znikali z ulicy, kiedy stanął przy mnie starszy sierżant: „Pan idzie ze mną, dowódca coś jeszcze panu powie”. Domyślałem się, co ma do powiedzenia, ale nie chciałem przecież awantury, więc spokojnie, na luzie, poszedłem dać się zamknąć.
Warszawa, 1 maja
Stan wojenny. Ostatni atak systemu, wybór i oprac. Agnieszka Dębska, Warszawa 2006.
Zawieszenie na budynku kina „Wisła” transparentu o wymiarach 3 na 5 metrów o treści: „Solidarność. Spotykamy się tutaj 1 maja o godz. 10.00”. W transparent włożono kilka tysięcy ulotek na temat niezależnych obchodów pierwszomajowych.
Na dachu kłopoty. Liny, na których wywieszamy transparent, okazują się zbyt krótkie. Musimy go z powrotem wciągnąć na dach i dowiązywać dłuższe liny, aby po rozbujaniu można go było przerzucić przez gzyms budynku. Tymczasem nad placem kilka razy przelatuje śmigłowiec MO. Jest to dzień imienin ks. Jerzego [Popiełuszki]. Władza obawia się widocznie manifestacji w pobliżu kościoła. Podczas tych „nalotów” z powietrza udajemy, że naprawiamy antenę telewizyjną. Wreszcie o 15.00 mocujemy transparent i schodząc z dachu blokujemy właz własną kłódką. Na klatce schodowej wpadamy na jakąś zaniepokojoną hałasem lokatorkę. Na pytanie: „Co się dzieje, panowie?”, odpowiadamy: „Przepraszamy panią — akcja Solidarności”. — „Aha, to przepraszam” — mówi i znika w swoim mieszkaniu.
Wychodzimy na plac [Wilsona], gdzie pojawia się coraz więcej „drogówki” i patroli ZOMO. Po kilkunastu minutach lonty przepalają się i z rozwijającego się transparentu wylatują tysiące ulotek. [...] Transparent wisi ponad godzinę, aż zostaje wciągnięty na dach przez jakiegoś młodego blondyna.
23 kwietnia
Krzysztof Frydrych, Grupy Oporu, „Karta” nr 37, 2003.
Zapowiedziany przez WiP na 10 stycznia marsz na wrocławskiego truciciela — HUTĘ SIECHNICE — został udaremniony. Policja tym razem „stanęła na głowie” i w przeddzień marszu zatrzymano kilkoro wipowców, a samego 10 stycznia okolice wrocławskiego Rynku, skąd miał wyruszyć marsz, przeobraziły się w koszary ZOMO i ubecji. Ok. 30-osobową grupę wipowców, która z transparentami: „Huta Siennice truje”, „Na 100 g ziemi — 10 g chromu, mieszkańcu — załóż hutę koło domu!”, „Chrom = rak — to śmierć” — weszła o godz. 11 na oblężony Rynek, szybko otoczono. Siedzących w śniegu, trzymających się za ręce i skandujących antytrucicielskie hasła — policjanci po kolei odrywali i zanosili, zawlekali lub odprowadzali do „budy”. Część zatrzymanych miała kolegia tego samego dnia, część — dopiero po 48 g[odzinach].
Wrocław, 10 stycznia
„A Cappella”, nieregularnik Ruchu Wolność i Pokój, nr 3/1987.
Zapewne dla przypodobania się narodowi władze święcą dość uroczyście Rocznicę Niepodległości (z nieuchronną tendencją zafałszowania: zawdzięczanie jej „Wielkiej Rewolucji Październikowej”, składanie wieńców przed Bramą Straceń i pomnikiem krwawego kata Dzierżyńskiego). [...]
W całej Polsce odbyły się dziś manifestacje, żądające „Polski katolickiej, a nie komunistycznej”, rozpędzone przez milicję. W katedrze warszawskiej uroczyste nabożeństwo. Kilkutysięczny tłum po wyjściu chciał udać się do Grobu Nieznanego Żołnierza, lecz ZOMO udaremniło pochód. Są aresztowani. Oto kłamliwe deklaracje reżymu o „wolności”...
Warszawa, 11 listopada
Józefa Radzymińska, zbiór rękopisów BN, sygn. akc. 13710/2.
1 maja w kilkunastu miastach Polski doszło do gwałtownych, niezależnych wystąpień, podczas których wyrażano gorące poparcie dla strajkujących hutników. W Gdańsku przed mszą w kościele św. Brygidy (była to akurat niedziela) przemówiłem dynamicznie do paru tysięcy zgromadzonych osób, wyrażając zaniepokojenie sytuacją materialną ludzi pracy. Jednocześnie ponowiłem apel pod adresem rządu o rzeczywistą, potrójną reformę w Polsce — ekonomiczną, społeczną i polityczną. Powiedziałem także między innymi: „Żądam od was solidarnej postawy wobec Nowej Huty!”, na co zebrani odpowiedzieli mi owacjami i skandowaniem: „Jutro strajk!”. Nie byłem tym zachwycony. Po zakończeniu mszy zaatakowały wiernych silne oddziały ZOMO, wobec czego doszło do walki na pały i kamienie. Dwaj zomowcy w bitewnym zapale wpadli nawet do wnętrza świątyni, gdzie jednak rozbrojono ich w pięć sekund.
Gdańsk, 1 maja
Lech Wałęsa, Droga do wolności. 1985-1990 decydujące lata, Warszawa 1991.
Nagle koledzy znajdujący się najbliżej drzwi zaczęli krzyczeć: „Wychodzimy, wjechało ZOMO!”. Zomowcy z pałami, łomami i siekierami weszli na rozdzielnię i zaczęli krzyczeć: „Padnij, nie ruszać się!”. Chłopcy z rozdzielni padli na ziemię. Zomowcy weszli do środka i zaczęli rozbijać drzwi, wyważać je łomami, tłuc szyby w oknach. […] Staliśmy tak otoczeni przez milicję z pałami i z wycelowaną w nas bronią.
Nowa Huta, 5 maja
Szanowny Panie Generale,
W nocy 4/5 maja byłem świadkiem pacyfikacji strajkującego Kombinatu nowohuckiego, przeprowadzonej przez podległe Panu oddziały ZOMO i SB. W czasie tej pacyfikacji dokonano zbezszczeszczenia obrazu Matki Bożej Częstochowskiej, który przez zomowców został zrzucony ze ściany fabrycznej walcowni zgniatacza. Również na walcowni blach rozbito ołtarz polowy, na którym odprawiałem mszę świętą i połamano metalowy krzyż. Natomiast na walcowni karoseryjnej zrzucono ze ściany i połamano obraz ś.p. ks. Jerzego Popiełuszki. Pańscy podwładni rozsypali i podeptali przygotowane do mszy świętej szaty liturgiczne, hostie i komunikanty. Połamali też polskie flagi narodowe, porozwieszane w różnych halach. W czasie akcji sił milicyjnych byłem świadkiem bicia robotników, nawet tych, którzy już zostali złapani i nie stawiali oporu. Wśród pobitych były też kobiety. Liczę, że Panu, jako oficerowi, nie zabraknie odwagi, aby we właściwy sposób ustosunkować się do opisywanych przeze mnie faktów.
6 maja
„Hutnik” nr 17/165, z 9 maja 1988.
Podczas pierwszej rundy negocjowano wyłącznie postulaty płacowe, gdyż o legalizacji „Solidarności” dyrektorzy w ogóle nie chcieli słyszeć. Wiedziałem, że będą grać na zwłokę i w pozostałych kwestiach, ale ja też grałem na zwłokę — chciałem przeciągnąć strajk co najmniej do poniedziałku, 9 maja, licząc po cichu, że może przyłączy się do nas część kraju. Niestety, czas pokazał, że byłem naiwny. Tymczasem władza próbowała różnych sztuczek z podręcznika wojny psychologicznej. Na przykład późnym wieczorem zwalało się pod stocznię kilkuset zomowców, którzy rozwijali szyk bojowy, podbiegali do bramy i... równym chórem życzyli nam dobrych snów. Innym razem potrafili stać przez długie kwadranse i w milczeniu walić pałkami o plastikowe tarcze. Pewnej nocy zawisły w ciemności dwa helikoptery, z których przez megafony zaczęto emitować odgłosy bitwy ulicznej, strzałów, skandowania: „Ge-sta-po”. Następnego dnia pół Gdańska mówiło, że chyba ludzi pod stocznią mordowali, a ksiądz Bryk miał wielu chętnych do spowiedzi.
Gdańsk, 7 maja
Lech Wałęsa, Droga do wolności. 1985-1990 decydujące lata, Warszawa 1991.
„Słuchajcie! Nie obrażajcie mnie! Nie jestem Gargamelem, jestem Smurfem!” — powiedział na Rynku Starego Miasta w Warszawie kapitan Maj, dowódca oddziału ZOMO, który „zabezpieczał” uliczny happening Pomarańczowej Alternatywy. Zorganizowany 19 czerwca happening był parodią wyborów do Rad Narodowych — poprzebierani za czerwone krasnale młodzi ludzie jednogłośnie wybrali za radnego Jana Bezradnego — małego, trzęsącego się ze strachu człowieczka.
Kapitan Maj świadomie wziął udział w happeningu, stając się największą jego atrakcją. Osobiście przeprowadzał krasnale przez jezdnię, oddał im milicyjny megafon, a głównemu krasnalowi zaproponował nawet wymianę uścisków „na niedźwiedzia”, pod warunkiem, że zakończy to całą zabawę.
Warszawa, 19 czerwca
Zbigniew Mentzel, Pod kreską. Ostatnie kwartały PRL, Londyn 1990.
Ustawione były nasze warty, więc ludzie, którzy nie mogli wytrzymać presji i chcieli wyjść, zbierali się w grupy po piętnastu i uciekali przez płot. To pomyśleliśmy, po co mają uciekać przez płot, otwórzmy bramę. I daliśmy takie ultimatum, że otwieramy bramę na 15 minut i ten, kto chce wyjść ze strajku, niech wychodzi. Przez ten kwadrans to cała masa wyszła. Zostało nas dwustu. Taki rdzeń, najsilniejsi [...].
Rozważaliśmy dwa warianty: albo robimy strajk okupacyjny czy głodowy, albo z transparentami idziemy do kościoła. Czterdziestu może pięćdziesięciu powiedziało twardo, że zostajemy. I wtedy wszedł na podest nasz dyrektor i mówi: „Pamiętajcie, co robicie, jest was garstka, zapewniam, że do godziny ósmej już was tu nie będzie”. A myśmy dostali telefon, że o siódmej wejdzie na nasz teren ZOMO.
Piekary Śląskie, 24 sierpnia
Niezapomniane wrażenie zrobił na mnie spektakl [...]. Oto przed drugą bramę nadjechały od strony stoczni trzy wózki akumulatorowe przerobione na wozy pancerne — dwa zomowskie i jeden wojskowy. Oba pojazdy zbliżyły się do ustawionej kołem grupy młodych robotników, którzy rozwinęli flagi i zaczęli skandować „So-li-dar-ność!”. Styropianowe działka plunęły w nich wodą z hydronetek, a spod styropianowych, pomalowanych na niebiesko bud wyskoczyli „zomowcy” w przyłbicach i zaczęli okładać gapiów rulonami z papieru. Tłum tylko na to czekał, wyjmując z kieszeni styropianowe kamienie, których setki poszybowały w stronę napastników. „Zomowcy”, wobec takiego odporu, w popłochu cofnęli się do wehikułów, zawracających powoli ku stoczniowemu kanałowi i ukazujących napisy: „Nasze pały ojczyźnie”, „Gdzie siła, tam prawda”, „Zapraszamy do dialogu”. W tym czasie „żołnierze” bezskutecznie próbowali odpalić ze swej wyrzutni styropianową rakietę.
Stocznia Gdańska, 30 sierpnia
Lech Wałęsa, Droga do wolności. Decydujące lata 1985–1990, Warszawa 1991.
Podzieleni na dwie części walczymy na Plantach i przy kościele franciszkanów. Przyjeżdża ZOMO i armatki wodne. Strzały — to gaz. Czuję się jak zawodowy agitator, a na pewno tak wyglądam: „Ludzie, nie uciekajcie! U franciszkanów zamkniętych jest kilkuset naszych! Pomóżmy im! Musimy ich odblokować!”. [...] Armatka wodna, nie mogąc dojechać, ostrzeliwuje nas z daleka. Wiatr sprzyja studentom. ZOMO cofa się, a my zdobywamy teren, przestawiamy barykady. [...] Około 18.00 ZOMO odjeżdża. Powoli wszyscy schodzą się pod Novum. I wtedy okazuje się, że jest nas bardzo dużo.
Kraków, 24 lutego
W dniu 1 maja 1989 r. na chodniku przy ul. Nowotki we Wrocławiu został przejechany milicyjną nysą przypadkowy przechodzień. Nie był to zwykły wypadek. Rozpędzony samochód celowo wjechał w tłum ludzi na chodniku zdążających na pobliski kiermasz oraz wracających z zakończonej już, pokojowej demonstracji pierwszomajowej. Było to przyczyną wzburzenia zgromadzonych i późniejszych starć ZOMO z ludźmi.
Finał tego wydarzenia poruszył wszystkich. Nie wolno milczeć. Tylko pełne ujawnienie wszystkich odpowiedzialnych za to wydarzenie i pociągnięcie ich do odpowiedzialności sądowej będzie wskaźnikiem intencji władz. Brak nadzoru społeczeństwa nad MO i SB nieraz już owocował tragicznymi skutkami. [...] RKS z niepokojem zauważa, że potwierdzają się niestety nasze prognozy o wzrastającym napięciu społecznym. Wizja lipcowej trzystuprocentowej podwyżki cen żywności, uzgodnionej przy okrągłym stole, każe nam kolejny raz powtórzyć apel o tworzenie silnej struktury związkowej. Wyrażamy głębokie przekonanie, że tylko silny Niezależny Samorządny Związek Zawodowy, a nie mniejszościowy Sejm, jest w stanie zapewnić skuteczną obronę społeczeństwa.
Wrocław, 2 maja
„Z dnia na dzień” nr 11, z 5 maja 1989.
Są! Armatka, szpalery zomowców. Od razu w hełmach, z tarczami. Szczekaczka nawołuje, żeby przechodzić na Planty, niektórzy dają się na to nabrać. Naiwni! Salwa z działka wodnego już zmiata pierwszy szereg, idą w ruch pały… Nie ma nawet czasu, żeby pomyśleć. Wyrywamy do tyłu, ktoś schyla się po pierwszy kamień… Od strony Teatru Słowackiego ściągają rozbite grupki naszych. Podobno bardzo bili, ktoś opowiada tragi-komiczną scenę: zomowiec dogania dziewczynę, pałuje, dziewczyna pada, wtedy zomowiec pomaga jej wstać — i zostaje przez nią spoliczkowany.
Wracamy na Rynek, będziemy próbowali przejść koło Dominikanów. Próżne nadzieje — znów armatka, za nią „tarczownicy”. Ale my już nie uciekamy, lecą kamienie, ludzie ruszają do przodu. Zomowcy nie wytrzymują, zaczynają strzelać petardami [...]. A strzelają nisko, niebezpiecznie nisko. Ktoś krzyczy: „Uważać, celują w głowy!”, wybucha panika, tłum rzuca się do ucieczki, ale nie, za chwilę już staje, wraca.
Kraków, 18 maja
W ósmą rocznicę stanu wojennego rozległy się w południe syreny, a w wielu miastach odbyły się manifestacje, żądające ukarania winnych jego wprowadzenia. Niektórych ówczesnych prominentów dopuszczono jednak przed ekrany telewizyjne, by się tłumaczyli, co było przykrym zgrzytem, bo łobuzy nie nauczyły się niczego, wciąż gloryfikując decyzję sprzed ośmiu lat, tak zgubną przecież dla narodu i państwa. Istotnie, wielką plamą zostanie ta prezydentura sowieckiej marionetki, generała ZOMO-zy! Wcale się nie dziwię, że ludzie burzą się przeciw niemu i przeciw rządowi, co go toleruje!
Warszawa, 14 grudnia
Józefa Radzymińska, dziennik ze zbiorów Biblioteki Narodowej.