W pierwszy dzień Świąt, gdy wrócili więźniowie z kaplicy, pokroił nasz „starszy” parę jaj, podszedł do nas, aby się z nami podzielić i wymienić życzenia. Ucałował się z każdym z nas, my zaś oddaliśmy mu pocałunek zbratania. Tak obszedł całą celę. Później i my z kolei składaliśmy sobie życzenia, a następnie i pozostałym, zamieniając mocne uściski dłoni. Panowała dnia tego wesoła idylla, uświęcona z racji święta i przez zarząd więzienia, gdyż na obiad dostaliśmy peluszkę, stanowiącą nie lada przysmak po wstrętnej kapuście lub brukwi.
Ponieważ w święto część dozorców miała wychodne, już o piątej kazano nam się kłaść, aby tamci mieli wypoczynek. Nie lubiliśmy przeto świąt, gdyż takiego dnia ciszej bywało niż kiedy indziej w więzieniu i nie mogliśmy się spodziewać żadnej niespodzianki, ani widzeń czy listów. Sennie było i bardziej boleśnie odczuwaliśmy dręczącą monotonię.
Warszawa-Mokotów, 31 marca
Za kratami więzień i drutami obozów, t. 1, Warszawa 1927.
W samym Huszt oficerowie, którzy są stosunkowo gorzej traktowani niż żołnierze, mieszkać muszą po 9–11, a nawet i więcej w jednej izbie 4x4 metry kwadratowe przestrzeni. Oficerowie uwięzieni mogą jedynie na dwie godziny dziennie wychodzić na spacer po dziedzińcu.
Warszawa, 18 kwietnia
Katolicki Uniwersytet Lubelski, Papiery dotyczące Legionów Polskich 1916–1926, rps 564.
O 18.30 zostałam zatrzymana w swoim mieszkaniu i odprowadzona przez polskiego oficera i czterech żołnierzy z bagnetami na karabinach do pomieszczenia w koszarach, gdzie znajdowało się już około trzydziestu internowanych Czechów i Niemców. Pomieszczenie, w którym spędziliśmy noc, było pełne brudu, nieogrzane, sienniki były zabrudzone do tego stopnia, że większość z nas wolała przesiedzieć na ławkach. Zapaliliśmy trochę w piecu zebranymi przy nim śmieciami, by przetrzymać mroźną noc.
O trzeciej w nocy przyszło kilku uzbrojonych żołnierzy, którzy dowiedziawszy się, że jesteśmy internowanymi Czechami, w najgorszych przekleństwach straszyli nas szubienicą, najbardziej wulgarnymi słowami wymyślając czeskiemu narodowi. Drętwieliśmy ze strachu, by w swej nieograniczonej wściekłości nie przywiedli do skutku swojej groźby. [...]
Wypuszczono mnie jedynie pod warunkiem, że stanę w obronie rodziny oficera interweniującego w mojej sprawie, w razie wkroczenia czeskiego wojska.
Cieszyn, 25/26 stycznia
ZAO, f. Zemský Národní výbor pro Slezsko, kartón 12, i.č. 19/4 (tłum. Karolina Deling-Jóźwik).
Marszałek Śmigły jest ogarnięty pesymizmem. Rumuni utrudniają nam egzystencję i pracę bardziej, niż wymagałaby tego ścisła neutralność. Rozdzielają nas. Pan Prezydent Rzeczpospolitej ma być umieszczony koło Bacău, rząd w Slănic, a Pan Marszałek wywieziony będzie do Craiovej, obok granicy bułgarskiej. Urzędnicy będą rozrzuceni w terenie, wojsko internowane, sprzęt zabrany.
Lepiej byłoby ewakuować się na Węgry.
Rumunia, Czerniowce, 18 września
Eugeniusz Kwiatkowski, Dziennik. Lipiec 1939 – sierpień 1940, oprac. Marian Marek Drozdowski, Rzeszów 2003.
Zebrano nas wszystkich na dziedzińcu więziennym i z prowizorycznej trybuny oficer oznajmił nam o bezwarunkowej kapitulacji Niemiec i o zwycięstwie ZSRR nad światowym faszyzmem. Chełpił się przy tym niezwyciężalnością Armii Radzieckiej, wyższością ustroju socjalistycznego, nawiązał do Napoleona i zakończył zapewnieniem, że tam, gdzie stanie noga radziecka, nikt nie da rady jej stamtąd usunąć. Więźniowie spokojnie wysłuchali przemówienia, a kiedy oficer skończył mówić, podniósł się krzyk: „Do domu, do domu, puśćcie nas do naszych rodzin, jesteśmy niewinni!”. Oficer zaczął się uśmiechać i z podniesioną ręką, kiwając głową, oświadczył, że kierownictwo obozu nie ma zamiaru nikogo zwalniać z tego powodu. Następnie w ostrych słowach rozkazał więźniom rozejść się i sam zszedł z trybuny.
Obóz w Donbasie, Ukraina, 9 maja
Leonard Pommersbach, Archiwum Wschodnie (AW) w Ośrodku KARTA, II/859.
Urozmaiceniem monotonii dni więziennych były, już dość częste, odgłosy salw armatnich oraz błyski rakiet, widoczne przez górną część okna celi. [...]
Wieczorem 9 maja [...] byliśmy zaskoczeni dużą ilością salw i rakiet. Takich ilości dotąd nie widzieliśmy. Czyżby to już Berlin był zdobyty? Byliśmy ogromnie zaciekawieni i gdy tej nocy wezwano mnie na śledztwo, po podpisaniu protokołu zeznań, odważyłem się zapytać, co oznaczały te salwy. Poinformował mnie, że zdobyto Berlin i Niemcy skapitulowały. [...] Obaj byliśmy zadowoleni, że wojna wreszcie się skończyła i to pełnym pogromem Niemiec.
Więzienie na Łubiance, Moskwa, 9 maja
Józef Grzesiak, Archiwum Wschodnie (AW) w Ośrodku KARTA, II/606.
Nadszedł czerwiec 1947. Oficerowie z komendantury łagru pytającym o powrót do Polski odpowiadają stale: „Wasze prawitielstwo nie chocziet was priniat”. Cierpliwość internowanych wyczerpuje się. Ktoś pisze na ścianach baraków kredą, gdzie indziej krwią: „Nic tu nas lepszego nie czeka niż Katyń”, „Czeka nas Katyń”, „Koledzy, w imię BOŻE zaczynamy głodówkę”.
Od 29 czerwca 1947 cały obóz głoduje.
Diagilew, 29 czerwca
AK do Riaziania, „Karta” nr 6/1991.
O godzinie 21.0 wyszedłem z bramy kościoła. Przy samochodzie czekała jeszcze spora gromada ludzi. Ktoś zaczął krzyczeć, ktoś inny uspokajał – ostrzegając przed prowokacją. Ponieważ wiele już razy prosiłem wiernych, by nie wznosili okrzyków, oceniono to jako obawę przed prowokacją. […]
Wkrótce byliśmy na Miodowej. […] Poszedłem na górę i zaraz udałem się na spoczynek.
Bodaj w pół godziny później usłyszałem kroki skierowane do mego mieszkania. Przyszedł ksiądz Goździewicz. Melduje, że jacyś panowie przyszli z listem od ministra Bidy do biskupa Baraniaka i proszą o otwarcie bramy. Wyraziłem zdziwienie: „O tej porze? Zresztą – dodałem – proszę im powiedzieć, że wszelkie listy od ministra Bidy są przekazywane do sekretarza Episkopatu, biskupa Choromańskiego. Dziwi mnie ta wizyta, bo minister Bida dobrze wie, do kogo należy kierować listy”. Tknięty przeczuciem, wstałem i ubrałem się.
Istotnie, w bramie stało kilka osób i mocno szturmowało klamkę. Wrócił ksiądz Goździewicz […].
Już dobrze wiedziałem, kto nas odwiedza. Zszedłem na dół i kazałem otworzyć bramę. Właśnie w tej chwili wszedł biskup Baraniak, prowadzony z ogrodu przez grupę ludzi, którzy tłumnie weszli do Sali Papieży. „Ci panowie – mówi biskup – chcieli strzelać”. „Szkoda – odpowiedziałem – wiedzielibyśmy, że to napad, a tak to nie wiemy, co sądzić o tym nocnym najściu”. Jeden z panów wyjaśnia, że przychodzą w sprawie urzędowej i że dziwią się, iż nikt bramy nie otwiera. Odpowiadam: „Godziny urzędowe u nas są za dnia, a wtedy i bramy, i drzwi są otwarte. Teraz nikt u nas nie urzęduje”. „Ale państwo ma prawo – odpowiada ów pan – zwrócić się do obywateli, kiedy chce”. Wyjaśniam, że i państwo ma obowiązek być przyzwoite wobec obywateli, zwłaszcza wobec takich, o których wiadomo, że są zawsze dostępni.
[…]
Wreszcie wszystko się wyjaśniło. Jeden z panów zdjął palto, wyjął z teki list i otworzywszy – podał papier, zawierający decyzję Rządu z dnia wczorajszego. Mocą tej decyzji mam natychmiast być usunięty z miasta. Nie wolno mi będzie sprawować żadnych czynności związanych z zajmowanymi dotąd stanowiskami. Prosił, bym to przyjął do wiadomości i podpisał. Oświadczyłem, że do wiadomości tego przyjąć nie mogę, gdyż w decyzji nie widzę podstaw prawnych; nie mogę też poddać się decyzji z uwagi na sposób załatwiania sprawy. […] Decyzji tej nie mogę się poddać i dobrowolnie domu tego nie opuszczę. […]
Udałem się na górę, ze mną kilku panów. Dom był pełen ludzi i na dole, i przed kaplicą. W prywatnym mieszkaniu polecono mi zabrać to, co mi jest potrzebne. Oświadczyłem, że nic zabierać nie mam zamiaru. […] Panowie zaczynają się denerwować. Jeden z nich zabiera walizy i udaje się do sypialni.
Przyprowadzono biskupa Baraniaka. […] Składam księdzu biskupowi oświadczenie, że to, czego jest świadkiem, uważam za gwałt. Proszę, by nikt nie podejmował mojej obrony. W razie procesu, nie chcę adwokatów. Bronić się będę sam. […] Raz jeszcze protestuję przeciwko gwałtowi, niczego nie zabieram, mam brewiarz i różaniec. […] wyszedłem do samochodu. Wsiadło kilku panów. Nie wiem dokładnie, która mogła być godzina, gdy opuszczaliśmy bramę ulicy Miodowej. W każdym razie – na pewno po godzinie 24.00
Warszawa, 25 września
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Paryż 1982.
Przyjechaliśmy do Rywałdu. Było to miejsce mojego przeznaczenia. Wjechaliśmy w puste podwórze gospodarcze klasztoru Ojców Kapucynów. Dość długo czekałem w wozie, zanim „pan w ceracie” zaprosił mnie do wnętrza brzydkiego budynku. Wprowadzono mnie do pokoju na pierwszym piętrze. Oświadczono mi, że to jest miejsce mego pobytu, że nie należy wyglądać oknem. Nadto dowiedziałem się, że za kilka dni będzie przeprowadzona ze mną rozmowa na temat mej obecnej sytuacji. Mój konwojent usłyszał […] dokładnie sprecyzowane moje stanowisko wobec faktu dokonanego.
[…] Protestuję przeciwko uniemożliwieniu mi sprawowania rządów nad diecezjami gnieźnieńską i warszawską. Protestuję przeciwko pogwałceniu jurysdykcji Stolicy świętej, którą wykonywałem na mocy uprawnień specjalnych. Oświadczam, że czyn dokonany przez Rząd jest bardzo szkodliwy dla Rządu, gdyż spowoduje ataki radia i prasy zagranicznej. Protestuję przeciwko zakazowi spoglądania przez okno.
Rozejrzałem się po swoim pokoju, który nosi ślady niedawnego zamieszkania przez któregoś z Ojców Kapucynów.
Zostałem sam. Na ścianie, nad łóżkiem, wisi obraz z podpisem: „Matko Boża Rywałdzka, pociesz strapionych”. To był pierwszy głos przyjazny, który wywołał wielką radość.
Rywałd, k. Lidzbarka, 26 września
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Paryż 1982.
Dostaję posiłek, odmawiam brewiarz, porządkuję pokój. Pokój, do którego byłem wprowadzony, robi wrażenie mieszkania świeżo i pospiesznie opuszczonego. Łóżko nie jest zasłane, pozostawione osobiste rzeczy przez zakonnika, który tu mieszkał. […] Wszystkie meble są w stanie ruiny: biurko „trzyma się ściany”, podobnie szafka nocna, miednica z niewylaną wodą, w szafie osobista bielizna i ubranie. Na podłodze sterta książek przykrytych papierem. Podłga brudna, po kątach pełno „kotów”. Wygląd typowej celi zakonnej, gdzie gospodarzy człowiek zajęty ważniejszymi sprawami. Z pokoju wychodzą dwa okna na podwórze gospodarcze, na którym kręcą się kury, kaczki i indyki. Obora na pół uchylona, z krowami. Zresztą pusto, nie ma żywej duszy. Na korytarzu kręcą się młodzi ludzie w ubraniach cywilnych.
Rywałd, k. Lidzbarka, 26 września
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Paryż 1982.
Zgłosił się „pan w ceracie”, wysoki, przystojny mężczyzna, młody jeszcze, o twarzy bez wyrazu. Wykładam mu raz jeszcze moje stanowisko wobec dokonanego na mnie gwałtu. Zdumienie może budzić w ludziach, przyzwyczajonych do praworządności, jak można na podstawie jednostronnej uchwały, dokonanej zaocznie, decydować o losach obywatela, wbrew Konstytucji i „Porozumienia”. W decyzji swej Rząd nie zadał sobie nawet elementarnego trudu, który jest nakazem prymitywnej sprawiedliwości: audiatur et altera pars. Skoro istniały zarzuty, czyż nie prostszą rzeczą było dać mi możność je poznać? Może to uchroniłoby od posunięć, które będą kosztowały Polskę wiele ataków ze strony całego świata cywilizowanego.
„Pan osłaniał bibułkami szyby moich okien, żeby kto nie dostrzegł Prymasa Polski. Tych okien nikt nie zdoła przed światem ukryć, i tak wszyscy będą wiedzieli, gdzie mnie więzicie”. – „Przesada” − wygłosił mój rozmówca. „Nie przesada, tylko stwierdzenie rzeczywistości, której wy nie znacie, bo zamykacie na nią oczy. Pozycja Prymasa Polski więcej znaczy w świecie, aniżeli każdego innego hierarchy na Wschodzie Europy; i na to rady nie ma. Świat interesuje się losami każdego kardynała – i na to również rady nie ma. Kto zna choć odrobinę Europy, wie, że to nie są pojęcia martwe. Trzeba wielkiego zaślepienia, by strzelać do obywatela z ciężkich dział, zamiast użyć ludzkiej mowy. Nadal oczekuję w sprawie gwałtu mi zadanego wyjaśnień”. - Mój rozmówca obiecuje, że w ciągu najbliższych czterech dni otrzymam wyjaśnienie sytuacji, gdyż zgłoszą się do mnie przedstawiciele Rządu, którzy będą chcieli przeprowadzić ze mną rozmowę. Wyrażam na nią gotowość.
Rywałd, k. Lidzbarka, 28 września
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Paryż 1982.
Rozpoczynam więc życie więźnia. Słowa tego używać nie można, gdyż otoczenia moje protestuje: to nie jest więzienie. Pomimo to czuwa nade mną blisko 20 ludzi „w cywilu”. Nie opuszczają korytarza i w dzień, i w nocy; skrzypiące kroki słyszę cały dzień. Brak nam światła. Jeden z młodych ludzi usadza się na noc na koślawym krzesełku pod drzwiami i tu, przy kopcącej lampce albo przy świecach ołtarzowych czyta książki. Na podwórzu gospodarczym stale przebywa kilku młodych ludzi, którzy nie spuszczają oczu z moich okien. Zresztą, są grzeczni i trzymają się na odległość.
Upominam się o możność odprawiania Mszy świętej. Dowiaduję się, że do kościoła nie będę mógł chodzić. Wobec tego proszę o przybory do Mszy świętej, którą chcę odprawiać w celi.
Rywałd, k. Lidzbarka, 28 września
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Paryż 1982.
Po wyjątkowo wczesnej wieczerzy zasiadłem do lektury książki ojca Bernarda KB. o świętym Józefie. Ze skupienia wyrwało mnie niezwykłe o tym czasie stukanie do drzwi. Nie czekając na zaproszenie, wszedł „pan w ceracie”, z kapeluszem w ręku. „Pojedziemy dalej” – zwrócił się do mnie. Nie byłem zbytnio zaskoczony. „Ile mam czasu na zebranie rzeczy?” – „Pół godziny, my pomożemy, są walizki”. – „Dziękuję, poradzę sobie sam”. – Mój „gość” zaprosił drugiego i przystąpili do zbierania moich rzeczy. Pytam, jak daleka czeka mnie droga. Z wahaniem odpowiada: „Około 100 kilometrów”. […]
Po ciemnych schodach idziemy na dół, pierwszy raz od 2 tygodni. Wokół nie ma żywej duszy. Nawet żołnierzy, którzy zazwyczaj wśród nocy czynili tyle hałasu na korytarzach, ani śladu.
Zajmuję miejsce w aucie wraz z „panem w ceracie”. Stoi kilka innych wozów w dyskretnej odległości. Ruszamy. W imię Boże! Czuję się tak bardzo „rzeczą”, że nie pytam o nic. […]
[…] Jedziemy wyraźnie na Jabłonowo Pomorskie.
Bardzo starannie czuwano nad tym, bym nikogo nie widział. Po drodze mijamy Ostródę; dłuższy czas stoimy przed gmachem województwa w Olsztynie. Jest późno – wraca mnóstwo ludzi z nieznanych mi dróg. Wreszcie ruszamy dalej; mijamy Dobre Miasto i Lidzbark. Znowu zbłądziliśmy w ciemnościach; stoimy na drodze, zbliża się jakiś wóz, który zatrzymano z daleka i zawrócono. Nadchodzi jakiś mężczyzna, którego zawrócono. Po kilku minutach jazdy zajeżdżamy przed jasno oświetloną bramę; świeci się wiele lamp. Brama jest obita świeżymi deskami. Jakiś niedostrzegalny duch otwiera bramę od środka. Wjeżdżamy w podwórze, które w ciemnościach robi na mnie wrażenie więzienne. […]
Wprowadzono mnie na pierwsze piętro, na szeroki korytarz, oświetlony na biało; wszędzie znać świeżą farbę. Jestem w obszernym pokoju. […] Jakiś wysoki drab w czapie na głowie przedstawia mi się jako kierownik domu. Wyjaśnia, że komendanta chwilowo nie ma, ale niedługo nadjedzie. Jakoż wkrótce nadchodzi tęgi jegomość czyniący wrażenie maitre d’hotel. Nie przedstawiwszy się oświadcza mi, że jest to nowe miejsce mego pobytu; w tym domu mam do rozporządzenia dwa pokoje, kaplicę, korytarz i ogród. Obok mieszka ksiądz, który jest kapelanem, i siostra zakonna. Obecnie śpią, ale rano się przedstawią. Nie dowiedziałem się, jak się nazywa miejscowość, do której mnie przywieziono. Natomiast poinformowano mnie, że koszta pobytu w tym domu pokrywa państwo.
Stoczek, k. Lidzbarka Warmińskiego, 12 października
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Paryż 1982.
Najdroższy mój Ojcze! Skoro tylko otrzymałem wiadomość, że mogę wysłać list do Ciebie, najdroższy mój Ojcze, wypełniam to, co serce pilno mi nakazuje. […]
Pragnę Cię zapewnić, Drogi Ojcze, z tą prawdą wewnętrzną, jaką zawsze we mnie widziałeś, że w obecnych warunkach swojego życia jestem w pełni spokojny i ufny. Nie mogę dziś Kościołowi i Ojczyźnie służyć pracą kapłaństwa w świątyniach, ale mogę im służyć modlitwą. I to czynię niemal przez cały dzień. Mam radość odprawiania co dzień Mszy świętej w kaplicy domowej, korzystam z towarzystwa jednego z kapłanów, który pełni obowiązki „kapelana” [ks. Stanisław Skorodecki] i siostry zakonnej [Maria Leonia Graczyk], która opiekuje się naszymi potrzebami domowymi. Czas wypełniam lekturą, modlitwą i spacerem w rozległym parku.
Stoczek, k. Lidzbarka Warmińskiego, 17 października
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Paryż 1982.
Nasze otoczenie ustala tryb nadzoru nad nami. Stanowią swój świat, żyjący obok, z zainteresowaniem wyraźnie skierowanym na nas. Przy szklanych drzwiach, wychodzących na korytarz, za matową szybką stoi niewielki stół, na nim lampa z zielonym kloszem; przy lampie człowiek nad książką. Każde poruszenie drzwi odrywa jego uwagę od lektury. I tak jest okrągłą dobę. Zmieniają się tylko ludzie, ale „praca przy kasie” ma ten sam wymiar i wartość. Nie widać wprawdzie wśród naszych dozorców typów o wyrazie „intelektualistów”, ale książka jest jedynym środkiem opanowania nudy.
Na dole, przy drzwiach, czuwa drugi pan z książką; dystrakcją dla niego są kołatania do drzwi podwórzowych, które ma obowiązek otwierać. I tam służba trwa okrągłą dobę. Co robią inni ludzie, których kręci się po domu wielu, na razie trudno ustalić. Dom jest oświetlony całą noc; niekiedy światła palą się i w dzień. Podobnie jest w podwórzu i od drogi. Wokół parkanów czuwają straże wojskowe, słychać ich niecierpliwe tupanie zewsząd, w ciągu nocy. Drugie piętro jest stale oświetlone; nawet w nocy pokoje emitują światło na ogród przez okna. Zresztą panuje cisza.
Stoczek, k. Lidzbarka Warmińskiego, 20 października
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Paryż 1982.
Kilkakrotnie w ciągu ostatnich dwóch tygodni pytałem o odpowiedź na sprawy przeze mnie wniesione. Zawsze otrzymywałem tę samą odpowiedź, że „przełożeni dotychczas nie zajęli stanowiska”. Zrozumiałem, że odpowiedzi nie chcą dać, a ja mam uważać się za człowieka bez praw przysługujących zwykłym więźniom. Słowem – bez wyroku sądowego zostałem skazany na śmierć cywilną i sprowadzony do poziomu „liszeńca”. Z takim stanowiskiem, wydaje mi się, nie powinienem się tak łatwo pogodzić i muszę czynić wszystko, by doszło do wymiany poglądów. Prosiłem pana komendanta, by o tym stanowisku powiadomił przełożonych. Oświadczył, że to uczyni.
Stoczek, k. Lidzbarka Warmińskiego, 14 listopada
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Paryż 1982.
Stoczek, k. Lidzbarka Warmińskiego. Rewizja paczki świątecznej dla więzionego kardynała Wyszyńskiego
Wręczono mi dzisiaj paczkę, wysłaną z domu na święta Bożego Narodzenia. Wszystkie drobiazgi były rozpakowane i starannie przejrzane; ciasto i inne spożywcze materiały były też badane, gdyż noszą na sobie ślady wygniecenia i łamania. Wyjęte z pudełek słodycze bardzo niedbale były ułożone, pokruszone i zgniecione. Zapytałem o list. Komendant odpowiedział, że „widocznie listu nie było, skoro nie został doręczony”. Wyraziłem wątpliwość: „Rodzina moja wie, że bardziej mi zależy na listach od Ojca i wiadomości o tym, co się dzieje w domu, niż na żywności”. Komendant ponowił swoje „widocznie”; mówił to jednak niepewnym głosem, starając się uniknąć dyskusji. Dotychczas nie otrzymałem odpowiedzi na swój list z 31 października br. Na pewno list nie został Ojcu doręczony.
Stoczek, k. Lidzbarka Warmińskiego, 17 grudnia
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Paryż 1982.
Ostatni dzień roku nakazuje mi uczynić choćby krótki rachunek sumienia z przewodniej cnoty – miłości. Pragnę być jasny. Mam głębokie poczucie wyrządzonej mi przez Rząd krzywdy. Szczególnie czuję się pokrzywdzony przez pana Mazura, który znał moje szczere wysiłki nad stworzeniem atmosfery spokoju w układaniu stosunku Kościoła i Rządu. Nie mam żalu do prezydenta Bieruta, chociaż uważam, że nie wypełnił swego obowiązku obrony obywatela, wbrew prawu pozbawionego wolności. – Pomimo to nie czuję uczuć nieprzyjemnych do nikogo z tych ludzi. Nie umiałbym zrobić im najmniejszej nawet przykrości. Wydaje mi się, że jestem w pełnej prawdzie, że nadal jestem w miłości, że jestem chrześcijaninem i dzieckiem mojego Kościoła, który nauczył mnie miłować ludzi, i nawet tych, którzy chcą uważać mnie za swego nieprzyjaciela, zamieniać w uczuciach na braci.
Stoczek, k. Lidzbarka Warmińskiego, 31 grudnia
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Paryż 1982.
Pan komendant zgłosił się ze zwykłymi zapytaniami: o zdrowie i potrzeby. Odpowiedziałem, że zdrowie nie wykazuje większych zmian na lepsze. „Może w takim razie ponowną komisję lekarską?” – Wyrażam obawę, że niewiele to da, gdy będzie w takich warunkach jak poprzednio. Byłem zaskoczony składem tej komisji, chociaż mówiliśmy o moim lekarzu. W dodatku pana komendanta nie było i nie mogłem pytać, dlaczego tak się stało. Jeżeli miałaby być nowa komisja, to jeden z moich lekarzy musiałby brać w niej udział. Pan komendant tłumaczy, że to nie była złośliwość, „tylko nie wszystko dało się ułożyć”. […]
„Ja mam jeszcze do księdza list”. Wręcza mi list od Ojca. Jest to list z 14 czerwca br. jako odpowiedź na list z 29 kwietnia. Rzucam okiem na ten list. W związku z tym listem pan komendant zgłasza życzenie Rządu, by listy wyraźnie pisały o stanie zdrowia, gdyż ostatni list narobił wiele niepokoju i interwencji u Rządu. Odczytuję urywek ze swego listu o stanie zdrowia, wyjaśniając, że nie mogłem napisać nic szczegółowego dla braku komisji lekarskiej, na którą czekałem. Gdyby w komisji był mój lekarz, byłoby to teraz i dla panów wygodniejsze. Druga prośba Rządu, by w listach nie było „materiału duszpasterskiego”, gdy to też robi trudności, które mogą doprowadzić do zakazu pisania listów. Odpowiadam, że jest to mój zwykły sposób pisania do Ojca z zakresu spraw religijnych. Ponieważ wyczułem z listu Ojca, że jest w stanie duchownego niepokoju o mnie, więc chciałem mu dodać nieco otuchy. Zresztą, te rzeczy, o których pisałem do Ojca, nie mogą być niebezpieczne dla Państwa.
Stoczek, k. Lidzbarka Warmińskiego, 24 czerwca
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Paryż 1982.
Zgłosił się pan komendant, po miesiącu nieobecności. Pytał o sprawy; powiedziałem, że nowych nie ma, prócz wiszącej sprawy listu do pana prezesa Rządu. Zastępca nie mógł przyjąć, gdyż uważał, że list był źle zaadresowany. […] Zwracam uwagę na to, że w liście są poruszone takie sprawy, które są znane tylko panu prezydentowi Bierutowi i dla mnie jest kwestią sumienia, czy może je czytać znacznie szersze grono. Pan komendant uważa, że może list przyjąć i wziął go ze sobą, chociaż był zaadresowany do Prezydium Rządu. Tak więc sprawa, która ciągnęła sią od początku października ub. roku, dziś uczyniła krok naprzód. Chociaż nie oczekuję z tego obrotu rzeczy nic pomyślnego dla siebie, to jednak sumienie moje znacznie się uspokoiło, gdy mogłem powiedzieć Rządowi to, czego wymaga prawda i dobro Kościoła. Gdybym milczał, zawsze mógłbym spotkać się z zarzutem, że niedostatecznie broniłem prawdy, a może przez to narażałem Kościół.
W tej potrzebie „mówienia” jest niewątpliwie i odbicie przekonania, że powiedziana prawda musi mieć swoje znaczenie. Nie zawsze bierzemy tu pod uwagę, że mentalność drugiej strony jest tak radykalnie odmienna; jeśli chcą znać prawdę, to nie zawsze dlatego, by iść za nią, tylko by „przeciwnika do końca rozpracować”.
Stoczek, k. Lidzbarka Warmińskiego, 1 sierpnia
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Paryż 1982.
Śniadanie, ostatni spacer po ogrodzie, po oddaniu naszych rzeczy, które o godzinie 10.00 odwieziono na samolot. O godzinie 12. 15 wyruszyliśmy w kierunku na Bartoszyce, Kętrzyn. Samolot stał pod Kętrzynem, na polu przyległym do lasów, w których mieściła się kwatera Hitlera. Samolot startował o godzinie 13.00; stały kierunek lotu – południowo-zachodni. Lecieliśmy w nieznane. Rozpoznaliśmy Jeziora mazurskie, przelot przez Wisłę. Później wznieśliśmy się ponad pułap chmur i już nic nie widzieliśmy, aż Odrę. O godzinie 15.00 lądowaliśmy na polach, w pobliżu miasta, którego nie mogłem rozpoznać. Wiedziałem, że jesteśmy gdzieś na Opolszczyźnie. Później okazało się, że lądowaliśmy koło Nysy, skąd przez Głuchołazy dojechaliśmy samochodami do Prudnika Śląskiego. Trzeba było jednak czekać w samolocie do godziny 18.00. Dopiero w ciemnościach wyszliśmy z samolotu i zajęliśmy miejsca w samochodach. Droga trwała około trzech kwadransów. Zatrzymaliśmy się przy domu, położonym w lesie, który był przeznaczony na nowe miejsce pobytu. Był to klasztor Franciszkanów pod Prudnikiem, zamieniony na nowy „obóz izolacyjny”.
Stoczek, k. Lidzbarka Warmińskiego–Prudnik, woj. Opolskie, 6 października
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Paryż 1982.
Zawiadamiam, że Rząd Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej zezwolił Księdzu Arcybiskupowi Stefanowi Wyszyńskiemu na zmianę znaczonego dotychczas miejsca pobytu i na zamieszkanie w klasztorze Sióstr Nazaretanek w Komańczy, powiat Sanok, bez prawa opuszczenia nowego miejsca pobytu.
W razie jakichkolwiek prób wykorzystywania możliwości stykania się dla akcji antypaństwowej, w stosunku do winnych wyciągnięte będą konsekwencje.
Zawarty w uchwale nr 700 Prezydium Rządu z dnia 24 września 1953 zakaz wykonywania funkcji, wynikających z piastowanych poprzednio stanowisk kościelnych oraz zakaz jakichkolwiek wystąpień publicznych, pozostaje w mocy.
Warszawa, 27 października
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Paryż 1982.
29 października 1955, około godziny 8.00 rano, przyjechali do Komańczy przedstawiciele KC z Warszawy i oznajmili, że tego samego dnia, za parę godzin, zostanie przywieziony do nas Ksiądz Prymas. Stwierdzili, że ostatnie miejsce jego pobytu nie sprzyja zdrowiu. Władze państwowe, na prośbę Episkopatu o uwolnienie Księdza Prymasa, podjęły decyzję, że odtąd nasz dom będzie miejscem dalszego internowania.
Na taką możliwość byłyśmy zupełnie nieprzygotowane. Z niedowierzaniem przyjęłyśmy wiadomość, że dom ma być natychmiast opróżniony z gości — dotychczas miał charakter domu wypoczynkowego — że nikogo z osób świeckich nie można już przyjmować, i jeśli ktoś jest obecny, musi wyjechać. [...]
Zdawało się już, że wiadomość była nieprawdziwa. Oczekujące siostry porozchodziły się po domu, gdy nagle o godzinie 15.30 zelektryzowało nas gwałtowne dzwonienie do furty. „Dostojnik jest!” — krzyknął szofer. Za chwilę ukazał się Ksiądz Prymas. Był w otoczeniu eskortujących ludzi. Utrudzony dziewięciogodzinną jazdą z Prudnika Śląskiego, bardzo blady i bardzo wyniszczony, czekał cierpliwie na pojawienie się sióstr. Nadeszła siostra przełożona i inne. Z największym wzruszeniem i czcią witały tego niezłomnego człowieka, który miał być odtąd jednym z domowników. [...]
Matka przełożona zaprowadziła Księdza Prymasa do przygotowanego pokoju. Było to ubogie pomieszczenie, chociaż największe z tych, jakimi dysponował dom. Od czasu II wojny światowej nie było w domu światła elektrycznego, nie było dostatecznej ilości węgla na ogrzewanie ani odpowiednich mebli, ani nowszych pozycji książkowych. Nie było radia i telefonu. Nie miała też Komańcza, jako miejscowość, ośrodka zdrowia, apteki ani pomocy lekarskiej — oprócz naszej siostry infirmerki [pielęgniarki] i zakonnej apteczki domowej. Postanowiłyśmy jednak służyć tym, co będzie w naszej mocy. Bardzo szybko okazało się, jak niewymagający jest Ksiądz Prymas i jak wewnętrznie wolny od wszelkich zbędnych potrzeb osobistych.
Komańcza, 29 października
Uwięziony Pasterz. Wspomnienia z pobytu Ks. Kard. Stefana Wyszyńskiego w Klasztorze Sióstr Nazaretanek w Komańczy w latach 1955–1956 wygłoszone przez Siostrę Stanisławę Niemeczek dnia 28 IX 1981 r. w kościele Zbawiciela w Warszawie, podczas Nowenny Modłów o Beatyfikację Kardynała, [Kraków 1981].
29 października 1955. [...] Jestem więc ostatecznie „w klasztorze”, o którym od dwóch lat głosiły komunikaty rządowe. Tym razem klasztor jest „z prawdziwego zdarzenia”. Obszerny dom, prowadzący normalne życie klasztorne, z prawdziwymi siostrami zakonnymi, które nie są więźniarkami, i z własnym, zakonnym trybem życia. [...]
O godzinie 17.00 „nieznany” wszedł do mego pokoju i oświadczył mi: „Od tej chwili nasza opieka nad Księdzem Arcybiskupem się kończy i przechodzi do Episkopatu Polski”. [...] Prosiłem o wyjaśnienie, co mam rozumieć przez „miejscowość Komańcza”, by wiedzieć, jaką mam swobodę ruchu. Zrozumiałem z wahań w odpowiedzi, że mogę odbywać spacery na wszystkie strony, po lasach i górach, natomiast nie mogę wsiąść w auto i wyjechać. [...]
Od tej chwili poczułem się wolny od policyjnej izolacji. Jaką formę przybierze ona dalej, przyszłość pokaże. [...]
Komańcza, 29 października
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Warszawa–Ząbki 2001.
Najdroższy mój Ojcze!
Już zapewne do tej chwili jest Ci wiadomo, że Władze państwowe uwolniły mnie od izolacji policyjnej w więzieniu i umieściły w domu Sióstr Nazaretanek w Komańczy. Nie wolno mi opuszczać tej miejscowości ani też wykonywać jakichkolwiek funkcji, związanych z moimi obowiązkami pasterskimi. Tak więc warunki bytowania osobiste nieco się poprawiły, chociaż to, co jest dla mnie ważniejsze, jest nadal wielkim doświadczeniem. Nie mogłem Ci pisać tego, co mi serce wypełniało: nie wiem, czy to, co Ci pisałem, Ojcze, dotarło do Ciebie w tym sensie, w jakim było wyrażone. Pragnę jednak, byś wiedział, że całym moim wysiłkiem było, by godnie reprezentować Kościół, nawet w więzieniu, i by spełnić to zadanie, które Bóg nakłada na człowieka w każdym miejscu. […] Byłem zdania, że więzienie moje musi mieć charakter wyznania prawdy i dziękczynienia. Pierwsze mogło pogarszać moją sytuację, ale było konieczne. A drugie było już tylko samą radością, na ile człowiek ułomny zdolny jest chwalić Boga stosownie. Byłem i jestem przekonany, że moje doświadczenie jest niezbędne dla dobra Kościoła i dla Jego chwały; chociaż musiałem milczeć, to w mocy Bożej leżało mówić za mnie.
Komańcza, uroczystość Chrystusa Króla, 30 października
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Paryż 1982.
Bóg położył kres życiu człowieka i głowy Państwa, który miał odwagę pierwszy i jedyny z dotychczasowych władców Polski zorganizować walkę polityczną i państwową z Kościołem. [...] Bolesław Bierut umarł obciążony ekskomuniką kościelną. Nie dlatego, że był komunistą, ale dlatego, że współdziałał w gwałcie, dokonywanym na osobie kardynała [...].
Tyle razy w ciągu swego więzienia modliłem się za Bolesława Bieruta. Może ta modlitwa nas związała tak, że przyszedł po pomoc. Oglądałem się za nim we śnie — i nie zapomnę o pomocy modlitwy. Może wszyscy o nim zapomną rychło, może się go wkrótce wyrzekną, jak dziś wyrzekają się Stalina — ale ja tego nie uczynię. Tego wymaga ode mnie moje chrześcijaństwo. [...]
Komańcza, 13 marca
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Warszawa–Ząbki 2001.
2 maja 1956. Otrzymałem list od biskupa Choromańskiego, który donosi mi, że wystąpił do Marszałka Sejmu, za sugestią Komisji Głównej Episkopatu i biskupa Klepacza, o zwolnienie mnie z więzienia. List, bardzo niefortunnie zredagowany, skierowany został do Marszałka Sejmu, a odpisy posłano Przewodniczącemu Rady Państwa, Prezydium Partii i Rządu. Marszałek przekazał list Biskupa do Prokuratora Generalnego. Biskup czyni komentarz, że zapewne dlatego list poszedł tą drogą, iż Prokurator czuwa nad praworządnością, która w moim wypadku była poważnie pogwałcona decyzją Prezydium Rady Ministrów. Biskup czyni nadzieję, że odpowiedź Prokuratora będzie pomyślna.
Komańcza, 2 maja
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Warszawa–Ząbki 2001.
Kończył się kwiecień, rozpoczynał się maj, a Śluby Narodu były nie napisane. Kilkakrotnie Ojca o to zagadywałam, a nieraz wprost błagałam: Jasna Góra czeka. Ojciec powtarzał swoje, że gdyby był na wolności, Śluby by napisał, a skoro jest w więzieniu — powinien milczeć. Wydawało Mu się, że nie ma woli Bożej w tym, aby napisał tekst Ślubów. [...]
15 maja weszłam do pokoju Ojca i, jak gdyby to chodziło o jakiś drobiazg, powiedziałam: „Ojcze! Przecież święty Paweł pisał listy z więzienia, kraty mu nie przeszkadzały w tym, aby prowadzić swoje gminy chrześcijańskie. On nimi kierował poprzez kraty”. Ku mojemu zdumieniu, Ojciec spojrzał na mnie z niezwykłym blaskiem w oczach, jakby go coś olśniło: „Tak, masz rację, święty Paweł pisał listy apostolskie z więzienia”. [...] 16 maja, w dniu świętego Andrzeja Boboli, rano przed mszą świętą, Ojciec wszedł do kaplicy i zamiast udać się od razu do zakrystii, podszedł do mojego klęcznika i położył przede mną kilkustronicowy rękopis, spięty spinaczem. Nie wiedziałam, co to jest, spojrzałam pytająco w Ojca twarz. Była jasna, promienna, wyzwolona. Uśmiechnął się z radością, przewidując, co się za chwilę stanie. Spojrzałam na tekst: „Jasnogórskie Śluby Narodu Polskiego”.
Komańcza, 16 maja
Maria Okońska, Z misją do Komańczy, Warszawa 2006.
Gdy oglądam się wokół, Ojcze Narodów, widzę, że każdemu przygotowałeś odrobinę odpocznienia po tej strasznej wojnie. Nawet synom „krwawego narodu”, nawet tym, co wylali krew naszą obficie w tylu obozach, zgotowałeś miejsce, gdzie mogą być u siebie i czuć się bezpiecznie. Tylko mojemu Narodowi nie dałeś dotąd ani chwili oddechu. Dusimy się od nadmiaru męki, udręczenia i gwałtu. Odeszli wprawdzie jedni pożeracze ludzi, ale ci, co zapełnili obozy i więzienia własnymi braćmi, jakże są stokroć okrutniejsi! Teraz jest wprawdzie amnestia, wychodzą setki, tysiące ludzi z więzień i różnych obozów. Ale udręka nie ustaje […]. Daj odetchnąć, byśmy sobie zdołali przypomnieć, jak wygląda życie dzieci Bożych, ludzi wolnych. Uczyniłeś narody wolnymi, dałeś im pragnienie i potrzebę wolności, wszczepiłeś w duszę takie siły, które mogą się rozwinąć ku chwale Twojej tylko wśród wolności. Nie pozwól, by zniszczało w nas tyle darów człowieczeństwa, byśmy żyli nieustannie jak bydlęta. Przecież stworzyłeś człowieka na obraz i podobieństwo swoje. Ojcze wolności, któryś wolnością swoją przez Chrystusa obdarzył ludy. Niechby i dla mojego Narodu coś z tych darów Twoich pozostało. Dziś dajesz wolność nawet dzieciom Twoim w Dahomeyu. Wspomnij na Polskę.
Komańcza, 7 czerwca
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Paryż 1982.
„W” opowiadał, że słucha dziennika przez radio i całą uwagę skupił na rewolucji w Poznaniu. Targońska zapytuje, jakie wiadomości ciekawe. „W” opowiadał jej, że delegacja robotników przyjechała do Warszawy, do rządu, aby podwyższono płace. Rewolucja była również w poszczególnych fabrykach z żądaniem podwyższenia płacy. Rozruchy podobno zorganizowała zagranica, zaopatrując robotników w broń. „T”: „To teraz będą masowe aresztowania”. „W” odpowiedział, że [premier] Cyrankiewicz wyjechał wczoraj do Poznania i powiedział, że „Trzeba rękę przeciąć” (zła słyszalność). „W” zaznaczył, że Cyrankiewicz wyraził się nieudolnie. Dalej mówił, że napadnięto na dom partii i na UB. UB zaczęło się bronić. Dużo jest zabitych i rannych wojskowych. „T”: „Biedni ci wojskowi”. „W”: „Rozruchy również były na Śląsku, tam gdzie pojechał Ochab. Zagranica przypuszczalnie szeroko mówi na ten temat, ale Polska usiłuje wyjaśnić, że kraje imperialistyczne, widząc duży rozwój gospodarczy, zazdrościły i wywołały powstanie robotników”. Targońska zapytuje, dlaczego powstanie zostało wywołane akurat w Poznaniu. „W” tłumaczy, że tam odbywały się targi. [...] Wspomina, że niepotrzebnie Stalina tak krytykowali.
30 czerwca
Stenogram podsłuchu rozmowy w Komańczy z 30 czerwca 1956, AIPN, sygn. 01283/107.
W myśl polecenia Kierownictwa Wydziału z dnia 2 lipca 1956, udałem się do Komańczy na obiekt o kryptonimie „Wrona”. [...] Przez okres swego pobytu na obiekcie [...] sprawdziłem słyszalność instalacji w pokoju nr 16 zajmowanym przez N. Słyszalność jest dobra, aparatura odbiorcza, wzmacniak „S.I” pracują należycie. [...] W pokoju nr 12 zajmowanym przez H. odszukałem właściwe kable należące do pokoju zajmowanego przez figuranta. Sprawdziłem słyszalność i podłączyłem specjalne końcówki do prowadzenia eksploatacji bez zdejmowania listwy. Końcówki te są ukryte w szparze między deskami podłogi, zamaskowane kurzem. Słyszalność jest dobra. Wzmacniak „S.I” zamontowany w torbie nie jest doskonały dla prowadzenia eksploatacji na tym obiekcie. [...] W pokoju N. podłączyłem specjalne końcówki celem prowadzenia eksploatacji nie zdejmując listwy, pouczając o sposobie ich maskowania. Przekazałem tow. N. cztery komplety baterii do zasilania, instruując o ich wymianie.
18 lipca
Notatka służbowa dotycząca podsłuchu pokojowego w obiekcie o kryptonimie „Wrona”, referent Sekcji I Wydziału II ppor. Karacz, Warszawa, 18 lipca 1956. AIPN, 01283/107.
W rocznicę Powstania Warszawskiego. – Miłość nie wie, co to niewola. Zawsze znajdzie sobie ujście, by oddać swoją krew serdeczną, miłującą. I dlatego było Powstanie, w którym krew wolnych duchem płynęła miłośnie w ziemię polską i użyźniała ją na nowe siewy.
Modlimy się za Powstańców. Jest to bodaj pierwsza rocznica, gdy można mówić o krwi powstańczej i o jej zasłudze dla wolności. Ale Kościół od początku modlił się za Powstańców, bez różnicy światopoglądów i orientacji politycznych. Przecież wszyscy wylewali krew czerwoną: i ci z Armii Krajowej, i ci z Batalionów Chłopskich, i ci z Armii Ludowej.
Komańcza, 1 sierpnia
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Paryż 1982.
Niezapomnianym dla Księdza Prymasa dniem był 26 sierpnia 1956. Dzień odnowionych Ślubów Narodu na Jasnej Górze. Cała Polska spodziewała się wtedy, że Ksiądz Kardynał — duchowy przywódca Narodu — będzie już wolny na tę dziejową chwilę i — jako inicjator Ślubów oraz Wielkiej Nowenny — odczyta napisaną przez siebie tutaj w Komańczy rotę Ślubowań Narodu. Ale nie wybiła jeszcze godzina wyzwolenia. Na znak wierności z wiernym ludem, wymienione zostały hostie między Jasną Górą i Komańczą.
Jasna Góra, 26 sierpnia
Uwięziony Pasterz. Wspomnienia z pobytu Ks. Kard. Stefana Wyszyńskiego w Klasztorze Sióstr Nazaretanek w Komańczy w latach 1955–1956 wygłoszone przez Siostrę Stanisławę Niemeczek dnia 28 IX 1981 r. w kościele Zbawiciela w Warszawie, podczas Nowenny Modłów o Beatyfikację Kardynała, [Kraków 1981].
Omnia bene fecisti… [Wszystko dobrze uczyniłeś…] Po trzech latach mego więzienia ten wniosek uważam za ostateczny. Nigdy nie wyrzekłbym się tych trzech lat i takich trzech lat z curriculum mego życia… Jednak lepiej, że upłynęły one w więzieniu, niżby miały upłynąć na Miodowej. Lepiej dla chwały Bożej, dla pozycji Kościoła Powszechnego w świecie – jako stróża prawdy i wolności sumień; lepiej dla Kościoła w Polsce i lepiej dla pozycji mojego Narodu; lepiej dla moich diecezji i dla wzmocnienia postawy duchowieństwa. A już na pewno lepiej dla dobra mej duszy. Ten wniosek zamykam dziś, w godzinie mego aresztowania, swoim Te Deum i Magnificat.
Komańcza, 25 września
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Paryż 1982.
[26 października] Godzina 10.20, w pokoju znajduje się Okońska z siostrą mówiąc, że pytała szofera, kto przyjechał, odpowiedział, że przyjechali z Rządu. Okońska siostrze powiedziała, żeby się tym nie martwiła, ponieważ ona się modli za „W”, modlił się też cały naród 26 sierpnia na Jasnej Górze. [...]
O godzinie 11.50 wszedł do sali „W”. Za chwilę przyszły siostry, matka [Przełożona], Danka [Sułek]. Osoby zapytują „W”, co się stało. „W”: „Ale kobiety ciekawe i wytrzymały tyle czasu” (śmiech). „W”: „To są przedstawiciele Rządu, minister Kliszko i pan poseł Bieńkowski. Chcą, żebym wracał do Warszawy, żeby jakoś tak zrobić, aby nie było manifestacji, jak wrócę. Również chcieli, żeby ludzie nie wykorzystali tej sytuacji”. Zaznaczył, że panowie ci rozmawiali bardzo grzecznie i miło. „Oni przedstawiają ciężką sytuację w kraju ze strony ekonomicznej, gospodarczej, o niebezpieczeństwie na Węgrzech wspomnieli.” „W” zaznaczył, że jego powrót do Warszawy musi uniknąć starć ze strony ludzi, następnie wspomniał, że ma wspólnie z towarzyszem Gomułką ustalić komunikat dla państwa. „W”: „Wypowiedzieli się przeciwko dekretowi Kościoła. Gomułka się zastanawiał, że tak się mogło stać. Mój powrót personalny na miejsce”. Dalej „W” zaznaczył, że panowie ci powiedzieli: „Podziwiamy, że ksiądz prymas po trzech latach nie pała złością”. „Ja odpowiedziałem, że mam przed sobą ludzi miłych.” [...]
„W” siostrom powiedział, że panowie ci pojechali do telefonu, a po obiedzie znów będą rozmawiali w rozmównicy. „Trzęśli się, powiadali, że zimno, przepraszali, że w paltach.” Wspomniał „W”, że sytuacja jest ciężka i dlatego tak prędko załatwiają. „Przywieźli program od pana Gomułki, jako podarunek.” Matka: „Bardzo grzeczni, mili. Mnie się wydaje, że to ludzie z woli bożej”. „W”: „Posłowie krytycznie podchodzą do obecnej sytuacji”. Zapytywali się „W” w sprawie jakichś księży. „W” powiedział, że ceni takich ludzi, jak ksiądz [Bolesław] Kominek... To ludzie z terenu. Matka: „Czy powrócą?”. „W”: „Rozmowa jeszcze będzie”. „S” [Danuta Sułek]: „Ksiądz [Jan] Piskorz będzie usunięty”. „W”: „Ja jeszcze nic nie wiem”. Danka: „Dobrze, że przyjechałam przed przyjazdem wujka do Warszawy”. „W”: „Ty nie jesteś ostatnia jeszcze” (śmiech). [...]
Komańcza, 26 października
Stenogram podsłuchu rozmowy w Komańczy z 26 i 27 października 1956, AIPN, sygn. 01283/107.
Gdy oznajmiliśmy Księdzu Prymasowi ich przybycie, powiedział ze spokojem: „Trzy lata na nich czekałem, niech teraz poczekają na mnie”. I poszedł na chórek do kaplicy. Gdy po długiej modlitwie zszedł do rozmównicy, nam w dalszym ciągu polecił się modlić.
Komańcza, 26 października
Uwięziony Pasterz. Wspomnienia z pobytu Ks. Kard. Stefana Wyszyńskiego w Klasztorze Sióstr Nazaretanek w Komańczy w latach 1955–1956 wygłoszone przez Siostrę Stanisławę Niemeczek dnia 28 IX 1981 r. w kościele Zbawiciela w Warszawie, podczas Nowenny Modłów o Beatyfikację Kardynała, [Kraków 1981].
Po przeszło 15 minutach przyjąłem obydwu panów w rozmównicy na dole. Oświadczyli mi, że przybywają z ramienia towarzysza Wiesława, dla przedłożenia pewnych spraw do rozważenia. Nowy Sekretarz PZPR stoi na stanowisku, że konieczny jest jak najszybszy powrót Prymasa do Warszawy i objęcie urzędowania. Przedstawili mi sytuację społeczno-gospodarczą kraju, jak również wewnętrzną i zewnętrzno-polityczną. Wszystkie te spostrzeżenia wymagają, by w kraju doszło jak najszybciej do pełnego uspokojenia. Władysław Gomułka uważa, że na odcinku stosunków Kościół–Państwo najwięcej niepokoju w społeczeństwie budzi ocena sytuacji Prymasa. I dlatego zostali wydelegowani przez Sekretarza Partii, by usłyszeć zdanie Księdza Prymasa. Moja odpowiedź: „Jestem tego zdania od trzech lat, że miejsce Prymasa Polski jest w Warszawie”.
Rozpatrzyliśmy sytuację od strony najpilniejszych potrzeb Kościoła. Po czym panowie udali się do wsi Komańcza, by specjalnym telefonem poinformować Gomułkę o wyniku rozmów. Wrócili na skromny posiłek, który spożyliśmy w rozmównicy. Siostry chciały dać lepszy obiad. Byłem zdania, że ma być zwykły, jak co dzień. Po obiedzie obydwaj wysłannicy pożegnali nas.
Komańcza, 26 października
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Warszawa–Ząbki 2001.
Rozmowa z przedstawicielami władz trwała blisko dwie godziny. [...] Nim [prymas Wyszyński] zdecydował o powrocie, przedłożył warunki, które tym razem zostały przyjęte. Dotyczyły: decyzji obsadzania stanowisk kościelnych przez biskupów; powrotu wszystkich biskupów ordynariuszy i pomocniczych na ich stanowiska biskupie, kontroli seminariów duchownych przez władze kościelne, a nie rządowe, prawa do swobodnej katechizacji młodzieży, prawa do prasy katolickiej. [...]
Powrócił do Warszawy 28 października 1956, w samą Uroczystość Chrystusa Króla. Niemal równocześnie przestały obowiązywać zakazy władz dotyczące Komańczy. Wycofano jednostkę WOP-u, rozebrano błyskawicznie strażnicę przy szosie, przed drogą prowadzącą do klasztoru odrzucono do rowu szlaban zatrzymujący pojazdy. Strefa graniczna przesunęła się znów dalej.
28 października
Uwięziony Pasterz. Wspomnienia z pobytu Ks. Kard. Stefana Wyszyńskiego w Klasztorze Sióstr Nazaretanek w Komańczy w latach 1955–1956 wygłoszone przez Siostrę Stanisławę Niemeczek dnia 28 IX 1981 r. w kościele Zbawiciela w Warszawie, podczas Nowenny Modłów o Beatyfikację Kardynała, [Kraków 1981].
Około godz. 23.00 nadeszła wiadomość o próbach aresztowań ludzi z kręgu Ruchu Młodej Polski. Odcinano stopniowo połączenia telefoniczne i teleksowe. Stacje benzynowe informowały o zakazie sprzedaży benzyny. Czuliśmy, że wokół nas dzieje się coś niezwykłego. Dziennikarze obserwujący obrady spekulowali na ten temat. Komisja Krajowa chciała jednak za wszelką cenę zakończyć posiedzenie. Było późno. Po podjęciu i przegłosowaniu zasadniczej uchwały określającej stanowisko Związku wobec sytuacji w kraju wszystkie tematy już skracano. Nie zrobiły na obecnych wrażenia kuluarowe informacje o koncentracji sił milicyjnych ani oficjalnie odczytany list prymasa Józefa Glempa do Wałęsy, apelujący o umiar i cierpliwość. Około godz. 24.00, kończąc obrady, Wałęsa poinformował o przerwaniu łączności oraz o zatrzymaniach. Nie wydał jednak żadnych poleceń. Wszyscy ruszyli do wyjścia. Stocznia nie była zablokowana. Większość członków krajówki dotarła do swoich hoteli. Część udała się bezpośrednio samochodami do swoich regionów, niektórzy poszli na dworzec kolejowy. Wraz z kolegami udaliśmy się fiatem do siedziby Zarządu Regionu i Komisji Krajowej. Było tu kilkanaście osób pozostałych na normalnych nocnych dyżurach. Mnożyły się doniesienia o kolejnych aresztowaniach w mieście. […]
[…] pod budynek regionu zajechały budy milicyjne, z których wysypali się ZOMO-wcy i obstawili gmach. Włączyliśmy reflektor teatralny na balkonie, którym oświetliliśmy atakujących oraz głośniki. Ktoś z naszych wołał na całą dzielnicę: „Polacy! Jesteśmy atakowani przez milicję! Wzywamy pomocy!”.
Trwało to krótko; odcięto nam dopływ prądu. Wezwanie powtarzaliśmy przez ręczną tubę. Za chwilę na górze było niebiesko od mundurów milicyjnych. Nie stawialiśmy oporu. Zabrano nam dowody osobiste. Któryś z towarzyszących milicji cywili oznajmił, że od północy obowiązuje w Polsce stan wojenny, a władzę przejęło wojsko. Sprowadzono nas na dół i załadowano do budy stojącej przed budynkiem. Zawieziono nas na komisariat MO w Pruszczu Gdańskim.
Gdańsk, 12/13 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Około 4.00 w nocy wprowadzono nas do pokoju-świetlicy. Stoły ustawione w podkowę, na ścianach zdjęcia z życia milicji i ORMO (Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej) na terenie województwa gdańskiego oraz powiatu Pruszcz Gdański. Sztandary. Przy drzwiach stał jeden milicjant, a za stołami siedziało dwóch. W rogu telewizor. Byliśmy bardzo zmęczeni, czas się dłużył. Położyłem głowę na stole i zasnąłem. Budziłem się co chwila. Ciągle wywoływali nas na przesłuchania. Każdy wracający szczegółowo opowiadał, czego chcieli i o co pytali. Wkrótce zorientowaliśmy się, że spisują tylko dane personalne i pytają, co się robiło w biurze Zarządu Regionu. Zaczęliśmy nawiązywać pierwsze kontakty z pilnującymi nas milicjantami. Potwierdzili, że o północy ogłoszono stan wojenny. Co dalej – nie wiadomo.
13 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Po północy wracam z krajówki do domu. W drodze zastanawiam się, czy gdzieś nie zniknąć. Zadaję sobie jednak pytanie – dlaczego się boję? Ostatecznie posiedzę sobie najwyżej po raz pierwszy przez 48 godzin w areszcie. Z pewnością chodzi o postraszenie ludzi związanych ze Związkiem. W końcu nie można rządzić tym społeczeństwem bez słuchania jego głosu. Do końca przełamuję się, nie widząc po drodze jakiegoś specjalnego ruchu milicji. W domu mamy gości. Już jednak śpią. Ze spokojem zjadam więc spóźnioną kolację. Po dwóch dniach przysłuchiwania się obradom krajówki jestem bardzo zmęczony. Zasypiam natychmiast. Budzi mnie dzwonek u drzwi. Na pytanie – kto tam? Słyszę: milicja. Rzeczywiście, przez wziernik widzę trzech mundurowych i jednego cywila. Odsyłam ich do rana. Od razu próbują wyważyć drzwi. Otwieram. Wpadają do przedpokoju i ciasno mnie otaczają. Najpierw są agresywni, później trochę się uspokajają. Żądam nakazu aresztowania; w odpowiedzi cywil, który, jak się zorientowałem, jest szefem całej tej akcji mówi mi, że zatrzymany jestem na podstawie jakiegoś nieznanego art. 42. Precyzuje przy tym, że nie jestem aresztowany, ale internowany. Pokazuje mi decyzję o internowaniu. Czytam w niej, że mam być w Strzebielinku lub w Czarnem. Ubieram się, łykam trochę mleka, żona daje mi kawałek chleba, szczoteczkę i pastę do zębów. Wszystko inne cywil każe zostawić. Zegarek wsuwam jednak do kieszeni. Przerażone dzieci i żona patrzą, jak mnie wyprowadzają.
Gdańs, 13 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Wieźli mnie samego w zimnej „nysce”, najpierw przez miasto, po drodze minęliśmy siedzibę regionu – stało tam pełno milicjantów – potem skręciliśmy na Słowackiego. Odruchowo spojrzałem na zegarek – dochodziła 4.00. podczas jazdy młody milicjant próbował nawiązać rozmowę. Miałem wrażenie, że jedziemy na lotnisko. Odprężyłem się, gdy zjeżdżaliśmy na obwodnicę trójmiejską. Myślałem, że jedziemy do Wejherowa. Zostaje ono jednak z boku, wjechaliśmy w jakieś lasy, przy drodze mignęła nazwa Piaśnica. Po dwóch godzinach jazdy, z błądzeniem, zakopywaniem się w śniegu, podjechaliśmy pod wysoki mur. Przy wejściu napis: Zakład Karny Oddział Zewnętrzny Więzienia w Wejherowie w Strzebielinku. Dookoła wysoki szary mur, na rogach wieżyczki strażnicze, reflektory, karabiny. Mój „opiekun” prowadzi mnie do jakiejś sali. Robią mi zdjęcia z trzech stron, biorą odciski wszystkich palców i obu dłoni. Każą mi podpisać. Jestem oszołomiony. Czekając na kolejne wydarzenia, a później zdawanie rzeczy do depozytu (wszystko co tylko miałem przy sobie, w tym też zegarek) spotykam znajome twarze. Nie pamiętam już ,czyje. Wreszcie wyprowadzają na dziedziniec otoczony wysokim ogrodzeniem z siatki, zakończonej rzędami drutów kolczastych. Za siatką 5 parterowych pawilonów, złączonych korytarzem. W oknach kraty. W dyżurce dostaję przydział do swojej celi.
Gdańsk-Strzebielinek, 13 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Po 13 grudnia wszystko potoczyło się inaczej. Ostrzeżony, bym nie wracał, bo moja rola w Polskim Porozumieniu Niepodległościowym została ujawniona przez jednego z przesłuchiwanych współpracowników, przyjąłem ponowioną (a wysuniętą już w 1978 roku) propozycję objęcia stanowiska dyrektora Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa.
Grudzień
[datowanie przybliżone]
PPN. 1976–1981. Język niepodległości, wybór i oprac. Łukasz Bertram, Warszawa 2012.
Pierwszy spacer mieliśmy w poniedziałek. Wyszliśmy wszyscy. Klawisze i ZOMO-wcy wskazali nam okrąg, po którym wolno nam było się poruszać. Mogliśmy biegać, obrzucać się śnieżkami, spacerować – co kto chciał. Nie wolno było tylko zbliżać się do kolegów biegających po przeciwnej stronie placu. Krzyczeliśmy wobec tego do siebie – trochę wymieniając informacje, ale przede wszystkim dodając sobie otuchy. Pilnujący nas ZOMO-wcy udawali, że tego nie słyszą. Widać było, że nie mają jasności dyrektyw, jak się do nas odnosić.
Strzebielinek, 14 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Znowu list z kryminału — mamy życie w wojnie. Tym razem wprawdzie jestem internowany, ale nikt nie wie, co to znaczy, więc lepiej nie dociekać. Jak zwykle, kiedy się tu dostaję, zaczynam okrutnie tęsknić za Tobą i to jest bezspornie dobra strona tej zabawy. Dzięki niej nasza miłość nie powszednieje, choć, bo ja wiem, może i bez tego byśmy umieli ocalić się od zszarzenia. Nie dali nam tego popróbować. [...] Jak dostaniesz ten list, będziesz wiedzieć, że możesz do mnie pisać. Wiesz najlepiej, że poza Tobą mnie nie ma. Wiesz, że tylko z Ciebie moje radość, siła, życie.
Strzebielinek, 15 grudnia
Jacek Kuroń, Taki upór, wybór i red. Maria Krawczyk, Warszawa 2011.
Jestem reżyserem filmowym pracującym w Wytwórni Filmów Animowanych. Tam też należę do Związku Zawodowego „Solidarność”, będąc zwyczajnym członkiem. Nigdy nie należałem do żadnych organizacji politycznych ani tym podobnych ugrupowań. Nigdy nie zajmowałem się żadną działalnością polityczną, ani też nikogo do takiej działalności nie namawiałem. Nie występowałem przeciwko partii jako takiej ani tym bardziej przeciwko socjalizmowi […]. Zarzucanie mi, że w obecnej sytuacji swoim postępowaniem mogę stworzyć niebezpieczeństwo dla spokoju narodowego jest nieporozumieniem, nie mającym żadnych podstaw. Występując w zasłużonym dla polskiej kultury kabarecie Piwnica pod Baranami (ostatnio w listopadzie Grand Prix na festiwalu w Arezzo), przeciwstawiałem się przez kilkanaście lat w swoich satyrycznych tekstach temu wszystkiemu, czemu od sierpnia przeciwstawiali się wszyscy bez wyjątku i jeśli jest mowa o ewentualnym wytwarzaniu napięć (a to mi w akcie internowania zarzucono), to ja przez całą swoją działalność raczej je rozładowywałem. Rozładowywałem przez śmiech, który zawsze jest uzdrowicielski, działając na zasadzie wentyla upuszczającego powietrze. Wystarczy tylko to zrozumieć, żeby uznać moją kabaretową działalność za wręcz pożyteczną i wskazaną. Tak też ostatnio, jak to można było wyczuć, odbierały to władze, przyznając nam nagrody i odznaczenia. Osobiście we wrześniu tego roku zostałem wyróżniony odznaczeniem „Zasłużonego Działacza Kultury”, a poprzednio resortową nagrodą Wiceministra Kultury i Sztuki.
W całej tej sytuacji internowanie mnie jest po prostu niepotrzebnym wyrządzeniem mi krzywdy, niesłusznym poniżeniem […].
Nowy Wiśnicz, woj. tarnowskie, 16 grudnia
Jolanta Drużyńska, Stanisław M. Jankowski, Kolacja z konfidentem. Piwnica pod Baranami w dokumentacji Służby Bezpieczeństwa, Kraków 2006.
Nie chcieliśmy stanąć w tym dniu na placu z pustymi rękami. Zdecydowaliśmy się na zrobienie flagi biało-czerwonej. Był to niemały problem techniczny. Janusz w pewnym momencie zdjął swetr i ściągnął swój biały podkoszulek. Wydarliśmy z niego w miarę regularną formę prostokąta i dolną część podkolorowaliśmy na czerwono ogryzkiem kredki znalezionej w szafce po więźniach. Do flagi dowiązaliśmy po obu stronach sznurki, tak, by każdy z naszej 16-tki mógł ją trzymać. Kiedy nastąpiła nasza kolej na spacer, skupiliśmy się w kole, a otwierając je rozwinęliśmy flagę i stanęliśmy w szeregu twarzą do rzędu pawilonów, z których obserwowali nas nasi koledzy. Po minucie ciszy odśpiewaliśmy wraz z kolegami z obu pawilonów hymn i „Boże coś Polskę”. ZOMO-wcy i klawisze różnie reagowali. Część dyskretnie usunęła się na bok, niektórzy prowokacyjnie świdrowali nas wzrokiem, paląc papierosy i nie reagując na słowa hymnu. Czuliśmy się z każdą zwrotką mocniejsi i oni też to czuli.
Strzebielinek, 16 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Wieczory w celi zeszły nam na urządzaniu naszego pomieszczenia. Z listew oderwanych od stołu zbiliśmy krzyż. Chrystusa upletliśmy z pakunkowego konopnego sznura. Poniżej przymocowaliśmy zdjęcie papieża. Pod krzyżem na ścianie zawisła nasza flaga z kawałkiem kiru. O godzinie 21.00 przy otwartych oknach obu zajmowanych przez nas pawilonów wszystkie cele odśpiewały „Wszystkie nasze dzienne sprawy”. Za poległych w Grudniu 1970 odmówiliśmy „Ojcze Nasz”, „Zdrowaś Mario” i „Wieczne Odpoczywanie”.
Strzebielinek, 16 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Wieczorem w dzienniku radiowym podano: w kopalni „Wujek” w Katowicach zginęło 7 osób. Zginęli wczoraj, w samą rocznicę Grudnia. Straszne przygnębienie. Nam ta rocznica, tak pamiętna, mająca własne pomniki, wydawała się nietykalna. Była naszą współczesną relikwią. Mając ją w ręce czuliśmy się bezpieczni. I uderzono właśnie tu. Spodziewamy się najgorszego, wkroczenia Rosjan. Wtedy nasz los byłby przesądzony. Wieczorem modlimy się za poległych. Do okna podchodzą wszyscy, także niewierzący.
Strzebielinek, 17 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Przemeblowaliśmy się. Prycze dotychczas zasłaniające okna przesunęliśmy na przeciwległą ścianę. Podczas wieczornego liczenia klawisz oznajmił, że jest to regulaminowo zabronione. Przemeblowania można robić po uzyskaniu zgody komendanta. Nie zareagowaliśmy na to. Mamy lepszą wentylację w całym pomieszczeniu, a połowa z nas pali. Ustala się nasz dzienny harmonogram w porannym ożywieniu, wyczekiwanym spacerze, w południe następuje spokój. Niektórzy śpią, inni czytają jakieś książki z więziennej biblioteki, grają w szachy, piszą listy, uczą się wzajemnie języków. Z zapasów pochodzących z wypiski próbujemy przygotować coś sprawnego do jedzenia. Najczęściej jest to chleb z margaryną i cebulą. Jedzenie jest tu okropne. Poza ranną zupą, dwa pozostałe posiłki – też zupy, jeśli w ogóle można je tak nazwać – są wręcz obrzydliwe. Dzienna stawka żywieniowa wynosi 25 zł i komendant twierdzi, że nie jest w stanie nic lepszego za to zrobić.
Strzebielinek, 18 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Dziś upływa termin składania odwołań od decyzji o internowaniu. Z początku nikt nie chciał pisać, teraz są dwa wyraźne stanowiska: jedni opowiadają się za korzystaniem – dla zasady – z ograniczonego, ale funkcjonującego przecież prawa, a inni uważają, że co tworzyć jakichkolwiek pozorów jego istnienia. Postanowiłem napisać odwołanie od decyzji o internowaniu, w której wszystkim postawiono ten sam zarzut: „podejmowania działań o skutkach anarchizujących życie społeczeństwa województwa gdańskiego – na zasadzie artykułu 42 dekretu z dnia 12 grudnia 1981 o ochronie bezpieczeństwa państwa i porządku publicznego w czasie obowiązywania stanu wojennego”. Kiedy już część z nas zdecydowała się na napisanie podań, około 17.00 przyszedł strażnik, który oświadczył, że komendant nie przyjmie naszych odwołań pod nieobecność pełnomocnika. Mimo to postanowiliśmy wręczyć je strażnikowi, a sami sporządziliśmy dokument potwierdzający fakt przekazania tych podań z podpisami wszystkich mieszkańców celi na wypadek, gdyby komendant próbował nas wymanewrować.
Strzebielinek, 20 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
O 7.00 rano liczący nas klawisz jak zwykle huknął drzwiami na pobudkę. Z kołchoźnika leciała właśnie relacja z konferencji Jerzego Urbana, rzecznika prasowego rządu z udziałem kapitana Wiesława Górnickiego, znanego dotąd z roboty dziennikarskiej. Podano, że liczba internowanych wynosi około 5 tysięcy osób; niektóre już zwolniono. Pozostający w „ośrodkach odosobnienia” mają swobodę poruszania się wewnątrz, możliwość wspólnych zajęć kulturalnych, korespondencji, widzeń z rodzinami itp. Z konferencji wynikało, że przebywamy w ośrodkach wczasowych, w których życie reguluje specjalnie opracowany regulamin dla internowanych. W steku kłamstw, jakich wysłuchiwaliśmy od kilku dni – to kolejne doprowadziło nas do wściekłości. Prawie równocześnie we wszystkich celach rozpoczęło się walenie w drzwi. Klawisze potracili głowy.
Strzebielinek, 22 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Głęboko poruszeni przyjęliśmy wiadomość, że polscy robotnicy polegli od kul, walcząc o wolny ruch związkowy. Tysiące innych zostało osadzonych w więzieniach i obozach. Cały naród został podporządkowany brutalnym prawom stanu wojennego. Rozwiązanie związku zawodowego „Solidarność” jest bezspornym pogwałceniem umów zawartych przez państwo polskie, a wojskowy terror stanowi ewidentne pogwałcenie praw człowieka. Potępiamy te działania i wyrażamy nasze poparcie dla polskich robotników o prawo do działalności związkowej. Pogwałcenie praw człowieka, w tym prawa do działalności związkowej, jest dla wszystkich szczególnie istotne, ponieważ grozi wspólnemu bezpieczeństwu. [...]
Sztokholm, 23 grudnia
Kolekcja Elżbiety i Jakuba Święcickich, zbiory OK.
Po południu mieliśmy pierwsze spotkanie z kapelanem, ppłk. Tadeuszem Błońskim, salwatorianinem, proboszczem kościoła garnirowanego z Gdańska-Wrzeszcza. Był wyraźnie zdenerwowany swoją sytuacją, ale też była ona niełatwa. Z jednej strony my, pełni nieufności do wszystkiego, co serwowała nam komenda obozu, z drugiej strony kapelan, jak się potem okazało, również otrzymał ostrzeżenie o grożącym mu sądzie wojennym w przypadku, gdyby przekazał jakieś informacje pochodzące od nas na zewnątrz. […] W tej atmosferze, w celach, które po kolei odwiedzał kapelan – żądano od niego okazania dokumentu uwierzytelniającego jego posługę kapłańską ze strony władz diecezji. Miał taki dokument, widzieliśmy na własne oczy. Było to jedno ze smutniejszych doświadczeń. Dał o sobie znać klasyczny mechanizm ubecki polegający na sianiu wzajemnych podejrzeń. W kaplicy kapelan udzielił nam zbiorowego absolutorium i rozdał komunię. Dostaliśmy także opłatki na jutrzejszą wigilię. Jest nadzieja, że przyjedzie jutro i będzie mógł odprawić w kaplicy mszę św.
Strzebielinek, 23 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Od rana trwały przygotowania do Wigilii. Najpierw kupiliśmy dostarczoną przez komendę choinkę, którą osadziło się w taborecie, podwiązało pod nim puszkę z wodą, później poszła w ruch wytwórnia „ozdób choinkowych”. Darliśmy na mniej więcej równe paski gazety, z których nasi specjaliści składali różnego rodzaju gwiazdki i bombki. Wszystko to wraz z otrzymanymi cukierkami zawisło na świątecznym drzewku. Wieczerzę wigilijną, na którą składały się dary z domów, rozpoczęliśmy o godz. 16.00. W trakcie jej trwania przyszedł z życzeniami kapelan i komendant mjr Kaczmarek. Przełamaliśmy się z nimi opłatkiem, a także z klawiszem, który im towarzyszył. Komendant i klawisz byli zaskoczeni. Gdy składaliśmy sobie wzajemnie życzenia i dzieliliśmy się opłatkiem, każdy z nas miał łzy w oczach. W obozie tworzyło się coś nowego. Jakaś wzajemna solidarność, poczucie jedności, braterstwa. Jeszcze przed paroma dniami znaczenie tych słów miało posmak wielkiego programu przebudowy naszego społeczeństwa, teraz wróciło do swego pierwotnego, elementarnego znaczenia. Na nowo odkrywaliśmy w sobie człowieka, a nie tylko wielki program polityczny. Tu też, w tych więziennych warunkach, pełniej odczuwaliśmy głębię kolęd.
Strzebielinek, 24 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Mamy własne radio! Jest to najbardziej prymitywny polski tranzystor, niemniej jednak pozwala nam na odbieranie wszystkich polsko-języcznych rozgłośni radiowych. Od razu inny nastrój. Wreszcie wiemy co się dzieje u nas i na świecie. Łatwiej też porządkować informacje od rodzin.
[…]
Informacje o reakcjach Zachodu są zupełnie inne od tych, które serwuje Polskie Radio […].
Strzebielinek, 25 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Pojawiło się nowe porzekadło: „WRONa Orła nie pokona”. Na spacerze, korzystając z pięknego śniegu, którego nie brak tej zimy, ulepiliśmy bałwana w rogatywce, a drugiego z wielkimi odstającymi uszami. Było trochę śmiechu i zabawy. Wieczorem ZOMO skrupulatnie rozwaliło te kukły. No i oto nam chodziło…
Czuje się w celi wyraźne odprężenie. To skutek widzenia się z rodzinami i wiadomości, jakie do nas przenikają przez radio. Również msza św., którą odprawił kapelan, bardzo nas podniosła na duchu, zwłaszcza gdy trzydziestu chłopa huknęło kolędę. Wyszedł z tego niezły chór. Często dyskutujemy o obecnej pozycji Kościoła. Wszyscy uznają, że bardzo się uaktywnił. Najważniejsze, że wspiera tworzenie się nowej, międzyludzkiej solidarności, solidarności z rodzinami, z których zabrano kogoś do więzienia lub internowano. Księża pomagają, pocieszają, kierują do osób, które mogą pomóc w jakiejś konkretnej sprawie. Organizuje się sieć pomocy i samopomocy materialnej dla rodzin internowanych i przebywających w aresztach.
Strzebielinek, 25 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Wszyscy odnaleźliśmy się potem w Białołęce. Właśnie dopiero na spacerniaku dowiedziałem się, że wyszedł pięćdziesiąty numer [biuletynu „PPN”]. Mnie internowano za „wydawanie pisma o charakterze antysocjalistycznym”, tak to było sformułowane. A ponieważ wydawałem pisemko w Akademii Sztuk Pięknych, wobec tego nie wiem... ale sądzę jednak, że za PPN. Było wiadomo, że oni wiedzą wszystko. Mogli nie wiedzieć o pojedynczych osobach. Nie sądzę także, żeby nie wiedzieli o mnie, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Może nie znali mojej roli, może uważali, że jestem tylko pionkiem...
Byłem głęboko przekonany, że trzeba jak najszybciej stąd uciekać i dalej działać – napisałem list do prymasa o mojej sytuacji (moja żona była w zagrożonej ciąży), który to list biskup Dąbrowski zawiózł do Kiszczaka. I Kiszczak powiedział: „Ofiaruję pana Włodarczyka księdzu prymasowi pod choinkę”. Drugiego dnia świąt przyjechał do mnie do Białołęki jakiś pułkownik. Wezwali mnie i kazali podpisać lojalkę. Powiedziałem, że tego nie podpiszę, na co on: „My pana nie puścimy”. Odpowiedziałem: „tu jest takie towarzystwo, że tysiąc lat mogę siedzieć!”. Ale mimo tego, że nie podpisałem tej lojalki – wypuścili.
Warszawa, grudzień
[datowanie przybliżone]
PPN. 1976–1981. Język niepodległości, wybór i oprac. Łukasz Bertram, Warszawa 2012.
Wieczór sylwestrowy upływa nam na przygotowaniach do wspólnej kolacji – nie brak puszek z rybami, konserw, sera, są nawet jakieś soki. O północy złożyliśmy sobie życzenia, a później przy kawie, resztkach ciastek oraz przemyconej butelce szampana i wyborowej siedzieliśmy, jak zwykle dyskutując i śpiewając.
[…]
Sylwester był też o tyle pamiętny, że po raz drugi od czasu zamknięcia mogliśmy się wykąpać, a raczej wziąć prysznic. Przy okazji otrzymaliśmy nową zmianę ścierek, które służyły nam jako ręczniki. Po dniach spędzonych w brudzie, pod zakurzonymi kocami w podejrzane plamy, była to wielka ulga.
Strzebielinek, 31 grudnia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Zawsze oczekujemy niedzieli z nadzieją i ożywieniem. W trakcie odwiedzin napływa do obozu porcja wiadomości, która musi wystarczyć na cały tydzień. Oczekujemy też niedzielnych mszy św. (niestety Polskie Radio nie transmituje już mszy św.), w czasie których możemy wysłuchać informacji z działalności Kościoła. Bardziej też włączamy się w sprawy liturgii. Koledzy na zmianę czytają fragmenty lekcji i przygotowują intencje, o które modlimy się w czasie mszy św. Z uwagą wysłuchujemy wszystkich komunikatów episkopatu. Ze szczególną uwagą śledzimy ciąg wypowiedzi naszego papieża. Dziś – jak podały zachodnie agencje radiowe – papież ostro potępił działalność junty. W podobnym tonie wygłosił kazanie prymas Glemp. Jego wczorajsze spotkanie z Jaruzelskim nie wniosło nowych elementów.
Strzebielinek, 10 stycznia
Jan Mur, Dziennik internowanego (XII 1981 – XII 1982), Gdańsk-Warszawa, 1989.
Wylądowałam tu po piętnastu godzinach podróży suką więzienną, bez okna, w warunkach niżej bydlęcych. Na skutek podróży dwie starsze panie są poważnie chore. W suce szesnaście kobiet w dwóch klatkach po 5 metrów kwadratowych każda. Na dworze mróz, w środku dziki smród i zaduch. Samochód stanął tylko raz w więzieniu w Olsztynie. Skręcałyśmy się z bólu pęcherza, większość miała torsje. Nasi opiekunowie byli tym rozbawieni. I taki stosunek do nas-internowanych pozostał do dziś.
Znacie mnie, wiecie, ile potrafię znieść z pogodą. Ogłaszam, tym razem to przekracza granice wytrzymałości. Bardzo chcę, żeby o tym wiedzieli ludzie. Tego nie można znieść z godnością.
Nie skarżyłam się mojej rodzinie. Trzymam przed nimi twarz — przecież mogą się zadręczyć. Nie mówię im o tym, że jestem chora. Lekarz uważa za niezbędną operację, ale może ona być zrobiona tylko w więziennym szpitalu, na co nie mogę się zgodzić. Muszę z tym czekać do końca wojny.
Darłówek, 20 marca
Stan wojenny. Ostatni atak systemu, wybór i oprac. Agnieszka Dębska, Warszawa 2006.
W tej konfrontacji niekontrolowanej władzy ze zniewolonym społeczeństwem jestem po stronie internowanych i uwięzionych, usuniętych z pracy i uczelni, po stronie wyzutych z prawa do strajku i protestu, po stronie zmuszonych do milczenia i krycia się. W takiej sytuacji ogólnej i osobistej nie mogę kierować państwową instytucją.
Kraków, 31 marca
„Wezwanie” 1982, nr 1, cyt. za: Teatr drugiego obiegu. Materiały do kroniki teatru stanu wojennego 13 XII 1981–15 XI 1989, oprac. i red. Joanna Krakowska-Narożniak, Marek Waszkiel, materiały zebrał zespół pod kierunkiem Marty Fik, Warszawa 2000.
13 grudnia 1981 zakończył się pełen nadziei okres we współczesnej historii Polski. Ktoś powiedział, że polska „Solidarność” runęła jak domek z kart. [...] Nie ma ani śladu dobrej woli [władz] nawiązania dialogu z „Solidarnością”, która niewątpliwie reprezentuje szerokie koła opinii publicznej i bez uczestnictwa której w procesie podejmowania decyzji żaden problem nie może zostać rozwiązany w sposób konstruktywny. Można zlikwidować czy też zmusić do milczenia pojedynczego człowieka. Nie można jednak wymazać z pamięci ludzkiej doświadczeń szesnastu miesięcy demokracji, marzeń o społeczeństwie wolnym od lęku, kłamstwa i władzy jednostki. Powtarzamy raz jeszcze żądania szwedzkiego ruchu robotniczego i międzynarodowej socjaldemokracji:
- Uwolnić wszystkich uwięzionych i internowanych więźniów związkowych i politycznych.
- Zezwolić „Solidarności” na prowadzenie działalności związkowej, zgodnie z podpisaną przez Polskę konwencją Międzynarodowej Organizacji Pracy.
- Położyć kres prześladowaniom i stosowaniu prawa wojennego.
[...] Nasza solidarność z narodem polskim będzie trwać nadal. Polska znajduje się blisko nas.
6 kwietnia
„Biuletyn Informacyjny Biura Informacji Solidarności w Sztokholmie” nr 11, 1982.
Wstałem jak zwykle pierwszy i za oknem ujrzałem niepokojący widok. Z bramy zaczął wysuwać się sznur specjalnego oddziału służby więziennej do tłumienia buntów. Byli w hełmach, mieli półtorametrowe pały. Otoczyli spacerniak wzdłuż płotu okalającego nasze baraki i stanęli z drugiej strony, między barakami a murem. Po chwili nowy dwuszereg pięćdziesięciu klawiszy wmaszerował do drugiego baraku, a jednostka ZOMO, około czterdziestu ludzi, zajęła salę widzeń. Do nas też weszli, gdyż słyszeliśmy tupot na korytarzu. Powiało grozą. Uspokoił nas okrzyk z dwójki: „Kipisz!”. Rzuciliśmy się chować nasze skarby. Słyszeliśmy stukot otwieranych drzwi do cel i gdy przyszli po nas, byliśmy gotowi. Wyprowadzono nas pojedynczo na korytarz, obszukano i zaprowadzono do świetlicy, gdzie spotkaliśmy resztę swego towarzystwa. Po godzinie zaczęto kolejno wypuszczać do cel. Wróciliśmy do siebie i zastaliśmy obraz nędzy i rozpaczy. Pościel na łóżkach powywracana razem z materacami, na podłodze nasze rzeczy osobiste, gazety, kartony, przeróżne drobiazgi — wszystko, co mogli wytrząsnąć. Okazało się w końcu, że zabrali nam grzałkę (duża strata), trochę kopert, przybory do stemplowania, ale stempli nie znaleźli.
Warszawa, ośrodek internowania w Białołęce, 27 kwietnia
Milicjant w opozycji, „Karta” nr 35/2002.
No ale dość uciechy, teraz muszę na Ciebie trochę poburczeć – i to wciąż na ten sam temat – skąd ten ton ciężaru trosk w twoich listach. Jak korespondencja z Oświęcimia. Piszesz, że wszystkim wam tak strasznie ciężko – czemu? [...] Co was tak drogie dziewczyny gniecie? Ja naprawdę pytam z całą powagą i nie rozumiem. W przyzwoitych warunkach, z wysoką stopą życiową, człowiek ma wreszcie czas, żeby używać szarych komórek w spokoju i zaraz dramat. [...] Próbuję zrozumieć co to jest – jakaś epidemia?
Mam parę pomysłów na podstawie samej korespondencji. Zacznijmy od tego, ze Twój list jest cały w nastroju: już, już wychodzę na wolność [...]. To oczywiste psychiczne samobójstwo. Gdybym sobie kiedykolwiek na takie pomysły pozwolił, to już parę lat temu bym się leczył w zamkniętym zakładzie. Pod żadnym, ale to żadnym pozorem nie wolno przeżywać swojego uwolnienia. Nie wolno!!! To wcale nie znaczy, że masz się nastawiać na wieczne siedzenie. Przeciwnie, jak mówią złodzieje: to tylko zamknąć cię nie musieli – wypuścić muszą. No ale właśnie skoro masz [to] jak w szwajcarskim banku, to nie zawracaj sobie tym głowy. Konkretnie myśleć musisz w kategoriach – co przeczytasz, napiszesz, zrobisz – już, pojutrze, w czwartek... ale tu, to jest żelazna zasada! Nie wolno czekać!
Białołęka, 28 kwietnia
Jacek Kuroń, Taki upór, wybór i red. Maria Krawczyk, Warszawa 2011.
Około ósmej rano głośny krzyk z drugiego baraku: „Kipisz!” stawia nas na nogi. Pakujemy się gwałtownie i postanawiamy, że nie wyjdziemy z celi podczas przeszukania. Podajemy dalej. Około dziesiątej przychodzi dyżurny „Ząbek” i prosi, abyśmy wyszli z celi. Odmawiamy. Po jakimś czasie przychodzi nowy komendant, niejaki kpt. Ołdak. Grozi nam, że nie obejrzymy mundialu. Olewamy go zupełnie. Ołdak kręci się po środku celi i wychodzi. Na korytarzu słyszymy szuranie — inne cele poddają się bez walki. W końcu przychodzi do nas kilkunastu. Toczymy pertraktacje, żądając przeszukania w naszej obecności. Kpt. Kipiszewski daje rozkaz i wyprowadzają nas siłą, pierwszy Krzysiek — dwóch bierze go pod pachy, trzeci popycha z tyłu. On początkowo opiera się nogami, potem podnosi je i niosą go do pustej, ostatniej celi. Następnie biorą Jacka, ten od razu podskakuje i zawisa im na ramionach. Ledwo go utrzymali i nieśli jak mandaryna, później mnie zanieśli i wzięli się za Arka. Leżał na łóżku, więc go czterech zdjęło i poniosło. W celi został Gabryś, jako świadek. Po powrocie zadziwiający porządek, trochę pościel rozwalona, książki, ale bez porównania ze słynnym kipiszem kwietniowym.
Warszawa, ośrodek internowania w Białołęce, 8 czerwca
Milicjant w opozycji, „Karta” nr 35/2004.
Po spacerze klawisze kazali spakować się dwóm chłopakom, nie mówiąc, dokąd ich zabierają. Nie chcieli wyjechać, domagali się jakiegoś dokumentu. Daliśmy wsparcie waląc przez piętnaście minut miskami o kraty. Nagle przez bramę walą oddziały w hełmach, z tarczami, pałkami, wyrzutniami granatów. Powoli cichniemy i zaczyna się generalny kipisz. Gabryś i Stefan byli w świetlicy, gdy wracali do celi, stał już kordon na korytarzu. Jeden z nich uderzył Gabrysia od tyłu pałką w głowę. Wyprowadzili nas do pustej celi. Zomici byli bardzo nerwowi, chcieli nas rozbierać do naga, ale nie daliśmy się. Inne cele same się rozbierały.
Otrzymaliśmy wiadomość, że Białołęka jest otoczona zomowcami, stoją budy i czekają na decyzję, aby nas wywieźć. Atmosfera się zagęściła. Mundurowi byli bardzo nerwowi, machali pałkami, czekali wprost na najmniejszy pretekst. Ich dowódcy klęli tylko, że nie otrzymali rozkazu. Dzikie twarze w hełmach, migające pały, stwarzały niesamowicie groźną sytuację. Dla wzmocnienia dramatyzmu, niektórzy z nich walili pałami o parapety lub inne sprzęty. Trzeba było naprawdę silnej woli, aby powstrzymać psychicznie to bydło, aby sparaliżować ich i nie dopuścić do wybuchu z ich strony.
Białołęka, 11 czerwca
Milicjant w opozycji, „Karta” nr 35/2004.
Zaczęło się od tego, że nie wpuszczono wszystkich rodzin na odwiedziny. Zebraliśmy się przed bramą, skandując: „Wpuścić rodziny!”. Śpiewaliśmy pieśni obozowe. Wysłaliśmy delegację do naczelnika więzienia, która wróciła z niczym. Kilku internowanych przez dach baraku dostało się na dziedziniec przed bramą wjazdową, chcąc skontaktować się z rodzinami. Żeby zapobiec wyłapaniu ich przez strażników, rozebraliśmy drut kolczasty odgradzający dziedziniec przed bramą od wnętrza obozu. Na teren obozu wkroczyła specjalna jednostka ZOMO ściągnięta ze Sztumu, uzbrojona w tarcze, hełmy, długie pałki, z psami. Po wkroczeniu ZOMO śpiewamy hymn narodowy, Boże, coś Polskę, Rotę, Czerwonych magnatów.
Ściągnięto straż pożarną z działkami wodnymi. Zaczęto lać nas wodą i wypierać z dziedzińca, w kierunku baraków. W pewnym momencie wydano rozkaz ataku. [...] Ten, kto padł, był tłuczony pałkami do nieprzytomności. Uciekaliśmy do baraków. W drzwiach wejściowych utworzyliśmy barykady ze stołów i taboretów. Pod naporem strumieni wody barykady zostały rozbite. [...]
Przed atakiem na cele, ZOMO zaczęło lać wodę do środka przez okna. Z cel zomowcy wyciągali nas na korytarz, gdzie była uformowana „ścieżka zdrowia”. Bicie do nieprzytomności, krzyki internowanych, kopanie, ciągnięcie za włosy...
Kwidzyn, 14 sierpnia
Stan wojenny. Ostatni atak systemu, wybór i oprac. Agnieszka Dębska, Warszawa 2006.
Niedziela. Nareszcie mam chwilę spokoju, aby usiąść i pisać. Nie jest to już moja dobra „wolna cela 11”. Nic nie zapowiadało wydarzeń, które miały miejsce w obozie. Trzy dni temu rano około siódmej klawisz otworzył drzwi i ogłosił: „Panowie pakują się”. Postanowiliśmy nie wychodzić, dopóki nie dostaniemy dokumentu stwierdzającego, dokąd jedziemy. Na wszelki wypadek spakowaliśmy się, z odgłosów wnosiliśmy, że inni też dobrowolnie nie wyjdą. Przyszedł oficer dyżurny, nie wiedział, dokąd jedziemy, więc odmówiliśmy wyjścia. Pierwsze cele zaczęły wychodzić, pojedynczo, do sali widzeń, tam kipisz, jeden odważny krzyknął nam, że zabierają notatki, więc zaczęliśmy z ciężkim sercem robić przegląd i drzeć. Przyszedł komendant, też odmówiliśmy, zostaliśmy w baraku my i cela 23. Przyszedł naczelnik więzienia, powiedział, że jedziemy do dwóch różnych obozów, ale nie wie gdzie, odmówiliśmy, więc zagroził siłą.
Wpadła atanda w hełmach, wybierali pojedynczo, wykręcając ręce. Najpierw Gabrysia, Arka, Wojtka i Heńka. Mnie wyciągnęło dwóch oficerów i wrzuciło do świetlicy. Tam było już dziewięciu — Sierański i Kledzik z MO, Wolicki, Bielicki, Paweł Mikłasz, Heniek, Łukomski, Janek Lityński i jeden nowy. Około siedemnastej dali nam dwie cele z początku baraku, od strony muru. Jestem teraz w celi 27 — ponura, wilgotna, zimna, okno na mur. Dali nam nową pościel i szybko poszliśmy spać. Gdzie pojechała reszta, nie wiemy. Wszyscy zdenerwowani. Jestem razem z milicjantami, Mikłaszem i Bielińskim. Strasznie trafiłem, wszyscy palą po 30 sztuk, każdy ma inne zwyczaje wyniesione ze swoich cel. Nie ma dyżurnego, ja tylko wstaję rano, jem śniadanie, reszta w godzinę po mnie. Siedzą za to po nocy.
Warszawa, ośrodek internowania w Białołęce, 29 sierpnia
Milicjant w opozycji, „Karta” nr 35/2004.
Kipisz! Cela poprzewracana do góry nogami. Przeglądali wszystkie książki, zeszyty, rozpakowali mi mydło i wszystko wyrzucili z pudła i worka. Nigdy dotąd nie miałem tak rozwalonych i przejrzanych rzeczy. Zabrali mi baterię i gumkę z napisem „Bez cenzury” oraz stary zeszyt z adresami ludzi z obozu, datami urodzin i imienin. Chcieli zabrać zacier w wiadrze, ale Paweł tak manewrował i ciągle go przestawiał, że w końcu zapomnieli.
Warszawa, ośrodek internowania w Białołęce, 30 września
Milicjant w opozycji, „Karta” nr 35/2004.
Zorganizowaliśmy apel poległych. O godzinie wpół do piątej po południu wszyscy zebrali się w świetlicy, zapalono świece i kaganki ustawione pod ścianami. Uroczystość prowadził Seweryn Jaworski. Miał ładną mowę, przeczytał kilka wierszy Miłosza i Baczyńskiego, odczytał apel, wymieniając poległych począwszy od Insurekcji Kościuszkowskiej poprzez wszystkie powstania, aż do dzisiaj. Na koniec odmówiliśmy litanię i odśpiewaliśmy Boże, coś Polskę. Bardzo nastrojowo.
Warszawa, ośrodek internowania w Białołęce, 2 listopada
Milicjant w opozycji, „Karta” nr 35/2004.
Rano, przy śniadaniu [klawisz] „Wątrobiana” powiedział, abym się pakował, ale nie wiedział, po co. Wyszedłem, żegnając długim spojrzeniem baraki Białołęki. Na drugim dziedzińcu czekała na mnie nysa. Wsiadłem, w środku konwojent z moją teczką obozową i kopertą z depozytem. Nie chciał powiedzieć, dokąd jedziemy. Z Białołęki wyjechaliśmy na Wisłostradę, trasą „Ł” i na Rakowiecką. Wjechaliśmy na podwórko, a ja od pewnego już czasu myślałem, jak się zachowywać w areszcie, kogo spotkam z prokuratorów i uboli. Spotkało mnie miłe rozczarowanie. Przesiadłem się do drugiej nysy, z nowym konwojentem z Żytniej (tam jest Batalion Konwojowo-Ochronny), doszedł jeden skazany i pojechaliśmy do Kielc.
Sądziłem, że obóz internowanych jest na zamku, gdzie było więzienie. Okazało się jednak, że obóz jest na peryferiach, w nowym zakładzie karnym. Komendant przyjął mnie bardzo uprzejmie. Porozmawialiśmy o przyczynach internowania i na koniec zadał mi pytanie, dlaczego mnie tu przeniesiono i co zamierzam robić. Zaczął przeglądać moją teczkę, bąkać, że jestem zbyt aktywny, coś organizuję i chciał deklaracji, że nie będę burzył spokoju Kielc. W końcu zgodził się z moim przypuszczeniem, że to czysta złośliwość uboli spowodowała mój przyjazd. Poszedłem z klawiszem „do siebie”. Jest to długi, typu „tasiemiec”, wielopiętrowy blok, blindy na oknach.
Weszliśmy na piętro, oddział VI, cela 608. Maleńka kliteczka, dwuosobowa, małe okno, szaro, zaduch, kalifaktorzy przynoszą łóżko — istna rozpusta, bo ze sprężynami — i montują je nad jakimś chłopakiem. Witam się, ten pode mną to Zbyszek Zimoch, rolnik spod Sieradza, członek prezydium „S” RI, znajomy Gabrysia. Drugi, Wojtek, to starszy facet ze Skarżyska. Kładę się na łóżku, bo jest zbyt ciasno i ponuro. Wieczorem zaczynają się rozmowy przez okno, a raczej okrzyki. Każde okno jest zabezpieczone koszem z bardzo drobnej siatki i nie ma mowy o rzuceniu „kobyły”. Nawiązuję kontakt głosowy z warszawiakami — jest czterech chłopaków z Białołęki. Wrzeszczymy do siebie z radości i szybko zasypiam.
Warszawa-Kielce, 8 listopada
Milicjant w opozycji, „Karta” nr 35/2004.
Miała w ustach aparat tlenowy. Taka piękna. Taka mądra. Coś mówiliśmy, ale to nie miało tego znaczenia, które miało. Pamiętam każde słowo, ale pamiętam też, co mówiłem do siebie w środku. Wszystko przestało mieć znaczenie. Czułem się oszukany. Przecież wszystko, co robiłem w życiu, robiłem dla niej. Więzienia, „Solidarność” — też dla niej. Komu mam to teraz dać. I po co mi to. Niepotrzebne wszystko. [...]
Pożegnaliśmy się i na noc zawieźli mnie do jakiegoś łódzkiego więzienia. [...]
Rano [...] długo czekałem, aż wreszcie zawołali mnie na górę. Siedzieli tam moi borowcy, parzyli herbatę, a kiedy jeden z nich postawił szklankę i dla mnie, to zrozumiałem.
— Ona umarła?
— Tak, umarła.
Stałem tam przed nimi i płakałem. A potem zwolnili mnie — dali przepustkę na dwa tygodnie.
Łódź, 23 listopada
Stan wojenny. Ostatni atak systemu, wybór i oprac. Agnieszka Dębska, Warszawa 2006.
Zwolniono dwóch, gorące pożegnanie, piosenki. Mają tu stały program — coś w rodzaju hymnu „Solidarności” z refrenem: „Lepiej umrzeć na stojąco, niż na kolanach żyć” oraz taką bardziej kapeenowską, z refrenem: „Za Katyń, za Grodno, za Wilno i Lwów zapłaci czerwona hołota”. Śpiewane jest to z całą mocą, echo odbija się od ścian, huczy po piętrach, klawisze patrzą w podłogę.
Nie liczymy na szybkie wyjście, została tu opozycja z korzeniami z lat siedemdziesiątych, wychodzą na razie tylko nowi.
Kielce, 26 listopada
Milicjant w opozycji, „Karta” nr 35/2004.
Zwalniają, po jednej osobie, w sumie pięciu. Trwa to cały dzień, wciąż żegnamy się, śpiewamy, odprowadzamy. Humory poprawiły się, ludzie zaczynają się pakować, niektórzy wyraźnie nie wytrzymują, prawie płaczą. My się śmiejemy. Roman Lonc zrobił plakat z hasłem „Uwolnić Jacka Szymanderskiego” (ciężko przeżywa) — dopisujemy inne wesołe hasła: „Grzesiaki do paki”, „Lońca trzymać do końca”, „Krakowiacy do obozu pracy” itd. Siedzimy na korytarzu, turlamy się ze śmiechu, śpiewamy różne piosenki aż do dziesiątej wieczorem (my, tzn. Warszawa i Wrocław). Mimo wszystko humor trochę wisielczy.
Kielce, ośrodek internowania, 30 listopada
Milicjant w opozycji, „Karta” nr 35/2004.
Centrala Krajowa Związków Zawodowych w Szwecji z oburzeniem stwierdza, że od pewnego czasu toczą się w Polsce procesy, na mocy których wymierza się wysokie kary więzienia ludziom jedynie za to, że korzystają z praw działania na rzecz organizacji i spraw, w które wierzą. Ponieważ PRL podpisała międzynarodowe umowy gwarantujące obywatelom prawo do swobodnego organizowania się i działania w organizacjach związkowych, wyrażamy oburzenie z powodu aresztowań i skazywania na wysokie kary więzienia ludzi, którym zarzuca się korzystanie właśnie z tego prawa.
9 marca
Kolekcja Elżbiety i Jakuba Święcickich, zbiory OK.
Dla zwolenników działania metodą faktów dokonanych – osobiście podzielam ten punkt widzenia – sytuacja [po powołaniu Rady Konsultacyjnej 6 grudnia 1986] zmieniła się zasadniczo. Oparta na zmianie ustaw polityka unikania sądowej represji karnej stwarza możliwość działania na znacznie szerszą skalę niż przed 11 września [uwolnieniem więźniów], zwłaszcza działania jawnego. Dość powszechne i uzasadnione obawy, że osłabienie represji jest krótkotrwałe, w żadnym razie nie mogą być traktowane jako argument przeciwko jawnej działalności.
Uwolnienie więźniów politycznych, które z punktu widzenia zwolenników dialogu jest tylko jednym z warunków umożliwiających działanie (czyli właśnie dialog z władzą), dla nas jest warunkiem wystarczającym. Uważamy, że wszelkie ustępstwa trzeba dopiero wymusić.
[...] Po 11 września wołanie o program stało się naprawdę dramatyczne. Do tego czasu niemało dynamiki ruchowi dodawała walka o uwolnienie więźniów, zaś konspirację ożywiała legenda, która oczywiście zbladła w momencie, gdy grozi nie parę lat więzienia, lecz 50 tysięcy złotych grzywny.
[...] Możliwość działania, jaka się otworzyła dzięki ograniczeniu represji, stanowi wyzwanie i tak jest powszechnie odczuwana. [...]
Wrażliwość na nacisk społeczny można sprawdzić tylko w jeden sposób: podejmując działanie. Nie możemy czekać, aż władze zaproponują dogodne warunki, bo same nie zaproponują nam ich nigdy.
10 grudnia
Jacek Kuroń, Taki upór, wybór i red. Maria Krawczyk, Warszawa 2011.
Tajne. W dniu 6 stycznia br. Lennart Järn odmówił przyjmowania posiłków, oświadczając, że podejmuje głodówkę i odmawia wyjaśnień z powodu niewłaściwego — jego zdaniem — traktowania go w czasie śledztwa.
W trakcie rozmowy z przesłuchującym, podając bliższe powody takiej postawy, L. Järn stwierdził, iż jest to protest przeciwko:
— brakowi kontaktów z przedstawicielami Ambasady Szwecji w Warszawie, adwokatem i prokuratorem nadzorującym przesłuchanie;
— niewłaściwemu — jego zdaniem — tłumaczeniu treści składanych przez niego wyjaśnień; żądał przy tym sporządzenia protokołów w języku szwedzkim i mimo wykazania mu, iż ze względów proceduralnych jest to niemożliwe, żądanie to podtrzymał;
— przypisywania mu odpowiedzialności za przemyt urządzeń i sprzętu poligraficznego oraz wydawnictw przeznaczonych dla nielegalnych struktur w Polsce, w sytuacji, kiedy spełniał on jedynie — jak twierdzi — rolę wynajętego kierowcy.
Warszawa, 9 stycznia
Instytut Pamięci Narodowej, BU 0678/38, tomy 1–5.
Sąd [...] postanawia zamienić skazanemu Yngve Lennart[owi] Järn[owi] karę pozbawienia wolności orzeczoną wyrokiem Sądu Rejonowego w Świnoujściu z dnia 16 kwietnia 1987 w wymiarze dwa lata i sześć miesięcy pozbawienia wolności na grzywnę w kwocie 4.000.000 złotych.
28 kwietnia
Instytut Pamięci Narodowej, BU 0678/38, tomy 1–5.
Na widowni Teatru Powszechnego – jak przy okrągłym stole. Z jednej strony opozycja (członkowie Solidarności Polsko-Czechosłowackiej, wydawcy z NOWej, negocjatorzy „S”), z drugiej – premier Rakowski z małżonką. Poza tym dziennikarze zagraniczni, zachodni dyplomaci i oczywiście – przedstawiciele milczącej większości. […] Trzeci akt dopisuje życie. Gdy zapada kurtyna i milkną brawa, na scenę wskakuje Adam Michnik. Słyszymy tylko pierwsze zdanie: „Nazywam się Adam Michnik. Jestem przedstawicielem Havla”. Premier Rakowski przepychając się opuszcza salę. Z głośników leci piosenka Karela Gotta (tak było zaplanowane w inscenizacji), ale po pierwszych słowach Michnika głośniki zaczynają grać na pełny regulator (ktoś podjął taką decyzję „dla dobra teatru”) […]. Adam bohatersko czyta dalej swój protest przeciwko uwięzieniu Havla”.
Warszawa, 25 lutego
„Tygodnik Mazowsze” 1989, nr 284, cyt. za: Teatr drugiego obiegu. Materiały do kroniki teatru stanu wojennego 13 XII 1981–15 XI 1989, oprac. i red. Joanna Krakowska-Narożniak, Marek Waszkiel, materiały zebrał zespół pod kierunkiem Marty Fik, Warszawa 2000.