W czwartek mobilizację wreszcie ogłoszono. U nas na podwórzu [domu przy ulicy Nowolipie 53], na polecenie dzielnicowego, odbyło się zebranie lokatorów. Zeszli się w tej bramie ludzie ze wszystkich pięter, latami się niektórzy nie znali, nie pamiętali swoich twarzy, nie kłaniali się sobie. Ale teraz nad wszystkimi zawisła wspólna bomba i unieważniła podział na lepszych i gorszych.
Wybrano komendanta domu, chuderlawego pana, urzędnika gminy żydowskiej, popularnego głównie z tego powodu, że u nich służyła roześmiana Terka, cycata dziewczyna, która pozwalała wyściskiwać się chłopakom podczas rozwieszania bielizny. Ja zostałem łącznikiem komendanta i wszystko to Halinka Szerman wypisała na tablicy ogłoszeń w bramie.
Wieczorem obowiązywało już zaciemnienie. Zgasł jedyny na Nowolipiu neon nad apteką, na Marszałkowskiej schował się w czerni mój ulubiony jeleń skaczący Schichta. Dyżurowałem przed bramą z opaską na rękawie, wypatrując szpiegów i sabotażystów, obok mnie stał Łajbuś, syn krawca z parteru („szyk paryski”). Wojna przypomniała, że kiedyś razem się bawiliśmy.
Warszawa, 31 sierpnia
Józef Hen, Nowolipie, Warszawa1991.
Rano zbudziły nas dalekie detonacje i wycie syren na alarm. Ponieważ w sierpniu kilkakrotnie były tzw. próbne alarmy, teraz nie zrobiło to na nas większego wrażenia. Wygramoliliśmy się z łóżek i na rozkaz mamy poszliśmy do łazienki. Siedzieliśmy w wannie, troskliwie szorowani przez mamę, gdy znów zawyły syreny na alarm i nastąpiły serie potężnych wybuchów. Dom [przy ulicy Morszyńskiej 5] zatrząsł się lekko w posadach. Zdenerwowana mama ostro wycierała mnie ręcznikiem, gdy wpadł dziadek. „Wojna! Niemcy bez wypowiedzenia przekroczyli granicę na całej długości! Zaatakowali Westerplatte! Bombardują Warszawę! Radio przed chwilą nadało orędzie prezydenta!” — wykrzyknął. […]
Nad miastem rozszalał się ogień zenitówek. Przez okno w gabinecie dziadka widać było, jak na bezchmurnym niebie raz po raz wykwitają obłoczki szarego dymu. Od strony mostu Poniatowskiego ukazywały się na niebie srebrne sylwetki samolotów, których ciężkie dudnienie słychać było bardzo wyraźnie wśród łoskotu zenitówek i huku eksplodujących bomb. […] Nagle stało się coś strasznego. Przejmujący do szpiku kości świst i potężny huk wstrząsnął powietrzem, za nim drugi huk i trzeci. Dom zakołysał gwałtownie. Zdawało mi się, że ściana korytarza jakby się wygięła. Równocześnie za oknem dostrzegliśmy olbrzymi słup czarnego dymu: „Bomby!”.
Warszawa, 1 września
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
O 5.45 rano obudził mnie [w rezydencji w Warszawie] ogromny huk. W pierwszej chwili nie rozumiałem, co się dzieje. Nagle olśnienie — to były odgłosy wojny. Taki huk mogły spowodować tylko spadające bomby.
Wyskoczyłem z łóżka i wyjrzałem przez okno. Przed moimi oczami ukazał się jesienny, spowity we mgle Park Ujazdowski. Ludzie wybiegli na ulicę, wpatrywali się w niebo. Otworzyłem okno, by po huku i częstotliwości uderzeń zorientować się, gdzie spadają bomby. Moje dawne doświadczenie frontowe nie bardzo się przydało. To było coś zupełnie innego niż ogień artyleryjski.
Warszawa, 1 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
Rano skierowałem się najpierw do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Odwiedziłem dyrektora politycznego Kobylańskiego, by poznać najnowsze wydarzenia. Chciałem dowiedzieć się, co bezpośrednio poprzedziło wybuch wojny. Niewiele mógł mi powiedzieć, bo sam nie miał pewnych informacji. Polacy nie otrzymali chyba ze swojej berlińskiej ambasady szczegółowych i wyczerpujących meldunków.
Kobylański mówił natomiast o doskonałym morale wojska polskiego i o udanych kontratakach sił powietrznych. Bardzo chciał być dobrej myśli, ale nie mógł ukryć zdenerwowania. Jego wypowiedzi zawierały tak mało konkretów, że nie widziałem potrzeby informowania o sytuacji Budapesztu.
Warszawa, 2 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
Wieczorem udałem się do Konstancina. Gdy tylko minęliśmy miasto, przed Wilanowem zaczął się alarm przeciwlotniczy. Po kilku minutach nad naszymi głowami krążyły zygzakiem samoloty. Słyszałem, że Niemcy strzelają z karabinów maszynowych nawet w pojedyncze samochody, kazałem więc stanąć. Z kamerdynerem i szoferem usiedliśmy na brzegu rowu, gdzie chcieliśmy przeczekać do końca ataku. Wypaliliśmy po jednym papierosie i z przytłumionymi reflektorami pojechaliśmy dalej. [...] Dopiero o ósmej wieczorem dotarliśmy do willi. [...] Po kolacji słuchaliśmy wszyscy radia. Powtarzano komunikat: „Uwaga, uwaga”, oznaczający nadlatywanie coraz to nowych formacji samolotów.
Warszawa, 2 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
Znowu naloty na Warszawę. Powoli zaczynamy się przyzwyczajać. Jakoś można żyć. Kina i teatry nadal czynne.
Radio podało wreszcie upragnioną wiadomość: Anglia wypowiedziała Niemcom wojnę. Przed ambasadą angielską na Nowym Świecie i przed francuską na Frascati burzliwe manifestacje. Lada dzień na zachodzie zacznie się ofensywa aliantów.
Czy aby zdążę do Grodna, zanim Francuzi i Anglicy rozprawią się z Niemcami?
Żegnam się z matką, która już przygotowuje mieszkanie na Mokotowskiej [39] na przyjęcie rodziny i znajomych. Mokotowska — to było dla mnie więcej niż mieszkanie, w którym mieszkałem przez dwadzieścia lat. […] To była dla mnie instytucja rodzinna, symbol domu, Warszawy, a później i Polski. Matka wierzyła, że Mokotowska będzie ostoją całej rodziny, że przetrwa bombardowania, że tam będzie najbezpieczniej. […]
Ojciec odprowadził mnie na dworzec. Mówiliśmy bardzo mało. Na dworcu tłok i bałagan. Duża niewykończona jeszcze hala dworca projektu profesora Przybylskiego, osmalona niedawnym, zagadkowym pożarem, pełna zmobilizowanych roczników i podróżnych z tobołkami i dziećmi. Rozkłady pociągów nieważne. Wiele pociągów na zachód nie odchodzi. Czuć zamieszanie już nie w skali jednego dworca czy miasta, ale w skali całego kraju.
Warszawa, 3 września
Stanisław Jankowski „Agaton”, Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie. Wspomnienia 1939-1946, t. 1, Warszawa 1984.
Rano około 8.30, gdy zawiązywałem przed lustrem krawat, oprócz szumu silników samolotowych, do których przywykliśmy, usłyszałem potężną detonację, która wstrząsnęła budynkiem. Po niej drugą i trzecią.
[...] Okazuje się, że nawet w Konstancinie naziści nie pozwalają żyć spokojnie. Czego, do licha, w tej spokojnej letniskowej miejscowości szukały samoloty? [...] Leje powstałe na skutek uderzeń znajdowały się zaledwie kilkaset kroków od naszego domu. Jedna z bomb spadła w ogrodzie willi, którą ambasada amerykańska wynajmowała na biura. Nieoczekiwany atak wywołał panikę, wiele osób od razu zaczęło się pakować. [...]
Błyszczące samochody dyplomatów z dnia na dzień zmieniały kolor. Byli tacy, co auta oblepiali błotem, inni na ich dachach malowali barwy narodowe, aby lotnicy mogli rozpoznać narodowość pasażerów.
Konstancin, 3 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
Trzeci dzień wojny. Jak błyskawicznie szły wypadki […]. Musiałem przerwać, bo nalot samolotów. Nic ważnego – cztery bomby. […] Noc. Ciemno. Wleczemy się po różnych wertepach. Wreszcie przyjechaliśmy. Nikt się nami nie interesuje. Nikogo nic nie obchodzi. Mały bałagan. Nic dziwnego – mobilizacja. Kładę się na jakieś łóżko i staram się usnąć. Rano zaczyna się przyjmowanie nas. Dostaję się do oddziału nadwyżek, ale już po południu zostaję odesłany na służbę podoficera służbowego dywizjonu.
Warszawa, 3 września
Marian Wyrzykowski, Dzienniki 1938–1969, Warszawa 1995.
Rano wróciłem do Warszawy. W okolicy Belwederu spotkałem maszerujące wojsko. Żołnierze w ponurym milczeniu szli w kierunku Wilanowa. [...] Wszędzie wyczuwało się, jak następujące jeden po drugim alarmy przeciwlotnicze i powtarzające się ataki powietrzne wpływają na morale ludzi. W szybkim tempie prowadzono spóźnione prace przeciwlotnicze. Podpierano piwnice domów, na ulicach, placach, w parkach budowano transzeje [rowy]. Znane osobistości, sławne aktorki, damy z towarzystwa dawały godny naśladowania przykład, wykonując od rana do wieczora ciężkie prace ziemne.
Co jakiś czas wyły syreny, komunikacja w ciągu sekundy stawała, ludzie uciekali do bram. Ulice pogrążały się w przerażającej ciszy.
Warszawa, 4 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
Dziekan korpusu dyplomatycznego — [Niels Christian] Ditleff, ambasador Norwegii — zwołał kolegów na konferencję o 11.00, by przedyskutować sytuację oraz kroki, których podjęcie korpus dyplomatyczny uznał za stosowne. [...]
Ditleff uważał, że należy wyjaśnić następujące sprawy: po pierwsze, czy rząd polski zamierza zostać w stolicy, względnie czy — przy pogarszającej się sytuacji — zamierza przenieść swoją siedzibę w bezpieczniejsze i spokojniejsze okolice. Po drugie — jeśli tak — to czy rząd może poinformować korpus dyplomatyczny, dokąd zamierza przenieść siedzibę. Po trzecie, czy korpus dyplomatyczny w wypadku przeniesienia się rządu powinien podążyć za nim, czy pozostać w Warszawie i czy w pierwszym wypadku rząd zabezpieczy przeniesienie ambasad i ich ruchomości.
Żywa dyskusja była bardzo ciekawa, bo wyraźnie pokazała, jak byliśmy nieprzygotowani na dramatyczną sytuację Warszawy. Niektóre wypowiedzi były wręcz humorystyczne. Ktoś na przykład obawiał się, że w nowej siedzibie rząd nie da do dyspozycji ambasad odpowiednich budynków i będziemy narażeni na duże niewygody. [...]
Zabrałem głos i — aby skończyć tę niepoważną gadaninę — zwróciłem uwagę na to, że nasze rządy akredytowały nas nie przy prezydencie Warszawy, ale przy rządzie polskim. Nasze miejsce jest przy nim, czy to będzie dla nas przyjemne, czy nie. Jeśli nasz status w normalnych czasach dawał nam wszelkie przywileje i korzystaliśmy z gościnności rządu polskiego, to teraz powinniśmy dzielić z nim jego zły los. [...]
Większość kolegów popierała mój pogląd, lecz niektórzy uparcie twierdzili, że słuszniej byłoby pozostać w Warszawie. [...] Zdecydowałem, że niezależnie od tego, co postanowią moi koledzy, ja pojadę śladem rządu.
Warszawa, 4 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
O piątej po południu znowu zawyły syreny. Zaraz potem odezwały się działa artylerii przeciwlotniczej. Huk motorów był coraz silniejszy, wybuchy następowały jeden po drugim. Wybuchy bomb, łomot walących się budynków, ostre grzmoty dział i terkotanie karabinów połączyły się w jeden olbrzymi, koszmarny koncert. [...]
Wyszedłem na taras. Widok był straszny, ale rzeczywiście interesujący. Nad naszymi głowami błyski ogromnych bombowców i mniejszych samolotów, prawdopodobnie myśliwców. Ile ich było, nawet w przybliżeniu nie mogłem ustalić, bo znikały i znowu się pojawiały. Chwilami rozpoznawałem polskie maszyny. Słońce złociło zgrabne korpusy samolotów. Między nimi w niektórych miejscach pokazywały się białe smugi. Wkrótce jedna z maszyn, ciągnąca za sobą ognisty ogon, zniknęła.
Spojrzałem na zegar. Była 17.10, już prawie od dziesięciu minut trwał atak powietrzny, który jakby przycichł, ale znowu niebo zapełniło się i słychać było jeszcze mocniejsze huczenie i wycie bomb. Ta straszliwa kakofonia, poczucie całkowitej bezradności i beznadziejne oczekiwanie targało nerwy.
Warszawa, 4 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
5 dni temu wybuchła wojna i już mieliśmy uciekać. [...] W Konstancinie w tym czasie mieliśmy do dyspozycji tylko dwa samochody osobowe. [...]
Każda ambasada pozostawiła jednego urzędnika w Warszawie. Mianowałem dyrektora biura — Mara i wystawiłem mu coś w rodzaju pełnomocnictwa, ale zaadresowałem je już do dowództwa niemieckiego. W większości wypadków jednemu dyplomacie przypadło pilnowanie placówki do czasu wkroczenia wojsk niemieckich. [...]
[...] Z rezydencji zabrałem najważniejsze dokumenty i razem z pieniędzmi wcisnąłem je do małego nesesera. Wytłumaczyłem członkom poselstwa kierunek jazdy i wyruszyliśmy. [...]
W nalotach, o dziwo, nastąpiła przerwa. Na ulicach jechał jeden samochód za drugim. Na moście dudniły ciężkie platformy wojskowe. Na Pradze, na drugim brzegu Wisły, widać było wyraźne ślady ataków z powietrza. Najbardziej ucierpiały fabryki i domy robotnicze w ich pobliżu.
Za mostem jechaliśmy już bardzo powoli. Na całej szerokości jezdni: fury chłopskie, ciężarówki, luksusowe samochody, motocykle, rowerzyści, stłoczeni piesi usiłowali poruszać się do przodu. Mój szofer zmuszony był co chwilę hamować. Co 30–40 metrów stawaliśmy i czekaliśmy długie minuty. [...]
Na furach i ciężarówkach jechały piętrowo zgromadzone meble, skrzynie, maszyny do szycia, dywany, pościel i tobołki na tobołkach. W małych czteroosobowych samochodach po 8–9 osób, głównie kobiety, starcy, dzieci, a na ich kolanach koty i klatki z kanarkami. Ludzie stali nawet na samochodowych zderzakach. Zapłakani, z czerwonymi oczyma, bladzi, z malującym się na twarzach przerażeniem, zmiętoszeni, zmęczeni. Uciekinierzy.
Warszawa, 5 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
Przed Dęblinem, kiedy zbliżaliśmy się do miasta, roztaczał się przed nami coraz straszliwszy widok. Na lewo od szosy zburzone domy i magazyny, zniszczone nasypy kolejowe. Najbardziej przerażająco wyglądało lotnisko. Obok siebie leżały dziesiątki zwęglonych szkieletów samolotów. Nieco dalej doszczętnie spalony samolot leżący na boku. Na prawo od szosy, w rzadkim lesie, również spalone maszyny.
Straszne i nie do wiary. To znaczy, że i ta okolica przeżyła koszmary bombardowań. Sądząc po śladach, stało się to przed kilkoma dniami. Teraz cała okolica jest wymarła, pusta, nigdzie ani śladu człowieka.
Okolice Dęblina, 5 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
Późnym wieczorem radio podało — i potem kilkakrotnie powtórzyło — wiadomość, że Niemcy przerwali front i że w bliskim czasie już stanąć mogą pod Warszawą; że wobec tego wzywa się ludność Warszawy do masowego udziału w akcji kopania okopów. Dla mojej dzielnicy jako punkt zborny dla osób zgłaszających się do pracy wyznaczono plac Unii Lubelskiej. W nocy, w ciemnościach pogotowia przeciwlotniczego, ulice zaroiły się. Przez Marszałkowską, pogrążoną w ciemności, przeciągały dwie fale ludzi: jedna na plac, na miejsce zbiórki, druga w przeciwnym kierunku, widać już po otrzymaniu poleceń. Słychać było okrzyki nazw ulic i numerów domów, którymi sąsiedzi nawoływali się, aby się nie pogubić, i brzęk łopat, niesionych przez część wezwanych. […] Upłynęły dwie godziny, nim oddział z mojej ulicy (przez ten czas już porządnie przerzedzony) otrzymał rozkaz wymarszu na robotę w określonej dzielnicy. Kopanie okopów trwało w jednych punktach do rana, w innych do południa. Sprowadzono trochę „kopaczy” nowych, wyłapanych na ulicach, zasadniczo jednak pracowali „ochotnicy” z nocy, teraz już traktowani jako przymusowo zwerbowani. Ludzie do tej roboty nie przyzwyczajeni po paru godzinach już ledwo podnosili łopaty.
Warszawa, 6/7 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, tom I, Warszawa 1962.
Wieczorem jedliśmy kolację w karczmie, gdy w niskich drzwiach pojawiła się wysoka postać ambasadora szwedzkiego. Od razu podszedł do mnie i zapytał: „Czy słyszał pan, że natychmiast jedziemy dalej? W tej chwili dowiedziałem się, że Ministerstwo Spraw Zagranicznych opuszcza Nałęczów, a z nim również my wszyscy. Z frontu dotarły bardzo niepokojące wieści”. [...]
Pospieszyłem do Domu Zdrojowego. W źle oświetlonej bramie panował wielki ruch. Przy wyjściu leżały rzucone na siebie kufry, podręczne torby. W holu zobaczyłem Szembeka.
— Czy to prawda, że jedziemy dalej? — spytałem.
— Tak — odpowiedział krótko. — Jedziemy do Krzemieńca.
— Kiedy?
— Teraz, natychmiast. [...] Nie można tu myśleć o spokojnej pracy. [...]
Według słów hrabiego Szembeka okolica Nałęczowa stała się strefą operacyjną. Jeśli to prawda — a mówił to sekretarz stanu, wieczny optymista — to znaczy, że Polska już zginęła. To niemożliwe, by przy tak silnym i szybkim natarciu niemieckich sił zbrojnych, niezmobilizowana do końca, w stale zakłócanym nalotami przemarszu, cofająca się armia polska mogła zatrzymać niemieckiego olbrzyma.
[...]
Rząd polski wycofywał się do granicy ze Związkiem Sowieckim. Czy stamtąd też będziemy uciekać? Dokąd? Prawie na głos wypowiedziałem smutną sentencję: „Finis Poloniae!”. [...]
Była jeszcze ciemna noc, kiedy wreszcie wyruszyliśmy w kierunku Krzemieńca.
Nałęczów, 6 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
Ktoś przychodzi z wiadomością, że koło Smoczej stawiają barykadę. Wypadamy na ulicę. Ogarnia nas zazdrość: że też tym wpadło to do głowy! Ktoś był i powiedział, że trzeba stawiać barykadę, cała Warszawa stawia. Dźwigają na plecach stare graty, rzucają deski, kloce, worki z piaskiem, materace, nawet kolorowy wózek dziecinny i trzykołowy rower. Czy to znaczy, pytam, że Warszawa będzie się bronić? Tak, właśnie to, i tutaj Niemcy skręcą sobie kark.
Biję w szynę. Gong, walka się zaczyna! Nareszcie. Rzucamy się i my w sam ogień. Kto by się spodziewał, że ludzie mają tyle niepotrzebnych gratów! Wygląda na to, że ogarnął ich szał, duch samozniszczenia, wciąż coś innego wywleka się z mieszkań, jeszcze wczoraj było to nieodzowne, trudno sobie było bez tego życie wyobrazić — i nagle nic, drobiazg, rzecz nabyta, grunt to zdrowie, niech leci na barykadę, jeśli tylko wróg może się o to potknąć, jeśli tylko dzięki temu będzie można stawić opór.
Łom dzwoni o kocie łby, wyważa je, kładziemy stos kamieni przed naszą barykadą gratów. Przydałoby się coś żelaznego, podsuwa ktoś. Przechodzimy na podwórko, żeby wyłamać z ogródka balustradę. Gospodarz się wścieknie, ale kto by go pytał, dzisiaj nie ma nic świętego, nic własnego, jest tylko ta barykada, stawianie oporu. […]
Wokół naszej barykady sprężystym krokiem krąży przystojny i mocno opięty porucznik. Rozebrać mi to świństwo, mówi, psu na budę taka robota, wszystko zbudować trzeba od nowa. To saper, okazuje się, chodzi od barykady do barykady i instruuje. Ta stodoła, powiada, którą panowie nazywacie barykadą, ten śmietnik, ta gnojówka jest zagrożeniem dla mieszkańców ulicy. Zabrać mi wszystkie graty, żadnych pluskiew tu nie trzeba, barykada ma być czysta jak złoto, sposobna do walki, a nie takie nagromadzenie drewna, które po pierwszym pocisku pójdzie z dymem albo rozleci się na drzazgi. Porucznik wyraża się metaforycznie, nie o czystość mu chodzi, tylko o materiał: mają być kamienie, piasek, a przed barykadą rów.
Rów powstaje w niemrawej robocie. Wolą ofiarować ulubioną komodę niż wygarniać łopatą ziemię.
Warszawa, 7/8 września
Józef Hen, Nowolipie, Warszawa 1991.
W związku z sytuacją wojskową, prezydenta Warszawy Starzyńskiego mianowano komisarzem cywilnym przy Dowództwie Obrony Warszawy. Widocznie w odpowiedzi na to Niemcy przy bombardowaniu lotniczym miasta ze szczególną namiętnością obrzucali bombami siedzibę Starzyńskiego — ratusz i plac Teatralny. Ale i reszta miasta uległa bombardowaniu, zwłaszcza bombami zapalającymi; szczególnie Praga (Bródno, Grochów) była wówczas silnie zniszczona. Wracając pod wieczór do domu, widzieliśmy po praskiej stronie wielką łunę. [...]
Noc ta na długo pozostanie w mej pamięci. Siedzieliśmy przy aparacie radiowym, który niemal bez przerwy podawał wiadomości o pożarach, aby ostrzec mieszkańców pobliskich dzielnic i wezwać ich do pomocy przy gaszeniu pożaru. […] Wydawało nam się — nie oswojonym jeszcze z bombami zapalającymi i z pożarami — że cała Warszawa już spłonie. […]
Ranek przyniósł uspokojenie — nie na chwilę tylko, ale na kilka dni. Niemcy cofnęli się od Warszawy. Niemcy odepchnięci, Raszyn zajęty przez wojska polskie — wiadomości te podziałały na Warszawę jak wieści o zasadniczym przełomie w biegu wojny, o wielkim zwycięstwie. […] Niemcy cofnęli się, ponieważ do Warszawy doszedł nie główny trzon armii, ale zmotoryzowana kolumna, która, zatrzymana w rozpędzie, cofnęła się, aby nie stracić łączności z resztą armii. Zatrzymanie tej kolumny było względnie łatwe — ale nie oznaczało zmiany biegu wojny. Niemcy zresztą nie mieli zamiaru — nawet po dojściu do Warszawy całej armii — zdobywać miasta atakiem frontowym.
Warszawa, 8/9 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, tom I, Warszawa 1962.
Gdy wybuchła [...] II wojna światowa, miałam 12 lat, a moja siostra 9 lat. [...] My obie i mama wróciłyśmy z wakacji pod Warszawą 8 września, ale ponieważ w naszym drewniaku było niebezpiecznie, uciekliśmy do pociągu towarowego, którym kolejarze mieli jechać „na wschód” [...]. Pociąg stał na bocznicy za depo i kuźnią, przy wieży ciśnień. My w wagonach, pod wagonami okopani nasi żołnierze, na następnym torze pociąg z amunicją. Po kilku nalotach, gdy obok spadły dwa „niewypały”, nie czekając aż wylecimy w powietrze, znów uciekliśmy do domu – do murowanej piwnicy.
Przesiedzieliśmy tam 9 i 10 września (sobotę i niedzielę). W niedzielę był nalot za nalotem, posypał się na Bródno grad bomb zapalających. Bródno płonęło jak pudełko zapałek. Późnym wieczorem wyszliśmy z warsztatów. Paliła się po obu stronach Białołęcka, ogień huczał i parzył, potem wędrowaliśmy przez cmentarz Bródnowski, chowając się między grobami, gdy nadlatywał samolot niemiecki, zniżał lot i siekł po ludziach z karabinów maszynowych. I tak przez całą noc – przez Targówek, Zacisze, Wygodę, wraz z cofającym się polskim wojskiem – wróciliśmy do Warszawy przez Grochów, chwilowo znajdując schronienie w Dyrekcji Kolejowej przy ul. Targowej.
Warszawa, 8 – 10 września
Bródno i okolice w pamiętnikach mieszkańców, red. Anna Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1995.
W dniu 10 września [...] rano ludzie wybierali się do kościoła, nastąpiła tragedia tej części ludności, która mieszkała od ul. Budowlanej do ul. Nadwiślańskiej. Z samolotów zostały podpalone domy, a że drewniane, to płonęły niczym pochodnie; jednocześnie rzucano bomby burzące, na ludność, która ratowała swoje mienie względnie w popłochu uciekała w kierunku Starego Bródna; „bohaterscy lotnicy niemieccy” obniżali swój lot strzelając z karabinów maszynowych do bezbronnej ludności; bohaterowie znad Renu i Łaby zniszczyli część dzielnicy – domy drewniane płonęły jak zapałki, a ci bohaterowie zniżali lot samolotu i strzelali do bezbronnej ludności. Bródno przedstawiało żałosny widok, pozostał las kominów wzdłuż ulicy Białołęckiej, tu i ówdzie budynki murowane.
Warszawa, 10 września
Bródno i okolice w pamiętnikach mieszkańców, red. Anna Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1995.
Koło godziny 11.00, pijąc kawę, usłyszałem głos samolotów. [...] Z jakiegoś dachu odezwał się karabin maszynowy, a za chwilę drugi, ale nie było słychać artylerii. [...] Za chwilę nadleciały [...] 4 samoloty, w rozproszonej eskadrze, kierując się na Polmin. Powietrze zadrgało od wybuchów. Nie słyszałem nigdy artylerii, myślałem, że to działa przeciwlotnicze, ale to były bomby. Ledwie zdążyłem wrócić do domu, kiedy ponownie odezwał się warkot samolotów i towarzysząca im natychmiastowa seria potężnych wybuchów, od której u nas zatrzęsła się ziemia i zabrzęczały szyby w oknach. Ktoś krzyknął „Polmin się pali!”. Nad ziemią zmykało 7 bombowców, zostawiając za sobą kilka płonących zbiorników benzyny i wznoszącą się coraz wyżej ku niebu czarną chmurę dymu. U góry rozszerzała się ona we wszystkie strony, aż potężnym parasolem przesłoniła słońce i okryła znaczną cześć nieba na wschodzie. Psy zaczęły szczekać, bydło ryczeć, kobiety, płacząc, tuliły zastraszone małe dzieci. [...]
Po południu, patrząc z wieży ratuszowej, cały ogrom pożaru Polminu miałem jak na dłoni. Istne piekło płomieni i czarnego dymu. Dawniej mówiono nam, że w razie wojny Polmin będzie broniony przez artylerię przeciwlotniczą i samoloty myśliwskie. A tu nie było ani jednego działa przeciwlotniczego.
Drohobycz, 10 września
„Ziemia Drohobycka”, nr 13/2000, cyt. za: Rodzima energia. Nafta i gaz na polskich ziemiach, wybór i oprac. Maciej Kowalczyk, Ośrodek KARTA, Warszawa 2012.
Takiego nabożeństwa Krzemieniec chyba nie widział. Przed kościołem stały setki ludzi, a po mszy przybywały coraz to nowe tłumy, by się modlić.
Starcy, kobiety, dzieci, panowie i biedni chłopi modlili się za Polskę, za zwycięstwo oręża polskiego i o deszcz. Susza trwająca od wielu tygodni ułatwiała szybkie posuwanie się zmotoryzowanej armii niemieckiej. Podobno księża w całym kraju modlili się więc do Pana Niebios, aby zesłał deszcz, podniósł poziom rzek i uczynił drogi nieprzejezdnymi.
Krzemieniec, 11 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
Późnym popołudniem zaskoczyła mnie moja gospodyni:
— Czy słyszał pan, że pan ambasador rosyjski [Nikołaj Szaronow] wyjechał?
— Kto pani to powiedział?
— Proszę pana, sama widziałam. Kufry wyniesiono z mieszkania i wszystko pakowano do samochodów stojących przed gmachem. Pan ambasador i inni panowie wsiedli i odjechali.
— Kiedyś wrócą — odpowiedziałem uspakajająco, ale naprawdę nagły odjazd ambasadora sowieckiego uważałem za zły znak.
Krzemieniec, 11 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
Około 10.00 rano udałem się w kierunku miejsca pobytu włoskiego ambasadora. Czułem potrzebę przedyskutowania z baronem Valentino nowej sytuacji, po nagłym i niezwykłym wyjeździe ambasadora sowieckiego. [...] Zbliżałem się do rynku, kiedy nagle moją uwagę zwrócił wyraźny warkot silników samolotowych. Pomyślałem, że nisko lecące nad rynkiem maszyny to na pewno polskie samoloty broniące Krzemieńca. W następnej chwili kilka mocnych wybuchów wstrząsnęło powietrzem. Widziałem, jak wielkie czarne potwory zrzucone z samolotów spadały na plac, gdzie obok siebie stały stłoczone chłopskie furmanki. Po pierwszych wybuchach usłyszałem następne, ale — sądząc po odgłosach — pochodziły one już od bomb zrzuconych dalej. [...]
Nalot zupełnie zaskoczył Krzemieniec. Wyglądało na to, iż nikt nie przypuszczał, że maszyny niemieckie znajdą się w bezpośredniej bliskości granicy sowieckiej. [...] Nikt też nie potrafił powiedzieć, ile bomb spadło na miasto. Najwięcej zrzucono na rynek i okoliczne domy. Kilka bomb zapalających musiało spaść na pobliskie lasy, bo co i raz było widać tam nagle wybuchające pożary. Pierwsze wieści mówiły o ponad 50 zabitych i 150 rannych, z których część w ciągu dnia zmarła. W stosunku do liczby mieszkańców była to uderzająco duża strata, wśród ofiar znalazły się też osoby, które przyjechały na targ z okolicy.
Krzemieniec, 12 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
Widok zbombardowanego rynku był straszny. Wśród zawalonych domów widać było zniszczone wozy, końskie trupy, zwłoki ludzkie i lamentujących rannych. [...] W czasie I wojny światowej widziałem wielu rozerwanych na strzępy ludzi, ale to byli żołnierze, mężczyźni. Obecna wojna zbierała swoje ofiary wśród ludności cywilnej, kobiet i dzieci. [...] Nigdy nie zapomnę widoku biegnącej z rozpaczliwym krzykiem kobiety, która na rękach trzymała dziecko z urwaną głową.
Krzemieniec, 12 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
Wśród dyplomatów bombardowanie wywołało wielkie oburzenie. Nie można go było wytłumaczyć względami wojskowymi. [...] Powszechna była opinia, że ten atak lotniczy skierowany był przeciwko korpusowi dyplomatycznemu. Podjęto decyzję, by spotkać się w celu przyjęcia jednolitego stanowiska. [...]
Narada, która odbyła się na schodach teatru letniego, była bardzo burzliwa. Nuncjusz [Filippo Cortesi] zaproponował ogłoszenie protestu korpusu, który ambasador turecki [Damal Husnu Taray] pragnął uzupełnić oświadczeniem potępiającym. [...] Ambasador włoski oświadczył, że nie zgadza się z propozycją nuncjusza, ambasador hiszpański poparł Włocha. Wtedy zawyły syreny i wszyscy szukaliśmy schronienia w pobliskich rowach strzeleckich. Po kwadransie ponownie zajęliśmy swoje miejsca. Biorąc pod uwagę sprzeciw ambasadora włoskiego i wstrzymanie się od głosu niektórych z obecnych, zaproponowano, by zamiast protestu, korpus dyplomatyczny wydał wspólne oświadczenie, ograniczające się tylko do podania faktów. Baron Valentino jednak i tego nie chciał zaakceptować. [...] Znowu odezwały się syreny i dyplomaci ponownie w rowach strzeleckich musieli przeczekać zagrożenie z powietrza. W tym czasie część szefów misji uczestniczących w spotkaniu odeszła i już nie można było kontynuować narady. Jeszcze przez jakiś czas skupieni w gromadce rozmawialiśmy, a ambasador włoski usiłował przekonać resztę, by nie informować prasy o przebiegu spotkania. Jednak z powodu czyjeś niedyskrecji to nastąpiło.
Krzemieniec, 12 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
Jest 5 rano. Zachmurzone niebo i równomiernie padający deszcz w jesiennym krajobrazie. Dawna granica polsko-gdańska jest osiągnięta. Wojsko czeka na rozkaz marszu. Domy po obu stronach szosy na Mały Kack są opuszczone. Płk Krappe z gdańskiego pułku porozumiewa się z prezydentem miasta i ten o godzinie 8.10 przekazuje miasto. Jest ono nie zniszczone, mury domów oblepione są odezwami. W jednej z nich z 9 września napisano: „Do polskich Braci! Wzywam wszystkich Polaków, by razem z armią polską stawili czoła wrogowi. Każdy próg musi być twierdzą. Podpisał pkł S. Dąbek”. Z wielotysięcznego miasta pozostała połowa ludności. Większość z niej ukryta w piwnicach nie odważa się wyjść. Od kilku dni panuje tu ciężka sytuacja żywnościowa, brakuje chleba, światła. Policja polska wyszła z wojskiem, ale wielu żołnierzy jest między cywilami i tych wyłapujemy, jak i mężczyzn zdolnych do służby wojskowej, by ich osadzić w obozach jenieckich. Wśród kobiet gdyńskich panuje przerażenie, bo propaganda polska szerzyła plotki o rozstrzeliwaniu przez „złych Niemców” – zwyciężonych. Dziwne są te gdyńskie kobiety, w ubraniach sportowo-treningowych, palące nerwowo papierosy na progach domów. Odzyskują dopiero równowagę, gdy dowiadują się, że to rozstrzeliwanie ich mężczyzn, to bajki. Wolnych od zarzutów politycznych ludzi odsyła się do robót.
Gdynia, 14 września
Maria Odyniec, Gdynia w prasie niemieckiej Wolnego Miasta Gdańska 1920-1939, Gdańsk 1983, cyt. za: Gdynia. Biznesplan II RP, red. Maciej Kowalczyk, Fundacja Ośrodka KARTA, Warszawa 2011.
Dzień był pochmurny. Niemniej jednak od rana nękały nas naloty i ostrzał artyleryjski na przemian. Około południa ktoś przyniósł wiadomość, że płonie Okrąglak. Nie wiedziałem, co to jest Okrąglak. Dopiero mama wyjaśniła mi, że to Katedra ewangelicka, zbudowana w XVIII wieku, za czasów ostatniego króla. Byłem oburzony. Przecież słyszałem, że Niemcy to ewangelicy. Bombardują więc kościół swego wyznania?! Nie chciało mi się to pomieścić w głowie. […]
Mimo że ze względu na otaczającą nas grozę i podniecenie nie mieliśmy specjalnie apetytu, jednakże po paru dniach głód zaczął się nam dawać we znaki. Na ryż i wędzone szproty nie mogliśmy patrzeć. Pewnego dnia ojciec przyniósł mięso. Mówił, że to z sarny trafionej odłamkiem podczas ostrzału ogrodu zoologicznego, w którym kompania ojca budowała stanowiska dla karabinów maszynowych. […]
Sarnina była trochę słodkawo-kwaśna, ale naprawdę doskonała. Dopiero po dobrej godzinie, gdy zjedliśmy, ojciec wyjawił prawdę. Wcale nie była to sarnina, lecz kawał zadu konia artyleryjskiego, zabitego gdzieś na Żoliborzu odłamkiem bomby.
Warszawa, 16 września
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
W domu coraz ciężej. Wszystkie zapasy wyczerpane. Coraz częściej doskwiera nam głód. W czasie jednego z wypadów na miasto chwyta mnie nalot przy dworcu. Przejście Marszałkowską niemożliwe. Chronię się w bramie nawpółuszkodzonego domu. Znalazło się tam również trzech mężczyzn i dwie kobiety. Ludzie ze sfer pracujących. Słychać detonacje bomb. Sklepienie drży nad głowami. Wywiązuje się krótka rozmowa:
— Najgorszy to ten głód — mówi jedna. — Do huku to już się przyzwyczaiłam, ale w domu trzy gęby głodne, którym nie mam co dać jeść. Jak tak dalej pójdzie, to już te cegiełki przyjdzie nam pogryzać.
— Wczoraj — powiada druga — poleciałam na plac Zbawiciela, bo powiadali, że tam chleba dostanę. Ogon długi. Stoimy i czekamy… Zaczął się nalot. Nikt się nie ruszył, żeby miejsca w kolejce nie stracić. Naraz, jak się jedna cholera opuści, jak zacznie się po nas przejeżdżać, to kilku ubili na miejscu. Reszta stała dalej! Niech tam! Lepsza śmierć od kulki, niż z głodu. Mój wyrwał się wczoraj na Ochotę, żeby kartofli wygrzebać, takie ci sobie na nich urządzili polowanie — jak do kaczek w polu strzelali. Jeden sobie fiknął, to drugi — wszystko jedno, kartofle grzebał. Wczoraj — powiada któryś z mężczyzn — ulotki rzucali. Straszą, że jak się nie poddamy, to nas gazami wytrują.
— Co? — wrzasnęła kobieta. — Gazami chcą nas truć psubraty? Cholera ich prędzej wydusi, niż się poddamy!
I tu się posypał grad odpowiednich warszawskich powiedzonek pod adresem najeźdźcy. Tym ludziom tak przed chwilą zmęczonym i głodnym nikt nie ma prawa powiedzieć: „Poddajcie się”.
Warszawa, 20 września
X.Y. [Anna Jachnina], Pamiętnik z obrony Warszawy, Warszawa 1942.
Z wielu odbytych u mnie [w mieszkaniu w Alejach Ujazdowskich 34] zebrań jedno szczególnie zasługuje na wymienienie — odbyło się ono [...] w momencie niemal największego napięcia bombardowania i wtedy, gdy wszystkim już było wiadomym, jak straszna katastrofa spotkała Polskę. Zebranie liczne bardzo jak na ten moment, bo składające się z 62 osób, reprezentowało wszystkie kierunki myśli politycznej i społecznej w Polsce. Jako temat do obrad i ewentualnej decyzji postawiono na porządku dziennym sprawę niebywale trudną, bo wytknięcia linii postępowania dla społeczeństwa polskiego wobec okupanta niemieckiego przy jednoczesnym uznawaniu zobowiązań Polski wobec aliantów.
Wysłuchaliśmy przemówień wyjątkowej miary, jak te, które wygłosił [Norbert] Barlicki, [Roman] Rybarski i [Jan] Perłowski — doprowadziły one do zupełnie jednomyślnej uchwały przyjęcia wniosku mojego, by jako linię wytyczną działania na przyszłość przyjąć tezę, że „najważniejszym naszym obowiązkiem być winno bronienie substancji Narodu, Opatrzności pozostawiając opiekę nad państwem”. Wniosek ten był wynikiem rozumowania, że Narodu Polskiego w jego stanie nieszczęścia i rozbicia nie stać na to, byt prowadzić grę polityczną na dwie strony, jak ją prowadził czasu pierwszej wojny światowej, gdy społeczeństwo polskie podzieliło się na dwa obozy, aktywistów i pasywistów.
Warszawa, 23 września
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Moje miasto dogorywa. Kłęby dymu zaciemniają niebo. Ja z gąsiorem pełnym wody. Tępy ból w przedramieniu.
Po wodę musiałem iść aż na Młynarską, gdzie znalazła się ręczna pompa. Brnę chodnikiem pokrytym łupinami od pestek. Będę myśleć o wszystkim, byle nie o nieznośnej drętwocie ramienia. Pociski wybuchają z monotonną regularnością, oblężone miasto jest ostrzeliwane z dział. Spoglądam z zazdrością na białe kubły, w których kołysze się przykryta liściem łopianu woda. Ja z tym gąsiorem jak idiota. Mam żal do rodziców, że u nas w domu nie ma wiadra. Co oni sobie myśleli, kiedy to wszystko się zaczynało — że rozkosze cywilizacji są nie do zdarcia? Od wczoraj jesteśmy bez elektryczności. Dzisiaj ustał dopływ wody. Nie ma gazet. Milczy radio. To jest gorsze niż brak jedzenia. Mama pomieszała mąkę z otrębami i upiekła jakiś zakalec. Ohydne, całe szczęście zresztą, nie żre się tyle, a otręby też się kiedyś skończą. Mogli przewidzieć, że będzie głód, przecież podczas tamtej wojny jedli obierki. Tak, zgadza się mama, ale nie zaraz na początku. Leci, leci, słyszę lot szrapnela, uuuch, i zaraz ba-bach! Chyba nie doniosę tego gąsiora. Płacimy za komfort i ufność.
Pestki! Skąd tyle tego świństwa w Warszawie! Wszystkie chodniki zapaskudzone. Można dostać poza tym śledzie i ogórki konserwowe, bo zapaliły się składy, gdzie to przechowywano, ale lepiej się tym nie opychać, bo pić się chce. Ba-bach! Ba-bach! Najgroźniejsze są pociski zapalające, bo nie ma czym gasić. Widzę, że niespokojny krater Śródmieścia wciąż dymi. W ustach gorzki smak spalenizny.
Warszawa, 24 września
Józef Hen, Nowolipie, Warszawa 1991.
Był to dzień bombardowania miasta bombami rzucanymi z aeroplanów: kruszącymi i zapalającymi. Od rana rozbrzmiewał warkot motorów samolotowych, raz po raz słychać było gwizd obniżających się aparatów, po czym rozlegał się huk bomby, potem zaś jeszcze nierzadko — łoskot walących się murów. […] Pod gradem bomb burzących, rzucanych częstokroć razem z zapalającymi, osłabła energia w gaszeniu pożarów. […] Spłonęła cała, poza dwoma tylko domami, ulica Czackiego. Z ulicy liczącej kilkanaście domów, zamkniętej między dwiema ulicami, w czasie pożaru niepodobna było się wydostać; szalejący po obu stronach ulicy ogień utworzył sklepienie płomieni, pod którym biegał nieprzytomny ze strachu tłum mieszkańców.
Warszawa, 25 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, tom I, Warszawa 1962.
Kładę się na łóżku, zanurzam głowę w poduszce. Łoskoty z miejsca cichną, tylko drżenie ziemi staje się bliższe, chociaż delikatniejsze. Staram się wyobrazić sobie plażę, czysty nurt rzeczki, ławicę srebrnych rybek, złotoskóre dziewczyny o leniwych, nagich biodrach. Korowód osypanych kwieciem drzew. Jaśminy, w ustach słodko od snu i gęstej białości, jaśminy, ptak gwiżdże, biało, słodko, gwizd, jaśmin, gwizd, gwizd, ten gwizd jest coraz lękliwszy, narasta od dołu, od poduszki, wwierca się w ucho i świdruje bębenki, bije w zęby, zrywam się z łóżka i nim zdążę się wyprostować, ogłuszający cios w kark rzuca mnie z powrotem na łóżko. Trafiło, błyska mi w mózgu poprzez drgawki i huk, trafiło, ściany w ataku epilepsji, dzieci krzyczą, w uszach ból, ziemia skacze pode mną, z sufitu spada tynk, od podłogi wzbija się mgła, trafiło, myślę, więc to tak wygląda, jeszcze żyjemy, umiera się powoli, tak jak się rozpada dom, w drgawkach i rzężeniach. Wszyscy mają zadarte głowy, patrzą w sufit, który ma się rozpęknąć i runąć nam na głowy. Ale nic takiego się nie staje. Wapienna mgła stopniowo osiada, ściany uspokajają się, pod nogami mamy już nie kipiącą lawę, ale twardy beton, trochę jeszcze pomrukujący, jakby przebiegały przezeń nerwowe drżenia. „Spać w takiej chwili” — słyszę zrzędzenie którejś z cioć i myślę sobie: chyba nie trafiło.
Trafiło obok. Oglądamy z ojcem szeroki lej w głębi podwórza, pod murkiem, obok spalonego przed samą wojną garażu. Ojciec mówi z sarkazmem: „Taka ciężka bomba i spadła na spaloną budę. Zmarnowane pieniądze.”
Warszawa, 25 września
Józef Hen, Nowolipie, Warszawa 1991.
W dom, w którym mieścił się szpital [ul. Kopernika 11/13], trafiło kilka pocisków artyleryjskich, jeden w sąsiednią klatkę schodową.
Palą się prawie wszystkie domy na ulicy Kopernika; ostry gryzący dym przenika przez wybite okna. Druhna Nata zarządza ewakuację szpitala; ciężko rannych przenosimy na noszach na Smolną do szpitala oftalmicznego i do szpitala dziecięcego na Kopernika. Lżej rannych druhna Nekraszowa odprowadza na Wiejską 5, a reszta udaje się do gimnazjum im. Zamoyskiego na Smolną.
Następnie część dziewcząt przynosi prowiant, przede wszystkim chleb, a kilka czeka w kancelarii seminarium z pozostałymi do przeniesienia ciężko rannymi żołnierzami. Siedzimy na ziemi obok noszy. Okna wybite. Dookoła widać pożary, dym i swąd spalenizny szczypie w oczy — trudno oddychać. Ranni żołnierze są niespokojni, boją się, żeby ich nie zostawić. Trzymam jednego za rękę. [...]
W gimnazjum Zamoyskiego niewesoło. Ogromna oszklona klatka schodowa — szkło wybite, nie ma odpowiedniego pomieszczenia dla rannych, kuchnia zajęta przez uchodźców, brak jakiegokolwiek wyposażenia. [...]
W nocy […] schodzimy do schronu w naszym szpitalu. Piwnica pełna ludzi, artyleria wali bez przerwy. Ponieważ w dom nasz uderzyło już z dziesięć pocisków, pocieszamy się, że może najgorsze za nami. Siedzimy w gromadce, na kolanach mam oparte głowy dziewcząt. Każdy wystrzał czuje się w sercu i w mocno ściśniętym gardle. Ludzie modlą się głośno.
Nagle huk! Ciemno, strasznie, wszyscy starają się przedostać do wyjścia… Boimy się, że jesteśmy zasypani, na szczęście — nie! Ludzie przepychają się do innych piwnic, przechodzimy i my. Brak Gieni Michaleckiej. Odnajdujemy ją — ciężko ranną w nogę.
Zgłaszają się do nas ranni. Nie ma wody, mało opatrunków. Mężczyzna ranny w głowę, zdarta prawie cała skóra, krwawi silnie. Ktoś ranny w rękę, inny w nogę. Zgłasza się do nas chłopiec, może ośmioletni, i mówi: „Proszę pani, mnie tylko trochę boli noga”. Biorę do ręki nóżkę dziecka, z wierzchu tylko skóra, kość całkowicie strzaskana.
Jest dużo rannych, są zabici. Okazuje się, że pocisk wpadł przez okno na pierwszym piętrze naszego szpitala, przebił sufit i rozerwał się w schronie.
Warszawa, 25/26 września
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Ponieważ przerwa w działaniach wojennych stała się faktem oczywistym, wyszedłem z dziadkiem na miasto. Ruszyliśmy w kierunku placu Zbawiciela. Jezdnie i chodniki były obsypane gruzem i zryte licznymi lejami po pociskach i bombach. Gdzieniegdzie w głębi ocalałych podwórek widzieliśmy wojenne groby. Górne kondygnacje wielu domów po obu stronach Marszałkowskiej były wypalone. Gdy doszliśmy do rogu Marszałkowskiej i Piusa, dom narożny po zachodniej stronie przy Piusa, pomiędzy Wilczą a Piusa, płonął pełnym ogniem, tak, że musieliśmy przejść na drugą stronę ulicy. Skręciliśmy niebawem w Koszykową. Na wprost gmachu Zakładu Architektury Politechniki, leżał trup na wpół poćwiartowanego gniadosza. Poszliśmy dalej Lwowską do placu przed Politechniką. Na jezdni obok placu walało się mnóstwo porozrywanych łusek karabinowych. Zaraz za placem rysowała się linia okopów. U zbiegu Polnej, 6 Sierpnia i Lwowskiej stał na posterunku żołnierz w kaszkowatym hełmie na głowie, z bagnetem nasadzonym na karabin. Dziadek podszedł do niego, nawiązując rozmowę. Okazało się, że już kilkadziesiąt metrów dalej są stanowiska niemieckie, a te rozerwane łuski karabinowe pochodzą z podręcznego składu amunicji, w który uderzył pocisk w nocy. Skład wyleciał w powietrze.
Tą samą drogą wróciliśmy do domu.
Wieczorem przyszedł ojciec. Był załamany. Potwierdził wiadomość o zawieszeniu broni: „Pertraktacje w sprawie kapitulacji Warszawy są w toku, jednakże Warszawa nie została zdobyta. Już jutro nigdzie nie idę” — dodał. Z torby, w której nosił maskę gazową, wyjął kartkę kratkowanego papieru. Było to zaświadczenie, że Komenda Baonu Pracy udziela ojcu urlopu.
Warszawa, 27 września
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
W dzień i w nocy trwała bez przerwy prawie kanonada ciężkiej artylerii i naloty lotnicze, zgromadzeni w mym mieszkaniu w Alejach Ujazdowskich 34 moi bliscy przyjaciele i krewni w liczbie dwudziestu kilku osób, czuwając bez przerwy, konstatowali niejednokrotnie napięcie takie ostrzału, że na jedną minutę liczono do dziesięciu pocisków padających w najbliższym otoczeniu domu, brak zaś wody i światła czynił życie nie do zniesienia, gdy szczególnie wszystkie okoliczne domy stawały w płomieniach.
Niemniej gdy [...] koło południa przerwanym zostało nagle bombardowanie i rozeszła się pogłoska, że prowadzone są pertraktacje o zawieszenie broni, rozpacz ogarnęła wszystkich taka, że zdawało się, że gotowi są wszyscy bez wahania śmierć ponieść, byleby stolicy nie oddać wrogowi w ręce!
Widziałem takich ludzi, jak Jerzego Komorowskiego, jednego z dyrektorów firmy [Lilpop,] Rau i Loewenstein, znanego ze swego opanowania i zimnej krwi, który w chwili dowiedzenia się o zawieszeniu broni szlochał wprost spazmatycznie — widziałem młodych oficerów armii polskiej, którzy dowiedziawszy się ode mnie o nieszczęściu, które ich stolicę ukochaną spotyka, nie mogli pomimo zahartowania w walce swych łez powstrzymać.
Wszyscy gotowi byli na największe ofiary, a gdy stało się i na ulice stolicy wkroczyły wojska niemieckie, wszyscy bez wyjątku zachowali się z godnością wielką i opanowaniem, tak zdawałoby się trudnym do osiągnięcia u ludności Warszawy, zwykle tak impulsywnej.
O władzach polskich nie mówiono wcale!
Warszawa, 27 września
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Warszawa padła. Cios jest tak nagły i silny, że chwilowo nie wywołuje nawet reakcji.
Widok Uniwersytetu [gdzie zorganizowano I Zastępczy Szpital Okręgowy] rozpaczliwy. Pawilony porozbijane. Niektóre zawaliły się z rannymi, inne płoną jeszcze.
Komendant [szpitala] mobilizuje resztki zapasów żywności, by przekazać je do szpitala na Karową — tam wszystkich rannych mają przejąć Niemcy.
Ale już w ludziach obudziła się bestia. Jednych nawet grad bomb i pocisków nie wstrzymał od rabunku. Drudzy teraz poczuli, że są śmiertelnie głodni. Komendant organizuje służbę cywilną, rozdaje broń, sam jest wszędzie obecny; za grabież żywności przeznaczonej dla rannych wali w mordę aż huczy, bez względu na to, kto kradnie. W ten sposób opanował sytuację i zyskał posłuch tłumu.
Przychodzą meldunki z miasta. Wszędzie rabunek sklepów i opuszczonych mieszkań. Strzelanina wzdłuż ulic. Biorą wszystko, co pod ręką, nie zastanawiając się, czy zagrabione przedmioty będą im kiedykolwiek potrzebne. Ma wziąć Niemiec, wezmę ja — taka była dewiza.
A jednocześnie z przedpoli napływają meldunki, że żołnierze nie chcą się poddawać. Nie chcą opuszczać posterunków. Postanawiają strzelać do ostatniego naboju. Rozgoryczenie, dużo samobójstw wśród oficerów i żołnierzy. Chcą się bić do końca, brak amunicji zastąpić bagnetem.
Warszawa, 28 września
X.Y. [Anna Jachnina], Pamiętnik z obrony Warszawy, Warszawa 1942.
Jak się okazało, w nasze mieszkanie [w bloku przy ulicy Morszyńskiej 5] uderzyły dwa pociski. Jeden z nich […] wpadł oknem gabinetu ojca, przebił komórkę usytuowaną na poddaszu i uderzył w pianino. Na szczęście nie eksplodował. Uwiązł w pianinie, które wraz z jego uderzeniem wydało swój ostatni dźwięk. Czerep pocisku pod wpływem uderzenia rozpękł się na kilkanaście grubych ciężkich odłamków. Jeden z tych odłamków wyszarpał dziurę w podłodze. […] Ojciec wyjął potem niewypał z pianina, pozbierał wszystkie odłamki, złożył do kupy i zdrutował. Pocisk miał prawie metr długości. Gdyby eksplodował, nie mielibyśmy gdzie mieszkać. Był wystrzelony gdzieś ze Służewca lub Ursynowa.
Drugi pocisk, wystrzelony z kierunku Wilanowa, przebił skośny mansardowy sufit nad sypialnią, przeleciał przez otwarte drzwi sypialni, przebił ścianę do łazienki, podłogę pod oknem w łazience i eksplodował w mieszkaniu drugiego piętra, wybijając jeszcze otwór do łazienki państwa Szczerkowskich na pierwszym piętrze. W tym miejscu, gdzie teraz w naszej łazience była olbrzymia dziura, dwa metry na dwa, stał ostatnio konik na biegunach, na którym często harcowaliśmy po mieszkaniu, ku strapieniu mamy rysując podłogę i śpiewając głośno: „Hej, hej, ułani!” Ten sam konik, którego głaskałem po grzywie, siedząc na nocniku podczas pierwszego nalotu. Zginął jak prawdziwy ułański koń. Ocalał jakimś cudem Antkowa szabla. „To dobry znak” — powiedział ojciec.
Warszawa, 30 września
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
9 października 1939 rozkazano, aby następnego dnia wszyscy Żydzi powyżej 14 lat stawili się o godzinie 10.00 na placu 11 Listopada. Komentowano ten nakaz rozmaicie, optymiści nie przejmowali się nim wcale. [...] Nazajutrz o godzinie 9.30 wszyscy pospieszyli na plac, [...] nawet 80-letni starcy. [...]
Policja nie przepuszczała kobiet. [...] Przedostałam się przez kordon do mieszkania znajomych, skąd przez okno mogłam obserwować, co się tam dzieje. Czworobok [placu] z jednej strony był otwarty, a z trzech pozostałych stron stali Żydzi w kilku rzędach, z odkrytymi głowami (a mżył drobny deszcz, zimno było przejmujące). W czwartym boku stało wielu Niemców różnej rangi, a wszędzie pełno cywilnej policji. [...] Pobiegłam do domu, aby zdać relację mężowi. Spieszyłam drugi raz na plac, gdy w połowie drogi przedstawił mi się niesamowity widok: setki ludzi, cały tłum Żydów — bladzi, wystraszeni, błędne oczy, twarze zalane krwią, znajomi, obcy — wszystko to pędziło wprost na mnie. [...] Gdy już wszyscy Żydzi zajęli wyznaczone im trzy strony czworoboku, a więcej nie przybyło, Obersturmführer wywołał rabina, prezesa oraz sekretarza Gminy i wygłosił strasznie żydożercze przemówienie, obwiniające Żydów o doprowadzenie do wojny. Używał strasznych epitetów pod ich adresem, a zakończył tymi słowami: „Chciałem od was wczoraj kontrybucji. Powiedzieliście, że nie macie pieniędzy, ale my je sobie znajdziemy. A teraz w przeciągu trzech sekund ma tu nikogo nie być”. W tym momencie zaczęto ich bić gumowymi pałkami, zmuszając do szybkiej ucieczki.
Kto nie zdążył się ukryć lub uciec, dostawał pałką gdzie popadło — stąd tylu pokrwawionych i pokaleczonych. Jeden przewracał się przez drugiego, łamali ręce i nogi. Po chwili miasto opustoszało. Przez cały dzień nikomu nie było wolno wyjść z domu, na skrzyżowaniach ulic stanęli żołnierze z karabinami, a ogromne auta objeżdżały ulice; otwierali wszystkie sklepy żydowskie i zabierali cały towar — zamiast kontrybucji. [...]
O godzinie 17.00 wpadło do nas dwóch oficerów (przed domem stało duże auto), zabrali nam dwa łóżka z całą pościelą i opróżnili bieliźniarkę do ostatniej sztuki bielizny. [...] Na pytanie, gdzie my, starzy [ludzie], mamy spać nie mając więcej łóżek — odpowiedź brzmiała: „Na podłodze” .
Lipno, woj. kujawsko-pomorskie, 10 października
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
[Tego] dnia ukazała się nowa gazeta pod tytułem „Nowy Kurier Warszawski”, który jest odtąd jedynym pismem warszawskim.
„Nowy Kurier Warszawski” redagowany jest jako wydawane po polsku pismo hitlerowskie. Wiadomości w nim, artykuły, rysunki — wszystko to tylko głupawe powieści i felietony w odcinku. Wszystko więc jest już nie lojalne, ale pełne entuzjazmu, pogardy dla Anglii i Francji. Osobliwości tego pisma polegają na tym, że wiadomości w nim są zawsze spóźnione i że nie zawiera żadnej kroniki lokalnej, nie podając nawet nic o prowadzonych w Warszawie robotach, o wydawanych w Warszawie zarządzeniach itd. Osobliwości te wynikają podobno stąd, że pismo to wydawane jest w Łodzi i drukowane poprzedniego dnia jako polska wersja — w tłumaczeniu i z silnymi skrótami, czasem z charakterystycznym opuszczaniem szczególnie dla nas niestrawnych wiadomości, artykułów czy ustępów w nich — niemieckiego pisma łódzkiego „Deutsche Lodzer Zeitung”. Oba pisma, warszawskie z danego dnia i łódzkie z poprzedniego, są równocześnie w sprzedaży, przy czym łódzkie zawiera zawsze więcej wiadomości.
Warszawa, 11 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Są to już ostatnie dni dostępności radia, bo do 5 listopada wszystkie aparaty muszą być oddane w komisariatach policji, a poszczególne domy mają już powyznaczane daty wcześniejsze, widać aby zakończyć procedurę bez tłoku na czas. Ja już swój musiałem oddać. Rzecz charakterystyczna: przy oddawaniu aparatu notowane jest wyznanie właściciela — widocznie losy aparatów mają być niejednakowe dla Żydów i nie-Żydów.
[...] Przed paru dniami rozklejono na murach Warszawy plakaty przedstawiające żołnierza rannego, z ręką na temblaku, wskazującego na zburzone i spalone domy i zwracającego się z wyrzutem do stojącego obok Chamberlaina; napis głosi: „Anglio, twoje dzieło!”. Plakaty te są ciągle zdzierane lub przynajmniej częściowo darte, zwłaszcza losowi temu ulega część napisu z wyrazem „Anglio”. Podobno to zdzieranie plakatów przypłaciło już życiem kilka osób, pobytem w więzieniu — większa liczba.
Warszawa, 28 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dzisiaj jest wigilia święta zmarłych — Wszystkich Świętych. Świece nagrobkowe zapłonęły dziś wieczorem na grobach rozsianych po placach i ulicach miasta, stwarzając niezwykły widok, znowu uprzytomniający grozę dni oblężenia Warszawy. Groby te zresztą pozostaną już niedługo — wszystkie zwłoki podlec mają ekshumacji i przeniesieniu na cmentarz staraniem rodzin, po upływie zaś prekluzyjnego terminu pozostałe przeniesione będą przez władze miejskie do grobów zbiorowych: zarządzenie traktowane jako mające charakter przepisów sanitarnych, ale wynikłe chyba i z innych motywów. Grób taki oświetlony lampkami i świecami widziałem w samym środku miasta — na rogu Al. Jerozolimskich i Marszałkowskiej. O parę kroków dalej przed cukiernią hotelu „Polonia” stał tłum i obserwował przez okno wnętrze cukierni: sala pełna, oficerowie niemieccy zmieszani z ludnością cywilną, przy fortepianie niemiecki żołnierz i Niemcy tańczący — chyba nie tylko z kobietami ze swych rodzin. Co czuł tłum, obserwujący ten widok, można się domyślać.
Warszawa, 31 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Prawie codziennie nachodzą nas niemieccy żołnierze, którzy pod różnymi pretekstami obrabowują nas ze wszystkiego. Czuję się jak w więzieniu. Nie mogę nawet pocieszać się wyglądaniem przez okno, bo kiedy zerkam zza zasłon na ulicę, jestem świadkiem różnych incydentów, jak na przykład ten, który widziałam wczoraj:
Człowiek o charakterystycznie semickich rysach stał spokojnie na chodniku blisko krawężnika. Umundurowany Niemiec podszedł do niego i najwyraźniej wydał mu jakieś niezrozumiałe polecenie, bo widziałem, że biedny człowiek próbował coś tłumaczyć z zakłopotanym wyrazem twarzy. Potem podeszło kilku innych Niemców w mundurach i zaczęli bić ofiarę gumowymi pałkami. Przywołali dorożkę i próbowali wepchnąć mężczyznę do środka, ale ten opierał się energicznie. Wtedy związali mu nogi sznurem, przyczepili jego koniec do dorożki i kazali woźnicy jechać. Twarz nieszczęśliwego człowieka uderzała o ostre kamienie bruku znacząc je krwią na czerwono. Potem dorożka zniknęła.
Łódź, 2–3 listopada
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
1 listopada 1939 do cukierni „Astoria” na rogu Piotrkowskiej i Śródmiejskiej wszedł niemiecki porucznik, zabrał wszystkim Żydom dowody [osobiste] i kazał przyjść następnego dnia o 8.00 na Zgierską 116, do siedziby SS. To samo wydarzyło się w kawiarni „Kaprys”, która znajduje się naprzeciwko „Astorii”.
Nazajutrz, już od 7.15, na Zgierskiej zaczął gromadzić się tłum. O umówionej godzinie brakowało trzech Żydów. Dwaj przyszli o 9.00, trzeci dopiero o 11.00. W czasie nieobecności tego ostatniego oficer oświadczył, że z powodu spóźnienia zostanie rozstrzelanych dziesięciu Żydów. [...] Razem [na Zgierskiej] znajdowało się 90–100 Żydów. [...] Zebrani zostali ustawieni na małej estradzie, gdzie kazano im wykonywać najtrudniejsze ćwiczenia gimnastyczne. [...] Tymczasem rozeszła się pogłoska, że przyszedł [Chaim Mordechaj] Rumkowski, przewodniczący łódzkich Żydów. [...] Zjawił się w sprawie zatrzymanego w innej sytuacji urzędnika. Żydzi byli przekonani, że Rumkowski będzie interweniował także w ich sprawie i że wszyscy zostaną zwolnieni. Ale oficer oświadczył, że Rumkowski, ubrany w futro, ma wejść na estradę i wykonywać ćwiczenia z pozostałymi. W czasie ćwiczeń Rumkowski zemdlał. [...] Gdy tylko wrócił do siebie, znowu nakazano mu ćwiczyć. [...] Zażądano, aby zgłosili się silni Żydzi — zgłosiło się sześciu. Wsadzono ich do samochodu i wywieziono do lasku w pobliżu Ozorkowa, gdzie kazano im wykopać piętnaście dołów. Przywieziono piętnastu Żydów, którym oficer kazał uklęknąć nad dołami. Nie wszyscy rozumieli, co się dzieje. Część uważała, że chcą ich tylko przestraszyć i na tym się wszystko skończy. Inni natomiast zaczęli strasznie płakać i odmawiać Widuj [przedśmiertną spowiedź]. [...] Oficer podchodził od tyłu do klęczących i strzelał. Zabici wpadali do dołów. Uratował się tylko jeden — zwrócił się do asystującego folksdojcza, który wstawił się za nim i ocalił go. Następnie rozkazano tamtym sześciu Żydom, aby zasypali groby i wszyscy, wraz z uratowanym, poszli z powrotem [na Zgierską 116]. [...] Pozostali Żydzi zostali zwolnieni, ale musieli zapłacić od 150 do 300 zł.
Łódź, 2 listopada
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Opór moralny, który poprzednio ujawnił się w zdzieraniu antyangielskich plakatów, dziś ukazał się w nowej reakcji: proklamacje general-gubernatora porozklejane na murach zaopatrzone dziś zostały w karteczki treści następującej: „Komendant Piłsudski powiedziałby: «A my was w d.... mamy»”. Na całej ulicy Marszałkowskiej większość proklamacji ma naklejone te karteczki, nad których zrywaniem Niemcy dopiero będą się musieli mozolić.
Poza takimi reakcjami życie pozostaje nadal ponure. Pracy produkcyjnej poza handlem i niektórymi rzemiosłami (o charakterze konsumpcyjnym i „konserwacyjnym”) nie ma. Wypadki znęcania się i gwałtów nad ludnością ciągle się powtarzają: ludność żydowska jest ciągle pociągana do udziału w przymusowych, prowadzonych w sposób upokarzający, robotach; trwają mniej czy więcej legalne rewizje.
Warszawa, 3 listopada
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Pogłosek w ogóle jest dużo, często wręcz fantastyczne, stopniowo jednak tracimy poczucie, co można traktować jako rzeczy prawdopodobne: konsekwencja braku normalnej prasy i utrudnienia (od jutra uniemożliwienia) korzystania z radia. Tak więc dziś doszła do kulminacyjnego punktu rozgłosu kursująca już od kilku dni po mieście wiadomość o zamierzonym oddaniu Rosji Warszawy w zamian za zagłębie naftowe (Borysław). Podawane są już nawet szczegóły, np. data wkroczenia wojsk sowieckich — 10 listopada. Wiadomość przyjmowana jest na ogół jako zapowiedź zmiany oczekiwanej z upragnieniem, z drugiej strony — z niedowierzaniem.
Warszawa, 4 listopada
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Wszyscy profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie zaproszeni zostali do auli uniwersytetu przez władze dla omówienia jakoby spraw związanych z rozpoczęciem nowego roku akademickiego, do którego, aczkolwiek bez formalnego zezwolenia odnośnych władz niemieckich, przygotowywano się w uniwersytecie. Gdy za wyjątkiem kilku, którzy z powodu złego stanu zdrowia, jak ks. biskup Michał Godlewski, stawili się do auli, bez żadnych wyjaśnień wkroczyła na salę policja, kazała wsiadać do aut, które nadjechały, i wywieziono wszystkich w niewiadomym kierunku. Wkrótce się okazało, że jedni wywiezieni zostali do Sachsenhausen pod Berlinem, drudzy zaś do Dachau.
Wrażenie faktu tego, który nigdy później nie znalazł ze strony wladz żadnego pozytywnego wyjaśnienia, było wprost olbrzymie, gdyż pomimo już uwydatniającej się wszędzie brutalności tych władz w stosunku do Polaków — wszyscy skłonni byli jeszcze przypuszczać, że nie targną się one na przedstawicieli nauki, którą przecież, jak przypominali to sobie z pierwszej wojny światowej, Niemcy nie tylko szanowali, ale wszędzie to jeszcze starali się podkreślać.
Kraków, 6 listopada
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Życie w Warszawie nadal pozostaje w stadium tymczasowości i bezczynnej wegetacji. Powierzchownie wraca Warszawa w pewnej mierze do normalnego wyglądu, choć utrudnia to prowadzone ciągle — ostatnio na wielką skalę — burzenie zniszczonych podczas oblężenia i spalonych domów; zajmuje się tym w imię bezpieczeństwa publicznego Zarząd Miejski. Wracają do normalnego wyglądu sklepy, w których zapasy zdają się jeszcze powiększać — teraz dopiero widać, jak wielkie były zapasy towarów w handlu. Ulice nadal jednak przepełnione są przekupniami — oznaka, że innych zajęć nie ma i każdy szuka zarobku — obrotniejszy sposobności zarobienia majątku — w handlu.
Jeśli w zasadniczym schemacie życia gospodarczego Warszawy rezerwy pieniężne przenosiły się stopniowo z miasta na wieś, to rozwinięty handel i transport stanowiły filtr, przez który przechodzą te rezerwy i w znacznej części zatrzymują się. Jest to oczywiście tylko częściowo zmodyfikowanie i przedłużenie przebiegu przechodzenia pieniędzy na wieś. Produkcja w mieście — poza rzemieślniczą — dalej prawie nie istnieje, zablokowanie rachunków bankowych nie zostało zniesione.
Warszawa, 8 listopada
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
[Tego dnia] przyjechał do Warszawy pan [William C.] McDonald, współpracownik utworzonego w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej pod przewodnictwem byłego prezydenta Herberta Hoovera Komitetu Pomocy dla Polaków. Obeznany ze stosunkami w Polsce, gdyż w niej przez kilka lat pracował, i adresowany wprost do mnie przez władze Komitetu, odwiedził mnie i zaproponował, bym przystąpił z nim niezwłocznie do pracy nad utworzeniem instytucji, która by była w Polsce odpowiednikiem powstałego w Ameryce komitetu.
Liczne godziny strawione na obradach z panem McDonaldem, który się okazał człowiekiem umiejącym wejść rzeczowo i psychologicznie w nasze ówczesne położenie, dały w rezultacie osiągnięcie jego pełnej zgody na postulaty, które miały być wzięte za podstawę projektowanej instytucji pomocy społecznej w Polsce. [...] Wszystkie one były zgodne z życzeniami naszymi. Dążyć musiały przecież w kierunku stworzenia instytucji czysto polskiej, jednolicie zorganizowanej, a pracującej uczciwie, więc nieobawiającej się żadnej kontroli, a tym bardziej ze strony ofiarodawców przychodzących z pomocą wówczas na bardzo szeroką skalę zakrojoną. Mówił mi bowiem pan McDonald, że przewidywane rozmiary pomocy sięgać miały milionów dolarów w pieniądzach, a przede wszystkim żywności, odzieży i medykamentów.
Warszawa, 9 listopada
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Gestapo [...] nakazało Gminie łódzkiej zebrać Żydów w synagodze. Gmina miała wybrać określony dzień, w którym przyszliby uczniowie z Talmud Tory i chederów, jak również kantor ze swoim chórem oraz wielu Żydów ubranych w tałesy. [W wyznaczonym dniu] Przedstawiciele władz niemieckich przyszli z aparatami fotograficznymi i mikrofonami. Wszystko to było dla zagranicy, aby można było pokazać w Ameryce, że plotki o zabranianiu Żydom zgromadzeń w domach modlitwy to wierutne kłamstwo. Żydom z trudem przychodziło zrozumienie, o co naprawdę chodzi. Nagle taka łaskawość, współczucie! Jednak nie trwało to długo. [...] Jeszcze w tym samym tygodniu [10 listopada], ciemną nocą, kiedy nic już nie było widać, zgromadzono w synagodze beczki ze smołą i benzyną. Starannie polano nimi wnętrze synagogi, a następnie dano sygnał do podpalenia tego świętego dla Żydów miejsca [...]. Ogień natychmiast objął cały budynek — wewnętrzny wystrój i przedmioty obrządku zajęły się ogniem. W tę dramatyczną noc spłonęło, wraz ze wszystkimi urządzeniami, 90 procent zwojów Tory. [...]
Po kilku dniach oblano ściany specjalną cieczą, aby zaczęły się kruszyć i wysłano do Gminy Żydowskiej okólnik, zawierający termin zburzenia ścian. Miała się tym zająć oczywiście Gmina. I tak na miejscu wspaniałej, świętej żydowskiej budowli pozostała góra gruzu i popiołu.
Łódź, około 11 listopada
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Terror ma być teraz […] ujęty w normy prawne. Rozporządzenie general-gubernatora [Hansa Franka], ogłoszone na czele ostatniego numeru „Warschauer Zeitung”, zawiera długi wykaz przestępstw zagrożonych karą śmierci. Są one ogólnie określone jako akty gwałtu skierowane przeciwko niemieckiej władzy państwowej, urządzeniom władz, życiu i własności Niemców. Wchodzą tu więc np. uszkodzenia rzeczy służących pracy urzędników niemieckich, akty gwałtu względem Niemców z powodu ich narodowości, podpalanie majątków Niemców. Na równi ze sprawcą traktowany jest podżegacz i pomocnik, na równi z przestępstwem dokonanym — usiłowanie, przyrzeczenie dokonania, wejście w tej sprawie w poważne porozumienie, przedłożenie lub przyjęcie propozycji, niezawiadomienie władz o wiadomym danej osobie fakcie przygotowywania przestępstwa — podobnie jak niezawiadomienie władz o wiadomym fakcie posiadania przez kogoś broni. Wykaz jest tak obszerny i wszechstronny, że niemal każda osoba w Polsce może być przy dobrych chęciach pod jeden z punktów podciągnięta.
Warszawa, 15 listopada
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dziś wujek Percy brał w tajemnicy ślub. Niemcy zabronili Żydom zawierać małżeństwa, ale wbrew temu zakazowi liczba żydowskich małżeństw wzrasta. Naturalnie wszystkie dokumenty ślubu są antydatowane. Ze względu na niebezpieczeństwa, jakie nas otaczają, wszystkie zaręczone pary chcą być razem. Tym bardziej, że nie wiadomo, jak długo jeszcze hitlerowcy pozwolą im żyć.
Żeby uczestniczyć w tym ślubie, przemykaliśmy się jak cienie, pojedynczo, do miejsca uroczystości znajdującego się o kilka domów dalej. Przy drzwiach stał ktoś na straży, aby obserwować Niemców – w razie potrzeby mogliśmy uciec drugim wyjściem. Rabbi drżał wygłaszając błogosławieństwo. Najmniejszy szmer na klatce schodowej powodował, że wszyscy rzucaliśmy się do drzwi. Panowała atmosfera terroru i strachu. Wszyscy szlochaliśmy, a po ceremonii znów wychodziliśmy pojedynczo, ukradkiem.
Łódź, 23 listopada
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Dzisiejsza polska gazeta przyniosła szereg wiadomości o zarządzeniach przeciwżydowskich w Warszawie. Tak więc dwa zarządzenia szafa obwodu (gubernatora) warszawskiego wprowadzają: od 1 grudnia — a więc od dnia następnego po wydaniu rozporządzenia — obowiązek noszenia przez wszystkich Żydów, z wyjątkiem tylko dzieci do lat 12, opasek podobnych jak w obwodzie krakowskim i z takim samym zakresem jak tam, tzn. łącznie z osobami pochodzenia mieszanego, oraz obowiązek oznaczania w ten sam sposób (niebieska „gwiazda Syjonu” na białym tle) wszelkich przedsiębiorstw żydowskich, przy czym w tym wypadku właściciel mieszanego pochodzenia nie jest traktowany jako Żyd.
Dalej donosi gazeta, że w domu Nalewki 9 zdarzył się wypadek zabójstwa policjanta polskiego przez Żyda, zamieszkałego w tym domu, przy czym zabójcy udało się zbiec; „za karygodne zachowanie się” zamieszkałych w tym domu 53 mężczyzn rozstrzelano. Jest to ten sam przypadek, o którym słyszałem przed kilku dniami jako o powodzie nałożenia kontrybucji (okazuje się, że zabito policjanta, nie żołnierza); podobno zabójcą był jakiś notoryczny, karany kilkakrotnie przestępca, który mieszkał w tym domu — za to odpokutowali jego mieszkańcy; kontrybucja miała być warunkiem ocalenia życia aresztowanym, jednak gdy przedstawiciele gminy zgłosili się, kontrybucję pobrano, ale oświadczono, że aresztowani są już rozstrzelani.
Warszawa, 30 listopada
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Wydawało mi się już, że indywidualne grabieże ustały, że weszliśmy już w okres planowego i systematycznego grabienia „organizacyjnego”, bez dawania swobody poszczególnym wojskowym. Okazuje się jednak, że tak nie jest. Właśnie w tych dniach dom moich krewnych odwiedzony był przez Niemców. Mieszkania żydowskie były przedmiotem zainteresowania ekipy złożonej z kapitana, żołnierza i jakiegoś cywilnego; zabierano z mieszkań obrusy, ręczniki, firanki, bieliznę osobistą, wazony, maszynki do mielenia kawy i mięsa, lampy, żywność — cukier, herbatę itp., no i oczywiście kosztowności i pieniądze.
Zabieranie pieniędzy odbywa się w różny sposób: niedawno słyszałem o obchodzeniu mieszkań żydowskich przez Niemców, którzy twierdzili, że Żydom wolno mieć w gotówce tylko 500 zł (co nie odpowiada prawdzie — maksimum dozwolone wynosi 2000 zł) i zabierali nadwyżki. Jeśli dodać, że są wypadki zamykania i wywłaszczania — bez żadnych szczególnych powodów i oczywiście bez odszkodowania — sklepów żydowskich, otrzymuje się zupełnie jednolity obraz, dający się opisać jako wyjęcie Żydów spod opieki prawa.
Warszawa, 9 grudnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Pogłoski tymczasem obejmują już nowe pola. Szeroko krąży pogłoska, że Hitler padł ofiarą nowego zamachu i nie żyje, druga — nie mniej nieprawdopodobna — że w Niemczech powstały już rady delegatów żołnierskich. Pogłoski te mimo niewiarygodności są widocznie chętnie przyjmowane i powtarzane wobec zupełnej niemal depresji, w jakiej żyje dziś większość ludności.
Drugim czynnikiem sprzyjającym rozchodzeniu się tych pogłosek jest oderwanie się zupełnie ludności od gazet wobec wyjątkowo ohydnej formy i niskiego poziomu gazety polskiej („Nowy Kurier Warszawski”) i nieufności do gazet niemieckich. Uważając, że gazety te przy odpowiednim ich czytaniu dają jednak orientację w sytuacji, myślałem o uruchomieniu jako przedsiębiorstwa czytelni tych pism; opinia powszechna jednak była, że instytucja taka znalazłaby się pod zbyt czujną opieką policji, tak że ostatecznie nie podjąłem nawet próby.
Warszawa, 11 grudnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Hitlerowcy wyrzucili Żydów z Piotrkowskiej i podzielili miasto na dwie części. Żadnemu Żydowi nie wolno mieszkać przy tej ulicy ani też chodzić po niej. To nowe niemieckie zarządzenie spowodowało duże trudności wielu Żydom. Ale Niemcy ciągną z tego korzyści: wydają specjalne przepustki dla Żydów uprawniające do jednorazowego przejścia Piotrkowską – za pięć złotych.
Łódź, 15 grudnia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Niemcy zarekwirowali nasz sklep i mieszkanie. Mieszkamy teraz u krewnych na ulicy Narutowicza, blisko mojej szkoły. Szkoła ciągle jeszcze działa, choć bardzo niewielu uczniów przychodzi na lekcje. Boją się wychodzić z domu. Okrucieństwo Niemców wzrasta z dnia na dzień, zaczynają porywać młode dziewczęta i chłopców, żeby używać ich do swych koszmarnych „zabaw”. Zbierają pięć do dziesięciu par w jednym pokoju, każą im się rozebrać i zmuszają do tańca przy muzyce z gramofonu.
Łódź, 18 grudnia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Dziś jeszcze święta; jest cicho i dość spokojnie — nie słychać żadnych złowrogich nowin. Ulice dalej pełne niemieckich żołnierzy, ale o grabieżach i napadach nie słychać. Zjawiła się pogłoska, że ma ustąpić ze swego stanowiska Frank, a na jego miejsce przyjść ktoś reprezentujący łagodniejszy kurs. Mówi się też o względach okazywanych przybyłemu zza kordonu sowieckiego Januszowi Radziwiłłowi, co miałoby wskazywać na istnienie jakichś projektów organizowania polskiego aparatu „rządowego”. Oczywiście trudno te pogłoski pogodzić z faktami znamionującymi wzmożenie terroru — przyszłość pokaże, ile w nich jest prawdy.
Warszawa, 26 grudnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Cała Warszawa jest dziś pod wrażeniem wypadków w Aninie. Okazuje się, że było tam zabitych dwóch Niemców, oficer i żołnierz, w wyniku kłótni w karczmie, w zwadzie pijackiej. W odpowiedzi na to Gestapo zaaresztowało ponad 100 osób, wyciągając je z will, z kolejki itp.; zebrano je w nocy i rozstrzelano, bodaj z karabinów maszynowych. Ponadto łapano napotykanych przechodniów i wieszano na drzewach. Panika powstała taka, że ludność Grochowa, sąsiadującego z terenem tej krwawej akcji — Wawrem i Aninem — w strachu przed tym samym losem rzuciła się wśród nocy do ucieczki, kierując się do Śródmieścia Warszawy. Dochodzenia zresztą są jeszcze prowadzone, podobno kobiety w koszulach wyprowadzono na mróz 10°, aby wydobyć zeznanie, kto był zabójcą.
Warszawa, 28 grudnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Ostra zima tegoroczna daje szczególnie odczuć kryzys węglowy, jaki przechodzimy. Zaopatrywanie się w węgiel odbywało się z trudnościami od początku okupacji; w zależności od większego czy mniejszego w różnych okresach liberalizmu Niemców w dopuszczaniu do nas transportów węgla, sytuacja na rynku węglowym zmieniała się, węgiel jednak można było dostać w cenie 80-100 zł za tonę, dwukrotnie wyższej niż przed wojną.
Ostatnio natomiast sytuacja gwałtownie się pogorszyła: nie tylko transporty są rekwirowane, ale jest ich bardzo niewiele, zdaje się nawet, że na pewien czas wstrzymano je zupełnie. Cena węgla podniosła się do 300 zła za tonę, niekiedy nawet i więcej — opowiadano mi o wypadkach płacenia 50 zł za 100 kg, a nawet 10 zł za 10 kg; ogonki przed składami detalicznymi węgla wydłużyły się, walki o węgiel stały się zaciętsze. Powszechnie niedojadająca ludność ponadto zaczęła marznąć. W poszukiwaniu ochrony przed zimnem rzucono się na wszelkie dostępne drzewo. Na ulicach dalszych od Śródmieścia wycinane są drzewa, sztachety z płotów wyjmowane są na opał nawet w okolicach tuż przy Śródmieściu.
Warszawa, 5 stycznia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Pod wpływem mrozu raczej zmniejszyła się liczba sprzedawców ulicznych — w ogóle bowiem mimo nowego zarządzenia, działają oni dalej i dotąd represje w stosunku do nich jeszcze się nie zaczęły. Zamożniejsze grupy ludności, zwłaszcza z dawnych pracowników umysłowych i warstw mieszczaństwa, pośredniczą w obrotach hurtowych czy quasi-hurtowych: krążą po mieście, a zwłaszcza po cukierniach i kawiarniach, które znów — jak podczas wojny światowej i lat inflacji — stały się punktami zebrań „czarnej giełdy”. Jest to znów konsekwencja wytrącenia handlu z torów normalnych, legalnych obrotów, tym razem nie przez obawę przed walczącymi z sytuacją rynkową cennikami maksymalnymi, ale przez działanie rekwizycji i grabieży, odbywających się w formach nie dających się przewidzieć, a uniemożliwiających — obok trudności transportowych, celnych (granica między Rzeszą a gubernatorstwem!) itp. — działanie normalnym przedsiębiorstwom. Szczególnym przedmiotem tych obrotów czarnogiełdziarskich są kosztowności, złoto i waluty.
Warszawa, 10 stycznia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dziś po południu rozplakatowano rozporządzenie przynoszące przewrót gospodarczy: rozporządzenie generał-gubernatora o wycofaniu z obiegu banknotów 500- i 100-złotowych. Rozporządzenie głosi, że wszelkie banknoty tej wartości — wymienione są daty emisji 1919 dla pięćsetek, 1919, 1932 i 1934 dla setek, a są to daty wszystkich będących w obiegu banknotów — podlegają obowiązkowi złożenia do depozytu w Niemieckiej Kasie Kredytowej (Reichskreditkasse) w czasie od 22 do 31.I. Za banknoty te należy się wynagrodzenie w pełnej wysokości. [...]
Rozporządzenie to oznacza w każdym razie zamrożenie na pewien czas, a być może że mimo zapewnień [...] — konfiskatę wszystkich większych zasobów gotówki.
Warszawa, 17 stycznia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Przeżyliśmy trudny dzień. W Ogrodzie Saskim banda polskich chuliganów w wieku od 14 do 15 lat spostrzegła mnie z opaską. Ledwo żyw zdążyłem przed nimi uciec. Droga była pusta. Nie było prawie ludzi. [...] Wczoraj było kilku ciężko rannych na skutek tych chuligańskich napaści. Jednemu zabrano palto, mnie chcieli zabrać kapelusz. Dzięki moim nogom (koledzy nazywali mnie Kusocińskim), udało mi się zbiec.
[...] Wierzymy, że ze względu na głębokie przemiany, jakie zaszły w życiu, Nowa Polska będzie całkiem inna, piękniejsza, lepsza. Napaści antysemickie są przez kogoś organizowane. Biorą w nich udział młodzi, 9–10-letni chuligani. Boją się dać im należytą odprawę, chociaż gdzieniegdzie przeciwstawiają się im (na Karmelickiej). Jeden z Niemców kierował bandą, która tłukła na prawo i lewo.
Warszawa, 30 stycznia
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Nową dziedziną, która ma być objęta reglamentacją urzędową, stanie się, na mocy ogłoszonych w dzisiejszej gazecie rozporządzeń, mydlarstwo. Produkcja utrzymana ma być tylko w większych fabrykach, mianowicie tych, które w r. 1938 wyprodukowały nie mniej niż 800 ton mydła lub innych produktów w przeliczeniu na mydło w kawałkach; w ten sposób zniesiono tak liczne w tej dziedzinie drobne zakłady. Produkcję poddano daleko idącej standaryzacji, pozwalając produkować tylko kilka gatunków mydła — a więc jednego tylko typu mydło do prania (w kawałkach po 1/4 kg, z zawartością 45% tłuszczu), podobnie toaletowe, do golenia, mydło do mycia głowy, shampoon. Wszystkie fabryki muszą należeć do związku fabryk mydła w Warszawie, który ma prawo do wydawania zarządzeń, dysponuje surowcami (objętego niedawno sekwestrem kaolinu), reguluje zbyt i ceny; sprzedaż zresztą wymagać będzie specjalnego zezwolenia, tzn. sklepy będą koncesjonowane. Sprawa wydaje się o tyle symptomatyczna, że wskazuje na tendencje gospodarki okupantów w zakresie przemysłu.
Warszawa, 4 lutego
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
[Dzisiejszą] nowiną jest „wygnanie nosicieli bakterii z kolei”. Rozporządzenie generał-gubernatora zabrania Żydom jazdy kolejami, chyba że istnieje zarządzenie generał-gubernatora, urzędu lub szefa obwodu. Wykroczenia karane mają być więzieniem lub karą pieniężną w nieograniczonej wysokości. Uzasadnienie jest podwójne: „Żydzi, którzy, jak wiadomo, mieszkają w swoich polskich ghettach w najniemożliwszych warunkach sanitarnych, mają (dotąd) możność przepychania się wśród innej ludności w wielekroć przepełnionych kolejach, a w ten sposób narażają współpodróżujących na wszelkie możliwe epidemie i choroby”; poza tym ma się w ten sposób utrudnić Żydom powszechnie jakoby uprawiane przez nich paskarstwo. Ten zarzut — niezależnie od motywów etycznych — o tyle mija się zupełnie z prawdą, że warunki polityczne doprowadziły do „zaryzykowania” tej dziedziny życia gospodarczego.
Warszawa, 8 lutego
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Wybrałem się [z Grodziska Mazowieckiego] nareszcie do Warszawy mimo silnego mrozu. W tramwaju taki ścisk, że przez całą drogę, która zresztą trwała prawie 3 godziny, stałem między ławkami. Warszawa, jak za każdym razem, zrobiła na mnie przygnębiające wrażenie. Ciągle zapomina się, że to miasto jest tak zniszczone. Wszędzie trzeba schodzić na jezdnię, żeby wymijać grożące zawaleniem ruiny. Chodniki pełne wybojów. W dodatku olbrzymie śniegu tamują ruch do tego stopnia, że miejscami można się przesuwać głębokimi śnieżnymi parowami jedynie bardzo wolno i gęsiego. Nie spotyka się ludzi elegancko ubranych. Na wszystkich ulicach pełno podskakujących dla rozgrzewki sprzedawców tytoniu, sacharyny, nafty, obwarzanków, galanterii, książek itp. Na jezdniach pracują gromady zmaltretowanych Żydów z białymi opaskami na ramionach.
Warszawa, 20 lutego
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
W czasie tego pobytu w Warszawie spotkała mnie [...] niezwykła przygoda, jak mi się to wówczas wydawało. Oto idąc ulicą Szopena z generałem Zacharowem, moim przyjacielem, wpadliśmy pomiędzy dwa rzędy policji niemieckiej, która idąc od strony Alei Ujazdowskich i ul. Mokotowskiej, zamknęła nam ulicę i wszystkich znajdujących się tam aresztowała. Pokazywanie przeze mnie dokumentów wystawionych mi przez władze w Krakowie na nic się nie zdało i pod groźbą uderzenia kolbą musiałem z moim przyjacielem pośpiesznie wskakiwać do samochodu ciężarowego, który zjawił się nieoczekiwanie po nas.
Zostałem odstawiony na Pawiak razem ze 105 innymi osobami. Byliśmy ustawieni w szereg na podwórzu więzienia i musieliśmy wysłuchać przemówienia wypowiedzianego przez owego oficera, który nas aresztował, a obecnie, krzycząc, oznajmił nam, że jesteśmy wzięci jako zakładnicy i że jeżeli w dzielnicy, w której mieszkamy, zdarzy się w najbliższym czasie jakiś zamach lub przestępstwo, to będziemy „pociągnięci do odpowiedzialności, oddani pod sąd i rozstrzelani”. Słuchając tego oświadczenia, każdemu z nas przyjść musiało na myśl, że gdy mamy i tak być rozstrzelani, to po co tu potrzebny jest sąd. Przetrzymany zostałem na Pawiaku przez godzin kilka i na interwencję ks. Radziwiłła po południu z więzienia wypuszczony. Ten sam oficer, który mnie aresztował, odwoził mnie samochodem przysłanym przez gubernatora do domu i siedział w nim na ławeczce na przodzie, zabawiając mnie konwersacją prowadzoną tym razem głosem bardzo miłym. W pewnym momencie przed rozstaniem się zapytałem go szczerze, dlaczego rano słyszałem jego głos taki brutalny, gdy teraz mówi on ze mną zupełnie innym, krótką i wymowną była jego wypowiedź: „Tak, Panie, taki jest rozkaz” (das ist Befehl).
Warszawa, 22 lutego
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
W Warszawie dokonywa się obecnie spisu ludności. Spis przeprowadzany jest przez wydział statystyczny miejski jako spis nieruchomości i budynków (według stanu z 24 II); ma on dostarczyć informacji o warunkach mieszkaniowych w związku ze zniszczeniami wojennymi w Warszawie. Okupanci polecili jednak dołączyć jeszcze dwa kwestionariusze: jeden dla poszczególnych mieszkań z wykazem wszystkich osób, drugi, specjalnie dla Niemców, przeznaczony wyłącznie do użytku władz. Otóż w pierwszym z tych kwestionariuszy jest kilka pytań „normalnych spisowych”, ponadto zaś pytanie o „rasę”, które wywołało największe wrażenie, znów traktowane jest jako zapowiedź jakichś posunięć. Wszyscy znów zastanawiają się, jak odpowiedzieć na to pytanie, nie odpowiadając ulubionego przez Niemców wyrażenia „aryjska”: mówi się więc o stosowaniu określeń „rasa biała”, „słowiańska”, a przede wszystkim odpowiadaniu „Polak”, „Polka”.
Warszawa, 23 lutego
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Reglamentacja objęła nową dziedzinę, w sposób świadczący o zupełnie mechanicznym, nieliczącym się z konkretnymi warunkami zagadnień gospodarczych przez administrację okupacyjną. Wydane zostało mianowicie rozporządzenie generał-gubernatora o zakazie podnoszenia czynszów mieszkaniowych ponad poziom przedwojenny — z sierpnia 1939 r.; a zamiast wyższego czynszu przewidzianego w jakiejkolwiek umowie wchodzi automatycznie w życie komorne przedwojenne.
Komentarz mówi o wykorzystywaniu przez właścicieli domów sytuacji i podnoszeniu komornego, oczywiście zwłaszcza przez żydowskich właścicieli; okupanci stają w obronie biednej ludności. Rzeczywistość przedstawia obraz odwrotny. Zubożała ludność daleka jest od płacenia nawet czynszów przedwojennych; mimo obwieszczenia niemieckiego, grożącego eksmitowaniem lokatorów niepłacących bieżącego komornego, płaci przeważnie tylko jego część — nie mówiąc o licznych przypadkach zupełnego niepłacenia. Właściciele domów ten stan na ogół tolerują, dążąc tylko do zdobycia środków na wydatki administracyjne i opłacenie podatków; o podnoszeniu komornego nie ma mowy.
Warszawa, 2 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Zima trwa beznadziejnie. Prawie przez cały dzień prószył śnieg. Rano szyby były pokryte lodem, a wszystko na dworze sadzią. Wszyscy narzekają, bo brak węgla i drzewa. Po drodze do Grodziska pod torem kolejowym płoty są porozbierane przez ubogą ludność. Drożyzna cokolwiek spadła, ale chleba kartkowego nie ma, a z wolnej ręki jest nadal tak drogi, że Marysieńka piecze codziennie z razówki z przymieszką otrąb w piecu pokojowym. Niemcy nie srożą się tak jak dawniej, tylko ciągle zabierają do robót w Prusach.
Grodzisk Mazowiecki, 8 marca
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Okupanci dążą bez ogródek do wznoszenia zapór między Żydami z resztą ludności. Ogłoszone dziś zarządzenie kierownika służby zdrowia w gubernatorstwie — Walbauma, już jako kierownika nowo utworzonej służby zdrowia, zakazuje lekarzom żydowskim leczenia nie-Żydów, ale i odwrotnie: lekarzom nieżydowskim leczenia Żydów. Motywacja jest niby sanitarna: niebezpieczeństwo zarażenia się ludności od Żydów, którzy według pseudonaukowego wywodu są już na pewne choroby zakaźne uodpornieni. Obok tego jednak wskazuje się wyraźnie na chęć oddzielenia od siebie obu grup ludności i powołuje się przy tym, jako na precedens, na niedawno wydane zarządzenie naczelnika miasta Krakowa o oddzieleniu Żydów od chrześcijan w wozach tramwajowych.
Warszawa, 12 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Warszawa cała toni w błocie. Odwilż jest juz w pełni, a śniegu — mimo pociągania Żydów masami do uprzątania śniegu — zostało bardzo dużo: śnieg bowiem był co prawda zebrany, ale widocznie wskutek braku taboru nie był wywieziony. Obecnie więc to wszystko topnieje i zalewa dosłownie ulice — w niektórych miejscach po chodnikach płyną potoki, przez które ludzie z trudem się przedzierają.
Warszawa, 14 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Widocznie zrezygnowawszy ostatecznie z zamiaru rekonstruowania obecnie w jakiejkolwiek formie władz polskich (nb. wizyta Studnickiego w Berlinie zakończyła się podobno jego internowaniem w jakimś obozie), dają okupanci temu wyraz i na zewnątrz, wprowadzając w nowym rozporządzeniu generał-gubernatora zakaz używania polskich godeł państwowych. Rozporządzenie ma wejść w życie z dniem 1 IV; ale wiadomość jest podana z fotografią pozbawionego orłów mostu krakowskiego pod tytułem: Ausgelöscht [Wykreślone]...
Ten stan rzeczy ma być według gazety przyjmowany z entuzjazmem przez czynniki polskie; reportaż podaje głosy policjantów, mówiących o tym, że czują się teraz lepiej niż pod rządami polskimi. Głosy są oczywiście sfingowane, choć zresztą policjanci, według powszechnej opinii, zachowują się w najwyższym stopniu służalczo względem Niemców.
Warszawa, 15 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Miejscem zbiórki dla Żydów, którzy dostali nakazy na odbycie pracy blokowej, była Twarda 6. [...] Pierwsze partie przydzielano na Okęcie.
[...]
Mnie przydzielono do liczącej dziewięć osób grupy silniejszych i roślejszych, po czym zaprowadzono na jakiś plac, gdzie stało kilkanaście skrzyń wysokich wagonów towarowych (bez podwozi). Były one przymarznięte do ziemi, a wagę ich określił, okiem fachowca, znajdujący się między nami zawodowy tragarz — na 600 kilogramów. [...] Polecono nam podejść do jednej z tych skrzyń i przenieść ją do znajdującej się nieopodal szopy. Kiedy nieskutecznie mocowaliśmy się z tym zbyt wielkim na nasze siły ciężarem, zjawiło się na placu kilkudziesięciu ludzi — cywilnych lotników-folksdojczów — uzbrojonych w krótkie i długie gumowe pałki, którymi zaczęli okładać wszystkich pracujących. Do naszej skrzyni podeszło czterech oprawców i ustawili się za naszymi plecami. Każdy stanął po jednej stronie skrzyni. To rozstawienie pozwoliło im maltretować nas dokładnie i planowo. Gdy na nasze barki posypały się ciosy pałek — skrzynia drgnęła, pozwoliła się podźwignąć i ponieść w kierunku szopy. Niemcy naturalnie ruszyli za nami, nie odstępując nas na moment, nie przestając bić i kopać. Nieśliśmy nasz ładunek na podsuniętych podeń palcach, a ponieważ dzień był mroźny, ciężar zaś olbrzymi, palce rychło nam zdrętwiały, zaczęły odmawiać posłuszeństwa i groziło, że skrzynia lada sekunda wyślizgnie nam się z rąk i runie na nogi. Dostrzegli to również Niemcy, zdwoili ciosy, zwielokrotnili wrzaski i polecili nam podnieść skrzynię i nieść ją na ramionach. I znów, nie wiem jakim cudem, nasze omdlałe ręce zdołały ten rozkaz wypełnić. [...]
[Przydzielono] mnie do innej partii: noszących części maszyn, bufory oraz inne większe i masywniejsze ciężary, dochodzące do wagi kilkudziesięciu kilogramów. Trzeba je było przenosić z jednej szopy do drugiej (może 80 metrów). Po obu stronach drogi stali, [...] w odległości 2–3 metrów jeden od drugiego, żołnierze trzymający w rękach pałki i kije, zmuszający noszących, by biegli z ładunkiem truchcikiem, a z powrotem — bez ciężaru — pędem. Każdy z tego szpaleru, w chwili, gdy się go mijało, zadawał uderzenie pałką. [...]
Około 11.00–11.30 byłem już tak śmiertelnie wyczerpany i zmęczony (a poza tym ciało miałem tak obolałe, iż ciosy nie robiły już na mnie wrażenia), że postanowiłem bez względu na skutki nie pracować dalej. [...] Rzuciłem niesiony ciężar na ziemię i stanąłem nad nim ciężko dysząc. Dostrzegł to jeden z żołnierzy patrolujących plac, zdjął karabin, wymierzył we mnie i zaczął liczyć — ja byłem jednak tak zobojętniały, że [...] nie ruszałem się z miejsca. Od niechybnej śmierci uratowała mnie szybka interwencja. Niczym deus ex machina zjawiło się raptem obok mnie dwóch ludzi. Jednym był jakiś folksdojcz, a drugim Żyd w opasce — mój obwodowy (bezpośredni przełożony grupowych). „Sind Sie Gruppenführer?” [Jest Pan grupowym?] — pytają mnie. „Ja.” [Tak] — „Dann kommen Sie mit.” [Więc proszę iść z nami] Zwracają się do mierzącego we mnie żołnierza, że jestem potrzebny. Zabierają mnie ze sobą, wprowadzają do jakiegoś budynku i tu polecają sporządzić listę przydzielonych mi na dzisiaj ludzi. Widząc moje zdziwienie, obwodowy wyjaśnia, że jest to kombinacja mająca na celu zwolnienie nas, jako że wszelkie inne próby interwencji zawiodły.
Warszawa, 19 marca
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Wybrałem się wreszcie [z Grodziska Mazowieckiego] do Warszawy. [...]
Gdy szedłem wśród ruin ulic Królewskiej, Grzybowskiej i Granicznej, zmierzchło się niemal zupełnie. Naraz za mną rozległy się krzyki i tłum zaczął uciekać we wszystkie strony w największej panice. Jakichś dwóch wyrostków zawołało w biegu: „Rozbrajają kogoś!”. Nasłuchiwałem, czy nie rozlegnie się wystrzał, bo w takim wypadku mógłbym paść ofiarą jakiejś masakry w rodzaju wawerskiej i anińskiej. Mimo to nie dałem się porwać panice. [...] Spałem na kanapce u Płoskiego. [...] Z ulicy dochodziły odgłosy Niemców, patrolujących i jeżdżących samochodami.
[...]
W ogóle Warszawa jak zwykle zrobiła na mnie bardzo przygnębiające wrażenie. Ponieważ rozbierają popalone domy, więc coraz bardziej widać ogrom zniszczenia. Trudno zrozumieć, gdzie się mogą pomieścić w nocy te tłumy ludzi snujących się po jezdniach obok zadrutowanych chodników i piętrowych kup brudnego śniegu, którego nie ma komu uprzątnąć, chociaż rano maszerują całe kompanie Żydów z łopatami, kilofami i łomami żelaznymi. Jedna z takich gromad gwizdała patriotyczną piosenkę wojskową.
Warszawa, 19 marca
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Wczesnym rankiem szedłem przez wieś na której my mieszkamy. Z dala zobaczyłem na ścianie sklepu jakieś ogłoszenie, poszedłem prędko przeczytać. Nowe ogłoszenie było żeby Żydzi nie jeździli całkiem na wozach (pociągami już dawno było zabronione).
Wieś Krajno, pow. kielecki, 21 marca
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Wyruszyłem do Grodziska, żeby się dowiedzieć, czy nie wydają na kartki chleba i cukru, ale dostałem tylko dwa kilo soli. Natomiast rozlepiano akurat różowe rozporządzenia, że nie wolno przebywać na ulicach od zmierzchu do rana, nie wolno zatrzymywać się na ulicy i w bramach oraz że należy wojskowym i urzędnikom niemieckim ustępować z drogi w sposób „należyty”. Jest to chyba cios skierowany głównie w stronę handlujących na ulicach i w bramach inteligentów.
Grodzisk Mazowiecki, 21 marca
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Na ulicach ożywiony ruch, bo cały niemal handel przedświąteczny tam się odbywa. Mięsa kartkowego jeszcze nie ma (wbrew zapowiedziom), pozakartkowego zaś po cenach wolnego rynku w sklepach się nie sprzedaje — więc cały handel mięsem odbywa się na ulicach lub w bramach domów. Widać też gęsi, nawet indyczki (za 60 zł). Na ulicy też sprzedawane są strucle, nie mówiąc o stałym przedmiocie tego obrotu — warzywach itp. Oczywiście mięso, wędliny, białe pieczywo są po cenach dostępnych tylko dla niewielkiej części ludności.
Strona pieniężna obrotów też zachowuje swoje wojenne osobliwości. Ciągle daje się odczuć ostry brak bilonu; używa się więc różnych jego surogatyw: kartek wydawanych przez sklepy, a także biletów tramwajowych korespondencyjnych po 30 gr., które dyrekcja tramwajowa wypuściła ostatnio w książeczkach po 10 sztuk — też w związku z brakiem drobnych; teraz zaczęto ich używać jako monety obiegowej.
Warszawa, 23 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Napisy „Żydom wstęp wzbroniony” w sklepach stają się coraz częstsze. Nie są one na ogół wyrazem swobodnej decyzji właścicieli sklepów, ale są im raczej narzucane. Tak np. częste stają się te napisy w sklepach spożywczych, ponieważ cech cukrowników tylko pod tym warunkiem pozwala sprzedawać wyroby; być może, iż jemu znów tylko pod tym warunkiem przydziela się mąkę.
W jakim stopniu urzędowy antysemityzm przyjmowany jest przez ludność, trudno się zorientować. Niewątpliwie posiew polityki „ozonowej” daje dziś swe owoce i sprzyja tendencjom okupantów; widziałem scenę, gdy jakiegoś furmana żydowskiego przechodzący drab pod pozorem obrony konia przed znęcaniem się zapamiętale okładał i kopał, zdarzają się wypadki napadów wyrostków na Żydów, a zwłaszcza na kobiety, szczególnie zresztą z wykorzystywaniem tego dla rabunku; ale bywają i wypadki stanowczej reakcji w takich wypadkach w obronie Żydów ze strony nieżydowskich przechodniów.
Warszawa, 23 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Zajścia przeciwżydowskie utrzymują się i rozszerzają. Dzisiaj banda wyrostków, przeważnie w wieku nie wyżej 14–15 lat, obchodziła sklepy żydowskie w okolicach Marszałkowskiej, rozbijała szyby wystawowe i rabowała towary. Przechodnie zachowywali się biernie, prawdopodobnie obawiając się, że jakiekolwiek czynne ich wystąpienie spowodować może dla nich przykrości lub nawet niebezpieczeństwo; policja zaś ani polska, ani niemiecka nie pokazała się.
Trudno sobie wyobrazić, aby wypadki takie odbywały się wbrew woli władz niemieckich. Jeśli zaś dzieją się za ich wiedzą, to równie prawdopodobne, że i z ich inicjatywy. Jaki to może mieć cel? [...] Wydaje się, że gra jest może obliczona na pokazanie Żydom niebezpieczeństw grożących im ze strony polskiej ludności chrześcijańskiej i na postawienie ich oficjalnie w lepszej niż dotąd sytuacji, aby wzbudzić w nich wrażenie, że winni się oprzeć właśnie na Niemcach, jako na obrońcach przed ludnością polską; inaczej mówiąc, dążą okupanci do spotęgowania antagonizmów między obiema grupami ludności i do zabezpieczenia się w ten sposób przed jakimiś ruchami jednej z nich.
Warszawa, 25 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Zajścia antyżydowskie nie skończyły się wczoraj, dziś znowu te same bandy w różnych okolicach miasta grabiły sklepy. Bandzie zupełnie małych chłopców przewodził podobno jakiś starszy młodzieniec, student czy coś w tym rodzaju. Niektórzy z obserwatorów tych wypadków twierdzą, że widzieli w pobliżu auto niemieckie, obserwujące przebieg awantur. Podobno organizatorem tych band jest jakieś wyspecjalizowane w akcji antysemickiej stowarzyszenie „Atak”, zupełnie wyraźnie zresztą faworyzowane przez Niemców, jak świadczą napisy na kolportowanych przez nie tabliczkach dla sklepów, wzywających do bojkotowania Żydów.
Ten wpływ Niemców leży w zarodku każdej prawie występującej u nas akcji antysemickiej. Wywieszone we wszystkich już zdaje się restauracjach, restauracyjkach i barach napisy o zakazie wstępu dla Żydów są, jak się okazuje, konsekwencją nakazu wystosowanego do członków cechu restauratorów przez niemieckiego komisarza cechu.
Antysemityzm nie jest dziś przejawem samorzutnym — jest wyraźnie i niewątpliwie narzucony przez Niemców, dążących do rozdmuchiwania antagonizmów między ludnością chrześcijańską a żydowską. Wina jednak społeczeństwa — jeśli można w tych sprawach w ogóle mówić o winie — polega na tym, że zbyt łatwo daje sobie te prądy narzucać, nie przeciwstawia się im dostatecznie; a odpowiedzialność za to ponoszą w głównej mierze rządy sanacyjne, które dla celów podobnych do hitleryzmu ten antysemityzm podniecały.
Warszawa, 27 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Sprawa, która wysunęła się teraz w Warszawie na plan pierwszy, to sprawa zajść antyżydowskich. Rozwinęły się one w wielkich rozmiarach, tak że ludność żydowska żyje znów w strachu i w głównych dzielnicach żydowskich boi się pokazywać na ulicy. Rabowane są zwłaszcza sklepy — wybijane szyby, niszczone urządzenia, a przede wszystkim grabione towary; ale obok nich ofiarą napadów padają i mieszkania, tym częściej zaś przechodnie, którzy, rozpoznawani po opaskach, są bici i obrabowywani. Wszystkiego tego dokonywają bandy włóczące się po całym mieście, zarówno w dzielnicach żydowskich, jak i w Śródmieściu: na Franciszkańskiej, na Lesznie, na Marszałkowskiej, na Powiślu, na Pradze. Bandy dochodzą do siły 500 ludzi, przeważnie młodych wyrostków i różnych szumowin.
Inscenizowanie tych zajść przez Niemców staje się coraz wyraźniejsze. Powszechnie obserwowane jest robienie przez Niemców, wcale się z tym nie kryjących, zdjęć fotograficznych i filmowych; zdarza się, że z początku przyjeżdża auto niemieckie, wychodzą z niego operatorzy filmowi i potem dopiero zjawia się tłum rabusiów. Do udziału w akcji wzięto też polskich policjantów: podobno w jakimś punkcie policjant kazał otworzyć zamknięty sklep, po czym zwrócił się do czekającego tłumu, aby brać co się chce; w każdym razie nie zdarzyło się, aby gdziekolwiek policja interweniowała.
Warszawa, 28 marca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Akcja antyżydowska znów wzmogła się. [...] Dziś na pl. Muranowskim zatrzymano tramwaje i wszystkich Żydów z tramwajów zabrano na jakieś roboty. Działalność band ustała, widocznie na rozkaz władz niemieckich; ale propaganda antysemicka pod opiekuńczymi skrzydłami władz rozwija się: wydawnictwo „Atak” kolportuje tabliczki do mieszkań i sklepów z godłem „Topokrzyż” (topora połączonego z krzyżem) i inicjałami G.O.J. — „gospodarczą organizujmy jedność”; jak mi zwrócono uwagę, na pomysł taki mógł wpaść tylko ktoś nieznający stosunków, nie-Polak, bo wyraz „goj” jest przecież żydowskim pogardliwym określeniem chrześcijanina.
Tabliczkę taką widziałem dotąd w jednym sklepie, tym mniej korzystają z niej mieszkania. Wreszcie wydano i kalendarzyk z tekstem na odpowiednim poziomie. Wszystko tu drukowane jest w dwóch językach (co propagandzie uroku nie doda!) i z podkreśleniem aprobaty władz niemieckich.
Warszawa, 1 kwietnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dzisiejsza „Warschauer Zeitung” podaje — teraz dopiero — wiadomości o zajściach antyżydowskich, w tej formie mianowicie, że „ludność polska”, zniecierpliwiona wyzyskiem handlarzy żydowskich, uprawianiem przez nich pokątnego handlu, nieprzestrzeganiem cen maksymalnych itp., napadła na tych handlarzy i ich pobiła; w ten sposób okazała, że zaczyna rozumieć, gdzie są prawdziwi winowajcy jej nędzy i niedostatku!
Gminie Żydowskiej kazali Niemcy zwiększyć kontyngent dostarczanych robotników w opaskach. Poza tym [...] u wylotu kilku ulic — Świętokrzyskiej, Złotej — na Marszałkowską wznoszone są mury odgradzające te ulice: jakie jest przeznaczenie tego, czy myśli się o wprowadzeniu ograniczeń w ruchu między dzielnicą żydowską (która zresztą do tych punktów nie dochodzi) a reszta miasta — nie wiadomo.
Warszawa, 3 kwietnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Kochany Panie Bolesławie!
Owszem, racja: jestem świnia, żem dotychczas do Pana nie napisał. […] Ale jakże się tu nie ześwinić w tych koszońskich czasach! Nie ma Pan wyobrażenia, kochany Panie, jakie bydlę się ze mnie zrobiło… Nic nie piszę, nic nie myślę; tępota taka, że pień jest przy mnie –brzytwą. […] Niech Pan, broń Boże, nie myśli, że żartuję. Zestawienie kilkunastu słów w jedną maleńką strofę wydaje mi się niedoścignionym ideałem. […]
Dalej: czy celem moich „męczarni twórczych” (dygotania w niewynikłym jeszcze rytmie, wydrapywania z opornych rzeczy i zdarzeń najistotniejszych słów, grupowania ich w związki wybuchowe, doprowadzania zdań do wrzątku, aby w pewnej chwili ścinać je mrozem ostatecznej formy – i mnóstwo innych potwornych trudów) – czy celem tego wszystkiego ma być: a) odbudowa niepodległej Polski tj. powrót na teren Rzczypospolitej władz i urzędów, które obecnie tam nie władają i nie urzędują, przy czym powrót ów pociągnie za sobą zaistnienie państwowego bytu, mającego na celu administrowanie zbiorowym życiem narodu, b) szczęście przyszłych pokoleń, które z utworu mojego czerpać będą siły duchowe, potrzebne im do realizowania ideałów ogólnoludzkich (żeby np. w szklanych domach się mieszkało), c) „wkład do literatury nieprzemijających wartości artystycznych, które świadczą o nieprzerwanej walce człowieka o dobro, prawdę i piękno”, d) zastępcze zaspokojenie w ten sposób nieosiągalnych na ziemi rozkoszy EROS-tycznych, e) żeby być sławnym; mieć większy pogrzeb; zarobić i przepić, f) że muszę; że inaczej nie mogę (ależ przyczyna nie może być celem); g), h), i), j), k) etc. etc. – niech mi Pan koniecznie odpowie, który z tych domniemanych celów usprawiedliwiałby: a) mękę tworzenia, b) mękę nietworzenia.
Coś w tym przecież musi być, że impotencja poetycka (przy całkowitym zachowaniu tej drugiej, popularnej) wtrąca człowieka w nieopisaną rozpacz i o myśli samobójcze przyprawia.
Paryż, 3 kwietnia
Julian Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, oprac. Tadeusz Januszewski, Warszawa 1979.
Dziś wstałem wcześniej bo miałem iść do Kielc. Po śniadaniu wyszedłem z domu. Smutno mi było samemu iść polnymi drogami. Po 4-ro godz. podróży wszedłem do Kielc. Gdy wszedłem do wujka zobaczyłem, że wszyscy siedzą zasmuceni i dowiedziałem się, że wysiedlają Żydów z różnych ulic i ja się również zasmuciłem. Wieczorem wyszedłem na ulicę coś załatwić.
4 kwietnia
Całą noc nie mogłem spać jakieś dziwne myśli mi przychodziły do głowy. Po śniadaniu poszedłem do domu.
Krajno–Kielce, 5 kwietnia
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Wybrałem się z ojcem do Warszawy. W drodze słońce od czasu do czasu ukazywało się zza chmur, ale stawy i kałuże na polach pokrywał lód, a po dołach i rowach wszędzie leżały jeszcze zaspy brudnego śniegu. Ojciec był beztroski, jakby żadnej wojny na świecie nie było. Objaśnił mi styl każdej widzianej przez okno tramwaju willi. Warszawa również nie zrobiła na nim bynajmniej przygnębiającego wrażenia. Zresztą dziury od granatów były już przeważnie zamurowane, skaleczenia od odłamków zatynkowane, leje na jezdniach pokryte cementem, a wiele domów zburzonych odbudowuje się. Mimo to znać jeszcze wielkie zniszczenia. Na Nowogrodzkiej, dokąd tramwaj dojeżdża, stoją jeszcze sterty sczerniałego śniegu. W wielu miejscach można chodzić tylko po jezdni. Ojciec polecił mi iść na Złotą, żeby załatwić sprawę emerytury jednego znajomego. Nie mogłem się tam jednak dostać, gdyż wszystkie ulice zagrodzone są kozłami hiszpańskimi i strzeżone przez policję, która nikogo nie wpuszcza ani nie wypuszcza. Napisy głoszą o panującej tam zarazie. Zarazem jednak jest to ta sama dzielnica, w której w ostatnich czasach dokonano najwięcej aresztowań.
Warszawa, 4 kwietnia
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Wiosna jest piękna, ale nie śmiemy wychodzić na ulicę. Wszędzie Niemcy urządzają łapanki na ludzi – także kobiety i dzieci – i zmuszają złapanych do ciężkiej pracy. Nie tyle przeraża nas ta praca, co okropne szykany, jakim poddawane są ofiary. Lepiej ubrane żydowskie kobiety są zmuszane do sprzątania hitlerowskich kwater. Niemcy każą im zdejmować bieliznę i używać jej jako szmat do podłóg i okien. Nie trzeba dodawać, że często prześladowcy wykorzystują okazję, żeby się na swój sposób zabawić.
Warszawa, 5 kwietnia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Bomba wybuchła! Niespodzianka niemiecka nastąpiła i to w tempie szybszym, niż było to do pomyślenia. Dzisiejsza polska gazeta wychodząca po południu przyniosła wiadomość o wejściu wojsk niemieckich do Danii i Norwegii — a w parę godzin później wydany i momentalnie rozchwytany dodatek nadzwyczajny doniósł już o zajęciu całej Danii i kapitulacji przed Niemcami rządu duńskiego. Wrażenie wiadomości było piorunujące. Na ulicach potworzyły się grupy osób wspólnie odczytujących gazetę. Powszechne zapanował nastrój depresji — poczucie, że Niemcy są wszechmocne, że alianci nie zdołają im się oprzeć.
Warszawa, 9 kwietnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Powodem udręczeń i niepokojów jest pożyteczna w zasadzie akcja walki z epidemiami. W każdym wypadku tyfusu plamistego cały dom jest dezynfekowany, a wszyscy mieszkańcy poddawani obowiązkowej kąpieli. Praktycznie daje to pole do wielkiej liczby nadużyć: kradzieży dokonywanych przy okazji dezynfekcji, łapówek za zwalnianie od dezynfekcji, a obok tego do wszelkiego rodzaju szykan, zwłaszcza w stosunku do ludności żydowskiej. Drukowany dziś w „Warschauer Zeitung” wywiad z kierownikiem urzędu zdrowia obwodu warszawskiego mówi tylko o roli Żydów jako rozsadników zarazy; twierdzi np., że 8 IV było 305 wypadków tyfusu plamistego, z tego 12 przypadało na Polaków, reszta na Żydów. Jako postulat stawia się więc hermetyczne odcięcie dzielnicy żydowskiej od reszty miasta: „w jakiej formie to oddzielenie nastąpi, okaże najbliższa przyszłość”. Zapowiedź ta zrobiła specjalne wrażenie w związku z wznoszeniem murów w różnych punktach miasta.
Warszawa, 12 kwietnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dzień ciepły i słoneczny, ale przechodząc koło hal widziałem jeszcze nie stopione zaspy śnieżne. Czuję się strasznie zdenerwowany, ciągle mnie bowiem karmią opowiadaniami o aresztowaniach, torturach w gestapo i o masowych egzekucjach w Radomiu, Firleju, Starachowicach i Tomaszowie. [...] wskutek zdenerwowania nie mogłem się wziąć do żadnej pracy. Miasto czerwieniało od flag ze swastyką jak w dzień urodzin Hitlera. Wstąpiłem najpierw do Karola Krygiera. Na wystawie miał portret Hitlera ze swastykami. Przekonałem się z rozmowy, że sam uważa się obecnie za Niemca.
Piotrków Trybunalski, 20 kwietnia
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Udało nam się zdobyć oddzielne mieszkanie w tym samym domu, w którym dotąd mieszkaliśmy kątem. Matka przypięła na drzwiach swoją wizytówkę z napisem „obywatelka amerykańska”. Napis ten jest cudownym talizmanem przeciw niemieckim bandytom, którzy swobodnie wchodzą do wszystkich żydowskich mieszkań. Gdy tylko przy bramie naszego domu pojawiają się niemieckie mundury, sąsiedzi przychodzą do nas i błagają, żeby pozwolić im skorzystać z dobrodziejstwa cudownego znaku. Wtedy nasze dwa maleńkie pokoiki wypełniają się po brzegi, bo jakże byśmy mogli komukolwiek odmówić. Wszyscy nasi sąsiedzi trzęsą się ze strachu i z cichą modlitwą na ustach spoglądają na dwie małe amerykańskie flagi wiszące na ścianie.
Żydzi będący obywatelami państw neutralnych nie są obowiązani do noszenia opasek i wykonywania niewolniczej pracy. Nic więc dziwnego, że wielu stara się otrzymać takie dokumenty, ale nie wszyscy mają środki, by je zdobyć, czy odwagę, by ich używać. Dwoje moich przyjaciół uzyskało papiery świadczące o tym, że są obywatelami jednej z południowoamerykańskich republik. Dzięki tym dokumentom mogą swobodnie poruszać się po mieście. […] Mogą nawet jeździć na wieś, żeby kupować żywność. Z takimi dokumentami mają 90% szans na przetrwanie – reszta Żydów ma najwyżej 10%.
Warszawa, 28 kwietnia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Przewidywane aresztowania masowe [w związku ze zbliżającym się świętem 3 Maja] zaczęły się. Dokonano ich tym razem przez przeprowadzenie obław w cukierniach warszawskich i aresztowano wszystkich znajdujących się tam mężczyzn; przed cukierniami stało auto, na które ładowano obok mężczyzn z cukierni także przechodzących w tym czasie przez ulicę, wysiadających z tramwaju itd. Obławy te objęły wszystkie niemal większe cukiernie w Śródmieściu (u Gajewskiego zabrano nawet część kobiet), a także restauracji. Sposób dokonania aresztowań wskazuje wyraźnie na zamiar wzięcia pewnej liczby zakładników: ale czy ich wszystkich zaraz po 3 V zwolnią — pokaże się. Na razie, jak mówią, zrobiono dla tej nowej partii miejsce na Pawiaku, wywożąc wszystkich więźniów stamtąd — w liczbie ok. 800 — gdzieś w kierunku Modlina.
Warszawa, 30 kwietnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dzień słoneczny, ale chłodny. Wieje silny wiatr wschodni. Do obiadu byłem sam na gospodarstwie. Sprzątałem, pracowałem w ogrodzie i gotowałem jałowy krupnik na obiad, bo słoniny znowu brakło, jak również i mięsa. Chleb znacznie podrożał, a krążą pogłoski, że ma go braknąć zupełnie. W obiad przyjechała Marysieńka z Marutą. Był ogromnie podniecone, bo gdy wczoraj zaszły do Niedźwiedzkich, wpadło tam gestapo na rewizję. Do nich przyskoczył jakiś zamaskowany kapeluszem i kołnierzem od płaszcza cywil z pistoletem. Wszystkie panie, z wyjątkiem Marysieńki, Stachy i starszej pani Niedźwiedzkiej, poddano szczegółowej rewizji. Heńka, Jędrka, Tadka Gąsiorowskiego i trzech innych mężczyzn aresztowano i wywieziono samochodem. Woźny Bronisław dostał tylko w w twarz od oficera, bo znaleziono przy nim tajną gazetkę. [...] W Warszawie odbywają się podobno masowe aresztowania. Po prostu zajeżdżają samochody policyjne przed kawiarnię i zabierają wszystkich mężczyzn, którzy oczywiście nie wykażą się niemieckim pochodzeniem. Mówią o 30 tys. świeżo aresztowanych. Wszyscy zresztą spodziewaliśmy się tej fali w związku ze zbliżającym się świętem 3 Maja.
Grodzisk Mazowiecki, 30 kwietnia
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Cały dzień przeszedł mi na chodzeniu z mydłem. Obleciałem wszystkie sklepy w Milanówku i dwa razy byłem w Grodzisku. Aż sobie stopy poodparzałem. Ale udało mi się sprzedać pięć kilo. W mieście nic prawie nie wskazywało, że dziś jest przecie święto oficjalne Trzeciej Rzeszy. Flagi wisiały, te co zwykle, bo było tego rodzaju rozporządzenie, targ odbywał się normalnie, częściej jedynie spotykało się postrojonych oficerów i rano po raz pierwszy usłyszałem sygnał trąbki, a potem śpiew żołnierski. Pojawiło się też dwóch gestapowców, jeden mundurowy, a drugi po cywilnemu.
Grodzisk Mazowiecki, 1 maja
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Dzień pogodny, niebo bezchmurne, ale wieje porywisty wiatr południowo-wschodni. W Grodzisku, gdzie byłem dwa razy, krążą patrole volksdeutcherów z żandarmami na czele, a na ważniejszych skrzyżowaniach ulic porobiono gniazda karabinów maszynowych z szaro pomalowanych desek, napełnionych przez spędzonych Żydów ziemią. Jedna taka reduta znajduje się naprzeciw restauracji Dąbkowskiego. Dziwiliśmy się wszyscy tej dziwnej u Niemców nieznajomości psychologii naszego narodu. Z jakiego powodu przywiązują tak wielką wagę w obecnej sytuacji do naszych świąt narododowych? Na torze kolejowym patrolowała różnokolorowa pancerka.
Grodzisk Mazowiecki, 3 maja
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
[...] w Warszawie niebywała pustka. Jest to skutek ostatnich masowych aresztowań oraz rozporządzenia, że wszyscy młodzieńcy w wieku od 15 do 24 lat mają się zarejestrować do pracy w Prusach. Gubernator [Hans] Frank jako motyw podał, że mieszkańcy „Guberni Generalnej” żywieni są zbożem niemieckim, muszą się więc za to wywdzięczyć własną pracą. Od Chmielnej do Królewskiej wszystkie wschodnie bocznice Marszałkowskiej są zagrodzone wysokim szczelnym murem, na wierzchu którego sterczy potłuczone szkło. Przypuszcza się ogólnie, że są to prace przedwstępne do utworzenia getta.
Warszawa, 4 maja
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Całe nasze życie umysłowe pozostaje nadal w zupełnej martwocie. Poza prasą niemiecką — przysyłaną z Krakowa „Warschauer Zeitung” i polskim „Nowym Kurierem Warszawskim” oraz poza dziennikami urzędowymi: szefa obwodu i Zarządu Miasta — jedyną w Warszawie publikacją są „Wiadomości Gospodarcze” Izby Przemysłowo-Handlowej, zawierające wyciągi z dzienników urzędowych, jakąś jedną książkę pozwolono Powszechnemu Zakładowi Ubezpieczeń Wzajemnych wydrukować do użytku jego urzędników wyjątkowo; w podobny sposób ma podobno jakąś książkę wydać ZUS.
Dawne kino warszawskie „Hollywood” z występami artystów ogłasza się obecnie jako „jedyny teatr w Polsce”. Za to dba się o potrzeby kulturalne Niemców; na ich użytek, jak podaje gazeta, wykończony ma być w Częstochowie od dawna już tam budowany gmach teatralny.
O otwarciu nowych szkół niemieckich donosi gazeta z Tarnowa i Warszawy — tu jest to już trzecia szkoła niemiecka w mieście.
Warszawa, 5 maja
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Obławy odbywały się dziś w Warszawie w samym Śródmieściu. Zwykle na ten cel przeznaczone są auta kryte brezentem — tym razem ujętych wieziono w autach otwartych, nie starając się ukryć akcji, przeciwnie, dążąc widocznie do wzniecenia postrachu, może i tą drogą — do zapisywania się dobrowolnego. Obława znów objęła osoby znalezione w cukierniach, ale chwytano też na ulicach przechodniów, głównie młodych chłopców, ale też dziewczyny, także starsze osoby — łapano nawet osoby w opaskach, jakkolwiek zasadą jest, że Żydów do Niemiec się nie wysyła. Ulice opustoszały, ludzie starają się jak najmniej wychodzić, czują się jak zaszczute zwierzęta.
Warszawa, 8 maja
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Cała ludność Warszawy żyje w ciągłym strachu. Obławy uliczne nie ustają, przeprowadzane już nie tylko w cukierniach, ale i na ulicach, w tramwajach itd.; wielka obława np. przeprowadzona była dzisiaj na bazarze na Koszykowej. Trudno jest zorientować się, na kogo obławy te są nastawione i jaki jest los ofiar. Początkowo wydawało się, że jest to zabieranie ludzi na roboty [do Rzeszy]; przeczą jednak temu fakty zabierania także starszych ludzi, pomijania kobiet — które przy rekrutacji rolnej są co najmniej równie ważne jak mężczyźni, wybierania natomiast inteligentów czy osób o takim wyglądzie. Ostatecznie więc wydaje się, że są to aresztowania o charakterze masowym: po co dokonywane — nie wiadomo. Wydaje się, że Niemcy zmierzają po prostu do sterroryzowania ludności i złamania w ten sposób jakiegokolwiek oporu. Dokonywa się tego nie bez rozlewu krwi: opowiadano mi dziś o wypadku, gdy ktoś uciekający przed obławą wpadł na podwórze domu, za nim policjant niemiecki i Niemiec strzelił do uciekającego raniąc go w nogę, tym jednak się nie zadowolił, strzelił jeszcze raz, teraz już kładąc zbiega trupem.
Warszawa, 9 maja
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
A słowo stało się ciałem! Moment tak długo, z takim utęsknieniem u nas oczekiwany wreszcie nadszedł — wojna na Zachodzie! Niemcy dziś rano przekroczyli granicę Belgii, Holandii i Luksemburga — wojna na Zachodzie przestała być teorią.
Czekaliśmy na to — bo sytuacja u nas pogarszała się w takim tempie, że jasne było, iż długo tego nie wytrzymamy. A rozstrzygnięcie nastąpić mogło tylko na Zachodzie. Pomimo to wrażenie, z jakim przyjęto wiadomość, nie było jednolite. Niemcy znów mają inicjatywę w swych rękach, znów oni atakują — to było pierwszą myślą niektórych. Na ogól jednak przeważa, jak się zdaje, uczucie zadowolenia, że wreszcie „ruszyło się”.
Jakkolwiek wiadomość nadana była przez radio niemieckie już rano, południowa nasza polska gazeta jeszcze jej nie podała, gazeciarzom jednak od razu kazano zgłosić się jeszcze raz — po „dodatek nadzwyczajny”. Wiadomość jednak już od rana obiegła całe miasto.
Warszawa, 10 maja
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
W okolicy panuje nastrój przygnębienia z powodu obław niemieckich. Z tego, co opowiadają, widać, że jak długa i szeroka jest nasza „Gubernia Generalna”, odbywa się jakieś dzikie, nieznane chyba w dziejach polowanie na ludzi wszelkiego stanu, płci i wieku. Co robią ze schwytanymi dorosłymi – nie wiadomo. Ale w szkołach powszechnych warszawskich zabierano gwałtem dzieciom krew dla rannych. Dzisiaj miano zabierać w Milanówku, w szkole na Grudowie. W związku z tym starsze klasy naszej szkoły uciekły do domów, a młodsze nauczycielki wyprowadziły na wycieczkę do lasu, skąd nie pozwoliły im wychodzić na skraj. [...] Wiele młodzieży wiejskiej ma się ukrywać po lasach, stogach, parkach i różnych schronieniach.
Grodzisk Mazowiecki, 10 maja
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Od pewnego czasu trwa w Warszawie akcja przybijania tabliczek z niemieckimi nazwami ulic. Tabliczki są wieszane nad polskimi i z bardziej widocznymi napisami, tak że polskie napisy niemal giną. Nazwy są bądź tłumaczeniem dosłownym (Marschallstrasse, Honigstrasse, Königstrasse), bądź własnymi kompozycjami: plac Mirowski nazywa się „An der Markthalle”, Wolska — „Litzmannstadtstrasse”, plac Piłsudskiego wrócił do miłego Niemcom wspomnienia „Sachsenplatz”, Al. Ujazdowskie są „Lindenalee”.
Warszawa, 23 maja
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dzień słoneczny i niemal upalny. Mimo święta Bożego Ciała, nikt się nie kwapił do kościoła w obawie przed obławą. Zresztą procesje zostały zakazane. Po obiedzie wybrałem się do Grodziska. Tadek i jego siostra opowiadali mi szczegóły o wczorajszej obławie. Robili ją Niemcy miejscowi, których zjechało się z pięciuset. Przeszukiwali domy i brali wszystkich bez różnicy płci i wieku, bijąc kolbami nawet kobiety. Nałapano w ten sposób ze 2 tys. osób, z czego po wylegitymowaniu zabrano jakieś 800.
Grodzisk Mazowiecki, 23 maja
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Skąd się biorą [...] Volksdeutsche, rzuca światło fakt opowiedziany mi spod okolic Warszawy, z zamieszkanych zwłaszcza przez Żydów letnisk na tzw. linii nadwiślańskiej. Otóż ci Niemcy — to właściciele „sklepów chrześcijańskich” zakładanych w okresie akcji „pokojowego” zwalczania przez ozonowy rząd handlu żydowskiego: sprowadzani wówczas licznie kupcy polscy z Poznańskiego, osiedlając się przy wydatnej pomocy władz rządowych, wspierani kredytami, uprzywilejowanymi zamówieniami — po wybuchu wojny okazali się Niemcami [...]. Antysemicka polityka w tym wypadku drogo kosztowała! Teraz ci właśnie Niemcy najbardziej dają się we znaki ludności, każąc np. w Otwocku kłaniać się sobie ludności żydowskiej.
Warszawa, 29 maja
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dziś rano skończyłam sianie i sadzenie – posialiśmy z Ojcem groch, fasolę, rzodkiewkę i chabry. W czasie tej roboty prowadziliśmy bardzo ciekawą rozmowę. Wobec tego, że Belgia kapitulowała wczoraj i sytuacja wygląda coraz groźniej, zastanawialiśmy się spokojnie i chłodno nad ewentualnym zwycięstwem Niemiec. Jest bardzo możliwe, że właśnie zwycięstwo zbarbaryzowanych Niemiec odrodzi europejską kulturę, która najwyraźniej jest w tej chwili u schyłku. Zresztą może Rosja będzie pionierem i ostoją nowej kultury, a z nią wszystkie narody słowiańskie. Wyroki Boże są niezbadane i nie wiadomo, czyja hegemonia będzie dla kultury bardzo odpowiednia. Oczywiście, że wstrząsy i zmiany byłyby wielkie i rozkwit byłby możliwy dopiero za kilkadziesiąt lat. Naprawdę trudno przewidzieć, co będzie w przyszłości. Ja ufam w miłosierdzie Boże i czekam. Obawiam się, że niepodległość straciliśmy już bezpowrotnie – zawsze ktoś będzie nam dyktować: czy Anglicy, czy Niemcy, Amerykanie czy Rosjanie. W tej chwili wojna raczej toczy się o wolność – z Anglikami czy o niewolę – z Niemcami.
Mimo ciężkich czasów mam nerwy żelazne, czuję się cudownie. Nigdy nie byłam tak silna ani tak spokojna, ani tak ładna jak teraz.
Turczynek, 29 maja
Wanda Wertenstein, Jan Michalewski, Wspomnienia i zapiski z lat 1939–1953, Pruszków 1999.
Ujawnieniu uległ [w gazecie „Warschauer Zeitung”] dokument, przedstawiający istotne zasady gospodarki okupacyjnej. Jest to pismo Göringa jako pełnomocnika do spraw planu 4-letniego do generał-gubernatora [Hansa Franka], określające wytyczne polityki, jaką władze niemieckie winny prowadzić na ziemiach okupowanych [...].
Ogólnym założeniem jest, że nie prowadzi się żadnej gospodarki na dalszą metę: idzie tylko o uzyskanie jak najwydatniejszej pomocy dla gospodarstwa Rzeszy przy prowadzeniu wojny: a więc wyraźnie postawiona zasada rabunkowej gospodarki. [...]
Tylko ten przemysł, który jest Niemcom w czasie wojny potrzebny, ma się utrzymać — cała reszta naszego ubogiego przemysłu iść ma tylko na zasilenie Rzeszy w żelastwo [...].
Wreszcie zawierają wytyczne znany już nam postulat dostarczenia Rzeszy miliona przynajmniej sił roboczych, robotników przemysłowych i rolnych [...].
Jako środki wykonania tego programu wskazuje pismo Göringa przede wszystkim taki rozdział żywności, aby zatrudnieni w zakładach ważnych z punktu widzenia gospodarki niemieckiej zachowywali pełną zdolność produkcyjną, reszta ludności natomiast zadowalała się minimum żywności (czyli mówiąc po prostu — głodowała). [...] Drugim postulatem jest zwalczanie wszelkiej produkcji niemieszczącej się w ramach planu, ewentualnie kierowanie jej na inne surowce — jako przykład wskazuje się na zaopatrywanie ludności w obuwie drewniane zamiast skórzanego.
Jak z tego wynika, jeśliby gospodarka niemiecka miała u nas potrwać dłużej, doprowadziłaby kraj do ruiny, do cofnięcia się w potencjale gospodarczym o kilkadziesiąt lat wstecz! I przy tym gazety niemieckie mają czelność nieprzerwanie mówić o dobrodziejstwach okupacyjnej gospodarki!
Warszawa, 8 czerwca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dzień słoneczny i piękny. Dowiedziawszy się od Tomki, że nie ma obławy w Milanówku, wybrałem się do Warszawy. Zrobiła na mnie nieco lepsze wrażenie. Sporo domów jest już odnowionych lub nawet odbudowanych. Bruki i chodniki również się naprawia. Jedynie śródmieście przedstawia nadal żałosny widok ruin. Ciągle spotyka się kapele uliczne, które grają bardzo pięknie. Przed filharmonią widziałem całą orkiestrę z dyrygentem. Grała fragment opery z towarzyszeniem śpiewu jakiegoś tenora o wyszkolonym głosie. Przed sejmem spotkałem zespół szczególnie wzruszający. Było to pięciu byłych żołnierzy. Dwóch, całkowicie ubranych, było jednonogich.
Warszawa, 10 czerwca
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Dzień słoneczny i piękny. Zaraz po śniadaniu przyszedł drugi dodatek nadzwyczajny z wiadomością o przystąpieniu Włoch do wojny. Byłem tym tak wstrząśnięty, że zostawiłem zdrętwiały dom Waśniewskich i poszedłem do Saloniego. Złapałem go na przystanku tramwajowym. Przyznał mi się, że wiadomość o rozszerzeniu się wojny przyprawiła go o chorobę żołądka. Pojechałem do Niedźwiedzkich. Zastałem tam starego Niedźwiedzkiego zalanego łzami. Nie pamiętam wydarzenia, które by do tego stopnia wstrząsnęło nerwami. W kolejce wszyscy siedzieli milczący i posępni. [...] Nie mogłem zasnąć do późna w nocy. Na torze słychać było bezustanny szum jadących w stronę Warszawy pociągów z wojskiem.
Grodzisk Mazowiecki, 11 czerwca
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
I znów przyszedł dzień niespodzianki, dzień, który zaskoczył wszystkich rozmiarami klęski: kapitulacja Paryża. Przyszła ona po dopiero co rozgłoszonych zapowiedziach obrony do ostatniego tchu, obrony przy pomocy barykad, za wszelką cenę. Rola tej kapitulacji wydaje się olbrzymia: oznacza ona nie tylko utratę nagromadzonych tu zasobów wielkiego przemysłu zbrojeniowego, centrum całego ruchu kolejowego: ale podważa ona wiarę w możliwość stawienia przez Francję oporu, wiarę zarówno w siły fizyczne, jak i w zdolność zdobycia się na ten olbrzymi wysiłek, jakiego ta sytuacja wymagała. A kto wie, czy i Niemcy nie były bliskie granic swego wysiłku? [...]
Zwycięstwo Niemiec — rzecz niedawno jeszcze, zdawało się nam, niemożliwa — zaczyna stawać przed nami jako złowrogie widmo przyszłości.
Nastroje u nas da się określić w tych warunkach tylko jako skrajne przygnębienie. A właśnie dzisiaj „Warschauer Zeitung” stwierdza, że Polacy są z klęsk francuskich zadowoleni: nie z przyjaźni do Niemców, ale z tego, że kraje zachodnie, o tyle przecież lepiej wyekwipowane od Polski, nie potrafiły się skuteczniej bronić.
Warszawa, 14 czerwca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Policja zrobiła u nas rewizję o jakieś wojskowe rzeczy. Policjanci pytali mi się gdzie się znajdują te rzeczy a ja zawsze mówiłem, że nie ma i już. Więc nie znaleźli i poszli.
Wieś Krajno, pow. kielecki, 18 czerwca
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Rano rozeszła się wieść o kapitulacji Francji. Wywołała ona wrażenie chyba większe niż kapitulacja Warszawy. Kobiety płaczą, nikt o niczym innym nie mówi. Subiekt w sklepie, w którym była Marysieńka, powiedział do niej z rozpaczą: „To już chyba nie ma Boga”. Dąbkowskiego zastałem roztrzęsionego tym bardziej, że właśnie oblewali u niego zwycięstwo gestapowcy w towarzystwie dwóch kobiet. Śpiewali bezustannie i co chwila wychodzili do ustępu w towarzystwie swoich dam. [...]
Z komunikatu wynika, że Niemcy odcięli już całkowicie Linię Maginota.
Grodzisk Mazowiecki, 18 czerwca
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Wiadomości o stosunkach niemiecko-sowieckich krążą w potwornych ilościach. Mówi się o przygotowaniach wojennych — o przygotowywaniu przez Niemców oddziałów ukraińskich, o budowaniu fortyfikacji, o żądaniu dostarczenia na ten cel przez gminy żydowskie 25 tysięcy robotników. Ale o wiele bardziej jeszcze rozpowszechnione są pogłoski o mającym nastąpić oddaniu części Gubernatorstwa Sowietom: o przesunięciu granicy do Bzury (która zbliżona jest do północnej części granicy między Rzeszą a Gubernatorstwem), o oddaniu trzech obwodów poza krakowskim itd. Pogłoski w związku z tym mówią o przygotowywaniu w Rosji rządu polskiego, o różnych wydawanych już odezwach. Ile w tym wszystkim prawdy, pokaże się; być może, iż jakieś pertraktacje są czy były prowadzone — ale z jakim skutkiem, nie wiadomo.
Warszawa, 26 czerwca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Nowym wydarzeniem jest akcja rosyjska w Rumunii. Dziś „Warschauer Zeitung” podała w artykule żądania, jakie Sowiety postawiły Rumunii — ale równocześnie okazało się, że stanowiły one ultimatum, wczoraj rano postawione z terminem do wieczora i w parę godzin później przyjęte. Oddanie Rosji Besarabii, północnej Bukowiny, kontroli Konstancy i jakiegoś portu naddunajskiego — to wcale niemało! A jednak Niemcy temu się nie sprzeciwiły! Widocznie jednak Niemcy w obecnej chwili nie chcieliby mieć równocześnie wojny na wschodzie — i dlatego ustępują. Ale w tych warunkach możliwe jest, że ustąpią i na naszym terenie. Wiadomości o delegatach sowieckich w Berlinie zdają się świadczyć, że jakieś pertraktacje się toczą, a pewne symptomaty wskazywałyby, że Niemcy przygotowują się do opuszczenia tej części ziem polskich. [...]
Na terenie bliskim granicy rosyjskiej przewidywania wejścia bolszewików są tak rozpowszechnione, że dużo ziemian z tych okolic opuściło folwarki i przyjechało do Warszawy.
Warszawa, 28 czerwca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Wyrazem nastrojów niemieckich jest zajmowanie się — przy całym napięciu politycznym — sprawami nowych sposobów dokuczania ludności polskiej, a zwłaszcza żydowskiej. [...]
Najważniejsza jest [...] decyzja realizowania ghetta w Warszawie. Niemcy zwrócili się w tej sprawie do magistratu, żądając od niego przygotowania akcji, którą uważają za tak dalece przesądzoną, że już opracowali przepisy wykonawcze. Jako obszar ghetta przyjęty ma być „Seuchen-Sperrgebiet” [obszar objęty epidemią]: mury [budowane od kwietnia 1940] okazują się ostatecznie przeznaczonymi do oddzielenia ghetta — wbrew wielokrotnym niemieckim zapowiedziom. Na obszarze tym mieszka duża część ludności chrześcijańskiej, odwrotnie — na zewnątrz mieszkają Żydzi, tak że wykonanie planu wymagać będzie przesiedlenia 300 tys. ludzi. Normalną administrację odstraszyłoby to; Niemców, nic sobie nie robiących ze strat, jakie by ludność poniosła, z przejść, na które byłaby narażona, ze strat społecznych w majątku, z punktu widzenia sanitarnego itd. — to nie przeraża. Co za piekło zrobi się w Warszawie, jeśli do tego dojdzie, trudno sobie wyobrazić.
Warszawa, 29 czerwca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
My siedzimy tu od 25 VI, właściwie internowani, gdyż nie wolno nam ruszyć się z Porto. O otrzymaniu jakiejkolwiek wizy nie ma mowy. Telegrafowałem do Rysia, do Pen-Clubu amerykańskiego, do Kapera i In., ale nikt się jeszcze nie odezwał. Czy Kot jest w Londynie? Pisałem do niego (na adres ambasady), prosiłem o obiecane pieniądze. Czy istnieje możliwość załatwienia tej sprawy? Pomóż mi, mój kochany, bo jesteś w rozpaczy. Nie wątpię, że i Wam nie lepiej.
[…]
Porto ładne, ale strasznie hałaśliwe. Piekielny żar. Świetna kawa i papierosy. Ale – „to ma starczyć”?
Ściskam Was wszystkich i całuję. Telegrafujcie, piszcie, ratujcie.
Porto, 4 lipca
Julian Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, oprac. Tadeusz Januszewski, Warszawa 1979.
Objawy akcji antysemickiej znów znacznie się wzmogły. [...] Szczególnym powodem bicia Żydów przez Niemców jest sprawa kłaniania się Niemcom. Przed jakimś czasem zwrócili się Niemcy do gminy, aby dać polecenie ludności, żeby wszyscy mężczyźni-Żydzi zdejmowali kapelusze przed Niemcami: nie chcieli sami wydać rozporządzenia, ale żeby to wynikało „z własnej inicjatywy” Żydów. Podobno Czerniaków był już gotów podpisać wezwanie, ale przekonano go wreszcie, by tego nie robił. Sprawa pozostała w zawieszeniu, natomiast mnożą się wypadki bicia przechodniów przez policjantów czy wojskowych z dwóch powodów: za niekłanianie się i za kłanianie się jako przejaw niedopuszczalnej poufałości.
Warszawa, 6 lipca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Pora była wczesna, ledwie się rozwidniło. Nagle ze snu wyrwał mnie alarmujący dzwonek i równocześnie walenie czymś twardym we drzwi. Wiadomo, co to znaczy. Dwaj gestapowcy z trupimi czaszkami i piszczelami na czapkach, z automatami gotowymi do strzału. Jak szczeknięcie złego psa: „Hande hoch!”. Błyskawiczna wprawna rewizja osobista i mieszkaniowa. Niczego nie znaleziono. Żona, zmartwiała z przerażenia, zachowuje na zewnątrz lodowaty spokój, byle tylko nie okazać, jak to boli. Za kilka dni ma się urodzić nasze pierwsze dziecko. Żona zostaje sama w opustoszałym mieszkaniu [...] przy ul. Opoczyńskiej 7.
Na ulicy przed bramą auto policyjne, obok wystraszony dozorca. Tylko przez szpary firanek okiennych spoglądają trwożne oczy sąsiadów. Auto rusza, kierując się w stronę północnej dzielnicy Warszawy. Zatem, przynajmniej na razie, nie aleja Szucha — tylko Pawiak.
Auto zatrzymuje się przed wysokim, ponurym murem, otaczającym budowle więzienne. „Wysiadać!”. „Iść dalej!”. Strażnik przejmuje więźnia i prowadzi go korytarzem więziennym, do kancelarii, gdzie następuje rejestracja. Potem, po przejściu długiego, ciemnego i ponurego korytarza, wychodzę na wewnętrzny dziedziniec, gdzie znajduje się już wielu mężczyzn. Przybywają ciągle nowi ludzie. Wśród tłumu również znajome twarze. Jest ponad kilkadziesiąt osób.
Prowadzą do cel. Do nory, obliczonej na 5-6 osób, wtłaczają po dwudziestu i więcej ludzi. Ciasnota nie do opisania, szczytowe okienka zakratowane i zaciemnione blaszanymi „koszami”, duchota nie do wytrzymania. Po kilku dniach do naszej celi wpychają jeszcze jednego człowieka: Adama Grabińskiego, który od zabierających go z domu gestapowców zażądał nakazu aresztowania. Najpierw na miejscu został brutalnie potraktowany i następnie na Pawiaku zamknięty w ciemnicy o chlebie i wodzie. Był w Warszawie sędzią grodzkim do września 1939 r., potem jak większość polskich sędziów, nie chcąc służyć w okupacyjnym „wymiarze sprawiedliwości”, przeszedł do adwokatury.
Warszawa, 12 lipca
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Tłumy wojska przepełniają dalej Warszawę. Widuje się teraz niejednokrotnie w tramwajach żołnierzy niemieckich poza przeznaczoną dla nich tylną platformą przyczepnego wozu także na innych pomostach, bo tam się już nie mieszczą. Opowiadania o symptomatach zbliżającej się rozprawy na wschodzie, mimo wszystkich uspokajających oświadczeniach, często się słyszy; m.in. już kilkakrotnie słyszałem o zawiadomieniach dla różnych Niemców o przydziałach na koniec lipca... do Kijowa; podobno tak samo z góry dawane były przydziały do Paryża.
Warszawa, 16 lipca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Optymizm ludności żydowskiej (jest przyjęte, że wiadomość pochodzi z agencji „Żyrafa” — żydowska radosna fantazja) syci się znów zapowiedziami oddania gubernatorstwa bolszewikom. Jak ostrożnie brać trzeba wszelkie na ten temat wiadomości, wskazuje fakt, że wiadomość o wezwaniu do wyprowadzenia się Volksdeutschów z Tomaszowa powstała zdaje się... przez poplątanie Tomaszowa Mazowieckiego z Tomaszowem Lubelskim (objętym ogólną akcją na Lubelszczyźnie). Niemniej jednak rozwiązanie takie jest oczekiwane. […]
Tymczasem jednak nic się nie zmienia, przeciwnie — ciągle są nowe posunięcia niemieckie. Podobno przygotowywane jest w najbliższym czasie wprowadzenie też w Warszawie przymusu paszportowego. Ograniczenia dla ludności żydowskiej mnożą się: w nielicznych pozostałych jeszcze w użytkowaniu parkach warszawskich — jak Park Ujazdowski — pojawiły się napisy zakazujące wstępu Żydom.
Warszawa, 25 lipca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Parę słów jeszcze o samej [„Gazecie Żydowskiej”], której dzisiejszy numer jest trzecim z kolei. Gazeta redagowana jest po polsku — widocznie liczono w ten sposób na szerszy krąg czytelników. Podobno redaktorem jej jest od dawna będący na usługach niemieckich dziennikarz Seifert. Cały ton gazety — analogicznie jak „Nowego Kuriera Warszawskiego” — słodkawego rozczulania się nad losem Żydów, oczywiście łączącego się z podziwem dla genialnych rozstrzygnięć i planów niemieckich. Mówi się tu dużo o emigracji, o przeszkoleniu i przewarstwowieniu Żydów. Ale bodajże najbardziej charakterystyczny dla celów gazety jest umieszczony w tym numerze felieton. Jest to historia jakiegoś szlachcica polskiego z Krakowa, którego dobroczyńcą stał się uczciwy bogacz żydowski z Kazimierza („Jehowa mu błogosławił w uczciwym handlu”), a którego syn z gromadą innych żaków spalił dom tegoż bogacza. Intencja tak jasna, że aż dziwne, że się nie starano jej ukryć: jak jednym z istotnych celów gazety dla ludności polskiej jest szerzenie antysemityzmu, judzenie przeciw Żydom, tak „Gazeta Żydowska” ma znów — pod tym samym patronatem niemieckim — judzić Żydów przeciw chrześcijańskiej ludności polskiej. „Divide et impera!”
Warszawa, 30 lipca
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Do wszystkich Żydów podlegających pracy przymusowej. Organizacja pracy przymusowej powierzona została Urzędowi Pracy (Arbeitsamt).
Szef Urzędu w dniu wczorajszym oświadczył:
1. Że nieodpracowywanie nakazów pracy uważane będzie za uchylanie się od obowiązku pracy przymusowej.
2. Że, uchylanie takie pociągnie za sobą wszczęcie postępowania zgodnie z rozporządzeniem z dnia 12 grudnia 1939, przewidującym karę do 10 lat więzienia.
3. Że, niezależnie od postępowania sądowego, pierwsza grupa opornych skierowana będzie do obozu pracy już w najbliższych dniach.
Warszawa, 1 sierpnia
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Wczoraj przyjechał stróż z gminy do sołtysa żeby wszyscy Żydzi z rodzinami poszli do rejestrowania się w gminie. Na godzinę 7-mą rano byliśmy już w gminie. Byliśmy tam kilka godzin. Bo starsi wybierali Radę Starszych Żydów. Potem poszliśmy do domu.
Krajno, pow. kielecki, 5 sierpnia
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Pogoda ładna. Wybrałem się do Warszawy [...]. Niemcy w Warszawie zachowują się o wiele spokojniej. Podobno mówią, że jeszcze w tym miesiącu musi wybuchnąć wojna z bolszewikami. Przyjechał tu z Berlina cyrk Buscha. Warszawa go bojkotuje. Na afiszach ktoś umieszcza napisy: „Żadna polska dusza nie chodzi do cyrku Buscha”. W związku z wywiezieniem niektórych pomników, jak Chopina, na pomniku Poniatowskiego był napis: „Józiu, zapisz się do volksdeutscherów, to cię nie wywiozą”. Na ulicach pełno orkiestr i śpiewaków, przeważnie bardzo dobrych, są to bowiem najlepsze nasze siły. Zarabiają podobno nieźle, ale wszystko, co grają, musi przechodzić przez cenzurę, za którą sporo się płaci. Mówił mi o tym Stefan Kisielewski, który również grywa po różnych kawiarniach. Spotkałem go, jak szedł właśnie do takiej cenzury.
Warszawa, 9 sierpnia
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Przygotowania wojenne przeciwrosyjskie nie przeszkadzają Niemcom rozpisywać się o dobrych stosunkach niemiecko-sowieckich, o rozwoju obrotów handlowych między dwoma państwami i wielkiej ich przyszłości wobec wzajemnego uzupełniania się obu organizmów gospodarczych. Okazję do tego dają Targi Królewieckie, „Ostmesse”: „Warschauer Zeitung” wydała specjalny obszerny dodatek pod podwójnym tytułem niemiecko-rosyjskim Brücke zum Osten — Most k wostoku. Tym mostem jest oczywiście gubernatorstwo, to jest jego misja dziejowa. [...] Okazja ta […] była wyzyskana dla rozważań na temat trwałości granicy niemiecko-sowieckiej, jej naturalności z punktu widzenia warunków geograficznych, etnograficznych, a wreszcie i historycznych: dowiedziono czarno na białym, że jest to granica jeszcze z czasów Mieszka I i Bolesława Chrobrego, „wasalów Cesarstwa Niemieckiego”, odtąd ciągle wracająca do życia i sztucznie tylko w pewnych okresach (unia polsko-litewska!) przesuwana.
Warszawa, 11 sierpnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Przeżyliśmy dziś straszny dzień w Warszawie: brankę, polowanie na ludzi w nie stosowanych dotąd rozmiarach. Akcja objęła równocześnie całe miasto, prowadzona przez całą armię niemiecką. Zaczęła się rano, około godz. 10.30. Już wcześniej widać było na mieście wyjątkowo liczne patrole policyjne — zasadniczo z oznaczonych trupimi czaszkami oddziałów, „zbrojnej SS” — z karabinami, na razie jednak nie zatrzymywały one nikogo, widocznie aby nie płoszyć.
Dopiero o określonej porze rozpoczęły one wszędzie równocześnie akcję. Przedmiotem jej była młodzież męska zasadniczo w wieku określonym kiedyś jako zobowiązujący do zgłaszania się na roboty do Niemiec: 16–25 lat, chociaż zdaje się, że w poszczególnych wypadkach zabierano i trochę starszych, do trzydziestu paru lat. Patrole niemieckie zatrzymywały więc przechodniów na ulicach, przeprowadzały rewizje w raz po raz zatrzymywanych tramwajach, legitymowały mężczyzn i odpowiednich zatrzymywały.
Jadąc tramwajem przez Marszałkowską, byłem dwukrotnie poddany takiemu przeglądowi; na każdym prawie rogu stał patrol, który wyłapywał przechodniów. Jedni z policjantów pilnowali ustawionych gdzieś pod ścianą złapanych, inni wyszukiwali dalszych. Żadne zaświadczenia z pracy, przepustki itd. nie pomagały; zabierano nawet gazeciarzy, chłopców rozwożących coś na rowerach, kierowców „taksówek rowerowych”. [...] Oczywiście akcja nie była prowadzona szczególnie delikatnie: tramwaje zatrzymywano z bagnetami nastawionymi, grożąc ich użyciem w razie próby ucieczki; podobno dwie osoby były zabite przy próbie wymknięcia się, jedna bagnetem, druga zastrzelona.
Warszawa, 12 sierpnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Przez całą wojnę uczę się sam w domu. Gdy sobie przypomnę – jak chodziłem do szkoły to mi się do płaczu zbiera. A dzisiaj muszę być w domu nigdzie nie wychodzić. A gdy sobie przypomnę jakie wojny się toczą na świecie, ile ludzi pada dziennie, od kul, od gazów, od bomb, od epidemji i od innych wrogów ludzkich. To tracę chęć do wszystkiego.
Krajno, pow. kielecki, 12 sierpnia
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
W tym czasie generalny gubernator Frank wziął się także do wykonywania zadania, które nową falę nienawiści pod jego adresem wywołać musiało — oto postanowił on zburzyć te wszystkie pomniki, które Polakom były drogie. Zaczął swój wyczyn od pomnika Grunwaldzkiego, ale ten jeszcze, zdawało się, mógł dawać jemu pewnego rodzaju powód do przypomnienia upokarzającej chwili historycznej dla Niemców, chwili pogromu ich właśnie przez Polaków dokonanego. Ale co jemu zawinił pomnik Kościuszki na Wawelu lub Mickiewicza przed Sukiennicami? Gdy dziś rozwalano na oczach wszystkich pomnik wieszcza naszego, nie było w Krakowie jednego serca polskiego, które by nie doznało wstrząsu i nie zapałało chęcią słusznej zemsty na burzycielach kultury polskiej i jej pamiątek.
Niszczenie tych pomników było jakby symbolem bezmyślnej a okrutnej polityki, którą Niemcy na ziemiach polskich stosowali w przekonaniu, że są już ich panami nieodwołalnymi i że przede wszystkim usunąć muszą wszystko, co by Polakom Polskę i Jej wielkość przypominać mogło.
Kraków, 17 sierpnia
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
W Warszawie trwa zabieranie mieszkań żydowskich i znów przybiera na sile. Dzisiaj zarekwirowano mieszkania we wszystkich domach po nieparzystej stronie Wilczej, pozwalając zabierać wszystkie rzeczy poza meblami, a nawet częściowo i meble, ale dając na to po pół godziny czasu. Bezwzględność czy pastwienie się nad ofiarami przy sposobności takich akcji zależą od osób prowadzących je, dochodzą jednak do rozmiarów niesłychanych. Najrozmaitsze nadużycia i gwałty są stałym przedmiotem rozmów i opowiadań, mimo że wrażliwość nasza jest już silnie przytępiona; o tym np., że policjanci na straży przed Pałacem Blanka zatrzymywali przechodniów Żydów za niezdejmowanie czapek i delikwentom, między którymi było kilku doktorów, kazali robić za karę kilkadziesiąt przysiadów — mówi się już jako o rzeczy niemal normalnej.
Warszawa, 27 sierpnia
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
[...] wybrałem się do Warszawy. [...] Całe miasto skąpane było w purpurze pęków swastyk, bo jutro w związku z wcieleniem Generalnego Gubernatorstwa do Wielkiej Rzeszy ma się odbyć uroczystość przemianowania placu Józefa Piłsudskiego na Adolf Hitlers Platz. Został on udekorowany specjalnie obficie. Pomnik Poniatowskiego zasłonięty był deskami. Ale grobowiec nieznanego żołnierza ze zgaszonym zniczem tonął w biało-czerwonych kwiatach. Stale otaczała go gromada przechodniów. Ludzie zdejmowali przed nim kapelusze. Przechodzący policjant zasalutował.
Warszawa, 31 sierpnia
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Rocznica wybuchu wojny miała być przez naród polski obchodzona w ten sposób, żeby nie wychodzić z domu, nie jeździć, nie chodzić do kawiarni etc. Podobno w Warszawie dobrze się udało. Niemcy mieli dziś wielką uroczystość, przywieziono ich mnóstwo do Warszawy i przezwano pl. Marszałka Piłsudskiego Adolf Hitler Platz. Hitlerwetter jednak zawiodła i w czasie uroczystości lało jak z cebra.
Turczynek, 1 września
Wanda Wertenstein, Jan Michalewski, Wspomnienia i zapiski z lat 1939–1953, Pruszków 1999.
Dziś pierwsza rocznica wybuchu wojny. Przypominam sobie co my już przeżyli przez ten krótki czas, ile cierpień żeśmy już przeżyli. Przed wojną każdy miał swoje zajęcie, prawie nikt nie był bezrobotny. A w dzisiejszych wojnach to 90% jest bezrobocia, a 10% co mają zajęcia. Jak my, mieliśmy mleczarnię a dziś jesteśmy całkiem bezrobotni. Tylko jest jeszcze trochę zapasów z przed wojny, to się z nich jeszcze czerpi[e], przecież się już zakończą to nie wiadomo co będziemy robić.
Krajno, pow. kielecki, 1 września
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
W Warszawie trwają przesiedlenia Żydów [...], trwają też obławy na Żydów do różnych robót — słyszałem np. o „werbunku” na tej drodze Żydów do pracy na jakichś zarządzanych przez Niemców folwarkach.
Za to nowe uderzenie w możliwości względnie normalnej pracy dla Żydów stanowi okólnik, wydany dla komisarzy domów żydowskich, zakazujący im zatrudniania Żydów w charakterze rządców względnie nakazujący natychmiastowe ich zwolnienie, oczywiście bez jakiegokolwiek odszkodowania. W ten sposób Niemcy, tak ciągle narzekający na lenistwo Żydów, na ich niezdolność zabrania się do normalnej pracy — odcinają Żydom wszędzie, przy każdej sposobności jej możność. Ale — do takiego stanu rzeczy w znacznej mierze przyzwyczailiśmy się i przestało to już niemal robić jakiekolwiek wrażenie.
Warszawa, 9 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Najdroższy Kaziuczku!
[…] O wizę, jak wiem z własnego doświadczenia, bardzo trudno. Z tego właśnie powodu, nie chcąc czekać w Portugalii, pojechałem byle gdzie, tj. do Brazylii, i tutaj w dalszym ciągu staram się o stałą wizę do Ameryki Północnej (turystycznej ani przejazdowej nie warto brać, bo Amerykanie wylewają bez pardonu, gdy tylko termin mija – i święty Boże nie pomoże). Napisz mi zaraz lub zatelegrafuj o swoich i przyjaciół planach. Czy mogę Wam być w czymś pomocny? Gdybyście się zdecydowali na Brazylię, zacząłbym tu działać w sprawie wiz dla Was – bo i o to niełatwo teraz. Jak stoicie z forsą? Osobiście nie mógłbym Wam pomóc (chyba, że dostanę jakąś większą sumę z New Yorku, o co się staram), ale może by mi się udało wydostać coś z poselstwa, z którego pomocy sam dotychczas nie skorzystałem. Tutaj tanio: pensjonat dla 2 osób można mieć za 700–1000 milrejsów miesięcznie (tj. za 35–50 dolarów), a w interiorze znacznie taniej. O jakichkolwiek zarobkach ani marzyć. Rio, dla przyjezdnego i bezrobotnego, jest wyłącznie plażowo-rozrywkową i kawiarniano-spacerową miejscowością. Zoppot – Biarritz – Nizza w olbrzymiej i wspaniałej skali. Skala nieopisana, prawie tak wielka, jak wstrząsająca uroda tego miasta. Gdy się pobędzie parę tygodni, gdy się człowiek napatrzy do syta – rzygać się chce. Nic się tu nie dzieje. Szalejąca przyroda męczy prędko, a z przyjemnymi, uprzejmymi, pełnymi ogłady i życzliwości Brazylijczykami można prowadzić (po francusku) łatwe, więc męczące, rozmówki na mdlące tematy „intelektualne”. Mnie już w Paryżu te rzeczy doprowadzały do torsji, więc ich unikałem, a co dopiero tutaj. Pić nie można, bo klimat nie sprzyja, o deszczu i błocie mowy nie ma, ciemnych, cichych szynczków nie znajdziesz – więc co tu robić? Dlatego ciągnie mnie do New Yorku, gdzie Żydkowie z Polski prowadzą małe restauracyjki, gdzie życie jest wprawdzie 3–4 razy droższe, ale za to ostrzejsze i trudniejsze. Naszym złamanym i chorym sercom obco tu i markotno w tej oranżeryjnej atmosferze. Nie […] mogę, żeby było tak łatwo, miękko i okrągło.
O sobie nic nie mogę Ci powiedzieć. Jestem zrozpaczony, otępiały, osłupiały, bez żadnej wiary i nadziei na przyszłość.
Rio, Brazylia, 10 września
Julian Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, oprac. Tadeusz Januszewski, Warszawa 1979.
Dzisiejsze wiadomości, poczynając od rozgłaszanego przez megafony komunikatu mówiącego o zbombardowaniu Reichstagu i Akademii Sztuk, poprzez wiadomości gazet berlińskich, mówiące o niszczeniu przez Anglików dzielnic mieszkalnych miasta, aż do komunikatów angielskich wymieniających przedmioty bombardowań w Niemczech — wszystko to obudziło nową falę optymizmu. Istotnie, załamywania się ducha w Anglii dotąd nie ma, natomiast prasa niemiecka jest w coraz większej pasji, odpowiadającej chyba zaniepokojeniu wywołanemu angielskimi nalotami i wpływem ich na nastroje ludności.
Sytuacja, w której ludność Berlina oraz szeregu miast niemieckich spędzać musi noc za nocą w schronach, przedstawia dla ustroju opartego na terrorze niebezpieczeństwa większe niż dla ustroju demokratycznego; jeśliby ten stan rzeczy miał się przeciągać — może by wreszcie demokracja wykazała swoje dodatnie strony przy prowadzeniu wojny. Jedno wydaje się pewne: że po zakończeniu wojny Europa będzie zniszczona w nieprawdopodobny sposób.
Warszawa, 11 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
W tym miesiącu odbyło się nasze pierwsze przedstawienie w biurze Wspólnego Komitetu Dystrybucyjnego na ulicy Przejazd nr 5. Sukces przeszedł wszelkie oczekiwania, a zyski były znaczne. Natychmiast poproszono nas o następne przedstawienia i wszystkie udały się. Nasza łódzka grupa bardzo jest dumna, że tak zawojowała Warszawę. Niektórzy z nas są teraz dość znani wśród żydowskiej ludności. Głos Hary'ego [Karczmara] wszystkie dziewczyny, dowcipna konferansjerka Stefana [Mandeltorta] wywołuje burzliwy aplauz, a Olgę [Szmuszkiewicz] wychwalają za grę na fortepianie. Jeśli chodzi o mnie, rozpowszechniane są najbardziej fantastyczne wieści – to robota Harry'ego. Ludzie zastanawiają się, czy rzeczywiście to prawda, że słabo mówię po polsku i że występowałam w Ameryce. Na każdym przedstawieniu muszę powtarzać pierwszą piosenkę „Moonligcht and Shadow” po kilka razy. Inni członkowie naszej grupy są także bardzo popularni. Przyjęliśmy nazwę: Łódzki Zespół Artystyczny – w skrócie ŁZA. To dziwnie symboliczne.
Warszawa, 11 września
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Nowe rozporządzenie generał-gubernatora [Hansa Franka] normuje jeszcze jedno, dotąd niewyzyskiwane źródło dochodów skarbowych: opodatkowanie hazardu. Zamiast dawnego monopolu loteryjnego rozporządzenie wprowadza monopol gier losowych (Glückspielmonopol). Wykonywanie jego ma polegać na prowadzeniu domów gry (Spielbanken), na zakładaniu automatów gier losowych, wreszcie — na ostatnim miejscu — na urządzaniu loterii.
Wykonywająca monopol pod nadzorem wydziału finansów Generalna Dyrekcja Monopoli jest uprawniona do zakładania spółek lub uczestniczenia w istniejących dla prowadzenia domów gry. Domy te będą miały wyjątkowo jednolitą pod względem „rasowym” klientelę: Niemcom — tak samo młodzieży do 21 lat — wzbronione jest branie udziału w tych grach Żydom — w ogóle wchodzenie do domów.
Opodatkowanie przedstawia się w ten sposób, że opłata monopolowa wynosi 50% wpływów brutto domów gry, z pozostałych zaś kwot, po pokryciu kosztów i przeznaczenie części zysku na rezerwę kapitałową, zużywa się po jednej czwartej na: opodatkowanie kapitału, dotację dla PCK, dotację dla RGO, wreszcie dla Zarządu Miasta na cele opieki społecznej. W ten sposób krzewienie hazardu i ciągnięcie z tego zysków dla skarbu w najordynarniejszy sposób zamaskowano cnotliwymi celami, na które idą ochłapy po zagarnięciu głównego łupu przez Niemców.
Warszawa, 14 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Wiadomości gazetowe wskazują dalej na usiłowania nałożenia więzów na niereglamentowany obrót handlowy w ogóle, a zwłaszcza żywnością. Tak więc zarządzenie warszawskiego kierownika wydziału aprowizacji zakazuje bez pozwolenia przywozu nabiału i mięsa kolejkami dojazdowymi — zezwolenia te oczywiście udzielane nie będą, nikt zresztą nie będzie się o nie starał. Dalej podaje gazeta szczegółowe sprawozdanie ze zjazdu kierowników wydziałów kontroli cen w krakowskim wydziale tworzenia cen, oddzielnie artykuł o konieczności jak najostrzejszego zwalczania „lichwy cen” i nakładania za pobieranie nadmiernych cen grzywien. Wszystko to ma się dziać teoretycznie w imię dobra ludności, naprawdę ma służyć zwalczaniu wolnego handlu i ułatwianiu Niemcom zabierania produktów rolnych na ich użytek.
Troska Niemców o rozwój rolnictwa znajduje w dzisiejszej gazecie wyraz w reportażu z zakładu weterynarii w Puławach, a ponadto w opisie zamienionego na zakład hodowli świń warszawskiego ogrodu zoologicznego; za to pocieszono nas, że okazy zwierząt są pod dobrą opieką w... berlińskim ogrodzie zoologicznym.
Warszawa, 15 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Znowu dziś był dzień emocji: „łapanie”. Terenem obław było kilka dzielnic: Żoliborz, Grochów, Powiśle, Kolonia Staszica i Lubeckiego, domy różnych spółdzielni na Grójeckiej. Obławy odbyły się z samego rana, o godz. 5–7; odbyły się w ten sposób, że obstawiano domy, po czym obchodzono mieszkanie za mieszkaniem — wymagało to użycia wielkiej ilości sił policyjnych; jak słychać, sprowadzono oddziały policji z Lublina. W wyniku rewizji przeprowadzonych bardzo starannie w mieszkaniach, we wszelkich ubikacjach itd., zatrzymano wszystkich mężczyzn w wieku od 18 do 45 lat, a zdarzały się wypadki zatrzymywania i starszych; na punktach zbornych część zatrzymanych — zatrudnionych w niektórych instytucjach itd. — zwalniano [...].
Charakter obław można by więc, jak się zdaje, określić w ten sposób, że było to łapanie na roboty, ale z szukaniem przy tej sposobności osób podejrzanych politycznie i z wybraniem „podejrzanego” środowiska — inteligencji. Na to wskazuje już wybór dzielnic: na Woli i na Ochocie, jak się zdaje, obław nie było, na Grójeckiej wyraźnie wybrano domy zamieszkiwanie przez inteligencję. I znowu to wrażenie, że się jest przedmiotem polowania, różni krewni i znajomi złapani, i oczekiwanie, jaki będzie ich los.
Warszawa, 19 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
W wyglądzie ulicy dziś jedna zmiana: pierwszy dzień nowego podziału pasażerów tramwajowych, z usunięciem Żydów do odrębnych wagonów jako cechą istotną. Te wagony z napisem „Tylko dla Żydów” kursują bądź jako przyczepne, bądź jako pojedyncze motorowe — pierwsze oznaczone są przez zamalowaną w połowie na żółto tarczą numerową, drugie — przez tarczę całą żółtą. Wozy przyczepne zastosowano w dzielnicach żydowskich i idą one zasadniczo w każdym pociągu: przedni wagon pusty, drugi, „żydowski” natłoczony; na innych liniach tramwaje „żydowskie” puszczono jako osobne wozy motorowe, idące dość rzadko, na niektórych liniach zaś nie ma ich wcale. Jeszcze trochę niedogodności, z którymi zrezygnowana ludność już dość łatwo się godzi.
Warszawa, 29 września
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Na tle tych warunków życia opisy różnych dobrodziejstw dla ludności zawarte w „Warschauer Zeitung”, brzmią jak szyderstwo. Dziś np. opisuje gazeta program działalności mającego być otwartym w dn. 6 X „Teatru miasta Warszawy”. Teatr urządzony w gmachu Teatru Polskiego na Oboźnej, a zaopatrzony w rekwizyty pozostałych, spalonych teatrów, ma być oczywiście przede wszystkim teatrem niemieckim, w którym na otwarcie grać ma trupa krakowska, ale który ma mieć też własną stałą trupę; obok tego — widocznie aby wykorzystać i zamortyzować urządzenia teatralne — mają być dawane, i to dwa razy dziennie, przedstawienia polskie, oczywiście odpowiednio dobranego repertuaru: operetki i lekkie komedie. Dyrekcja teatru będzie oczywiście niemiecka, kierownictwo zespołu polskiego ma mieć Igo Sym — chyba jeden z najniżej stojących intelektualnie aktorów warszawskich.
Warszawa, 1 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
1. Na podstawie rozporządzenia o ograniczeniach pobytu w Generalnym Gubernatorstwie z dnia 13 września 1940 […] tworzy się w mieście Warszawie dzielnicę żydowską, w której mają zamieszkać żydzi [sic!], mieszkający w Warszawie lub przesiedlający się do niej.
[…]
2. Polacy, mieszkający w dzielnicy żydowskiej, mają przenieść się do dnia 31.10.1940 do pozostałego obszaru miasta. Urząd mieszkaniowy polskiego zarządu miejskiego dokonuje przydziału mieszkań.
O ile w powyższym terminie Polacy nie opróżnią mieszkań w dzielnicy żydowskiej, będą stamtąd wysiedleni przymusowo. W następstwie wysiedlenia przymusowego wolno im będzie wziąć ze sobą tylko pakunek uchodźczy, pościel i przedmioty pamiątkowe.
Warszawa, 2 października
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
Naszą lokalną sensacją jest przyjazd [Hansa] Franka. Ulice, stosownie do „wezwań z mocą rozkazów”, poobwieszane chorągwiami. Przygotowania, jak słychać, polegały na dość licznych aresztowaniach, dokonanych wczoraj rano; zwykły objaw towarzyszący przyjazdowi dostojnego gościa. Gazeta opisuje rewię, która ma się jutro odbyć [w rocznicę niemieckiej defilady po zdobyciu Warszawy] i na której, jako ów tajemniczo zapowiadany wysoki przedstawiciel armii, obecny ma być feldmarszałek List. Z uroczystością ma się łączyć zapowiedziane przez Franka już w mowie z 15 VIII przemianowanie Al. Ujazdowskich ze zwykłej „Lindenallee” na „Siegesstrasse”. Ponadto jako gość z Niemiec wziąć ma udział w uroczystościach szef kancelarii Hitlera, [Philipp] Bouhler.
Warszawa, 5 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Równocześnie z nowymi ograniczeniami dla Żydów nastąpiło złagodzenie przepisów dla reszty ludności [...].
Że to różnicowanie ludności daje efekt, jest niestety prawdą. Ludność chrześcijańska wykorzystuje niejednokrotnie te możliwości odbijania swych krzywd na Żydach, jakie proponują jej Niemcy. Przy przesiedleniach rodziny chrześcijańskie, pozbawione mieszkań, wskazują Niemcom mieszkania Żydów, o których oddanie proszą, a opowiadano mi o wypadku, kiedy jakaś urzędniczka zwróciła się do komisarza domu żydowskiego, aby usunął z wskazanego przez nią mieszkania Żydów, a jej oddał mieszkanie — na odmowę zaś zareagowała w ten sposób, że zwróciła się do Gestapo, które z początku mieszkanie zrabowało, a potem wysiedliło mieszkańców i poleciło oddać lokal owej urzędniczce.
Warszawa, 6 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Dziś wreszcie zjawiły się w polskiej gazecie owe sławne zarządzenia w sprawie zmiany godziny policyjnej. Zarządzenia te, ogłoszone przez [starostę Warszawy Ludwiga] Leista, ale z powołaniem się na samego [gubernatora Hansa] Franka, przesuwają godzinę nocna dla nie-Żydów do 11, dla Żydów natomiast utrzymuję godz. 9 z dodatkowym ograniczeniem — dla mieszkających między murami z zakazem wychodzenia do 8 rano i po 7 wieczorem poza ghetto, dla mieszkających w innych dzielnicach — wychodzenia z domu w ogóle.
Ogłoszono też drugie zarządzenie Leista o zachowaniu się Żydów na ulicy: poza ogólnie określonym obowiązkiem ustępowania Niemcom z drogi, dodaje ono nakaz schodzenia z chodnika „na żądanie”. Zobaczymy, czy dużo będzie żądających tego.
Mimo ogłoszenia tych zarządzeń widziałem dziś o godz. 9 wieczorem tramwaj żydowski nr 18, idący jak latający Holender, bez ani jednego pasażera, nawet nie zatrzymujący się na przystankach.
Warszawa, 9 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Znów metodą niemiecką spadł na nas cios silny, a niespodziewany. Przed paru dniami jeszcze zapewniano mnie, że według informacji, jakimi rozporządza [starosta Warszawy Ludwig] Leist i jego biuro, nie przewiduje się żadnych nowych zarządzeń w sprawie tworzenia ghetta, w szczególności zaś — zarządzeń o wysiedlaniu z niego polskiej ludności chrześcijańskiej. Tymczasem dziś nadawany przez megafon komunikat zawierał obwieszczenie Fischera o utworzeniu w Warszawie trzech dzielnic mieszkalnych — niemieckiej, polskiej i żydowskiej, i obowiązku wyprowadzenia się polskiej ludności, tj. chrześcijańskiej, z dzielnicy żydowskiej. Jest wyznaczony termin na dobrowolne przeprowadzki — do 31X. [...]
Podanie dziś tej wiadomości nie jest zresztą przypadkiem: wybrano na ten cel dzień uroczystego święta żydowskiego, Sądny Dzień, podobnie jak pamiętano, żeby na te dwa dni właśnie łapać Żydów mężczyzn, a dziś podobno i kobiety, na różne roboty. Zarządzenie jednak bije w ludność chrześcijańską również bardzo boleśnie — dla dziesiątków tysięcy rodzin konieczność przeniesienia się do innej dzielnicy, i to w warunkach zbiorowej wędrówki, kto wie, czy z prawem zabrania wszystkich rzeczy, oznacza zupełną ruinę, utratę zarobków itd. Dla ludności żydowskiej znów usuwanie z przeznaczonej dla Żydów dzielnicy chrześcijan, polepszając możliwości mieszkaniowe, stawia za to widmo największego niebezpieczeństwa: zamknięcie ghetta. Toteż wśród ludności, do której te wiadomości doszły, zapanowało powszechne przygnębienie połączone przy tym z poczuciem zupełnej niepewności, zwłaszcza w związku ze sposobem ogłoszenia rozporządzenia.
Warszawa, 12 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Mimo uspakajających komunikatów niemieckich ludność polska w dzielnicy niemieckiej słusznie czuje się zagrożona: wysiedlanie stamtąd bynajmniej nie ustało, dziś np. odbywało się na ulicy Klonowej i Bagateli. Toteż z różnych punktów dzielnicy niemieckiej ludność, nie czekając na rugi, woli się sama wynosić.
Nieporównanie większy ruch zaczął się jako wymiana ludności między dzielnicą polską a żydowską. Jest on jeszcze nieskoordynowany: są punkty, gdzie zarówno ludność żydowska, jak i chrześcijańska szykuje się do wyprowadzenia; w innych znów, przeznaczonych do ewakuacji ludności chrześcijańskiej, ta nie rusza się z miejsca, licząc, że jeszcze będą zmiany — tak jest zwłaszcza na ulicach bliższych granicy ghetta, np. na Siennej, na Chłodnej. Porozumienia w sprawie zamiany mieszkań zaczęły się już jednak na wielką skalę, a także zaczęły się już w szerokich rozmiarach przeprowadzki. Bez oglądania się na przepisy, zabraniające zabierania mebli, zarówno z jednej, jak z drugiej strony ciągną różne pojazdy naładowane tłumokami, sprzętami i meblami: wózki ręczne, popychane często przez właścicieli dobytku, wózki rowerowe, wielkie wozy. Właściciele tych rzeczy oczywiście ryzykują ich utratę — ale wiele już do stracenia nie mają: i w większości wypadków ratują w ten sposób swe mienie, bo zatrzymywanie wózków zdarzało się, dotąd przynajmniej, tylko bardzo rzadko. Widocznie jednak większość Niemców zachowuje się tylko biernie, nie występuje przeciw grabieżom i znęcaniu się, ale też zostawia udział w tym wybranym jednostkom!
Warszawa, 14 października
Ludwik Landau, Kronika lat wojny i okupacji, Warszawa 1962.
Wiadomości z teatru wojny stają się coraz bardziej monotonne. Nikt już prawie nie wierzy w rychłe jej zakończenie i w szczęśliwy dla nas jej wynik. Przedwczoraj wielkie poruszenie wywołała wiadomość o utworzeniu getta w Warszawie i o nakazanym w związku z tym przesiedleniu Polaków i Żydów do końca tego miesiąca. Wczoraj rozeszła się pogłoska, że zarządzenie to zostało wstrzymane na pół roku. Podejrzewam, że wyszła ona od Żydów.
Grodzisk Mazowiecki, 17 października
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
[...] dziś rano umówiłem się z Dąbkowskim, że pójdziemy po obiedzie na cmentarz. Najpiękniej udekorowane kwiatami i oświetlone lampkami były groby naszych żołnierzy poległych i zmarłych w szpitalu podczas tej wojny. Kręciło się tam mnóstwo ludzi. Groby żołnierzy niemieckich były również oświetlone przez jakiś niemiecki komitet, ale stały na nich tylko po dwie lampki i nie było żadnych zwiedzających. Po wieczerzy długo gawędziliśmy z majorem Hryniewiczem. Na sali siedziało sporo żołnierzy niemieckich. Zachowywali się bardzo cicho i spokojnie. Spałem u Dąbkowskiego. W nocy słychać było maszerujące bez przerwy kolumny wojska. Jechały na wschód.
Grodzisk Mazowiecki, 2 listopada
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Przemawiam w imieniu Rządu Polskiego.
Nie ulega żadnej wątpliwości, że wszyscy razem bez względu na narodowość, wyznanie oraz poglądy polityczne i społeczne, mamy w tej chwili jedno, jedyne pragnienie – pokonać wrogów, którzy najechali nasz kraj, zniszczyli nie tylko wolność, lecz i dobrobyt jego obywateli i gnębią ich w tak barbarzyński sposób, jakiego nie znają dzieje ludzkości. […]
Symbolem nienawiści najeźdźcy do Polski i jej obywateli to łaty, którymi oznacza się Żydów i Polaków dla poniżenia ich w oczach hitlerowskich tyranii. Dla nas owe łaty to zaszczytne wyróżnienie. Oznaczają one bowiem, że walczymy i cierpimy wspólnie za ideały, które są i pozostaną najszczytniejszymi w sercach i umysłach ludzkości.
Punktem wyjściowym obecnej, straszliwej wojny – to totalizm z jego barbarzyńską doktryną nienawiści narodowej i rasowej. […]
Walcząc z tą doktryną i ich wyznawcami, walczymy nie tylko o wyzwolenie własnej Ojczyzny, lecz również o wolność wszystkich gnębionych ludzi i narodów. […]
Żydzi jako obywatele polscy będą w wyzwolonej Polsce równi w obowiązkach i prawach ze społeczeństwem polskim. Będą mogli bez przeszkód rozwijać swoją kulturę, religię i obyczaje. Gwarantem tego będą nie tylko ustawy państwowe, ale także wspólne ofiary w dążeniu do wyzwolenia Polski i wspólne cierpienia w tym najtragiczniejszym okresie ucisku.
Walcząc w Armii Polskiej obok swych polskich towarzyszy broni Żydzi, obywatele polscy, zdobywają sobie i w ten sposób niezaprzeczalne prawa do spokojnej pracy, do dobrobytu i szczęścia w wyzwolonej Ojczyźnie, do której poprzez ofiary i cierpienia idziemy i na pewno dojdziemy.
Londyn, 3 listopada
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
Dziś oficjalnie założono żydowskie getto. Żydom zakazano poruszać się poza granicami wyznaczonymi przez konkretne ulice. Jest duży ruch. Nasi ludzie nerwowo biegają ulicami i szeptem przekazują sobie różne wiadomości, jedna bardziej fantastyczna od drugiej.
Rozpoczęto już pracę przy budowie muru granicznego, który ma mieć dwa i pół metra wysokości. Żydowscy murarze nadzorowani przez hitlerowskich żołnierzy kładą cegłę za cegłą. Ci, którzy nie pracują dość szybko, są bici przez nadzorców. […]
Na końcu ulic, na których ruch nie został całkowicie wstrzymany, znajdują się niemieckie posterunki. Niemcy i Polacy są wpuszczani do izolowanej dzielnicy, ale nie wolno im wnosić żadnych paczek. Pojawia się przed nami widmo głodu.
Warszawa, 15 listopada
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Na początku października wybucha bomba. Żydzi obowiązani są w ciągu dwóch tygodni przenieść się do dzielnicy żydowskiej, której granice podane są szczegółowo, a aryjczycy tam dotychczas mieszkający dzielnicę tę muszą opuścić. [...] Rumor na ulicach niesłychany. Oficjalnie nie można zabierać mebli, a tylko ręczną walizkę, lecz na przekroczenie tego przepisu Niemcy patrzą przez palce. Ulice więc są pełne wozów i wózków, przeważnie ręcznych, dwukołowych [...], naładowanych po brzegi gratami i pełne śpieszących nerwowo ludzi. Wszyscy przenieśli się do dzielnicy przed terminem. W oznaczonym dniu przy nielicznych „wylotach” z getta od wczesnego rana stoją posterunki żandarmów niemieckich, a przy nich dopiero co zorganizowani przez Gminę, policjanci żydowscy. Wyjść Żydom na miasto ani wejść do getta nie wolno. Stop. Klamka zapadła.
Jesteśmy zamknięci.
Zaczyna się nowy rozdział życia. Życia w getcie.
Warszawa, 16 listopada
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Ulice są puste. We wszystkich domach odbywają się nadzwyczajne zebrania. Potworne napięcie. Niektórzy żądają zorganizowania protestu. To głos młodzieży; starsi uważają ten pomysł za niebezpieczny. Jesteśmy odcięci od świata. Nie ma radia, nie ma telefonu, nie ma gazet. Zezwolenie na posiadanie telefonu mają tylko szpitale i posterunki polskiej policji znajdującej się wewnątrz getta.
Żydom, którzy dotąd mieszkali po stronie „aryjskiej”, kazano przeprowadzić się przed 12 listopada. Wielu zwlekało do ostatniej chwili licząc na to, że Niemcy w wyniku protestów i łapówek odwołają zarządzenie dotyczące getta. Ale ponieważ to nie nastąpiło, wiele osób zostało zmuszonych do opuszczenia pięknie umeblowanych mieszkań w jednej chwili – przybyli oni do getta z paroma tobołkami w ręku.
Warszawa, 20 listopada
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Getto jest izolowane już od tygodnia. Mury z czerwonej cegły zamykające ulice getta bardzo urosły. W naszym nieszczęsnym osiedlu brzęczy jak w ulu. W domach i na podwórkach, gdzie tylko nie sięgają uszy gestapo, ludzie nerwowo dyskutują nad tym, co naprawdę mają na celu hitlerowcy izolując żydowską dzielnicę. I w jaki sposób będziemy otrzymywać zaopatrzenie? Kto będzie utrzymywał porządek? A może rzeczywiście będzie lepiej, może zostawią nas w spokoju?
Dziś po południu wszyscy członkowie zespołu ŁZA [Łódzki Zespół Artystyczny] zebrali się u mnie w domu. Siedzieliśmy otępiali i nie wiedzieliśmy, co robić. Teraz wszystkie nasze wysiłki są niepotrzebne. Kogo obchodzi teatr? Wszyscy myślą tylko i wyłącznie o jednym: o getcie.
Warszawa, 22 listopada
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Wybrałem się do Warszawy [...]. Z kolejki przesiadłem się od razu do tramwaju numer dwadzieścia siedem, jadącego na Żoliborz. Musiałem dwa razy przejeżdżać przez getto w przededniu zamknięcia. Były tam takie tłumy ludzi na chodnikach i na jezdniach, jakby się odbywała bezustanna demonstracja. Przy przechodzeniu przez ulicę wszyscy Żydzi obnażali głowy. Tramwaj dwukrotnie był rewidowany przez żandarmerię w poszukiwaniu artykułów spożywczych. Podobno już kilku przekupniów chrześcijan zastrzelono. Na jednym położono chleb i masło dla odstraszenia innych. Śmierć ponieśli bodaj ci, którzy odmówili wypełnienia upokarzających praktyk. Schwytanym przekupniom bowiem kazali Niemcy całować Żydów w obnażone pośladki. Jednej babie kazano lizać Żyda w wysmarowany jej śmietaną zadek.
Warszawa, 25 listopada
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Niewątpliwie jednym z najważniejszych celów moralnych każdej działalności pomocy musi być dążenie, by oszczędzić stanu rozpaczy tysiącom ludzi i ich dusze i myśli możliwie w równowadze utrzymać.
To powinno być właściwie celem wszystkich rozumnych i przemyślanych państwowych zarządzeń. Nastrój bowiem duchowy ludności stanowi niewątpliwie podstawę społecznego porządku. Rozkaz i zakaz muszą być tylko środkami pomocniczymi. To zapatrywanie zapewne nie zdziwi Waszej Ekscelencji jako znanego prawnika.
Nie biorąc pod uwagę żadnych politycznych przesłanek, uważam za me prawo, ale i także poważny obowiązek, który z wykonywania opieki nad nieszczęśliwymi wypływa i ofiar bezpośrednich tej wojny dotyczy, zwrócić się do Waszej Ekscelencji. […]
Niepomierna liczba ludzi, którzy od swych rodzin, od normalnego bytu i działania oderwani zostali, ciąży na samopoczuciu społeczeństwa polskiego i pogrąża je w najgłębszą żałobę.
Ja przyłączam się do nich wszystkich w oczekiwaniu i nadziei, że Wasza Ekscelencja wspaniałomyślnie postąpić zechce.
Oczekujemy złagodzenia nieszczęśliwego losu, który jest udziałem ich ukochanych.
Oni są wszyscy pełni nadziei, że ze względu na nadchodzącą uroczystość największego chrześcijańskiego święta Bożego Narodzenia otworzą się szeroko drzwi więzień, przynajmniej dla tych, którzy sądownie nie są powołani. Noc święta przecież rozbrzmiewa na świecie całym od pieśni pełnych radości i zgody. Jako prezes Rady Głównej Opiekuńczej czuję się do tego powołanym, by do humanitarnych i chrześcijańskich uczuć Waszej Ekscelencji zaapelować. Oby te uczucia wzięły pod uwagę stan społeczeństwa polskiego i znalazły szlachetny i podniosły wyraz tej chwili.
Kraków, 12 grudnia
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Sprawa zdobywania żywności staje się coraz bardziej paląca. Oficjalne kartki żywnościowe uprawniają do nabycia ćwierci funta chleba dziennie, jednego jajka i kilograma marmolady z warzyw (słodzonej sacharyną) raz na miesiąc. Funt ziemniaków kosztuje złotego. Zapomnieliśmy już, jak smakują świeże owoce. Niczego nie wolno sprowadzać z „aryjskiej” strony, choć wszystkiego jest tam pod dostatkiem. Ale głód i żądza zysku są silniejsze niż strach przed karami, jakie grożą szmuglerom, a szmugiel staje się stopniowo ważnym przemysłem.
Ulica Sienna, będąca jedną z granic getta, oddzielona jest murami jedynie od przecznic; domy, których podwórza wychodzą na ulicę Złotą, czyli tzw. drugą stronę, są na razie oddzielone od świata zewnętrznego kolczastymi drutami. Większość przemytu odbywa się tutaj. Nasze okna wychodzą właśnie na takie podwórko. Przez całą noc trwa tam ruch, a potem, rano, pojawiają się na ulicach wozy z warzywami i sklepy pełne są chleba. Jest nawet cukier, masło, ser – oczywiście po wysokich cenach, bo przecież ludzie ryzykowali życie, by zdobyć te artykuły.
Czasem przekupuje się niemiecki posterunek i wtedy furgon pełen rozmaitych towarów handlowych przejeżdża przez bramę.
Warszawa, 15 grudnia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Moi najdrożsi!
Doceniam Wasz wysiłek w przysłaniu mi paczki żywnościowej. Dławiłem się łzami, wiedząc, że żyjecie szczupłą dawką bonowego chleba, a przesyłacie tak dużo. Ciekawe, co Wam zostało jeszcze do wyprzedania z domu... Bardzo proszę, nie wysilajcie się tak. Ja tego i tak nie zjadam. Dzielę się z kolegami, którzy giną z głodu i chłodu. Nie wiem, jakim cudem jestem przy zupełnym zdrowiu. Stoję podczas pracy do pasa w wodzie. Z odzieży już nic nie mam. Więcej niż połowa chłopców jest chora na czerwonkę. Myślę, że niedługo kolej na pozostałych. [...]
Proszę Was, pamiętajcie, że macie jednego syna. Postarajcie się przez Gminę Żydowską wydostać mnie stąd. [...] Tylko drogą wykupienia mnie widzę wyjście. Inaczej myślą nas przesłać do obozu zimowego. W tym wypadku wątpię, byśmy się kiedyś mogli zobaczyć.
17 grudnia
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Żydowska policja jest już faktem dokonanym. Zgłosiło się więcej kandydatów, niż było trzeba. Wybierała ich specjalna komisja, a „plecy” odgrywały istotną rolę w wyborze. Pod koniec, gdy zostało już tylko kilka miejsc, pomagały także pieniądze... […]
Głównym komisarzem policji getta jest pułkownik Szerzyński, nawrócony Żyd, który przed wojną był szefem policji w Lublinie. Ma trzech zastępców: Hendla, Lejkina i Firstenberga. We czterech tworzą radę nadzorczą policji. Następni w hierarchii są komendanci rejonów, obwodów i wreszcie zwykli policjanci pełniący rutynowe obowiązki.
Ich mundury składają się z granatowych policyjnych czapek i wojskowych pasów z przyczepionymi gumowymi pałkami. Nad daszkiem czapki umieszczony jest metalowy znaczek z gwiazdą Dawida i napisem: Jüdischer Ordnungsdienst. Na niebieskiej taśmie otoka jest zaznaczona ranga policjanta. Służą do tego specjalne znaczki: jeden cynowy krążek wielkości paznokcia kciuka oznacza policjanta, dwa – starszego policjanta, trzy – komendanta obwodu, jedną gwiazdkę ma komendant rejonu, po dwie trzej zastępcy komisarza, a sam komisarz – cztery.
Tak jak wszyscy inni Żydzi, policja żydowska musi nosić białe opaski z gwiazdą na ramieniu, ale ponadto mają jeszcze żółte opaski z napisem Jüdischer Ordnungsdienst. Noszą także metalowe znaczki z numerami na piersi.
Do obowiązków tych nowo upieczonych żydowskich policjantów należy: straż przy bramach getta razem z niemieckimi żandarmami i polskimi policjantami, kierowanie ruchem na ulicach getta, straż w urzędach pocztowych, kuchniach i biurach administracji Gminy Żydowskiej, a także wykrywanie i zwalczanie szmuglerów. Najtrudniejszym zadaniem żydowskiej policji jest walka z żebrakami. Polega ona właściwie na przeganianiu ich z jednej ulicy na drugą, bo nic innego nie da się z nimi zrobić – tym bardziej, że liczba żebraków wzrasta z godziny na godzinę.
[…]
Doświadczam uczucia dziwnej i nielogicznej satysfakcji, kiedy widzę żydowskiego policjanta na skrzyżowaniu – taki widok był absolutnie nieznany przed wojną. Dumnie kierują ruchem, który w zasadzie nie bardzo potrzebuje kierowania, bowiem składają się nań z rzadka przejeżdżające wózki konne, kilka dorożek i karawanów – te ostatnie są najczęściej spotykanymi pojazdami. Od czasu do czasu przejeżdżają samochody gestapo nie zwracając najmniejszej uwagi na żydowskich policjantów i absolutnie nie przejmując się, czy przejadą człowieka, czy nie.
Warszawa, 22 grudnia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Od samego rana wydawano świąteczne paczki. Każda, uradowana, pędziła do dyżurki i, wracając z pudłem, próbowała już po drodze domowych smakołyków. Wiele z nas na próżno czekało do wieczora! Ponieważ nie zdążyli rozdać takiej ilości, część pozostawiono na dzień następny. O czwartej Patronat urządził wspaniałą ucztę: śledzie, kartofle i kluski z makiem. Łyknęliśmy szybko, aby zapomnieć, że to wieczerza. Nie można się „rozklejać”! Po wyjściu Niemców, wszystkie cele były pootwierane. Na każdym piętrze choinka, a więźniarki urządzały uroczyste wieczerze. Poszłam do celi 12. Połączono stoły, nakryto prześcieradłem i zastawiono różnymi przysmakami z paczek. Przypominały prawdziwy stół wigilijny. Gałązka świerku, poprószona watą, kilka świeczek i opłatek dopełniały całości. Po wspólnej modlitwie, przerywanej cichymi łkaniami, podzieliłyśmy się opłatkiem, życząc sobie nawzajem wolności. W milczeniu zasiadłyśmy do stołu. Każda z myślą o domu przy rodzinnym stole, przez łzy łykała mikroskopijne porcyjki.
W szpitalu wszystkie chore zebrały się wokół choinki i śpiewały chórem kolędy. [Moja siostra] Irka nie wytrzymała tego nastroju i poszła wypłakać się do łóżka. Po apelu stałam jeszcze długo przy otwartym oknie.
Warszawa, 24 grudnia
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Nasze drugie wojenne święta Bożego Narodzenia. Z mojego okna wychodzącego na „aryjską” stronę widzę oświetlone choinki. Ale maleńkie świerczki były także sprzedawane dziś rano w getcie – po niesłychanych cenach. Zostały przeszmuglowane wczoraj. Widziałam drżących z zimna ludzi spieszących do domów z maleńkimi drzewkami przyciśniętymi do piersi. Byli to nawróceni, czyli chrześcijanie w pierwszym pokoleniu, których hitlerowcy uznają za Żydów i których także wsadzili do getta.
Warszawa, 24 grudnia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Życie w getcie organizuje się. Praca pomaga zapomnieć o wszystkim, a nie jest trudno ją znaleźć. Otwarto dużą liczbę warsztatów i fabryk; wyrabiają najróżniejsze przedmioty, których nigdy przedtem nie produkowano w Warszawie.
Nasza grupa teatralna otrzymała kilka propozycji wystąpienia w kawiarniach. Mamy także własną salę i zamierzamy dawać regularne przedstawienia dwa lub trzy razy w tygodniu, popołudniami. Wynajęliśmy szkołę tańca Weismana na Pańskiej, choć przed wojną miała złą reputację, gdyż spotykał się w niej warszawski półświatek. Kiedyś okoliczni mieszkańcy nazywali to miejsce „starą speluną”. Ale teraz mamy swoją własną publiczność, która zaprzecza złej reputacji tej sali, bowiem przychodzi na nasze przedstawienia bez względu na to, gdzie się odbywają. Zresztą nie ma lepszego pomieszczenia w tzw. małym getcie – między Sienną a Lesznem.
Warszawa, 25 grudnia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Dziś pojawiła się w getcie nowa grupa umundurowanych żydowskich urzędników. To członkowie specjalnej Komisji do Walki ze Spekulacją – zadaniem tej komisji jest regulowanie cen różnych artykułów. Przez jakiś czas organizacja ta działała w tajemnicy, ale teraz jest już jawna. Jej urzędnicy noszą takie same czapki jak żydowska policja, ale z zielonym otokiem, a zamiast żółtych opasek mają seledynowe z napisem: „Walka ze Spekulacją”.
Podczas gdy stosunek ludności do żydowskiej policji jest serdeczny, nowi urzędnicy traktowani są z wyraźną rezerwą, ponieważ podejrzewa się ich, że mogą być narzędziem w ręku gestapo. Nazywa się ich popularnie „Trzynastką”, bo ich urząd mieści się pod trzynastym na Lesznie. Szefem jest komisarz Szternfeld, a jego główni współpracownicy to: Gancwajch, Roland Szpunt i prawnik Szajer z Łodzi.
Warszawa, 25 grudnia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Getto jest pokryte grubą warstwą śniegu. Zimno potworne, a mieszkania nie ogrzewane. Dokądkolwiek idę – widzę ludzi poowijanych w koce albo przywalonych pierzynami, o ile Niemcy nie zabrali komuś jeszcze wszystkich ciepłych rzeczy dla swoich żołnierzy. Przenikliwe zimno czyni hitlerowskie bestie strażujące przy wejściach do getta jeszcze bardziej drapieżnymi niż zwykle.
Dla rozgrzewki wędrują po śniegu tam i z powrotem i bardzo często strzelają, jest więc wiele ofiar spośród przechodniów. Inni strażnicy – znudzeni pełnieniem służby przy bramach – organizują sobie zabawy. Na przykład wybierają sobie ofiarę wśród ludzi, którzy akurat przechodzą ulicą, i każą im rzucać się na ziemię twarzą w śnieg, a jeśli jest to Żyd noszący brodę, wyrywają ją razem ze skórą, aż śnieg robi się czerwony od krwi. Kiedy taki żandarm jest w złym humorze, ofiarą może stać się nawet żydowski policjant stający z nim razem na posterunku.
Wczoraj sama widziałam niemieckiego żandarma „musztrującego” żydowskiego policjanta obok przejścia z „małego” do „dużego” getta, na Chłodnej. Młody człowiek nie mógł już złapać oddechu, ale nazista wciąż zmuszał go do padania i wstawania, aż ofiara zemdlała w kałuży krwi. Wtedy ktoś wezwał ambulans i umieszczono żydowskiego policjanta na noszach, po czym odwieziono rikszą. W całym getcie są tylko trzy samochody sanitarne, dlatego najczęściej używa się riksz.
Warszawa, 4 stycznia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Wczoraj ociepliło się nieco i wiał zachodni wilgotny wiatr. W nocy spadł miękki śnieg. Po obiedzie byłem w Grodzisku, gdzie kupiłem rury do piecyka po 3,50 kawałek. U Dąbka nic nowego. Chleba nie ma zupełnie, rano był po 5,50 bochenek razowego. Żandarmeria urządza po bramach zasadzki na przekupni, wożących chleb kolejką. Aresztują ich i zabierają do Warszawy. Rewiduje się nawet robotników jadących do pracy.
Grodzisk Mazowiecki, 9 stycznia
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Ostatniej nocy przeżyliśmy kilka godzin śmiertelnego strachu. Około jedenastej grupa hitlerowskich żandarmów wpadła do pokoju, w którym akurat odbywał zebranie nasz komitet domowy. Niemcy zrewidowali mężczyzn, zabrali im wszystkie pieniądze, jakie przy nich znaleźli, po czym kazali rozbierać się kobietom w nadziei, że znajdą ukryte brylanty. Nasza sublokatorka, pani R., protestowała odważnie, oświadczając, że nie rozbierze się przy mężczyznach. Dostała za to mocny cios w twarz i została przeszukana jeszcze bardziej brutalnie niż pozostałe kobiety. Trzymano je nagie przez ponad dwie godziny, hitlerowcy przykładali im rewolwery do piersi i intymnych części ciała strasząc, że zastrzelą je wszystkie, jeśli nie oddadzą dolarów i brylantów. Bestie wyszły dopiero o 2 rano zabierając łup składający się z kilku zegarków, paru lichych pierścionków i niewielkiej sumy polskich złotych. Nie znaleźli ani brylantów, ani dolarów. Mieszkańcy getta co noc spodziewają się takich napaści, ale zebrania komitetów domowych odbywają się nadal.
Warszawa, 10 stycznia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Warszawa zawalona śniegiem, który sterczy na chodnikach w postaci pagórków. Na każdym rogu gra jakaś orkiestra, śpiewa jakiś tenor arie operowe lub też zespół weteranów czy inwalidów z ostatniej wojny okropnie fałszuje różne pieśni patriotyczne czy wojskowe. Niektórzy z nich niewątpliwie pokupowali sobie mundury, a nawet kule dla poruszania serc rodaków. Wszędzie wielka trwoga wskutek masowych aresztowań na nie znaną dotychczas skalę. Aresztuje się, rzecz dziwna, podobno głównie osoby, które współpracowały w jakikolwiek sposób z Niemcami, a więc urzędników magistrackich, oficerów policji i pracowników rozmaitych urzędów. Ma się ich osadzać w poprzednio opróżnionym Pawiaku, a później wywozić do Niemiec.
Warszawa, 17 stycznia
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Rano byłem na mszy i w Milanówku, potem poszedłem do Grodziska po zakupy, głównie po słoninę. Chciałem też dostać koniny, ale jatka była zamknięta. W ogóle w Grodzisku panował nieopisany chaos w związku z przesiedlaniem się Żydów do Warszawy. Mają oni prawo zabierać z sobą rzeczy do 14 bm. wyprzedają więc rzeczy za bezcen. Kupują głównie chłopi, którzy w tym celu zjeżdżają do miasteczek. W życiu gospodarczym wywołało to taki chaos, że u Dąbka nie było w restauracji nic do zjedzenia.
Grodzisk Mazowiecki, 4 lutego
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Na razie powoli sypie śnieg, a mróz maluje na okiennych szybach cudowne kwiaty. Marzę o sunących po lodzie saneczkach, o wolności. Czy kiedykolwiek będę jeszcze wolna? Stałam się naprawdę samolubna. Na razie ciągle jeszcze jest mi ciepło i mam co jeść, ale dokoła mnie tyle jest nędzy i głodu, że zaczynam być bardzo nieszczęśliwa.
Czasem szybko chwytam palto i wychodzę na ulicę. Zaglądam w sine od mrozu twarze przechodniów. Staram się zapamiętać widok bezdomnych kobiet owiniętych w szmaty i dzieci o zapadniętych, odmrożonych policzkach. Przytulają się do siebie w nadziei, że jakoś się ogrzeją jedno od drugiego. Uliczni sprzedawcy stoją w bramach oferując cukierki i tytoń. Mają małe pudełka zawieszone na szyjach. W pudełkach po kilka paczek papierosów i garść cukierków zrobionych bez grama cukru, słodzonych sacharyną.
Przez wystawową szybę widzę odbicia różnych ludzi. Ten widok jest mi już dobrze znany: biedny człowiek wchodzi, żeby kupić ćwierć funta chleba, i wychodzi. Na ulicy łapczywie rozrywa gliniastą masę i pakuje do ust. Na jego twarzy pojawia się wyraz zadowolenia, a po chwili cały kawałek chleba znika. Teraz jego twarz wyraża smutek. Grzebie po kieszeniach i wyciąga ostatniego miedziaka... nie wystarczy na nic. Wszystko, co może teraz zrobić, to położyć się na śniegu i czekać na śmierć. A może pójdzie do administracji Gminy? Nie ma po co. Są tam już setki takich jak on. Kobieta za ladą, która ich obsługuje i wysłuchuje ich żalów, jest poczciwa, uśmiecha się i mówi, żeby wrócili za tydzień. Każdy musi czekać na swoją kolej, ale tylko niektórzy przeżyją następny tydzień. Zniszczy ich głód i pewnego ranka zostanie znalezione w śniegu kolejne ciało starego mężczyzny o sinej twarzy i zaciśniętych pięściach.
Warszawa, 5 lutego
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Wybrałem się z Marysieńką do Grodziska. Chciała ona dokupić rur do piecyka, żeby go przenieść do innego pokoju. W mieście targ był wyjątkowo ożywiony, bo wszyscy chłopi przyjeżdżali, żeby kupować meble od Żydów. Poszliśmy również do znajomego kamasznika, gdzieśmy widzieli piecyk, ale rur nie dostaliśmy, bo mają wyjeżdżać dopiero za dwa dni. W domu zastaliśmy babcię, która zaraz zresztą odjechała. Za nią zakręciła się Andzia i uciekła, widocznie podniecona opowiadaniem o exodusie Żydów.
Grodzisk Mazowiecki, 5 lutego
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
W południe jak zwykle wybrałem się do Grodziska po chleb i po mleko. Na ulicach pusto, a na targu cicho jak w kościele, gdyż już prawie wszyscy Żydzi wynieśli się do Warszawy. Tymczasem komisarz wiejski Lissberg wydał zarządzenie, że Żydom nie wolno opuszczać miasta i że wszelkie patrole mają rozkaz strzelać do każdego Żyda napotkanego poza miastem. W Wiskitkach kilku już w ten sposób zabito. Wieczorem ściągnięto rezerwę policji i urządzono obławę na pozostałych Żydów, żeby ich ściągnąć wszystkich na jedno podwórko. Na ich miejsce ma przybyć do Grodziska sześć tysięcy wysiedlonych Polaków z Dąbrowy Górniczej.
Grodzisk Maziwuecju, 7 lutego
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Ulice getta są zamykane jedna po drugiej. Teraz przy pracach murarskich są zatrudniani tylko Polacy. Hitlerowcy nie ufają już żydowskim murarzom, którzy rozmyślnie zostawiali w wielu miejscach luźne cegły, żeby przemycać żywność bądź uciekać w nocy przez te otwory „na drugą stronę”.
Teraz mury rosną coraz wyżej i wyżej i nie ma już luźnych cegieł. Szczyt muru pokryty jest grubą warstwą gliny zmieszanej z tłuczonym szkłem, żeby pociąć ręce ludzi próbujących ucieczki. Ale Żydzi wciąż wynajdują nowe sposoby. Rury kanalizacyjne nie zostały odcięte – tą drogą otrzymuje się małe worki mąki, cukru, kaszy i inne artykuły. Podczas ciemnych nocy próbują robić dziury w murach. Usunięcie jednej cegły wystarcza. Przygotowuje się specjalne paczki odpowiadające wymiarami tym otworom.
Są także inne sposoby. Na granicy między gettem a „drugą stroną” jest wiele zbombardowanych domów. Piwnice tych domów często tworzą długie tunele ciągnące się przez trzy, cztery czy pięć posesji. Większa część szmuglu idzie właśnie tędy. Niemcy wiedzą o tym, ale nie są w stanie kontrolować całego ruchu.
Warszawa, 15 lutego
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
20 lutego 1941 dowiedziano się w Płocku, że wszyscy Żydzi zostaną wygnani z miasta. Ludzie zaczęli się pakować i szykować do drogi. Wieczorem rozeszła się jednak wiadomość, którą przyjęto jako pewną, że będziemy mogli zostać na kolejne sześć miesięcy. Tego samego dnia zebrano pół kilograma złota dla przekupienia esesmanów i wszyscy byli pewni, że dzięki temu będzie można pozostać w mieście. [...]
Około czwartej rano usłyszeliśmy straszne walenie do bramy szpitala. [...] Wpadło dwunastu żołnierzy, krzycząc: „Za pięć minut gotowi do wyjścia, zrozumiano?!”. Zdenerwowałem się, nie wiedziałem, co robić, co będzie z chorymi, co ze sobą zabrać, co na siebie włożyć, co zdjąć... [...] Chorzy zaczęli schodzić z łóżek, położyli się przed drzwiami, abyśmy nie mogli wyjść i zostawić ich samych. Wszyscy krzyczeli, płakali, wyli. W środku tego całego hałasu weszli Niemcy. Wchodzili na chorych, deptali ciężkimi buciorami po głowach, kopali... Krzyk stał się jeszcze dzikszy, płacz jeszcze silniejszy, a Niemcy jeszcze bardziej szaleni. Dopadali chorych próbujących się ukryć — bijąc pałkami po głowach. Wykończyli prawie połowę szpitala. [...]
Z żoną i synem oraz lżej chorymi wybiegliśmy na zewnątrz. Przy bramie oficer zerwał ze mnie plecak, walnął mnie pięścią prosto w usta, wybijając mi dwa zęby. Upadłem w błoto. [...] Żołnierze popędzili nas dalej. [...] Szliśmy po leżących na drodze zabitych i rannych, aż doszliśmy do punktu zbiorczego, gdzie schodzili się ludzie z całego miasta.
O świcie, kiedy zebrało się około 4 tysięcy osób, rozkazano nam ustawić się w szeregi. Niemcy ustawili się po bokach ulicy, tworząc wąski szpaler. Zaczęła się gonitwa. Z kijami i żelastwem w rękach rozdzielano ciosy na prawo i lewo. Gnano nas w kierunku stojących w szeregu Niemców. Tam znowu — jak przez ogień. Bili pałkami, nahajkami, kolbami rewolwerów. Ściągnięto ze mnie palto i czapkę. [...] Innym ściągano kalosze razem z butami i kazano dalej biec boso, na wpół nago. [...] Na miejscu zostawały trupy lub ciężko ranni. Nie zwracano uwagi na to, czy ktoś leży na drodze w kałużach błota zmieszanego z krwią: martwy, ranny, ubrany czy nagi lub bosy. Łzy lały się razem z padającym deszczem i krwią, która ciekła z głów, oczu, nosów i ciał.
[...] Zaczęto nas gonić do samochodów. Kto nie wchodził wystarczająco szybko, był tak bity, że zostawał na miejscu. Bicie, potężne walenie, nie ustawało przez całą drogę do samochodu i na samochodzie. Wszyscy byli jak dzicy, oszaleli — gonitwa, dzika jazda, jeden samochód prawie najeżdżał na drugi. [...]
Tak oto zostaliśmy wypędzeni z Płocka, 21 lutego 1941, w ciągu jednego dnia. Tego samego dnia przyjechaliśmy do obozu karnego dla aresztowanych w Działdowie.
Płock–Działdowo, 21 lutego
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Piszę ten list dwa dni po przybyciu z drogi. Znajduję się w Żarkach, powiat Radomsko, 40 kilometrów od Częstochowy. Jestem tu z matką. Bez dachu nad głową, bez odzieży i bez pieniędzy. Proszę pójść do płocczan, aby natychmiast nam udzielili jakiejś pomocy, gdyż umieramy z głodu i zimna. Proszę o pomoc!!! Zostaliśmy wysiedleni 20 lutego.
W obozie w Działdowie byliśmy sześć dni. Na miejsce przybyliśmy 28 lutego. Jesteśmy w opłakanym stanie. Konamy. NATYCHMIAST POMOC!
Żarki, k. Częstochowy, 2 marca
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Podczas spaceru usłyszałyśmy krzyki i niemieckie wymyślania dochodzące z męskiego podwórza. Zaciekawione, wyjrzałyśmy z Danusią przez uchyloną furtkę. Zobaczyłyśmy potworną scenę. Na błotnistym podwórku wystraszeni więźniowie biegali i padali plackiem, popędzani krzykiem i batem. Niemiec, który prowadził „gimnastykę”, wykrzykiwał: „Powstań! padnij!”. Mężczyźni, bladzi ze strachu, oblani potem, zrywali się, padali i pędzili znów przed siebie jak szczute, oszalałe zwierzęta.
Nagle Niemiec zauważył nas przy furtce. Wrzasnął coś dziko i wystrzelił w naszą stronę z pistoletu. Uciekłyśmy szybko. Po spacerze w „kąciku” na drugim piętrze wdrapałyśmy się po drabinie do okienka, które wychodzi na męskie podwórze. Bestialska „gimnastyka” jeszcze trwała. Nagle obsunęła się drabina. Wylądowałyśmy na żelaznej podłodze, tłukąc się dotkliwie. Oddziałowa, Zosia Kojro, poinformowała nas, że to przedwojenny strażnik, obecnie volksdeutsch, Klimek, popisuje się w ten sposób przed gestapowcami.
Warszawa, 4 marca
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Ponieważ:
1. Dobrowolna służba Polaków pod komendą niemiecką jest zdradą narodową.
2. Służba pomocnicza dla policji (żandarmerii) może być zmuszona do czynów hańbiących dobre imię Polaków.
3. Żaden dobrowolnie wstępujący do tej służby nie ma gwarancji, że nie będzie wywieziony w głąb Niemiec, czy do innego kraju, przez co Polska będzie pozbawiona wojskowo wyszkolonych ludzi tak jej potrzebnych, gdy rozgorzeje walka z okupantem.
4. Każdy Polak, wstępujący do służby niemieckiej zwalnia jednego Niemca na front walki z naszymi sprzymierzeńcami i opóźnia przez to nasze zwycięstwo oraz odbudowę Niepodległości.
5. Rząd Polski, przebywający na obczyźnie, już w roku ubiegłym polecił wstrzymać się od wszelkich, choćby tylko pozorów, współdziałania w antyżydowskiej akcji, organizowanej przez Niemców.
6. Wróg niemiecki wykorzysta tę służbę pomocniczą, aby pokazać całemu światu, że współpracujemy z nim w niszczeniu Żydów i będzie usiłował skompromitować nas wobec zagranicy –
przeto czynniki wojskowo-organizacyjne na obszarze kraju, działające z ramienia Rządu Polskiego na obczyźnie, wzywają wszystkich Polaków, aby kategorycznie odrzucili myśl zaciągania się w szeregi służby pomocniczej dla policji (żandarmerii) niemieckiej.
Warszawa, 6 marca
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
15 marca
TOZ [Towarzystwo Ochrony Zdrowia] przydzieliło dla naszego punktu lekarkę i siostrę, które po ogólnej wizytacji stwierdziły kilka wypadków tyfusu plamistego, zawszenie, świerzb i ogólne osłabienie powodowane głodem. Zarządzono kąpiel, a dla sal, gdzie wydarzył się dur — kwarantannę. Żadnych medykamentów nie posiadamy. Patronat przystąpił dziś do akcji dożywiania. Przysłał nam po kawałku chleba (7 deko) i kawy (lury) dla każdego uchodźcy, a na obiad dość rzadką zupę. [...]
19 marca
Dziś odwiedziła nasze schronisko delegacja Patronatu. Kilku panów o dość miłej powierzchowności i jedna pani. Do wnętrza sal goście nie wchodzili w obawie zarażenia. Nasi podopieczni zaczęli ich prosić, aby zlitowali się i nie żądali dziesięciogroszówek za chleb. W trakcie tego dialogu odezwała się pani z Patronatu, mówiąc, że nie rozumie, jak można nie mieć 10 groszy. W tym samym czasie na sali piątej umierał człowiek [...]. Nazajutrz lekarka wypisała na karcie zgonu przyczynę: śmierć głodowa.
20 marca
Sala o trzech oknach, 70 osób, pryczy 25. Ciżba brudnych, zawszonych, głodujących leży na tych narach, nie rozbierając się, już cztery tygodnie. Wchodząc na salę nie widzi się ludzi, lecz kłębowisko szmat. [...] Dziś nie było chleba z powodu niezainkasowania dziesięciogroszówek.
Warszawa, 15–20 marca
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
W Grodzisku byłem po raz pierwszy w świeżo założonym sklepie niemieckim tego samego Niemca, który ciągle pije u Dąbka i straszy Polaków pistoletem. Dostałem tam skumbrii i świec na bon. Byłem też z Marysieńką w mleczarni u Borkowskiego, żeby mi dał jakieś zajęcie. Codziennie dostaję tam dwa litry odciąganego mleka. Mleko tłuste oraz masło są tylko dla Niemców. Z Polaków jeden jedyny burmistrz Radgowski dostaje kilo masła na miesiąc, podczas gdy samotny szofer Niemiec dostaje 4 kilo tygodniowo. Również przy wydawaniu jaj na kartki Polacy dostają po jednej sztuce, a Niemcy po 24.
Grodzisk Mazowiecki, 17 marca
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
24 marca
Dziś znowu nie było chleba. Zawszenie jest okropne. Przewidujemy znowu kąpiel, ale to nie zmieni stanu rzeczy, gdyż nie ma bielizny, pościeli, odzieży, mydła i ciepłej wody. Przybyło do nas pięcioro niedorozwiniętych dzieci i czterech starców. Poziom umysłowy kalek nie pozwala na ustalenie personaliów. Ulokowaliśmy ich w separatce. Potrzeby fizjologiczne załatwiają na pryczy. Okropny widok. Przyglądając się temu, stwierdzamy, że morderstwo przez litość może być usprawiedliwione. Postanowiliśmy jak najmniej się nimi opiekować, aby mogli jak najprędzej zakończyć swoje nieszczęsne bytowanie. Nie zanosimy kalekom jedzenia. Oddajemy ich porcję strawy zdrowszym dzieciom, zamiast w takim ciężkim okresie podtrzymywać przy życiu nieuleczalnych. [...]
26 marca
Od kilku dni Patronat przysyła dla dzieci mannę. Do przydzielonej nam porcji dolewamy wodę, aby starczyło dla wszystkich dzieci. [...] Jednemu dziecku przypadają trzy łyżki od herbaty. Mleko również otrzymujemy: 3–4 szklanki dla pięćdziesięciorga dzieci w wieku do lat trzech.
Warszawa
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Około godz. 10-tej rano przechodził jeden Żyd z Kielc i mówił, że od dziś będzie dzielnica żydowska w Kielcach. Przejąłem się tak tą przykrą wieścią, że cały dzień nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Nawet tego samego dnia, Żydzi ci co mają jakąś rodzinę poza obrębem dzielnicy, to odjechali z Kielc i jechali do swoich rodzin. My to mamy prawie całą rodzinę w Kielcach, co teraz oni poczną. A drożyzna przecież będzie gwałtowna, jak w innych miastach co są dzielnice. Wujek dzisiej przyszedł z Kielc zaradzić się co ma począć. Tatuś mu powiedział żeby tymczasem przyjechał co my będziemy robić to i on. Więc poszedł obstalować furmankę na jutro.
Krajno, pow. kielecki, 1 kwietnia
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Roznosiłem wezwania po Nadarzyńskiej i po jej bocznicach. Niemcy ciągną na wschód nie tylko już pociągami, ale i drogami. Spotkałem jeden batalion na rynku. Byli to bardzo młodzi chłopcy, bardzo wątle i nędznie się prezentujący. Niemcy grodziscy twierdzą, że w poniedziałek rozpocznie się wojna z bolszewikami.
Grodzisk Mazowiecki, 4 kwietnia
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Roznosiłem zawiadomienia po Królewskiej i bocznicach. Na Okrężnej ujrzałem po raz pierwszy w tym roku bociana, kleczącego na gnieździe. Przekonałem się, że polscy Niemcy mają wielki strach przed wojną na wschodzie. Pociągi wojskowe jadą w dalszym ciągu. W Grodzisku zaciemniają stację i wozownię kolejki.
Grodzisk Mazowiecki, 5 kwietnia
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
W Grodzisku, skąd po zameldowaniu się wyjechałem, zastałem ruch całkiem przyfrontowy. Ulicami przeciągała ciężka artyleria i wozy wojskowe w różnych kierunkach. Wszyscy przechodzący oficerowie i żołnierze byli uzbrojeni i zaopatrzeni w maski gazowe. Na dworcu ciemno, gdyż szyby zaklejono czarnym papierem.
Grodzisk Mazowiecki, 7 kwietnia
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Dzisiejsze przedstawienie było dla mnie wielkim osobistym przeżyciem. Zaproponowałam, byśmy z okazji Paschy włączyli do programu coś z „Agady”, a że w naszej grupie jestem najlepszą uczennicą na lekcjach hebrajskiego – przypadł mi zaszczyt recytowania plag. Przy bardzo rytmicznym akompaniamencie fortepianu ciskałam dziesięć plag, których każdy Żyd w getcie życzy nazistom. Cała publiczność powtarzała po mnie te słowa i wraz ze mną wyrażał w duchu pragnienie zniszczenia nowych Egipcjan tak szybko, jak to tylko możliwe...
Ale na razie gniew Boga ciężko doświadcza Jego wybrany naród.
Warszawa, 14 kwietnia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Dziś po raz kolejny przyszli do szkoły Niemcy. Ostatnio pojawiają się coraz częściej. Gdy tylko ich szary automobil wjeżdża w naszą ulicę i widzimy przez okno grupę wysiadających oficerów w żółtych mundurach z czerwonymi opaskami i swastykami, w klasie zaczyna się ogromny ruch. Nauczyciele wyciągają z teczek najlepsze prace uczniów. My pospiesznie zakładamy opaski z gwiazdą, które należy nosić także na okryciach i swetrach. Szybko robimy porządek. Boże broń, żeby Niemcy znaleźli na podłodze choćby ścinek papieru.
Wchodzą wyniośli, pewnym krokiem. W sali panuje śmiertelna cisza. Inżynier Goldberg świetnie znający niemiecki wita wizytatorów. Odpowiada na ich pytania i pokazuje najlepsze rysunki. Niemcy nie są zainteresowani ilustracjami ani projektami architektonicznymi, najwięcej uwagi poświęcają rysunkom technicznym, przy których zatrzymują się długo i krytykują każdy szczegół. Przed wyjściem sprawdzają nasze opaski i jeśli trafią na jakąś trochę pogniecioną, krzyczą i grożą, że zamkną szkołę. Gdy tylko szare auto odjedzie, oddychamy z ulgą i wracamy do pracy.
Warszawa, 27 kwietnia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Byłem dziś na cmentarzu, rzeczywiście muszę podkreślić, że atmosfera cmentarna jest pełna porządku i nawet radości życia w porównaniu z ulicą getta. Na Smoczej upadł z głodu jakiś chłopiec, kupiłem dwa obwarzanki i chciałem mu podać, ale powiedzieli mi, że to zbyteczne, bo on jest już w agonii. Co krok widać słaniających się z głodu, wynędzniałych i mdlejących ludzi. Na Pańskiej częste dziś widowisko, jakiś łatek [ulicznik] chciał wyrwać kobiecie bochenek chleba, ludzie nie dopuścili do tego, trochę go potrząsnęli. Na Siennej ktoś bił żebraka zbyt nachalnego. Kilku żandarmów spacerujących po getcie zabawiało się kopaniem przechodniów.
Charakterystyczne dla dzisiejszych czasów rozmowy miałem z trzema paniami, które niedawno wyszły z więzienia, gdzie odbywały kilkumiesięczne kary za nienoszenie opasek żydowskich lub mieszkanie poza gettem. Wszystkie trzy bardzo zamożne i bardzo wykształcone osoby, wszystkie trzy są katoliczkami, jedna nawet urodziła się już w tym wyznaniu. Niemcy zrobili z nich z powrotem Żydówki. Jedna opowiadała, że w więzieniach przebywa wiele ochrzczonych Żydówek, żon polskich oficerów. Trzymają po 25 osób w jednej celi. [...] Stwierdziły, że na ogół w więzieniu jest dużo lepiej niż w getcie.
Warszawa, 11 maja
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Po drugiej stronie kolczastych drutów króluje wiosna. Z mojego okna widzę młode dziewczyny z bukiecikami fiołków spacerujące „aryjską” stroną ulicy. Czuję nawet słodki zapach rozwijających się na drzewach pączków. Ale w getcie nie ma ani śladu wiosny. Tutaj promienie słońca pochłaniane są przez ciężkie, szare płyty chodników. Na nielicznych parapetach kiełkują długie i cienkie łodyżki cebuli, raczej żółte niż zielone. Gdzież się podziały moje cudowne wiosenne dni z dawnych lat, wesołe spacery w parku, narcyzy, bzy i magnolie, które wypełniały mój pokój? Dziś nie mamy ani kwiatów, ani w ogóle żadnych zielonych roślin.
To moja druga wiosna w getcie. Na wózkach z warzywami widać tylko brudną rzepę i zeszłoroczną marchew. Obok wozy pełne cuchnących ryb – maleńkich, rozkładających się rybek. Po jeden złoty za funt. Te ryby stanowią teraz najważniejszy produkt żywnościowy w getcie. Jedyny, jaki Niemcy dopuścili do wolnej sprzedaży. Oczywiście, można też dostać mięso, kurczaki i nawet prawdziwego karpia na szabas. Bazar na Lesznie dysponuje wszystkim, czego dusza zapragnie – ale kurczaki kosztują po dwadzieścia złotych za funt. Koszerne mięso i ryby są jeszcze droższe; mogą sobie na to pozwolić tylko ci, którzy mają duże zasoby pieniężne, a takich ludzi zostało już w getcie bardzo niewielu.
Warszawa, 20 maja
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
W getcie pojawił się nowy środek transportu: przez okno naszej szkoły zobaczyłam dziś po raz pierwszy tramwaj konny. Jeden z naszych nauczycieli, starszy już mężczyzna, zauważył żartobliwie, że najwyraźniej robi się coraz młodszy, bo nagle wracają dni jego dzieciństwa, kiedy to w Warszawie były tylko konne tramwaje. [...]
Omnibusy 1941 roku zwane są kohn-hellerkami od nazwisk założycieli spółki transportowej. Są to drewniane wagony, wyglądają jak zwykłe tramwaje: górna część pomalowana jest na żółto, dolna na niebiesko, a w środku znajduje się biała gwiazda Dawida z napisem TKO (Towarzystwo Konnych Omnibusów). Pojazd taki porusza się na wysokich kołach i sprawia wrażenie gigantycznej żółto-niebieskiej opaski na rękę. Woźnica i konduktor noszą specjalne, ciemne mundury. Bilet kosztuje dwadzieścia groszy. Często woźnica zatrzymuje omnibus w środku trasy, żeby „zatankować”, to znaczy napoić dwie wychudzone i zmordowane szkapiny, które ledwo ciągną zatłoczony wóz.
Omnibusy należą do prywatnego przedsiębiorstwa; oprócz Kohna i Hellera jest jeszcze pewna liczba udziałowców z mniejszymi wkładami, ale mówi się, że głównymi wspólnikami są panowie z gestapo, którzy dostali zezwolenie na to przedsięwzięcie.
Warszawa, 5 czerwca
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Dziś znalazłam nielegalną ulotkę między stronami „Gazety Żydowskiej” – oficjalnego pisma getta. Podejrzewam, że wetknął ją tam sam listonosz.
Ulotka jest powielona na eleganckim, różowym papierze listowym; zawiera wiadomości podawane przez British Broadcasting Corporation (BBC) i ostrzeżenie, by nie pozwalać się wprzęgać do pracy dla Niemców.
Wiadomości wojenne zawarte w tej nielegalnej ulotce różniły się bardzo od publikowanych w „Gazecie Żydowskiej”, która przecież jest drukowana w Krakowie za zezwoleniem gubernatora Franka! Ale czytelnicy legalnej gazety i tak ignorują pierwszą stronę – interesuje ich środek ze względu na doniesienia z różnych wydzielonych dzielnic żydowskich w Generalnej Guberni. Tak więc „Gazeta Żydowska” stanowi jedyny legalny środek przekazu informacji między gettami. Z notek nadsyłanych przez Rady Żydowskie czy Rady Starszych różnych gmin można zebrać bardzo ważne informacje dotyczące warunków życia, liczby uchodźców w różnych miastach, sytuacji rozmaitych organizacji pomocy, szpitali itp.
Jedną z najpopularniejszych rubryk jest „Skrzynka pocztowa”, w której znajdują się odpowiedzi na pytania, co jest dozwolone, a co zakazane. Zazwyczaj odpowiedź brzmi: „zakazane”, ale czytelnicy i tak wciąż zadają te same pytania. [...]
„Gazeta Żydowska” ma swoje biuro w Warszawie, na ulicy Elektoralnej. Jest bardzo popularna, a każdy jej egzemplarz czytany jest przez setki osób, bo Niemcy pozwalają jedynie na ograniczony nakład. Jest to jedyna legalna gazeta dla trzech milionów polskich Żydów, którzy przekazują ją sobie z rąk do rąk.
Jeszcze większe jest zainteresowanie nielegalną prasą, która publikowana jest nieregularnie, ale za to stanowi jedyne źródło rzetelnej informacji o wydarzeniach politycznych i przebiegu wojny. Od czasu do czasu ojciec przynosi do domu taką gazetkę. Zanim pozwoli sobie na przekazanie jej nam, zamyka drzwi na zasuwę. Zobowiązał się do przekazywania gazety innej osobie, której nazwiska nie chce zdradzić. A więc ulotki krążą od domu do domu.
Warszawa, 10 czerwca
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Getto staje się coraz bardziej zatłoczone; stale napływają nowi uchodźcy. Są to Żydzi z prowincji, których obrabowano z wszystkiego, co posiadali. Scena ich przybycia zawsze wygląda tak samo: strażnik przy bramie sprawdza personalia uchodźcy, a gdy stwierdzi, że ten jest Żydem, popycha go kolbą karabinu na znak, że wolno mu wejść do naszego raju...
Ludzie ci są obdarci, bosi i mają tragiczne oczy głodnych. W większości to kobiety i dzieci. Przechodzą pod opiekę Gminy, która umieszcza ich w tzw. domach. Tam wcześniej czy później umierają.
Odwiedziłam taki dom uchodźców. Jest to zdewastowany budynek. Ściany działowe wyburzono, by utworzyć wielkie sale; nie ma wygód, kanalizacja zniszczona. Pod ścianami prycze z desek nakryte szmatami. Tu i ówdzie leży brudna, czerwona pierzyna. Widziałam półnagie, brudne dzieci leżące apatycznie na podłodze. W kącie siedziała śliczna cztero czy pięcioletnia dziewczynka, płakała. Nie mogłam się powstrzymać, by nie pogłaskać jej zwichrzonych, jasnych włosów. Dziecko spojrzało na mnie wielkimi, niebieskimi oczyma i powiedziało: „Jestem głodna”.
Opanowało mnie uczucie głębokiego wstydu. Jadłam tego dnia, ale nie miałam przy sobie ani kawałka chleba, żeby dać temu dziecku. Nie śmiałam spojrzeć jej w oczy: odeszłam.
Warszawa, 12 czerwca
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Przyszedł do nas z Południowej Zelman, byliśmy bardzo ciekaw[i] poco on idzie. Mówił, że z Bielin przyjechał ktoś na rowerze i powiedział żeby sprzątnąć lepszą bieliznę i ubranie, bo Żandarmerja ma jeszcze tu być. Jeszcze w jego obecności sprzątnęliśmy lepsze rzeczy. Ja wychodziłem kilka razy patrzeć czy jeszcze nie jadą, ale nie było ich widać. Na wsi panowała okropna panika, jakby mieli nadjechać bandyci. Wtem już przyjechali, najprzód zrobili rewizje u jednego gospodarza i odjechali. Gdy byli już blisko nas to myślałem że, serce mi wyskoczy, tak mi biło, ale Dzięki Bogu że, Żandarmerja nie wstąpiła do nas bo pewno mieli u nas być. Ale ja mówiłem że, jak będą jechać z powrotem to wstąpią. Byliśmy tak przelęknięci że, nie wiedzieliśmy co się z nami dzieje. Gdy Żandarmerja jechała z powrotem, również nie wstąpiła. Ja zaraz poszedłem za nimi czy gdzie nie wstępują. Wstąpili u tych co byli rano. Czy co zarekwirowali tego nie mogę powiedzieć bo nie wiem.
Krajno, pow. kielecki, 17 czerwca
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Dzień wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej zastał mnie w Krakowie, gdzie z powodu tego faktu wiadomego już od samego rana i w naszym pojęciu wielkiej wagi dla naszej przyszłości, wiele osób odwiedziło mnie z Księciem Metropolitą na czele. [...]
Wiem, że dnia tego byliśmy wszyscy w nastroju dziwnie radosnym, zdawało się nam wszystkim, że w fakcie samym wypowiedzenia wojny pomiędzy dwoma naszymi największymi wrogami ma to zupełnie nawet logiczne i rozumowe oparcie. Wszyscy byli zupełnie jednomyślni co do tego, że fakt ten musi przynieść ze sobą zasadniczą zmianę stosunku okupanta niemieckiego do Polaków — nikomu w głowie nie postało, że Sowiety mogą, po próbie finlandzkiej szczególnie, nie być pobitymi przez Niemcy, wierzono, że wejdą one w głąb Rosji bez oporu i jedynie wspominano o tym, co kiedyś mnie mówił von Wuhlisch, że Rosja posiada 47 tysięcy aeroplanów i w tym 7000 „wściekłych kobiet”, pilotek, które na Berlin jak chmura spaść mogą. Jakże te wszystkie myśli i przekonania dalekimi od rzeczywistości się okazały.
Już odezwa generalnego gubernatora dra Franka do ludności GG była powodem wielkiego zawodu — nie zdobył on się nawet na to, by w tej chwili Polaków nazwać Polakami, a chrześcijańskie posłannictwo tej wojny podawał w takiej formie, która nikomu do przekonania trafić nie mogła.
Kraków, 22 czerwca
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Jeszcze było ciemno gdy tatuś nas wszystkich pobudził i kazał słuchać jaki okropny huk słychać z północo-wschodu. Taki huk był że, ziemia się trzęsła. Przez cały dzień słychać taki huk. Nad wieczorem jechali z Kielc Żydzi to powiedzieli że, Rosja Sowiecka wypowiedziała Niemcom wojnę. Dopiero teraz zrozumiałem całodzienny huk.
Krajno, pow. kielecki, 22 czerwca
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
[...] obudziła mnie nad ranem kanonada artyleryjska. Po obiedzie udało mi się zasnąć. Obudzono mnie, gdyż przyszedł Fagas. Opowiadał o bliskim wybuchu wojny. Wtem zjawiła się Marysieńka z wiadomością, że wojna wybuchła już o trzeciej z minutami i że wydano o tym dodatek nadzwyczajny. Wieczorem przyjechał z tą samą wiadomością na rowerze Groszewski. Był zresztą tak pijany, że nie można się było od niego dowiedzieć żadnych szczegółów oprócz tego, że Niemcy bombardowali szereg miast na Ukrainie i na Krymie.
Grodzisk Mazowiecki, 22 czerwca
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Nareszcie skończyło się gorsze od wszystkiego oczekiwanie. Od rana wybrałem się do Grodziska. Pojechałem tramwajem do Groszewskiego po obierki. Wszędzie radość z powodu wszczęcia wojny, która przyniesie nam zjednoczenie. [...] Po godzinie szóstej odbył się pierwszy nalot dwóch bolszewickich samolotów na Warszawę. Na Zygmuntowskiej trafiono bombą dwa wagony piątki, gdzie miało zginąć wielu Polaków i dwóch Niemców. Pracowaliśmy potem w ogrodzie. Słychać było bliską kanonadę i wybuchy bomb.
Grodzisk Mazowiecki, 23 czerwca
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Zaraz po śniadaniu wybrałem się do Grodziska. Ogromna masa pogłosek i wieści. Najbardziej smutne, że Warszawa jest znów bombardowana przez bolszewików. Bomby miały spaść na Krakowskim Przedmieściu przed apteką Wendy, na pałac Rady Ministrów, na Niecałej, na Placu Teatralnym, na Pradze, na Woli i na Okęciu, gdzie miała zostać trafiona wieża obserwacyjna. Konduktorzy i kolejki mówią o trwającym bombardowaniu Warszawy, Czystego i Ursusa, wskutek czego pociągi mają chodzić tylko do Pruszkowa. Mimo to widać ciągle przejeżdżające transporty wojskowe. Pod niebem wyją samoloty. Niemieckie aparaty lecą nisko. [...] Gdy wracałem do domu, ciągle słyszałem bliższe czy dalsze wybuchy, świadczące o ciągłych nalotach bolszewickich. Zdaje mi się, że jedna bomba padła w Grodzisku.
Grodzisk Mazowiecki, 24 czerwca
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
W dniu 26 czerwca 1941 roku będąc na ulicy Ceglanej, stojąc w domu przy tejże samej ulicy pod n[umerem] 6 i 4 zauważyłem, jak polscy policjanci pilnują żydowskiego Gietta [sic!] które znajduje się na tejże ulicy. Nie dość że całe grupy ludzi podają Żydom rozmaite paczki, tobołki, mleko w butelkach, bochenki chleba, a nawet dostarczają większy szmugiel workami. Podjechał wózek rowerowy, na którym było 6 worków kaszy czy mąki, przy tym wózku było 4 mężczyzn, podjechali do parkanu od strony, gdzie znajduje się dom firmy Ulrycha, Żydzi zaraz podstawili stół, a ci panowie, którzy przywieźli te 6 worków, podali Żydom przez parkan i spokojnie sobie z powrotem pojechali do ul. Żelaznej.
Za kilka minut przyjechał drugi wuzek [sic!], na którym było 5 worków towaru i tą samą drogą poszedł do Żydów przez parkan, nie dość idzie wielki szmugiel, który jest dostarczany przez polaków [sic!], to co chwila przechodzą przez parkan rozmaite podejrzane osobistości.
Warszawa, 26 czerwca
Anonimowy donos [w:] Barbara Engelking, Szanowny panie gistapo. Donosy do władz niemieckich w Warszawie i okolicach w latach 1940-1941, Warszawa 2003.
Piszę te słowa w schronie naszego domu. Mam nocny dyżur jako członek ochrony przeciwlotniczej. Rosjanie bombardują coraz częściej. Nasz dom stoi w niebezpiecznym punkcie – blisko głównej stacji kolejowej. Jest jedenasta. Siedzę przy małej, karbidowej lampce. Po raz pierwszy od rozpoczęcia działań wojennych między Rosją a Niemcami mogę pisać. Szok był ogromny. Wojna między Niemcami i Rosją! Któż mógł mieć nadzieję, że to nastąpi tak szybko!
[...]
Godzina policyjna w getcie zaczyna się teraz o siódmej, a nie o dziewiątej; za nieprzestrzeganie obowiązku zaciemnienia grozi kara śmierci. Ale to nic nowego. Syreny wyją dość często. Oślepiające światła rakiet rzucanych nad Warszawą przez radzieckich lotników robią ogromne wrażenie. Pomagają Czerwonym Wojskom Lotniczym bombardować precyzyjnie obiekty wojskowe i lotniska dookoła Warszawy. [...]
Prasa podziemna ukazuje się teraz częściej i spełnia ważną funkcję. Małe bibułki przynoszą nam powiew nadziei i podtrzymują moralnie.
Zdaje się, że właśnie jest alarm; tak, długi gwizd syreny. Muszę biec obudzić komendanta.
Warszawa, 26 czerwca
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Od rana wybrałem się z Borkowskim do Wesołej obejrzeć plac. Idąc ciągle słyszałem odległą kanonadę. Warszawę zobaczyłem po raz pierwszy od wybuchu wojny z bolszewikami. Wszędzie widać przygotowania do obrony przeciwlotniczej i przeciwpancernej. Na kamienicach koło Dworca Głównego, na wieżyczkach mostu Poniatowskiego, na kracie mostu Kierbedzia ustawiają armatyprzeciwlotnicze. Na Pradze widziałem wykopane przyczółki mostowe i masy kozłów hiszpańskich. To samo wszędzie za Warszawą.
Warszawa. 7 lipca
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Szaleje tyfus. Wczoraj liczba zmarłych na tę chorobę przekroczyła dwieście osób. Doktorzy po prostu załamują ręce z rozpaczy. Nie ma lekarstw, a wszystkie szpitale są przepełnione. Wciąż dostawia się nowe łóżka w salach i na korytarzach, ale to nie rozwiązuje problemu; liczba ofiar wzrasta z dnia na dzień.
Szpital na rogu Leszna i Rymarskiej wywiesił w oknie izby przyjęć napis: „Nie ma miejsc”. Szpital dziecięcy Bersona na Siennej pełen jest dzieci w różnym wieku – wszystkie chore na tyfus. Całkowicie zamknął podwoje szpital na rogu Leszna i Żelaznej – nie ma tam miejsca dla ani jednego pacjenta więcej. [...]
Epidemia przybrała szczególnie ostrą formę w regionie Gęsiej, Nalewek, Nowolipek i Nowolipia. W „małym” getcie sytuacja jest trochę lepsza, bowiem jest to okolica zamieszkana przez zamożnych ludzi, którzy mogą pozwolić sobie na prywatną opiekę medyczną.
Warszawa, 29 lipca
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Od 22 miesięcy Polska walczy nieugięcie o swoją Niepodległość i Wolność. Nie skapitulowała ona ani na chwilę. Armia Polska na polach Francji, pod Narwikiem, na Bliskim Wschodzie, czynami bohaterskimi jej lotnictwa i marynarki, jako też pogotowiem bojowym armii lądowej w Wielkiej Brytanii stwierdza przed całym światem i symbolizuje wraz z Rządem Rzeczypospolitej niezłomną swoją wolę do dalszej walki o zwycięstwo razem z Wielką Brytanią i jej aliantami.
We wszystkich wysiłkach i walkach zbrojnych Rzeczypospolitej Żydzi polscy brali i biorą udział, spełniając patriotycznie swój naturalny obowiązek obywatelski.
Obecnie Rząd nasz i Naczelne Dowództwo przystępuje do powiększenia kadr Polski walczącej także poza granicami Wielkiej Brytanii. Obywatele polscy bez różnicy na wyznanie i narodowość ocenią z pewnością należycie wagę tego wysiłku i Żydzi polscy, gdziekolwiek się znajdują, czynem stwierdzą swą współtroskę i swą współodpowiedzialność za los i przyszłość Rzeczypospolitej, której będą w pełni równouprawnionymi obywatelami.
Żydostwo jako całość stoi po stronie walczących Demokracji. Jego los i przyszłość jest częścią gigantycznej walki, którą obecnie Demokracje staczają przeciwko zalewowi barbarzyństwa i gwałtu. Walka Polski o wolność jest i naszą walką Żydów polskich. […]
Jako zastępca żydostwa polskiego w Radzie Narodowej RP zwracam się do Was, Żydzi polscy, gdziekolwiek się znajdujecie, z tym apelem, przekonany do głębi, iż wszelkie wysiłki Naczelnego Dowództwa Armii Polskiej o Jej powiększenie i umocnienie znajdą w Was naturalne, gorące poparcie dla wspólnego zwycięstwa.
Windsor, Kanada, 17 sierpnia
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
Warszawa przeżyła drugi nocny nalot, jeszcze straszniejszy niż pierwszy. W domu nikt nie spał z wyjątkiem mnie, który znowu obudziłem się nic nie wiedząc już po wszystkim i spałem do rana. Nazajutrz pojechałem o siódmej rano do szkoły na Saską Kępę. Już wtramwaju jakiś grubas opowiadał swoje wrażenia, gdy go alarmm przychwycił przy ostatnim pociągu. Na placu Trzech Krzyży, gdzie uciekł rikszą, naliczył 213 wybuchów. Bombardowano sejm, gdzie są koszary policji, oraz dzielnicę niemiecką nad Wisłą. Kolejka dojechała tylko do Grójeckiej, dalej bowiem tor przy Chałubińskiego został zasypany gruzami kamienicy. Wzdłuż całej niemal Alei Jerozolimskiej widać były ślady bombardowania. Widziałem zbombardowane jakieś zakłady samochodowe naprzeciw Towarowej, uszkodzone domy koło szpitala Czerwonego Krzyża i spalone dwa pawilony szpitala Dzieciątka Jezus. W ogóle najwięcej podobno dostało się szpitalom. Po tym drugim nalocie w Warszawie wybuchła pierwsza w tej wojnie panika. Gdy wracałem o pierwszej ze szkoły, gdzie miałem tylko jedną lekcję, kolejka była przepełniona, tak że policja odrywała uwieszonych. Pod wieczór podobno żandarmeria powstrzymywała uciekające tłumy, a kolejki chodziły tylko do Komorowa.
Warszawa, 4 września
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Dziś, o 22.45, był nalot na Leningrad, słyszałam, jak wyją bomby – było to okropne, wręcz przerażające. Przez całe dwie godziny alarmu przeciwlotniczego trzęsły mi się nogi, momentami zamierało serce, choć na zewnątrz wydawałam się spokojna. Świadomie nie bałam się niczego, a jednak nogi drżały, brr...
Po zakończeniu alarmu (bomby spadały z paraliżującym śmiertelnym wyciem!) zadzwoniłam do Domu Radia, Jura rozmawiał ze mną... uprzejmie.
Chcę zdążyć. Daj mi, Boże, jeszcze tę jedną radość – prawdziwą i przewyższającą każdy inny triumf, pozwól mi zobaczyć go spragnionego mnie, w szaleństwie i szczęściu. O tak niewiele Cię proszę, zanim nadejdzie wyjąca śmierć. Nie proszę Cię o Kolę, dlatego że zginiemy razem – ja w bramie, on na dachu. Przecież nie kryjemy się w schronach, kiedy wyją bomby. [...]
Wiem, że Jura jest kaprysem, moją samoobroną, odwróceniem uwagi, tylko tyle.
Leningrad, 8–9 września
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Agnieszka Knyt, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
[Tego dnia] przybyłem do redakcji około godz. 14.25. Odebrałem paczkę z prasą, wsiadłem do tramwaju i dojechałem do pl. Narutowicza, a stamtąd skierowałem się na ul. Kaliską. Spieszyłem się bardzo i zapewne dlatego wchodząc do bramy, nie zważyłem nic specjalnego. Skręciłem na klatkę schodową i szybkim krokiem udałem się na drugie czy trzecie piętro. Zadzwoniłem dwa razy i drzwi się otworzyły. Zmęczony, podałem mu szybko paczkę, mówiąc: „Bierz, bo to ciężkie i nie mam już siły”. Odebrał ode mnie paczkę i zamknął drzwi. Wtedy dopiero zobaczyłem jeszcze dwóch cywilów z pistoletami skierowanymi we mnie.
Wprowadzono mnie do pokoju, właściwie wepchnięto. Jeden z gestapowców zrewidował mnie. [...]
Nie reagowałem na pytania stawiane w języku niemieckim. Do przesłuchania włączył się więc tłumacz. Na pytanie, skąd dostałem paczkę i pocztę, odpowiedziałem, że na rogu dał mi je jakiś gość i prosił o przyniesienie do tego mieszkania. Dał mi za to 100 zł. Reakcja ze strony gestapowców — śmiech i uderzenia z tyłu kolbą pistoletu. Ponieważ stałem koło tapczanu, automatycznie padałem na tapczan. Przesłuchanie trwało do godz. 17. Po mnie nikt już nie przyszedł. W zamkniętym pokoju znajdowało się chyba jeszcze 9 osób wraz z gospodarzami. [...]
Z mieszkania wyprowadzono mnie związanego. Staczałem się po schodach. Wpakowano mnie do samochodu osobowego na tylne siedzenie, w środek między dwu gestapowców, trzymających pistolety w rękach. Przy kierowcy trzeci. Zawieziono mnie na Pawiak.
Warszawa, 9 września
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Po śniadaniu cela została otwarta i wyprowadzono mnie w kierunku wyjścia. Wychodząc z sutereny, usłyszałem głośny krzyk, tupot nóg i zobaczyłem wysokiego SS-mana z pejczem w ręku, z fajką w zębach. Biegnących koło niego więźniów smagał pejczem, a więźniowie starali się przemknąć jak najszybciej, aby uniknąć razu. [...]
Mnie i kilku więźniów przeprowadzono następnie do kancelarii, skąd po sprawdzeniu personaliów zostaliśmy odtransportowani do karetki więziennej.
Jazda samochodem poprzez ulice Warszawy minęła szybko. Wejście do gmachu Gestapo [w alei Szucha] robiło ogromne wrażenie. Więźniów sprowadzano do podziemia, gdzie znajdowały się słynne „tramwaje” — poczekalnie. Po krótkim oczekiwaniu więźniowie byli doprowadzeni do odpowiedniego referenta prowadzącego sprawę.
Przesłuchiwany byłem przez tych samych gestapowców, co przy aresztowaniu, w obecności jakiegoś cywila. W dalszym ciągu nie reagowałem na pytania w języku niemieckim. Pozwalało mi to na wykorzystanie czasu tłumaczenia z języka polskiego i z niemieckiego na zastanowienie się. Wykorzystywałem także różnice tłumaczenia moich wyjaśnień i nietłumaczone uwagi gestapowców. Wszystko to odbywało się przy akompaniamencie bicia bykowcem po głowie, plecach i gdzie popadło. Upadki na ziemię potęgowały wściekłość gestapowców, lecz zmuszały do większych przerw w przesłuchaniach.
Moja taktyka obrony polegała na niezaprzeczaniu faktom, na które gestapowcy mieli konkretne dowody; inne rzeczy przypisywałem „Chomikowi” [był to mój pseudonim].
[...] Na pytania, gdzie spotykałem się z „Chomikiem”, podawałem miejsca publiczne: domy, szalety, place itd. Dokładnie określiłem, jak wygląda, starając się, aby opis nie przypominał, nawet w przybliżeniu, któregoś ze znajomych. Po powrocie do celi odczułem zadowolenie, że siedzę w izolatce. Pozwoliło mi to bez przeszkód odtworzyć złożone zeznania.
Warszawa, 12 września
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Za kwadrans dziewiąta, zaraz przylecą Niemcy. Mimo że mija już piąty dzień bombardowań, nie mogę się uwolnić od nieustannego, namacalnego wręcz uczucia strachu. Serce mi staje, nogi drżą, ręce lodowacieją. To nie tylko przerażające, ale tak poniża.[…]
Zdaję sobie przecież sprawę – jestem przygotowana na koniec. Bomba już we mnie zaczęła tykać. Nie, nie − jakże to tak? Jak można obrzucać bezbronnych ludzi eks¬plodującym żelastwem, które na domiar złego najpierw wyje, żeby każdy myślał: „Uderzy we mnie” – i umierał zawczasu. Umarłeś − a bomba spadła obok. Ale za chwilę znów zaczyna wyć i znów umierasz, i znów łapiesz oddech − zmartwychwstajesz, by umierać na nowo. Ile razy jeszcze? Proszę, zabijcie mnie, ale nie straszcie, nie wolno wam straszyć mnie tym przeklętym wyciem, nie szydźcie ze mnie. Zabijcie po cichu! Zabijcie od razu, a nie po troszeczku, co parę godzin... Boże mój!
Dzisiaj o wpół do dziesiątej, kiedy zaczynałam pisać, znów przylecieli Niemcy. Walili gdzieś bardzo daleko. Kładę się spać – a oni, być może, będą za godzinę? Za dziesięć minut? Nie odczepią się ode mnie. A przecież te naloty to nie wszystko! Najwyraźniej szykują coś straszniejszego. Są blisko. Dziś na Palewskim pocisk spadł na kamienicę naprzeciwko naszego domu, było wiele ofiar.
Czuję, jak coś we mnie powoli umiera. Gdy w końcu umrze zupełnie − pewnie całkiem przestanę się bać. Jednak trzymam się. Dziś rano pisałam i powstał dobry wiersz, podczas gdy trwał alarm, ostrzał artyleryjski, bomby spadały gdzieś niedaleko... Przecież to nie jest normalne! Powinnam skryć się głęboko, łkać jak dziecko, błagać o litość. Najlepiej byłoby uśmiercić samą siebie. Ponieważ wszystko wokół okryte jest hańbą, „życie to ból, życie to strach, dlatego właśnie człowiek jest nie-szczęśliwy...”. Hańba nas wszystkich i każdego z osobna. Na przedmieściach robotniczych nie ma gdzie się schować przed bombami, nie ma dokąd uciec. Nazywa się to: „jesteśmy przygoto¬wani do wojny”.
Swołocz, awanturnicy, bezlitosne dranie!
Leningrad, 12 września
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Agnieszka Knyt, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Przez cały tydzień miałem lekcje od ósmej. Ponieważ muszę wychodzić z domu na kolejkę już dwadzieścia przed ósmą, więc trzy noce spałem u Salonich. Z czwartku na piątek miały miejsce dwa nocne alarmy. Słychać było przelatujące samoloty, ale bomb nie rzucono. Z piątku na sobotę w nocy jeden samolot rzucił trzy bomby przed mostem linii średnicowej i uszkodził tor oraz słup z przewodami elektrycznymi. Przerażenie po pierwszych nalotach już minęło, ale podczas alarmu po raz pierwszy w czasie tej wojny byłem świadkiem niezwykłego zdenerwowania, prawie popłochu.
Warszawa, 12 września
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Dziś przez cały dzień trwał ostrzał artyleryjski, nawet teraz gdzieś walą, ale wygląda to na naszych. O wpół do siódmej, kiedy siedziałam w rajkomie, w Pałac Pionierów trafił pocisk i odłamek wpadł do naszego pokoju, tłukąc szyby. [...] Bomby spadły też na plac Nachimsona, to parę domów od nas.
Wczoraj nocowała u mnie Lusia, po tym jak w kamienicę naprzeciwko mojego rodzinnego domu trafił pocisk i wyleciały w nim szyby. W tym domu się urodziłam, mieszkałam do dwudziestego roku życia, tu był Borys, tu urodziła się Irka. Teraz w niego strzelają.
I jakże tu uwolnić się od poczucia agonii? Umiera wszystko, co istniało dotąd, a przyszłość nie istnieje. Wokoło śmierć. Głośna i wyjąca...
Leningrad, 13 września
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Agnieszka Knyt, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Dziś sześciokrotnie ogłaszano alarm powietrzny.
Płoną szpitale: Kujbyszewski i Aleksandrowski. Rozdzierające wycie sygnałów alarmowych, ryki parowozów i jęki syren fabrycznych zlewają się w jeden desperacki skowyt. Dwie bomby rąbnęły w Szpital Moskiewski, nieopodal naszej kamienicy, i obudziły sforę patrolujących niebo zenitówek*. Ulica się zatoczyła, a ciężka brama wejściowa, przy której przycupnęłam z Leną, spadła z zawiasów i jak listeczek podfrunęła w górę. Dygotałam ze strachu.
Leningrad, 19 września
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Dziewiętnastego o 15.40 było jak dotąd najsilniejsze bombardowanie miasta. Byłam akurat w TASS-ie, kiedy w sąsiednią kamienicę łupnęła wielka bomba. Szyby w oknach wyleciały i przez dziury wdarły się do pokoju gęste, zielonożółte kłęby dymu. Nie wystraszyłam się wtedy zbytnio. Po pierwsze – byłam absolutnie pewna, że siedzę w bezpiecznym miejscu i we mnie nic nie może trafić, a po drugie – nie zdążyłam się przestraszyć, bo bomba uderzyła nagle. Najgorsze w śmierci jest oczekiwanie; spodziewanie się jej i strach. Bo jeśli dosięgnie cię bez ostrzeżenia – czegóż się bać? Jednak do tej pory rozmyślam, dlaczego bomba spadła właśnie na dom pod numerem dwanaście, mogła przecież trafić parę metrów dalej, w kamienicę pod czternastym, gdzie byłam ja... To znaczy, że mimo wszystko może dosięgnąć i mnie? To znaczy, że nic mnie przed tym nie uchroni? Niemożliwe!
Zaszłam do [Anny] Achmatowej [poetki], mieszka w suterenie po dozorcy (zginął od pocisku artyleryjskiego na ulicy Żelabowa), w najciemniejszym kątku przedpokoju, mrocznym jak u Dostojewskiego. Na rzuconych niedbale deskach − materacyk, a na jego skraju − zawinięta w chusty, z zapadniętymi oczami − Anna Achmatowa, „muza płaczu”, chluba poezji rosyjskiej − wyjątkowa, wielka Poetka. Jest skrajnie wycieńczona, chora, wystraszona.
A towarzysz Szumiłow siedzi w specjalnym, wygodnym schronie przeciwlotniczym w Smolnym i zajmuje się, nawet teraz, w tak tragicznym momencie, mordowaniem żywego, niezbędnego ludziom jak chleb powszedni, słowa...
A ja mam napisać dla Europy, jak się broni Leningrad − centrum kultury na światowym poziomie. Nie dam rady tego zrobić, dosłownie opadają mi ręce.
Achmatowa siedzi w egipskich ciemnościach, nie może nawet czytać, trwa jak w celi śmierci. Opłakiwała Tanię Guriewicz (wszyscy dziś wspominają Tanię i jej żałują) i tak celnie powiedziała: „Nienawidzę. Nienawidzę Hitlera, nienawidzę Stalina, nienawidzę tych, co zrzucają bomby na Leningrad i na Berlin, wszystkich, którzy prowadzą tę straszną wojnę...”. Ma rację, całkowitą rację! Jedynym słusznym wezwaniem byłoby: „Pobratajcie się! Precz z Hitlerem, Stalinem, Churchillem, precz ze wszystkimi rządami, nie będziemy dalej walczyć, nie potrzebujemy ani Niemiec, ani Rosji, klasa robotnicza sama znajdzie sobie miejsce na tej ziemi, urządzi się, nie trzeba nam ni ojczyzn, ni władzy – sami, sami zadbamy o nasz los”.
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Agnieszka Knyt, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
W noc Rosz Haszana Niemcy zebrali przedstawicieli Gminy z inżynierem Czerniakowem na czele i oświadczyli, że żądają natychmiast pięciu tysięcy mężczyzn do obozów pracy. Gmina odmówiła wykonania tego rozkazu. Wtedy Niemcy wpadli do getta i urządzili prawdziwy pogrom. Polowanie na ludzi trwało cały wczorajszy dzień i dziś rano, ze wszystkich stron słychać było strzały.
Akurat byłam na ulicy, gdy zaczęło się polowanie. Udało mi się wpaść do bramy pełnej ludzi, którzy stali tam już od dwóch godzin. Kwadrans po ósmej, zdając sobie sprawę, że droga z Leszna na Sienną zajmie mi pół godziny, zdecydowałam ruszyć do domu, aby zdążyć przed godziną policyjną.
Na rogu Leszna i Żelaznej ogromna masa ludzi stała w wojskowych szeregach przed biurem pracy. Większość z nich stanowili młodzi mężczyźni w wieku od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat. Żydowscy policjanci zmuszeni byli pilnować, żeby nikt nie uciekł. Ci młodzi mężczyźni stali z opuszczonymi głowami, jak gotowi na rzeź. Tysiące mężczyzn, którzy zostali wysłani do obozów pracy, po prostu zniknęło bez śladu.
Warszawa, 23 września
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Przez całą noc eksplozje i ognisty deszcz bomb zapalających i burzących. Obydwie nie wyłaziłyśmy z upiornie zimnego schronu. Po rurach, jak linoskoczki, spacerowały szczury. Dygocąc razem z budynkiem, liczyłam wybuchy i myślałam o Dimie. Na dachu musi być strasznie. Mówił o pożarach w różnych punktach miasta.
Leningrad, 25 września
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Dziś miałam dyżur na wystawie prac naszej szkoły. Największym powodzeniem cieszą się tzw. martwe natury. Widzowie „ucztują” oczyma patrząc na jabłka, marchewki i inne pożywienie namalowane tak realistycznie. […] Wystawa ma duże powodzenie, obejrzało ją już kilkaset osób.
[…]
Wielu zwiedzających odwiedza salę poświęconą projektom architektonicznym. Projekty te są nieco skomplikowane dla przeciętnego widza. To plany nowoczesnych bloków mieszkalnych i rysunki przedstawiające powojenne domki jednorodzinne otoczone ogrodami; domki te mają dużo okien. Wyglądają niemal jak szklane domy, o których marzył Stefan Żeromski. Ludzie odwiedzający wystawę z dumą patrzą na projekty domów dla żydowskiej ludności w wolnej przyszłej Polsce, która zlikwiduje zatłoczone domy na Krochmalnej i Smoczej, gdzie mieszczą się najciemniejsze piwnice w całym getcie. Ale kiedy nadejdzie ten czas? I ilu z nas dożyje, by móc to zobaczyć?
[…]
Ludzie opuszczają wystawę pełni wrażeń i jeszcze na ulicy kontynuują dyskusje o obrazach i projektach przez dłuższy czas. Nie mogą oni uwierzyć, że takie prace mogły zostać wykonane w murach getta, szczególnie w obecnych warunkach stałych łapanek, głodu, epidemii i terroru. A jednak to fakt! Nasza młodzież dała namacalny dowód naszej siły ducha, mocy oporu, odwagi i wiary w nowy, lepszy świat.
Warszawa, 28 września
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
[...] Teraz już naprawdę nie wiem, kiedy się boję, a kiedy nie. Wczoraj, kiedy byłam w „Łzie”, były aż cztery alarmy i bałam się okropnie. Miałam lodowate dłonie, nad nami latały niemieckie samoloty i momentami chciałam krzyczeć: „No już, rzucaj, prędzej, nie mogę już dłużej tak wyczekiwać!”.
Leningrad, 28 września
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Agnieszka Knyt, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Sienna wygląda przerażająco. Cała okolica, która jeszcze kilka dni temu tętniła życiem, jest teraz pusta. Przez środek ulicy przeciągnięto zasieki z kolczastego drutu. Od czasu do czasu pojawia się jakiś uzbrojony hitlerowski żandarm lub też polski bądź żydowski policjant. Wszędzie okna są pozamykane, a otwory zaklejone papierem: żydowska kompania sanitarna dokładnie zdezynfekowała domy przed przekazaniem ich do użytku „aryjskiej” ludności polskiej.
Na niektórych balkonach wciąż jeszcze stoją skrzynki z na pół zwiędłymi roślinami.
Warszawa, 6 października
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
W Warszawie błoto. [...] Panuje tak silny tyfus plamisty, że notują już ponad tysiąc zachorowań tygodniowo wśród ludności aryjskiej. W getcie podobno już zgubiono statystykę. Ponieważ epidemia wystąpiła również i w wojsku, władze wzięły się energicznie do dzieła. Zaprzęgnięto też do pracy pofesora Weigla ze Lwowa. Gorzej jednak, że na froncie miała się pojawić dżuma.
Warszawa, 27 października
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Dziś zostały wywieszone ogłoszenia w Kielcach, że kto wejdzie albo wyjdzie z „Dzielnicy Żydowskiej” to jest pod karą śmierci. Bo do tej pory to można było wyjść i wejść do dzielnicy. Bardzo mnie zasmuciła ta nowina, nie tylko mnie ale każdego Izraelita co to słyszał. Nie tylko w Kielcach zostały wywieszone te ogłoszenia ale we wszystkich miastach Generalnego Gubernatorstwa, (tak się nazywa część byłej Polski).
Krajno, pow. kielecki, 1 listopada
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
W ostatnim czasie rozprzestrzenili Żydzi, którzy opuścili wyznaczone im dzielnice mieszkaniowe, w licznych udowodnionych wypadkach tyfus plamisty. Aby zapobiec grożącemu w ten sposób niebezpieczeństwu dla ludności, rozporządził Generalny Gubernator, że Żyd, który w przyszłości opuści nieuprawniony wyznaczoną mu dzielnicę mieszkaniową, będzie karany śmiercią.
Tej samej karze podlega ten, kto takim Żydom udziela świadomie schronienia lub im w inny sposób pomaga (np. przez udostępnienie noclegu, utrzymania, przez zabranie na pojazd wszelkiego rodzaju itp.).
Osądzenie nastąpi przez Sąd Specjalny w Warszawie.
Zwracam całej ludności Okręgu Warszawskiego wyraźnie uwagę na to nowe postanowienie ustawowe, ponieważ odtąd będzie stosowana bezlitosna surowość.
Warszawa, 10 listopada
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Na ulicy ciągle spotykam oddziały jeńców bolszewickich. Są to chłopy wielkie i dobrze odżywione, odziane dostatnio w wysokie buty, grube szynele i futrzane pikielhauby z nausznikami. Znowu wysiedlono kilka domów obok koszar. Jednego ucznia, który dał bolszewikowi papierosa, zamknięto w więzieniu. Zresztą Piotrków pokryty jest napisami: Polska zwycięży.
Piotrków Trybunalski, 14 listopada
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Nadchodzi głód!
Skończyły się domowe zapasy. Rozwinęła się swoista, leningradzka sztuka kulinarna. Nauczyliśmy się robić racuchy z gorczycy, zupę z drożdży, kotlety z chrzanu, kisiel z kleju stolarskiego. Wiele osób przynosi ze Składów Badajewskich ziemię zawierającą zwęglony cukier, wygotowuje ją, filtruje i pije jako kawę.
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Na dworze szaleje zamieć […]. Podczas tych potwornie zimnych dni jedno nazwisko jest na ustach wszystkich: Kramsztyk, człowiek, który zajmuje się dystrybucją opału. Niestety, ilość węgla i drewna, jakie Niemcy przydzielili dla getta, jest tak mała, że ledwie wystarcza na ogrzewanie urzędów takich, jak administracja Gminy, poczta, a także budynków szpitalnych i szkolnych. Tak więc dla ludności prawie nic nie zostaje. Na czarnym rynku węgiel osiąga fantastyczne ceny, a często w ogóle jest nie do dostania.
[…]
Głód przybiera coraz potworniejszą postać. Ceny jedzenia ciągle rosną. Teraz funt czarnego chleba kosztuje już cztery złote, a białego sześć złotych. Masło – czterdzieści złotych za funt; ta sama ilość cukru od siedmiu do ośmiu.
Warszawa, 22 listopada
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Dzisiaj dostałam na kartki śmiesznie mały kawałeczek chleba.
– Czemu tak malutko?
– Bo bardzo mokry – burknęła sprzedawczyni i wydało mi się, że spojrzała na mnie drwiąco. Dotknęłam go – istotnie był mokry. Przybita wróciłam do domu.
– Łże! Ona zwyczajnie kradnie! – rozwścieczył się Dima. Czas jakiś wpatrywaliśmy się ponuro w leżącą na stole
gliniastą skibkę.
– Ha! Profesor ma wagę! – wykrzyknął raptem i, chwyciwszy chleb, zniknął.
– Brakuje 100 gramów! – oznajmił po powrocie.
– 100 gramów! Co za łajdaczka!
Popędziłam do piekarni, gotowa walczyć o swój chleb, bez względu na konsekwencje. Ale sprzedawczyni, wysłuchawszy mnie, bez słowa odważyła 100 gramów. Widzisz ją! Wie gad, czyje owce zjadł!
Leningrad, 23 listopada
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Niemcy wpuścili do getta duży transport ziemniaków. Początkowo ludzie byli zaskoczeni taką hojnością, ale zdziwienie nie trwało długo. Okazało się, że te ziemniaki były przeznaczone dla hitlerowskich żołnierzy na rosyjskim froncie, ale zmarzły w drodze. Wtedy Niemcy otworzyli swoje nazistowskie serca i wysłali te ziemniaki Żydom do getta.
Teraz długie kolejki stoją przed sklepami spożywczymi. Ludzie próbują kupić po kilka zmarzniętych ziemniaków, bo choć nie można ich ugotować, nadają się świetnie na placki. Dokądkolwiek się pójdzie, zapach smażonych placków kartoflanych drażni nozdrza. Jako tłuszczu używamy czarnego oleju konopnego, który jest tu najtańszy.
Warszawa, 1 grudnia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Przystąpienie Ameryki do wojny znów tchnęło nadzieję w setki tysięcy przygnębionych Żydów w getcie. Nazistowskie straże przy bramie mają smutne miny. Niektórzy są mniej okrutni, ale na innych ostatnie wiadomości mają wręcz przeciwny wpływ i stają się jeszcze gorsi niż dotąd. Większość ludzi wierzy, że wojna nie potrwa już teraz długo i że zwycięstwo aliantów jest pewne.
Warszawa, 1 grudnia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Dziś wśród starych rupieci znalazłam puszkę kleju do tapet, zrobionego z makaronowych odpadów. Ważyła kilogram! Cudownie! Nie wierzyliśmy własnym oczom. Dima natychmiast władował sobie do ust pełną garść kleju. Wyrwałam mu puszkę.
– Poczekaj, daj chociaż zagotować!
– Ugotujmy gęstą breję – Dima modlitewnie złożył
ręce.
– Wykluczone – sprzeciwiłam się stanowczo – będziemy gotować zupę na stugramowych porcjach. Wówczas kleju starczy na dziesięć dni.
– Masz rację, naturalnie – zgodził się markotnie. – Ty zawsze masz rację – dodał mściwie.
Leningrad, 6 grudnia
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Wczoraj po obiedzie poszedłem do Bodzętyna [sic!], bo sobie robię blomby i miałem zamiar nocować. Dzisiaj wczesnym rankiem przyjechała Żandarmerja. Gdy jechali szosą to spotkali jednego Żydka idącego za miasto i zaraz go zastrzelili bez żadnej przyczyny, gdy jadąc tak dalej zastrzelili jeszcze jedną Żydówkę znów bez żadnej przyczyny. ta[k] padło 2 ofiary bez żadnej przyczyny. Ja idąc do domu bardzo się lękałem żebym się czasem z nimi nie trafił, ale z nikim się nie trafiłem.
Krajno-Bodzętyn, 12 grudnia
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Dima wstał dziś przede mną, długo krążył po pokoju, potykając się o meble i klnąc. W końcu wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Przepadł gdzieś na cały dzień.
– Gdzie byłeś? – zapytałam, gdy wrócił.
– A tak... łazikowałem – spławił mnie niejasno.
Po czym mrugnął porozumiewawczo i wypalił:
– Zamierzałem znaleźć bocheneczek chleba.
– O czym ty mówisz? – zawołałam wystraszona. Spojrzał na mnie przenikliwie.
– Pewnie myślisz, że zwariowałem?
– Nie, coś ty?... Ale... przecież...
– Daj spokój! Wiem, że chleb nie leży na ulicy. Nie o to chodzi.
– Więc o co? Nie odpowiedział. Ale ponieważ nie ruszałam się z miejsca i patrzyłam na niego, zaczął mówić. Z początku z trudem, powoli, a potem coraz szybciej i szybciej. Owładnęło nim jakieś dziwne, niezrozumiałe dla mnie podniecenie. Natknął się dziś na dziecięce sanki załadowane chlebem. Sanki otaczał pięcioosobowy uzbrojony konwój. Za nimi posuwał się tłum. Wszyscy jak urzeczeni wpatrywali się w bochenki. Dima ruszył z tłumem. Pod sklepem sanki rozładowano. Ludzie rzucili się na puste skrzynki w poszukiwaniu okruchów. Dima znalazł na ziemi, wdeptaną w śnieg, sporą skórkę. Jakiś chłopaczek wyrwał mu ją z rąk. Zaczął ją żuć ten podły zasmarkaniec, śliniąc się i mlaszcząc. W Dimę wstąpił demon. Chwycił chłopczyka za kołnierz i zaczął nim potrząsać, nie myśląc, co robi. Głowa malca dyndała na cieniutkiej szyjce, jak u szmacianego Pietruszki. Mimo to nadal poruszał szybko szczękami, oczy miał zamknięte. „Dosyć, dosyć wujku! Patrz!” – rozkrzyczał się nagle i szeroko otworzył usta. Dima grzmotnął nim o ziemię. Miał ochotę go zabić. Ale na szczęście ze sklepu wytoczył się, rumianolicy jak maślana bułeczka, sprzedawca. „A sio! Sio!” – krzyknął i zamachał rękami.
– Jakby to były wróble, a nie ludzie! – Dima był oburzony. – A najbardziej mnie zdumiewa, że temu szubrawcowi nikt nie przyłożył po pysku.Udręczony zadumał się nagle, zapatrzył tępo w jeden punkt. Czułam, że coś pominął w swoim opowiadaniu, więc zerknęłam na niego pytająco. Ale Dima pogrążył się już w nirwanie. Nie widział i nie słyszał niczego. Ostatnio przytrafia mu się to coraz częściej. Nie ma prądu. Siedzimy przy kaganku zmajstrowanym z butelki po lekarstwie.
Leningrad, 19 grudnia
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
W Grodzisku spodziewają się nowych aresztowań, gdyż w magistracie urzęduje gestapowiec, który zamknął się w oddzielnym pokoju, gdzie studiuje księgi meldunkowe, wypytując zwłaszcza o wszelkich radnych, ławników i innych działaczy przedwojennych. Z drugiej strony mnożą się rabunki. W Grodzisku siedzi pod kluczem banda volksdeutcherów z jakimś Liekiem na czele. Został on usunięty z żandarmerii w Łodzi i zaczął u nas na swoją rękę rekwirować po drogach. [...] Do Haberlego przyszli w Warszawie dwaj żandarmi z polskim policjantem i zabrali mu kosztowności, brylanty oraz 6 tys. rubli w złocie. Gdy chciał zadzwonić w tej sprawie do żandarmerii, wyjęli granaty ręczne i zagrozili, że i siebie, i jego zabiją. [...] W Warszawie podczas zaciemnienia podobno się odbywają bezustanne rabunki.
Grodzisk Mazowiecki, 19 grudnia
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Wieś Krajno, pow. kielecki. Konfiskata futer u ludności żydowskiej za zarządzeniem władz niemieckich
Tatuś się akurat ubierał gdy do niego przyszedł jakiś chłopak żeby poszedł do sklepu bo go Żandarm woła a niewiadomo po co. Tatuś ubrał się i poszedł do sklepu. My żeśmy się bardzo przelękli, bo nie wiedzieliśmy po co go wzywa. W tera[źnie]jszym czasie można przecież o byle co zaaresztować. Za parę chwil tatuś przyszedł, to powiedział, żeby przyszło do niego do sklepu 5 Żydów a po co to nie powiedział. Ja zaraz poszedłem ich zawiadomić. Gdy do nich przyszedłem to też ich interesowało po [co] ten Żandarm ich wzywa. Zaraz ze mną poszli do sklepu. Po drodze trafiliśmy się z tatusiem, tatuś powiedział, żeby się wrócili do domu, bo przyszło rozporządzenie, żeby Żydzi zdali wszystkie futra nawet małe kawałeczki. A 5 Żydów będą odpowiedzialni za [tych] co nie dadzą. A u kogo spotkają lub znajdą futro, to będzie karany śmiercią, tak ostro zostało wydane to zarządzenie. Żandarm dał termin do 4-ej pp. oddać wszystkie futra. Za krótki czasu Żydzi zaczęli znosić kawałki i całe futra. Mamusia zaraz zpruła 3 futra i kołnierze ze wszystkich palt. O 4-ej Żandarm sam przyszedł do nas po futra, kazał polskiemu policjantowi żeby napisał listę oddanych futer które Żydzi oddali. Potem włożyliśmy je do 2 worków i dwóch Żydów zaniosło je do jednego gospodarza co miał je odwieźć do Bielin na posterunek. O tym zarządzeniu dowiedziliśmy się wczoraj bo tatuś był w Kielcach to nam powiedział, że to zarządzenie zostało wydane w Kielcach onegdaj.
Krajno, pow. kielecki, 26 grudnia
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Tramwaje nie chodzą. Jedynym transportem są teraz dziecięce sanki. Suną ulicami, niczym niekończący się wąż. Wożą deski, mężczyzn, zwłoki.Zwłok dużo. Śmierć nie jest teraz rzadkim gościem. Wkręca się wciąż między żyjących. Umiera się łatwo, zwyczajnie, bez łez. Zmarłych owija się w prześcieradła, przewiązuje sznurkiem i zawozi na cmentarz, gdzie układa się ich w sągi. Potem grzebie się ich we wspólnych dołach. Nie każdy, rzecz jasna, potrafi zmusić się do uległości wobec tego, co nieuniknione. Są tacy (mniejszość), którzy chcą ocalić własne życie za wszelką cenę: kradną kartki, wydzierają chleb z rąk przechodniów i pożerają go na ich oczach, pod gradem razów, porywają dzieci. Grasują po ulicach, bo postradali zmysły z głodu i lęku przed śmiercią. Co dzień rozgrywa się, po czym ginie bez śladu w ciszy miasta, niewiarygodna ilość tragedii.Z zapartym tchem, z bólem i udręką, patrzy kraj na swoje umiłowane miasto. Z napiętą uwagą i podziwem patrzy na Leningrad cały świat. Z zimną ciekawością i narastającym rozdrażnieniem patrzą na Leningrad Niemcy.
Zagłodzony, zawszony, umęczony Leningrad trzyma się i ani myśli o kapitulacji.
Na kartki „fizyczne” dają, w związku z Nowym Rokiem, po butelce porto. To cudownie! Przehandlujemy je na makuchy.
Leningrad, 28 grudnia
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Obudziło mnie ze snu jakieś pukanie w okno, ubrałem się i wyszedłem otworzyć. Było to 2 Żydków z Bodzętyna [sic!] którzy jechali do Kielc i weszli się ogrzać. Zapytałem ich się czy nie ma jakiejś nowiny, to oni powiedzieli, że znów jest 2 ofiary, które zostały zastrzelone w Boże Narodzenie również bez żadnej przyczyny. Tak nie przechodzi jeden dzień żeby nie było jakiejś złej nowiny. Powiedzieli jeszcze, że w Daleszycach też się coś stało, ale nie wiedzą co. Po południu przyszedł z Daleszyc sekretarz z Rady Starszych Żydów to mówił, że padło dziś ofiarą 5 Żydów spod rąk Żandarma, bo ktoś ich oskarżył, że schowali futra. Żandarm kazał ich zakopać w jednym dole na własnym podwórzu, był to ojciec, 3 synów i córka. W Kielcach jest kilka ofiar dziennie, za wyjście z dzielnicy żydowskiej. W takich okropnych i złych warunkach przechodzą dnie i tygodnie pełne trwogi i grozy.
Kielecczyzna, 28 grudnia
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Żydzi zostali wezwani do oddawania futer swoich; termin podobno dwa dni, który dzisiaj upływa. Podobno za ukrywanie zagrożono karą śmierci.
Przed świętami do „Gastronomii” przyjechali Niemcy i zabrali z szatni wszystkie futra; to samo było jeszcze w kilku miejscach.
Mówią, że i nam, Polakom, grozi to do 15/I!
Wszyscy wszędzie mówią, że na konferencji w Waszyngtonie, Anglia i USA postanowiły oddać Libię Polsce. Musi to być głupia plotka bo przecież Libia nie jest nawet jeszcze zawojowana i to byłoby podarowaniem skóry niedźwiedzia, który jeszcze nie jest upolowany.
[...] Rozeszła się jeszcze pogłoska, że bolszewicy pod wpływem swoich ostatnich wybitnych sukcesów, już zmienili front względem Polaków: żądają, żeby polskie dywizje wyniosły się z Rosji i uznają granice Polski tylko do Bugu, to jest chcą zatrzymać dla siebie to, co zajęli w 1939 roku. I to po podpisaniu tak niedawno paktu przyjaźni z Polską. Gdyby to okazało się prawdą, to dowodziłoby, że bolszewicy wcale nie wyrzekli się zamiarów zrewolucjonizowania całej Europy. Szkoda, że Niemcy się cofają i na razie nie mają sił, żeby nauczyć bolszewików umiaru.
Wyszła nowa seria znaczków pocztowych z Hitlerem i napisem: „Deutsches Reich. Generalgouvernement”; znaczki te widziałem, ale na poczcie one jeszcze nie są sprzedawane.
Warszawa, 29 grudnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007
Moi drodzy! Pojutrze będziemy witać Nowy Rok. Tysiąc dziewięćset czterdziesty drugi. W Leningradzie jeszcze nie było takiej nocy noworocznej. Nie muszę tłumaczyć JAKIEJ. Każdy z nas sam wie o tym, każdy czuje jej niesamowite tchnienie. A jednak wbrew wszystkiemu niech do naszych ubogich mieszkań przyjdzie święto!
Przecież witamy rok 1942 w NASZYM Leningradzie, bo my razem z armią nie oddaliśmy go Niemcom, nie pozwoliliśmy im wtargnąć do miasta. Jesteśmy w blokadzie, ale nie w niewoli, nie w jarzmie. To już bardzo dużo.
Tak, ciężko nam teraz. Już piąty miesiąc wróg usiłuje zabić w nas wolę życia, złamać ducha, odebrać wiarę w zwycięstwo. Ale my wierzymy... nie, nie wierzymy, my wiemy, że ono nastąpi. [...] Być może nasz obecny przydział chleba, tę nędzną razową kromkę, zobaczymy w gablocie muzeum. I wtedy wspomnimy te dzisiejsze – grudniowe – dni ze zdziwieniem, z czcią, z usprawiedliwioną dumą.
Leningrad, 29 grudnia
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Agnieszka Knyt, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Gdy przy kolacji poruszono temat aktualny końca wojny — moi towarzysze każdy po kolei wypowiadali swe zdanie — pan Młynarski posunął się nawet tak daleko, że w sposób nadzwyczaj misterny, a przez to i bardziej przekonywający, podał wyliczenie matematyczne ustalające koniec wojny na 16 listopada roku 42-go. Gdy po tych wywodach, opartych niemal na metafizyce, ja miałem wypowiedzieć swe zdanie, nie chciałem pozostać w tyle i oświadczyłem, że aczkolwiek wiem na pewno i z najpewniejszego źródła, kiedy najdokładniej wojna się skończyć musi, ale niestety, związany jestem tajemnicą, tego wyjawić nie mogę. Naturalnie pobudziłem tym ciekawość wszystkich, którzy naciskali mnie bardzo, by tę tajemnicę jednak uchylić. Zrobiłem wtedy eksperyment dość niezwykły, bo pod sekretem największym każdemu z osobna powiedziałem, że mnie się śniło, że koniec wojny nastąpi dnia 18 września. Bałem się chwilę, że będzie mi za złe wzięty mój żart niewinny, tymczasem, o dziwo, w Krakowie lotem błyskawicy termin 18 września został ustalonym jako najpewniejszy termin zbliżającego się końca wojny! Tak w poważnym mieście Krakowie powstawać umiały plotki i tak dotrzymywano powierzonych sobie tajemnic.
Kraków, 31 grudnia
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Na kartkę dziecięcą dostałam 25 gramów herbatników i 25 gramów konfitury. Urządziliśmy sobie ucztę; zjedliśmy wszystko od razu. Potem po maleńkim kawałeczku chleba. Bardziej smakował nam chleb.
Leningrad, 31 grudnia
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Leningrad jest zasypany wszami. Pełzają nawet po wierzchnich okryciach. Dziś w kolejce naliczyłam na czarnej chustce stojącej przede mną kobiety siedemnaście sztuk. Ale infekcji nie zanotowano. Wszy są własnego chowu.
Leningrad, 8 stycznia
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Po wyjściu z samochodu policzono nas, ustawiono w rzędzie i ponownie przeliczono. Potem wybrano spośród nas ośmiu (tych, którzy nie potrafili dość energicznie kopać). Ludzie ci, milcząc i z opuszczonymi głowami, wyszli z szeregu.
[...] Cały teren obstawiony był przez żandarmów z karabinami maszynowymi, las naszpikowany patrolami żandarmerii. Żandarmów wzywano do nieustannej czujności. Ósemka wydzielonych pracowała w dole, około 20 kroków od nas. Jeden z nich, 19-letni Mechł Wilczyński z Izbicy, odezwał się do mnie: „Żegnaj, obyście pozostali przy życiu. My umieramy, ale wy spróbujcie wydostać się z tego piekła”. Inni milczeli, dobiegały tylko ich westchnienia.
Po dwóch godzinach przyjechało pierwsze auto z Cyganami. Stwierdzam stanowczo, że egzekucje dokonywane były w samym lesie. Samochód gazowy zwykle zatrzymywał się około 100 metrów przed zbiorowym grobem, ale dwukrotnie zatrzymał się w odległości około 20 metrów od grobu. Jak nam opowiadali „dołowi”, w kabinie szofera znajduje się specjalny aparat z przyciskami, połączony dwiema rurami z wnętrzem samochodu. Kierowca (było ich dwóch, w dwóch samochodach gazowych, zawsze ci sami) naciskał przycisk i wysiadał z kabiny.
Wkrótce potem dobiegały z wnętrza krzyki, rozpaczliwe szlochy i łomotanie w ściany. To trwało około piętnastu minut, po czym kierowca wracał do kabiny, gdzie świecił elektryczną latarką przez szybę do środka, by sprawdzić, czy wszyscy są już martwi, i podjeżdżał samochodem na odległość około 6 metrów od grobu. Po dodatkowych pięciu minutach postoju „Bykowiec” (komendant SS) rozkazywał czterem „dołowym” otworzyć drzwi. Buchał ostry zapach gazu. Odczekawszy znów około pięciu minut, „Bykowiec” wrzasnął: „Ihr Juden, geht tefilin legen” [Żydzi, kłaść tefilin], co oznaczało: wyrzucać zwłoki. Leżały one splątane, w brudzie własnych odchodów, wyglądały jakby dopiero co ułożone do snu, bez bladości policzków, z naturalną barwą skóry. Ciała były jeszcze ciepłe, tak że „dołowi”, jak nam mówili, ogrzewali się przy zwłokach.
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
9 stycznia
Trzeciego dnia robota przebiegała w sposób szczególnie okrutny i ciężki. [...] „Bykowiec” szalał. Podczas roboty udało nam się nieco zbliżyć do ośmiu „dołowych”. [...] Kiedy nie było wiele roboty (w tym momencie ich tak nie popędzano), Gerszon Praszker, stojąc w głębi grobu, wyciągnął modlitewnik, nakrył dłonią odkrytą głowę i odmówił modlitwę. Około jedenastej odezwali się do nas: „Giniemy straszną śmiercią, niechby to było odkupieniem za naszych bliskich, za cały naród. Więcej już nie zobaczymy świata”. [...] Skończyliśmy o wpół do szóstej. Jak zwykle, zabito owych ośmiu. [...]
10 stycznia
Około jedenastej zjawiło się pierwsze auto z ofiarami żydowskimi. Ofiary: mężczyźni, kobiety i dzieci — były w samej bieliźnie. Kiedy wyrzucano je z samochodu, podchodzili dwaj cywilni Niemcy i dokonywali dokładnej rewizji zwłok w poszukiwaniu kosztowności. [...] Dopiero po zjawieniu się tego żydowskiego transportu, wybrani zostali „dołowi”, jak zwykle — ośmiu. W transporcie byli Żydzi z Kłodawy, co stwierdził Gecel Chrząstkowski, sam kłodawianin. Po uporaniu się z tym pierwszym samochodem, „dołowi” wrócili do poprzedniej roboty, to jest do zakopywania zwłok. O wpół do drugiej było już drugie auto. W pewnym momencie Ajzensztab, również kłodawianin, zaczął cicho płakać, mówiąc, że nie ma już po co żyć, zobaczył bowiem, jak zakopywano zwłoki jego żony i 15-letniej jedynaczki.
Chełmno nad Nerem
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Od samego rana panuje zamieć śnieżna i duży mróz, dochodzi dziś do 20'C. Gdy się tak wpatrywałem, jak wiatr hula po polach, to zobaczyłem, że stróż wie[j]ski nalepia jakieś ogłoszenie. Zara poszedłem zobaczyć co jest nowego na ogłoszeniu. Na ogłoszeniu nie było nic nowego, tylko stróż powiedział, że zaniósł do sołtysa ogłoszenia, że mają wysiedlać wszystkich Żydów ze wszystkich wsi. Gdy to powiedziałem w domu, wszyscy żeśmy się bardzo przejęli. Teraz na taką tęgą zimę będą nas wysiedlać gdzie i dokąd? Teraz przyszła na nas kolej, żeby cierpić ciężkie katusze. Pan Bóg wie jak długo.
Krajno, pow. kielecki, 11 stycznia
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Tego dnia popędzano nas ze szczególnym bestialstwem. Nie pozwolono odczekać, by po otwarciu auta z ofiarami gaz się ulotnił. [...] Zaraz po pierwszym aucie przybyło drugie, a przed dwunastą było już trzecie. Kiedy poszliśmy na obiad, a owych ośmiu jeszcze pozostało w dole, by zakończyć partię, nadjechała czarna limuzyna, z której wysiadło czterech oficerów SS. Wysłuchali raportu „Bykowca”, ściskali mu dłoń z wielkim uznaniem. Dając wyraz swemu zadowoleniu, „Bykowiec” jeszcze raz skatował „dołowych”. Po odjeździe esesmanów ósemka „dołowych” też zabrała się do swego obiadu: gorzkiej kawy i zamarzniętego chleba. Około pierwszej nadjechało dalsze auto z ofiarami. Tego dnia, a pracowano do godziny szóstej, pochowano dziewięć aut, każde przywiozło 60 Żydów, razem przeszło 500 ofiar z Kłodawy.
W pewnej chwili mój kolega, Gecel Chrząstkowski, poznał swego 14-letniego syna, którego wrzucono do grobu.
Chełmno nad Nerem, 12 stycznia
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Przedstawiciele Rządu Belgijskiego, Komitetu Narodowego Francuskiego, Rządu Greckiego, Rządu Luxemburskiego, Rządu Norweskiego, Rządu Holenderskiego, Rządu Polskiego, Rządu Czechosłowackiego, Rządu Jugosłowiańskiego – stwierdzając, że Niemcy od początku obecnego konfliktu, wywołanego przez ich politykę agresji, wprowadziły w krajach okupowanych system terroru, charakteryzujący się szczególnie uwięzieniami, masowymi wydaleniami, egzekucjami zakładników i masakrami,
że gwałty te popełniane są również przez sprzymierzeńców i stowarzyszonych Rzeszy oraz – w niektórych krajach – przez wspólników okupanta,
że konieczna jest solidarność międzynarodowa celem uniknięcia represji [odwetu] za te gwałty, stosowanej drogą zwykłej zemsty publicznej, oraz celem zadośćuczynienia sprawiedliwości świata cywilizowanego,
przypominając, że prawo narodów, a szczególnie konwencja podpisana w Hadze w r. 1907 w sprawie praw i zwyczajów wojny na lądzie, nie zezwala stronom wojującym w krajach okupowanych ani na gwałty wobec osób cywilnych, ani na lekceważenie obowiązujących ustaw, ani na obalenie instytucji narodowych,
1) stwierdzają, że gwałty popełniane w ten sposób wobec ludności cywilnej nie mają nic wspólnego ani z istotą aktu wojennego, ani z istotą zbrodni politycznej, tak jak je rozumieją narody cywilizowane,
2) przyjmują do wiadomości oświadczenia złożone w tym względzie przez p. Prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki i p. Premiera Brytyjskiego [25 X 1941],
3) umieszczają wśród głównych celów wojny ukaranie w drodze zorganizowanej sprawiedliwości winnych lub odpowiedzialnych za te zbrodnie – czy oni je nakazywali, czy wykonywali, czy też w nich brali udział,
4) postanawiają czuwać w duchu solidarności międzynarodowej, aby
a) winni i odpowiedzialni, do jakiejkolwiek narodowości należeliby, zostali wykryci, oddani w ręce sprawiedliwości i osądzeni,
b) wydane wyroki zostały wykonane.
W dowód czego podpisani, w tym celu należycie upoważnieni, sygnowali mniejszą deklarację, której tekst francuski będzie autentyczny.
Londyn, 13 stycznia
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
O ósmej rano byliśmy już przy wykopach. O dziesiątej nadjechało pierwsze auto z ofiarami z Izbicy. Do dwunastej zdołano obrobić trzy szczelnie wypchane auta. Z jednego z tych aut wyciągnięto ciało cywilnego Niemca. Był to jeden z kucharzy. Prawdopodobnie zauważył, że jeden z Żydów ma jakąś kosztowność, pobiegł więc za nim do auta, chcąc ją zrabować. W tym momencie jednak zatrzaśnięto drzwi. Jego krzyki i wrzaski puszczono mimo uszu i oto został uduszony razem z innymi. Zaraz potem, jak go wyciągnięto z auta, nadjechał specjalny wóz z pałacu z sanitariuszem. Zwłoki zawieziono z powrotem. Niektórzy mówili, że go zatruto celowo i że zatruje się wszystkich Niemców z załogi, by nie było świadków zbrodni.
[...] Tego dnia jedno z aut przez pomyłkę podjechało tak blisko do wykopu, że słyszeliśmy stłumione krzyki i rozpaczliwe wołanie oraz walenie w drzwi. Przed końcem pracy zastrzelono sześciu spośród „dołowych”. Przekroczywszy próg piwnicy, wybuchnęliśmy gorzkim płaczem. Po kolacji odprawiliśmy modły wieczorne i odmówiliśmy Kadisz. Spaliśmy kamiennym snem do rana.
Chełmno nad Nerem, 14 stycznia
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Muszę jeszcze raz opisać całą okropność obszukiwania zwłok. Wyobraźcie sobie taką scenę. Ze spiętrzonego stosu ofiar ciągnie Niemiec trupa w jedną stronę, a drugi — w inną. Ogląda się szyje kobiet — czy nie ma złotych łańcuszków, a jeżeli są, zrywa się je od razu. Z palców ściąga się obrączki. Złote zęby wyrywa się z ust obcęgami. Potem ustawia się trupa, rozsuwa mu nogi i kładzie rękę do jego kiszki stolcowej. Ze zwłokami kobiet robi się to samo od przodu. Choć działo się tak każdego dnia i przez cały czas, za każdym razem burzyło to krew w żyłach i doprowadzało do wściekłości.
Podczas obiadu doszła mnie smutna wiadomość, że moi kochani rodzice i mój brat leżą już w grobie. O pierwszej byliśmy znów przy robocie. Starałem się podejść bliżej do zmarłych, by po raz ostatni przyjrzeć się moim najbliższym. Oberwałem przy tym zamarzniętą grudą ziemi od „dobrodusznego” Niemca z fajką, a „Bykowiec” do mnie strzelił. Nie wiem, czy nie chciał trafić, czy też nie udało mu się, dość iż ocalałem. Nie zważając na mój ból, pracowałem bardzo szybko, aby zapomnieć choć na chwilę o strasznej stracie. Zostałem sam, osamotniony na świecie jak kołek. Z mojej rodziny, która liczyła sześćdziesiąt osób, jestem jedynym żyjącym.
Chełmno nad Nerem, 15 stycznia
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Dziś był ostatni dzień oddawania futer. Hitlerowcy dwukrotnie przesuwali termin, bo zdali sobie sprawę, że nikt się nie spieszy do oddania ich. Po drugim przesunięciu terminu zaczęli robić rewizje terroryzując ludzi.
Przez trzy dni przed punktami zbiórki stały długie kolejki; ludzie zaczęli wreszcie wykonywać rozkaz. Ale Niemcom nie będzie zbyt ciepło w naszych futrach. Czego nie udało się schować albo sprzedać – zostało pocięte i zniszczone. Futra są pełne dziur, a kołnierze z karakułów i drebrnych lisów mają wystrzyżone włosy. W zamian za oddane futra właściciele dostawali żółte świstki, za które trzeba było wnieść specjalną opłatę w wysokości dwóch złotych.
Mówi się, że naziści chcą wykładać futrami buty żołnierzy, którzy marzną na rosyjskim froncie.
Warszawa, 16 stycznia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Ulica Chłodna, ze swą skomplikowaną geografią, przedstawia dziwny widok. Ruch ludzki także nie jest tu zwyczajny. Widać tłumy ludzi idące od rogu Żelaznej. Idą do drewnianego mostu, który jest wysoki na dwa piętra i łączy chodniki po obu stronach ulicy. Ludzie wypełniają most, z któego widać ulicę na jej całej długości. Chodniki są odgrodzone murami od jezdni, a między murami, jakby korytarzem, porusza się ludność „aryjska” i tramwaje. W połowie ulicy, między dwoma ścianami, stoi kościół Św. Boromeusza otoczony starymi, rozłożystymi lipami.
Niedaleko naszego domu znajduje się Kapitol getta. Na Chłodnej 20 mieszka prezes Czerniakow, pułkownik Szeryński – szef żydowskiej policji i wysocy urzędnicy rozmaitych żydowskich instytucji. Firma fotograficzna Baum-Forbert ma ten sam adres i duży portret Czerniakowa wisiał przed domem przez kilka dni.
Przewodniczący Biura Zaopatrzenia [Zakładu Zaopatrzenia], Gepner, a także komisarze policji Lejkin i Czerwiński też mieszkają na Chłodnej. Komisarz Lejkin zajmuje mieszkanie w naszym domu. Przeprowadzili się na Chłodną również Marysia Ajzensztadt – „słowik getta” – i właściciel kawiarni Hirschfeld.
Ludzie zamożni, posiadający środki na przekupienie urzędników z biura mieszkaniowego, dostali najlepsze mieszkania na tej ulicy, na której stoi przecież wiele dużych, nowoczesnych domów. Chłodna jest w ogóle uważana za „arystokratyczną” ulicę getta […].
Warszawa, 16 stycznia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
W robocie nowi łódzcy grabarze zostali strasznie pobici przez „Bykowca”. Miały to być „wskazówki”, jak pracować. Około dziesiątej przybyło pierwsze auto. Do pierwszej pogrzebaliśmy cztery transporty. Wszystkie ofiary pochodziły z Łodzi. Z ich wychudzenia i podług tego, jak ich ciała pokryte były ranami i wrzodami, poznawało się łódzki głód. Współczuliśmy im, mówiąc, że tak długo cierpieli w getcie i głodowali, aby tylko przetrwać ciężkie czasy, a teraz skończyli taką straszną śmiercią. Zmarli niewiele ważyli. [...]
Po obiedzie „Bykowiec” znów wypił butelkę wódki i znów bestialsko katował. W tym czasie pogrzebaliśmy cztery dalsze transporty. W końcu zastrzelono siedmiu grabarzy. Od tego dnia zaczęto polewać groby chlorkiem, gdyż czuło się silny odór rozkładających się ciał.
Chełmno nad Nerem, 16 stycznia
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Przed odejściem do robót odmówiliśmy modlitwę — spowiedź przedśmiertną. Tego dnia pogrzebaliśmy siedem szczelnie wypełnionych aut z łódzkimi ofiarami. Po obiedzie przybyło pięciu esesmanów, oficerów, którzy przyglądali się temu procederowi. O piątej, przed zakończeniem roboty, nadjechał samochód osobowy z rozkazem, by zastrzelić szesnastu ludzi. Przypuszczaliśmy, że była to kara za ucieczkę Abrama Roja (uciekł w piątek o dziesiątej wieczorem). Wybrano szesnastu ludzi, kazano im ułożyć się warstwami po ośmiu twarzą do zwłok i z karabinów maszynowych przestrzelono głowy.
Chełmno nad Nerem, 17 stycznia
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Powinniście [...] wiedzieć, iż to, co się do tej pory działo po kryjomu, w tajemnicy, należy ogłosić wszem i wobec. Musicie alarmować, szukać bez wytchnienia jakiegoś wyjścia, jakiegoś sposobu ocalenia pozostałych Żydów przed — uchowaj Boże — śmiertelnym zagrożeniem. Nie wolno opuszczać rąk, nie wolno milczeć! Musicie uczynić wszystko, by ocalić życie tysięcy braci. Każda chwila się liczy! Jesteście przecież, oby tak dalej, jedną z największych gmin żydowskich.
Grabów, 21 stycznia
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Ktoś mi powiedział, że komitet od kontyngentu i Niemiec będą robili rewizje za zbożem. Może za godzinę zaczęli robić rewizje. Ja poszedłem do śniegu. Robiąc przy śniegu jakiś chłopak mi powiedział, że ten Niemiec weszedł do jednego Żydka, wszystkich wygonił i kazał wrzucać śnieg do domu bo jest brudno. Ja nie dowierzałem, na wieczór tam poszedłem, tom się przekonał, że jest prawda co on mówił mi rano. Że byli pełno w lęku i w trwodze, to każdy sobie może pomyśleć. On tu był u tego Żydka, jego syn został zastrzelony.
Krajno, pow. kielecki, 8 lutego
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Gdy zjadłem obiad przyszedł stróż, żeby iść do śniegu za szkołę, no i poszedłem. Wstąpiłem u innego Żydka czy idą do śniegu. Gdy ja wchodziłem to inny Niemiec z komitetem wychodzili. Gdy wszedłem to mieszkanie było nie do poznania tak była przeprowadzona rewizja. Dostali wszyscy, to rzecz oczywista. Gospodarza domu nie było, bo był u śniegu, więc poszli tam do niego, dostał porządnie i ostrzygli mu brodę. U śniegu robiliśmy do wieczora. Akurat tatuś jechał z Kielc, jak Niemiec i komitet weszli do nas. Nie przeprowadzili tak ścisłej rewizji. Wychodząc kazali sobie dać na kolacje dwie kury, a jeden z komitetu kazał sobie da[ć] butelkę wódki. Musieliśmy dać wódki i jedną tylko kurę.
Krajno, pow. kielecki, 9 lutego
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Przyszedł stróż wiejski z jakimś ogłoszeniem przybijać. Nie było wcale ogłoszenie lecz karykatura Żydów. Jest narysowany Żyd co miele mięso i kładzie do maszynki szczura. Drugi wlewa kubłem wodę do mleka. Na trzecim obrazku stoi Żyd co ugniata rozczyn ciasta nogami, a robaki chodzą po nim i rozczynie. Tytuł ogłoszenia jest następujący: Żyd to oszust jedyny Twój wróg.
A na dole podpis:
Stań, przeczytaj widzu miły,
Jak Cię Żydy osaczyły,
Brudną wodę da do mleka,
Zamiast mięsa szczura sieka,
Rozczyn ciasta z robakami,
Ugniatany jest nogami.
Krajno, 12 lutego
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Nie bierzcie mi za złe, że wcale Wam nie odpisywałem. Jestem bowiem tak przygnębiony nieszczęściem, które mnie niedawno spotkało, że doprawdy pisanie przychodzi mi z trudem. Wysłano moich kochanych Rodziców tam, skąd już nigdy nie wrócą. Wysłano ich z 2 tysiącami innych nieszczęśliwców [...]. Zeszłoroczna historia, tylko w szerszym zakresie. Fala, która zmywa po kolei miasto za miastem już to doszczętnie, już to zostawiając gdzieniegdzie nielicznych rozbitków. Nie wiem, czy o wszystkim szczegółowo wiecie, czy jesteście w stanie wszystko pojąć, czy w końcu sobie zdajecie sprawę z ogromu nieszczęścia, jakie nasz naród spotkało. [...] Zostało nas 150. Na razie cicho.
Kalisz, 19 lutego
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Tysiące robotników w getcie zależą od szmuglerów, a ich sytuacja zmienia się zasadniczo z dnia na dzień. Jeśli poprzedniej nocy kilka dużych transportów jedzenia i surowców przedostało się do getta, różni podziemni robotnicy są zajęci; ale jeśli nastąpiła tak zwana „wsypa”, czyli gestapo przejęło kilka ładunków zboża, skóry i innych materiałów – warsztaty są puste i robotnicy zostają głodni.
Istnieją setki tajnych ręcznych młynów, w których szmuglowane ziarno miele się na mąkę. Plewy są także sprzedawane jako specjalny rodzaj mąki na czarne placki. Smakują jak siano.
Tajne młyny ręczne są ukryte w piwnicach, na strychach i w specjalnie zbudowanych ziemiankach. Działają przez całą dobę, ale ściśle przestrzega się ośmiogodzinnego dnia pracy. Dbają o to działające nielegalnie związki zawodowe, ludzie pracują regularnie na trzy zmiany. Praca polegająca na stałym obracaniu korbą młyna jest ciężka, ale dobrze płatna. Przeciętnie wprawiony robotnik zarabia dwadzieścia do trzydziestu złotych dziennie, a nocna zmiana otrzymuje 50 procent premii.
[…]
Są też w getcie małe zakłady wytwarzające konserwy rybne; oczywiście z ryb zwanych „śmierdziuchami”. Ostatnio przemytnicy sprowadzili duży ładunek wędzonej flądry. Przyprawiona smakuje jak dobry śledź, który obecnie jest w Polsce nie do dostania. […]
Rozmaite sklepy robią przeróżne cukierki. Żydowscy chemicy w getcie wymyślają nowe substytuty cukru i sztuczne syropy, które nadają słodyczom dziwny smak. […]
Istnieją także tajne garbarnie, bo produkcja skóry jest ściśle kontrolowana przez nazistów. Skóra jest regamentowana, a ilość nie wyprawionej skóry przydzielana dla getta przez hitlerowców tak mała, że nie zaspokaja nawet ułamka naszych potrzeb. Skórzane buty są potwornie drogie […].
Pojawiło się sporo farbiarń. Ze względu na brak materiałów pierze się i farbuje stare ubrania. Pod tym względem nasi chemicy też dokazują cudów. Mówi się, że farby robione są z cegieł z murów getta. Mądrale powiadają, że niebawem stopniowo całe mury zostaną zużyte przez chemików. Krawcy są bardzo zajęci przerabianiem farbowanych ubrań.
[…]
Tak więc można powiedzieć, że jesteśmy uniezależnieni od świata zewnętrznego. Nie tylko przestaliśmy sprowadzać różne artykuły, które nigdy przedtem nie były produkowane w getcie, ale nawet zaczęliśmy eksportować niektóre wyroby, jak na przykład papierosy, sacharynę, wino i likiery, buty, zegarki, a nawet biżuterię. Wszystkie te dobra muszą przejść przez Transferstelle, a wysokie opłaty celne wędrują do kieszeni urzędników gestapo. Oficjalnie robotnicy żydowscy produkują wyroby dla niemieckiej administracji, ale faktycznie urzędnicy niemieccy pełnią funkcję dobrze opłacanych pośrednikó między gettem a kupcami po stronie „aryjskiej”.
Warszawa, 20 lutego
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Zabrnęłam dziś w pobliże Dworca Moskiewskiego. To, co zobaczyłam, ścięło mnie z nóg. Wszystkie domy w gruzach. Tylko gdzieniegdzie sterczą szczerbate mury. Na jednym z nich, niczym błękitna niedorzeczność, wisi okrągły kaflowy piec, nieśmiało przywodzący na myśl minioną przytulność i ciepło. Na wszystkim leży puszysty, biały śnieg, błyskający niebieskimi iskierkami, nie skalany żadnym śladem – ni ludzkim, ni zwierzęcym, ni ptasim. Wśród ruin dojrzewała, jak wino, grobowa cisza. Wokół walały się pogięte spiralnie, przypominające szkielety zwierząt kopalnych, żelazne łóżka.
Leningrad, 25 lutego
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Od samego rana czekaliśmy z niecierpliwością posłańca, ale nie przyszedł. Już my się zdali na łaskę Boga, na wszystko jesteśmy przygotowani z otwartymi rękami. Po południu tatuś poszedł do Bodzętyna [sic!], powiedział, że ma przyjechać furmanką dziś albo jutro po rzeczy. W wieczór tatuś przyjechał furmanką, pomogłem wprowadzić konia do obory, potem zaczęliśmy przygotować rzeczy do pakowania. Wybraliśmy kartofle do worków. Zeszło nam do 1-ej w nocy, spać mi się nic nie chciało. Rozebraliśmy jedno łóżko również. Spać się nikt nie położył, wszyscy drzemali bo tatuś miał odjechać o 3-ej. Ja i brat położyliśmy się trochę do łóżka. Gdy władowywali na furę to nic nie słyszałem, słyszałem tylko jak mamusia mówiła, że tatuś wyjeżdżając z podwórka to dyszel uwiązł w zaspie i długo się męczył zaczem wypchał sanie.
Krajno-Bodzentyn, pow. kielecki, 28 lutego
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Wcześnie rano poszedłem zmówić furmankę. Zmówiłem jednego chłopa, ma wziąć jakieś rzeczy z domu i jutro pojedzie. [...] W naszej wsi nie ma prawie człowieka żeby nie żałował nas. Niektórzy nawe[t] nie chcą przyjść do na[s] bo mówią, że nie chcą patrzeć na czyjeś nieszczęście. Kuzyn mnie prosił żebym z nim pojechał po maszynę. Przed wieczorem pojechałem sankami. Na sanki włożył stolik od maszyny i ¼ q ziemniaków, i pojechałem do domu, a on został i jeszcze miałem raz przyjechać. Przyjechałem, to kolacja była już gotowa. Ja już nie poszedłem tylko brat poszedł. Po kolacji naszło się do nas dużo chłopów, przyszli odwiedzić nas, bo już nas nie będzie. Gdy sobie pomyślałem, że musimy stąd odjechać to musiałem wyjść na dwór, tak żem się rozpłakał, że stałem więcej jak ½ godziny i szlochałem.
Krajno-Bodzentyn, pow. kielecki, 10 marca
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Już się rozwidniło gdy ktoś zaczął pukać w okiennice. Był to ten furman, co tatuś był u niego budzić. [...] Przyprowadziliśmy sanie i zaczęliśmy szykować się do odjazdu. Za jaką godzinę przyprowadził konia. Ja przód poszedłem, bez opaski. Gdy wychodziłem to słowa nie mogłem powiedzieć tak mi się serce ścisnęło. Z pięć km. szedłem całkiem bez pamięci, nie wiedząc w jaki sposób tak prędko szedłem. Całą drogą furmanka mnie nie mogła dogonić. Idąc drogą lękałem się bardzo, gdyby zachowaj Boże kto nas spotkał to...
Dzięki Bogu przejechaliśmy szczęśliwie.
Krajno-Bodzentyn, pow. kielecki, 12 marca
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
„Żyjemy” — nie wiadomo, po co i dla kogo. Oddaliśmy cztery najukochańsze dla nas istoty. Jak okropna była ich śmierć. Razem z 2 tysiącami naszych braci i sióstr. We wspólnym grobie. Takiej szechity [rzezi] nigdzie i nigdy nie było. Nie szczędzili brzemiennych kobiet, drobnych dzieci i starców. Krew lała się strumieniem. Genia [niemiecka policja] przyjechała niespodziewanie rano, otoczyła dzielnicę i razem z autochtonami [formacjami ukraińskimi] hulała do wieczora.
Gdyby przynajmniej zwolnili Imeczka — to cudo — mielibyśmy cel i jakiś punkt zahaczenia. A tak, z każdym dniem, z każdą chwilą wzmagają się nasz ból i nasza rozpacz. Nie mogę w żaden sposób pogodzić się z myślą, że Ich nie ma. Zamykam oczy i widzę Ich przed sobą. W uszach mam ciągle brzęczący śmiech Imeczka. [...] W nic już nie wierzę, w żadne Opatrzności, jeśli mogły dopuścić, by tak czyste i niewinne istoty szły na rzeź jak barany. I co dalej? [...]
Najwięcej męczy mnie świadomość niemocy. Człowiek jest bydlęciem [...]. Nie, nie ma już dla mnie ukojenia. Człowiek nie ma w sobie serca, tylko kamień; inaczej musiałoby już dawno pęknąć.
Rohatyn, 20 marca
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Żandarmerja i policja przyjechała [...]. Nie wiedzieliśmy po co przyjechali. Będąc w okropnej trwodze czekaliśmy jakiejś chwili, nie wiedząc jakiej. Co chwila wychodziłem przed bramę, na tak cicho jak by wszyscy wymarli, tylko Żandarmi się przechadzali. Stojąc przed bramą dowiedziałem się, że robią rewizje u Żydów. Na ulice nie miałem odwagi wyjść. Gdy zrobili rewizje u kilku Żydów znajdując różne towary to kilku ich odjechało a resztę jeszcze zostało. Szukając jeszcze z godzinę ci również odjechali. U tych co znaleźli różne towary paskarskie to zaprowadzili do aresztu. Zkonfiskowane towary zabrali na ciężarowe auto, nie bałamucąc długo nazad powrócili. Tych zaaresztowanych zabrali do Bielin.
Bodzentyn, pow. kielecki, 23 marca
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Dzień w dzień, co godzina, tylko o Was, Bracia i Siostry, myślimy. Nie możemy Wam pomóc, jakbyśmy tego pragnęli, ale czuwamy nad tym, aby straszliwa ofiara Waszych cierpień na ołtarzu Polski Walczącej i naszego Narodu nie została zapomnianą we właściwej chwili.
Wiedzcie o tym, że tu w W[wielkiej] Brytanii, w Ameryce, w Palestynie i wszędzie, gdzie żyją polscy Żydzi, bezustannie myślimy o Waszym losie.
Jutro wieczorem razem z milionami Żydów na świecie, biorącymi czynny udział w wielkim zmaganiu się świata przeciwko wrażym siłom barbarzyństwa, jutro wieczorem razem odmawiać będziemy z Hagady naszej modlitwę, stanowiącą zarazem wspaniałą tajemnicę naszych dziejów. […]
I ta cudowna prawda naszych dziejów sprawdzi się i teraz. Wasza wielka ofiara, Wasz czyn ocali w końcu nas wszystkich:
Żydzi polscy w Kraju i w Rosji! Żydostwo polskie z całego świata przesyła Wam dziś nasze stare pozdrowienie: Szalom Hisku Wyimcu. Pokój Wam! Bądźcie silni! Poprzez cierpienia i walkę drogę torujecie do zwycięstwa!
Londyn, 31 marca
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
Jedziemy wolno. Często stajemy na bocznicach. Zdarza się, że przez dłuższy czas musimy się obywać bez jedzenia. Karmią nas manną na gęsto oraz zupą z manny. Niekiedy trafiają się w nich duże, niedogotowane kluchy, z czego zawsze bardzo się cieszymy. Do punktów żywienia docieramy zazwyczaj w nocy. Po obiad chodzimy we dwie, z Iriną. Nieobeznane z terenem, błąkamy się wśród torów i zaciemnionych zabudowań dworcowych. Dygoczemy z zimna. Dima czeka na nas niecierpliwie i zadręcza się podejrzeniami. Roi mu się, że zjem jego porcję. Wciąż skarży się na mnie sąsiadom, zmyśla i bajdurzy.
2 kwietnia
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Naprzeciwko nas został zabrany mąż i żona a dwoje dzieci zostało. Znów słychać, że ojciec tych dzieci został zastrzelony 2 dni przedtem, w wieczór, a ją wywieziono do Kielc ciężko chorą. Żandarmerja będąc w Słupii zabrała trzech Żydków a w Bielinach się z nimi rozprawili, (oczywiście nie co innego jak zostali zastrzeleni). W tych Bielinach już się naprawdę, przelało dużo krwi żydowskiej już się naprawdę zrobił cmentarz żydowski. Kiedy przyjdzie koniec tego okropnego rozlewu krwi. Gdy dłużej tak będzie to z samej grozy ludzie będą padać jak muchy. [...] Żeby nie było jednego dnia spokojnego. Nerwy się już całkiem wyczerpały, jak słyszę co, o jakimś nieszczęściu to oczy mi wychodzą na wierzch i głowa mnie zaczyna boleć, to wtedy jestem taki wyczerpany, jak po najcięższej robocie. Nie tylko ja ale każdy.
Pow. kielecki, 10 kwietnia
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Ludzie powariowali. Nieustannie jedzą i nieustannie się wypróżniają. Ta druga czynność jest wielce kłopotliwa. Ustępu nie ma. Jeśli zatem ktoś zgłosi „zapotrzebowanie”, to w realizacji bierze udział zazwyczaj cała społeczność wagonu. Przebiega to następująco: wspólnymi siłami otwiera się drzwi, po czym „petent” ściąga spodnie i wypina sempiternę na wiatr. Kilka osób trzyma go za ręce i pod pachy. Kto może – czeka na przystanek. Wówczas wszyscy wyłazimy z pociągu i kucamy rządkiem – kobiety, mężczyźni, dzieci – przy swoich wagonach. Ludność miejscowa tłoczy się w pobliżu i przypatruje się nam ze zgorszeniem. Czasem ktoś westchnie:
– To są leningradczycy, nasza kultura, nasza chluba.
A nam jest wszystko jedno. Nie znamy ani wstydu, ani żadnych innych uczuć. Podjedliśmy sobie solidnie, teraz więc miło jest opróżnić brzuch, aby móc napchać go na nowo.
11 kwietnia
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
W środę rano pojechałem do Warszawy. Jechałem [...] z Saskiej Kępy przez getto. Uderzyła mnie panująca tam pustka. Mury i parkany pokryte są nielegalnymi napisami. Na Pradze jest nawet wielki napis: „Hitlerku, nie wygrasz wojny w żydowskim futerku”. [...] Nocowałem u Saloniego. W nocy był alarm lotniczy.
Warszawa, 11 kwietnia
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Zaraz z rana dowiedziałem się, że Żandarmerja przyjechała i robią rewizje u Żydków, a troje z jednego domu zabrali. Teraz robią rewizje u innych. U jednego krawca znaleźli bardzo dużo towarów i dwadzieścia futer zakopiańskich, a jego zaraz zabrali. Zrobili rewizje u kilkunastu Żydów zabierając dużo towarów. Zrobili rewizje u sąsiada, zabrali mu wszystko co tylko posiadał, nawet brudną bieliznę, użytkowane ubranie również zabrali. Pozabierali rzeczy wcale nie paskarskie. Lękaliśmy się bardzo żeby czasem do nas nie weszli, tatuś wyszedł z domu ale i tak się lękamy chociaż my nic nie mamy ale u wujka coś by się znalazło. Ale Bóg dał, że od sąsiada wyszli a do nas nie weszli. [...] Skończywszy rewizje u wszystkich to przyjechały furmanki po ten towar. Ten towar ładowali kilka godzin. Ja patrzałem jak ten obóz wyrusza. 5 fur było towaru, różnego! [...] Miasteczko jest teraz w okropnym nastroju, bo gdzież to żeby ciągle były rewizje u Żydów i zawsze znajdują paskarskie towary u nich.
Bodzentyn, 14 kwietnia
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Mimo obfitości jedzenia, ludzie szybko się wykańczają. Wiele osób zapadło na krwawą biegunkę. Niektórzy robią pod siebie i roztaczają wokół smród nie do zniesienia. Kiedy się domagamy, żeby zabrano ciężko chorych, lekarze tylko rozkładają ręce: wszystkie szpitale zapchane są po brzegi leningradczykami z poprzednich eszelonów. Więc chorzy jadą razem z nami, dopóki nie umrą. Wówczas wyrzucamy ich w biegu.
15 kwietnia
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Wyruszyłem z ręcznym wózkiem do zwożenia trupów o godzinie dziesiątej rano. Wózek ten odbył już tego dnia jedną turę i zwiózł trzy trupy. Teraz jedziemy dalej. Wyruszamy z cmentarza. Na kartce jest sześć adresów. [...]
Ulica Franciszkańska 21. W drugim podwórku znajduje się synagoga, w niej punkt dla uchodźców, jeden z najgorszych, jakie widziałem. Pod synagogą mieszczą się duże piwnice, zupełnie otwarte. Schodzimy. Duże podziemie skąpo oświetlone jest światłem dziennym, wpadającym przez dwa małe okienka. Pod ścianami kilka barłogów. [...] Na jednym [...] leżą dwie ludzkie postacie. Jakiś strzęp ludzkiego istnienia informuje, że to właśnie jest zmarły.
Na jednym barłogu leży żywa jeszcze matka i dwudziestokilkuletni syn, który umarł przed trzema dniami. Grabarze biorą lekkiego jak wiór trupa i wynoszą [...]. Matka ani drgnie. Nawet głowy nie odwraca. [...] Grabarze z trupem dochodzą do wózka, biorą rozmach i wrzucają byłego człowieka możliwie głęboko, by nie zajmował dużo miejsca. O trumnie nie ma mowy. [...]
Na Smoczej, Stawkach, placu Parysowskim — obraz jest wszędzie uderzająco podobny. Suterena albo strych. Barłóg szmat albo tapczan bez pościeli. Trupy albo obrzękłe, albo wysuszone na kość. I nigdzie żadnego, najmniejszego wzruszenia ze strony najbliższej rodziny. [...]
Na zakończenie wzięliśmy trupa z ulicy. Grabarze szepczą sobie coś na ucho. Pokazują na łachmany okrywające zmarłego, na cholewy jego niegdyś wysokich butów. Jestem im niewygodny. Ale i sam mam dosyć. Odchodzę i nie przeszkadzam w obdarciu człowieka — zmarłego z głodu i zimna na ulicy.
Warszawa, 15 kwietnia
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Teraz już prawie zawsze jedziemy przy otwartych drzwiach. Zagląda do nas ranek i owiewa wszystkich ciepłym tchnieniem. Zaczynamy nasze życie codzienne: kłótnie, wyzwiska, obżarstwo, biegunka. Potem znowu noc... Wjeżdżamy w nią jak w mroczny tunel, pełen tajemniczych szmerów i lęków. Wszyscy czujemy się okropnie i chcemy, aby jak najszybciej zaczęło świtać.
16 kwietnia
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Mówią, że podczas ostatniego alarmu lotniczego przylecieli nie sowieckie, ale angielskie samoloty i kiedy oświetlali Grochów, to jednocześnie rzucali ulotki, w których zapowiedzieli, że w IV i w V będzie bombardowana Warszawa i uprzedzali, żeby ludność podczas nalotów uciekała i trzymała się z daleka od innych instytucji niemieckich. Łatwo to powiedzieć! Przecież naloty bywają w nocy, kiedy obowiązują godziny policyjne i nie wolno chodzić po ulicach.
Z godzin policyjnych za to skwapliwie korzystają bandyci, nocnych napadów po domach, a szczególnie willach jest coraz więcej. W tych dniach obrabowano na Żoliborzu 2 rodziny, a kiedy doniesiono o tem policji, to ta powiedziała, że obrabowani mogą być zadowoleni, że uszli z życiem, bo był wypadek, kiedy zamordowano całą rodzinę [składającą się] z 7 osób!
Podobno dużo ludzi choruje teraz na cukrzycę tak zwaną „pokarmową” spowodowaną opychaniem się kartoflami, chlebem itp. przy prawie absolutnym braku tłuszczów i mięsa.
[...] Z godzin policyjnych w nocy korzystają, oprócz bandytów i złodziei, również nasi komuniści, którzy po nocach rozlepiają druczki antyniemieckie. Jest to niewątpliwie propaganda sowiecka, która powoduje aresztowania i ofiary wśród niewinnej ludności polskiej, ponieważ Niemcy przeważnie stosują terror, a nie indywidualny wymiar sprawiedliwości.
Warszawa, 19 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007
Ciepło, dzień zupełnie letni, temper. w południe w cieniu +21°C.
Wszyscy na Żoliborzu są pod wrażeniem napadu na bank na placu Wilsona. Około 10 rano do banku weszło 2 ludzi, którzy kręcili się około kasy i w pewnej chwili, dobywszy rewolwery, kazali urzędnikom się odwrócić do ściany, kasjer nie posłuchał i od razu został zabity, a ten, który strzelił do niego, podobno zapuścił rękę do kasy i schwycił pieniądze, ile — nie wiadomo, i zaraz sprawcy napadu wyskoczyli z banku; jeden wskoczył do tramwaju N14, a drugi pobiegł do parku. Za nimi rzucili się urzędnicy banku, policja itd. Bandyta, który wskoczył do tramwaju numer N14, na placu Inwalidów, czy też koło ulicy Zajączka, zastrzelił w tramwaju niemieckiego żołnierza, wyskoczył z tramwaju i podobno uciekał dalej, a osaczony na Długiej, zastrzelił się. Podobno drugi sprawca napadu, który uciekał przez park, też się zastrzelił na Podwalu (?).
Wszyscy są w strachu, czy Niemcy, wobec zabicia niemieckiego żołnierza (kasjer był Polakiem) nie zastosują swoim zwyczajem zbiorowego odwetu i nie rozstrzelają jakichś 100 niewinnych ludzi.
Za słoninę na ulicy dzisiaj żądali 80 zł.
Warszawa, 21 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Z zewnątrz słychać buczenie samolotów patrolowych. Czasem ostrzał artyleryjski. [...] Z okien naszego mieszkania na szóstym piętrze widać podziurawione pociskami dachy sąsiednich budynków. I cały czas się denerwuję, tchórzę, kiedy zaczynają się bombardowania i gdy tuż nad głową przelatuje wyjący pocisk. A przecież w Moskwie były takie dni, kiedy pisałam z całą szczerością: „Do Leningradu, bliżej śmierci”. Leningrad istnieje, jest żywy, trwa.
Leningrad, 26 kwietnia
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Agnieszka Knyt, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Od siedemnastego dnia tego miesiąca getto żyje w nieustającym przerażeniu. W nocy z siedemnastego na osiemnasty zabito pięćdziesiąt dwie osoby – w większości byli to piekarze i szmuglerzy. Wszyscy piekarze są przerażeni. Epstein i Waner, właściciele piekarni na naszym podwórku, nie nocują w swoich mieszkaniach. Niemcy przychodzą do różnych domów z przygotowaną listą nazwisk i adresów. Jeśli nie zastaną osoby, której szukają, biorą zamiast niej innego członka rodziny, prowadzą go parę kroków przed domem, grzecznie puszczają przodem, po czym strzelają mu w plecy.
Warszawa, 28 kwietnia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Zrobiło się chłodno. Od tygodnia wieją wiatry północno-wschodnie. Parę dni temu przepadywał lekko deszcz ze śniegiem. Wczoraj rano był szron i przymrozek przeszło 2 stopnie. Dziś jest mglisto i ciągle mży. Temperatura około 5 stopni. Mówią, że w Grodnie i w Białymstoku panują mrozy i śnieg. Ten niespodziany napływ zimna określają ludziska: „Stalin dmucha”. Na początku tygodnia: w piątek, sobotę, niedzielę, było jeszcze słonecznie, potem jednak zachmurzyło się i tylko czasem przebłyskiwało słońce. Dziś było mroczno przez cały dzień.
Grodzisk Mazowiecki, 1 maja
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Okropny dzień! Około godziny 3-ciej obudziło mnie jakieś stukanie. To już policja robiła obławę. Nie przeląkłem się, tatuś i kuzyn są w Krajnie i wiedzą, a reszta kuzynów się schowała. Za jakieś parę minut usłyszałem pukanie do drzwi, wujek zaraz im otworzył. Weszedł polski policjant i żydowski. Zaczęli zaraz szukać, zobaczył mnie i kazał mi się ubierać a drugi zapytał mi się ile mam lat, powiedziałem, że 14 to dał mi spokój. Przeszukali trochę ale nikogo nie znaleźli zabrali tylko dwóch z Płocka. Chociaż się nie lękałem ale dygotałem jak w febrze. Gdy odeszli to zaraz usnąłem.
Bodzentyn, 6 maja
Krzysztof Szwagrzyk, Listy do Bieruta. Prośby o ułaskawienie z lat 1946–1956, Wrocław 1995.
Niemcy zdecydowali się zrobić film o życiu w getcie. Dziś wcześnie rano ustawili wielką kamerę przed domem na Chłodnej 20 i robili zdjęcia ulicy. Później weszli do jednego z najelegantszych mieszkań i kazali nakryć stół w salonie. Z najbliższej restauracji zarekwirowali najokazalsze półmiski z mięsem, cistami i owocami – najprawdopodoniej jedynymi owocami, jakie można dostać w getcie. Łapali najlepiej ubranych przechodniów – mężczyzn i kobiety – i kazali im usiąść przy stole, jeść, pić i rozmawiać, po czym zaczęli kręcić swój niezwykły film.
Warszawa, 8 maja
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Mówią, że i dziś będzie obława, bo brakuje jeszcze 120 ludzi. Każdy mężczyzna się schował, na ulicy jest bardzo cicho. Stojąc na schodkach zobaczyłem, że jedzie trzy samochody i zaraz poznałem, że te same co we środę. Zaraz się zrobił popłoch, wszyscy uciekali z mieszkań do lasu, policja zaczęła już łapać ludzi. Ciocia przyszła powiedzieć, że takich jak ja też łapią. Zmieszałem się z początku, ale zaraz się zorientowałem że muszę się schować. Poszedłem do polskiej sąsiadki i tam byłem. Słysząc było jaki szelest lękałem się okro[p]nie żeby tu nie weszli. […] Niedługo tam byłem a samochody zaraz odjechały, dwa tylko były pełne a trzeci pusty. Zaraz poszedłem do domu, mogłem być w domu śmiał[o], nikt nawet nie weszedł. Na ulicę już nie wychodziłem cały dzień.
Bodzentyn, pow. kielecki, 8 maja
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Samochód SS. Jak co dzień, esesmani jadą przez żydowskie ulice na Pawiak. Znów pobili Żydów na rogu Dzielnej i Zamenhofa. trzy żydowskie głowy, rozbili rykszę. Udało im się znaleźć o pierwszej po południu ulice są zwykle prawie puste.
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Żydowska policja otrzymała polecenie, że brakuje jeszcze 50 osób. Zaraz po otrzymaniu polecenia zaczęli łapać. Już nigdzie nie szedłem, byłem w mieszkaniu, ale Bogu Dzięki nie weszli.
Bodzentyn, pow. kielecki, 10 maja
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
„Filmowcy” przyszli dziś na cmentarz, kazali znieść 36 trupów żydowskich kobiet i rozebrać je. Następnie dwóch grabarzy miało brać kobietę — jeden za ręce, drugi za nogi — i wrzucać na kupę, do wspólnego grobu. Te wymuszone sceny zostały sfilmowane.
[...]
Obok wartowni zabito dziś trzech Żydów.
Z przejeżdżającego tramwaju na ulicy Chłodnej żandarm strzelił do żydowskiej kobiety. Upadła w kałuży krwi. Żandarm wyskoczył z tramwaju, wystrzelił jeszcze jedną kulę, dobijając ją na miejscu. Na Lesznie obok warty przebiegł chłopczyk ze szmuglowanym towarem. Żandarm przywołał go, kazał mu usiąść pod ścianą, zdjął karabin z pleców i wycelował. Przechodnie byli pewni, że chce tylko nastraszyć małego. Dał się słyszeć strzał, dziecko zostało zabite. [...]
Warszawa, 11 maja
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Dziś na Karmelickiej oficer złapał Żyda za to, że nosił opaskę za nisko, nie na ramieniu. Zaprowadził go na Pawiak. Tam, za to przestępstwo, odrąbano mu rękę.
Znowu bachanalia samochodu SS — kilka rozbitych żydowskich głów. „Filmowcy” łapali mężczyzn i kobiety w mykwie na ulicy Dzielnej 38. Zmuszali Żydów z brodami do rozbierania kobiet, do całowania się z nimi i do innych pikantnych czynności. Zmusili kobiety i mężczyzn, aby weszli razem do basenu mykwy i filmowali „żydowską demoralizację”.
Warszawa, 12 maja
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Ze spokojem mogłabym zapisać: „O moim wczorajszym wystąpieniu mówi całe miasto”. Oczywiście, nie jest tak do końca, ale choćby w Radiokomitecie usłyszałam dzi¬siaj tyle słów uznania i wzruszających podziękowań − od znajomych i nieznanych mi ludzi.
Jakaś starsza kobieta o przerażającym wyglądzie powiedziała: „Wie pani, kiedy czuję, że zatracam ostatnie ludzkie odruchy, ostatki człowieczeństwa, z pomocą przychodzą mi pani wiersze. Zawsze słyszałam je w porę. W grudniu, kiedy umierał mój mąż i – wie pani – nawet zapałek nie mieliśmy, a kaganek co chwila gasł, trzeba było bez przerwy poprawiać knot, a ten spadał do puszki i przygasał, karmiłam męża po ciemku i zaczęłam mu wtykać łyżkę w nos – okropność. Nagle usłyszeliśmy pani wiersze. I wie pani − zrobiło się nam lżej. Byliśmy spokojniejsi. Bardziej dumni... I znów wczoraj leżę − osłabiona, bezsilna, łóżko trzęsie się od huku bomb − leżę pod szmatami, pociski spadają gdzieś niedaleko, jest tak strasznie, ciemno i nagle znów słyszę pani wystąpienie w radiu i wiersze... I czuję, że jeszcze istnieje życie”.
[...] Tak dobrze znam to z własnego doświadczenia, kiedy leżałam bez woli, w kompletnym otępieniu, jak masa leningradczyków leży teraz w swoich ciemnych, zatęchłych kątach. Trwają w ciemnościach, na trzęsących się łóżkach, osłabieni i apatyczni – i jedyny ich kontakt ze światem to radio. I oto biegnie – do tego ciemnego, zapadłego kąta – mój wiersz i ludziom, zrozpaczonym i głodnym, na chwilę robi się lżej. Jeśli dałam im choćby okruch pociechy – nawet ulotnej, iluzorycznej – to znaczy, że moje istnienie zyskało uzasadnienie.
Leningrad, 13 maja
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Agnieszka Knyt, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Dziś na Nowolipkach 36 ustawił się chrześcijanin, który wszystkim żydowskim biedakom dawał po pół złotego. Chętnych oczywiście nie brakowało. Rozdał kilkaset złotych. „Filmowcom” udały się dwie „sztuczki”. Na Gęsią, obok Lubeckiego, gdzie leżało ciało martwego Żyda, spędzili kilkuset Żydów — kobiety i mężczyzn. Każdy Żyd musiał przeskoczyć przez trupa, a Niemcy filmowali scenę.
Na Nowolipkach rozstawili grupę czterdziestu żydowskich żebraków, starych i młodych. Z wyciągniętymi rękami stali wszyscy w jednym rzędzie. Następnie zebrano większą liczbę lepiej ubranych ludzi i zmusili ich do przejścia obok rzędu żebraków, zabraniając dawać jałmużnę. Ta scena „żydowskiego okrucieństwa” również została sfilmowana.
Warszawa, 13 maja
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Dzisiejszej nocy przed bramą na Gęsiej 29 zastrzelono dwóch Żydów, dwóch na Dzielnej 15, na Karmelickiej — jednego. Zabijali według znanego scenariusza. Zatrzymują samochód, w którym siedzą [zatrzymani wcześniej] nieszczęśni Żydzi, wyprowadzają ich na ulicę. Słychać kilka strzałów. Samochód rusza do dalszej krwawej roboty.
Warszawa, 16 maja
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
„Filmowcy” [...] zmusili kierownika restauracji „Szilcesa”, na rogu Karmelickiej i Nowolipek, do przygotowania ryb, befsztyków, ciast, owoców, drogich likierów i win. O godzinie 8.00 Niemcy ustawili się z aparatami. Żydowska policja, jak zwykle, wyłapała elegancko ubrane kobiety i dobrze ubranych mężczyzn, których posadzono — po dwie kobiety i po dwóch mężczyzn — dookoła każdego z szesnastu stolików. Zmuszono ich do jedzenia i picia. Uczono ich, jak mają się zachowywać w tym żydowskim dobrobycie. Filmowano ich w wielu różnych pozach do godziny 15.00.
Warszawa, 19 maja
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Wieczorem 21 maja 1942, w wigilię Szawuot, po getcie zaczęła krążyć pogłoska, że „coś” będzie się działo w nocy. [...] Około godziny 21.30 ulica była już zupełnie wymarła, choć normalnie o tej porze ruch jest jeszcze duży. W żydowskich domach zapanowały lęk i panika. Z sąsiadami umówiliśmy się, że schowamy się w maleńkim pokoiku, na końcu mieszkania jednego z nich. Wejście mieliśmy zastawić szafą, tak by dla obcego oka było nie do zauważenia, że jest tam jeszcze jakieś pomieszczenie. Było nas sześciu.
Po godzinie usłyszeliśmy hałas i wzmożony ruch na ulicy. [...] Słyszeliśmy głośne żołnierskie kroki. Jeden z nas podkradł się bliżej okna i cicho meldował, że ustawiła się grupa żydowskich policjantów, wydano jakiś rozkaz, po czym rozległy się uderzenia w przeciwległą bramę. Po kilku minutach silnego łomotania usłyszeliśmy, że brama się otwiera. Kilku żydowskich policjantów rzuciło się na stróża, krzycząc i bijąc go za to, że tak długo zwlekał z otwarciem [...]. Brama znów się zamknęła. Zapadła cisza.
Nagle usłyszeliśmy straszne głosy kobiet, histeryczne krzyki i płacze, a chwilę później strzelaninę. Ukazał się policjant, za nim prowadzono dwóch młodych ludzi. Biegło za nimi kilka żydowskich kobiet, płacząc i krzycząc: „Mordercy, zlitujcie się nad nieszczęśliwą matką”, „W zeszłym roku zamordowaliście mi syna w obozie, zostawcie mi moje jedyne oczko w głowie”, [...] „Miejcie litość dla samotnej wdowy, on jest przecież moim jedynym żywicielem, co teraz będę robić, kto mi da na kawałek chleba?”. [...] W końcu kobiety zostały wepchnięte przez policjantów do bramy, którą zatrzaśnięto.
Z ulicy całą noc dochodził stukot butów żydowskich policjantów. Jedno z najstraszniejszych wojennych nieszczęść — wojskowy krok Żydów i strach Żyda przed drugim Żydem. Całą noc słyszeliśmy walenie do bram, rozpaczliwe krzyki i płacz kobiet.
[...] Z nadejściem dnia żydowscy policjanci, jak złe duchy, zniknęli w swoich dziurach. O szóstej rano postanowiliśmy opuścić kryjówkę i wrócić do swoich mieszkań. Dowiedzieliśmy się, że w nocy złapano około 800 osób, głównie fachowców, ale też ludzi niepracujących. Wszystkich złapanych odprowadzono do rejonu policji żydowskiej na ulicy Zamenhofa 19. [...]
Od godziny 13.00 policjanci żydowscy zatrzymywali wszystkich młodych mężczyzn i sprawdzali, czy karta meldunkowa jest ostemplowana przez Urząd Pracy. Wszyscy bez podstemplowanej karty byli odprowadzani do najbliższego rejonu policyjnego. [...]
Część młodych wykupiła się pieniędzmi z policyjnych rąk, jeszcze zanim zaprowadzono ich do rejonu. Niewielkiej części udało się wykupić już na miejscu. Cena wynosiła od 50 do 5000 złotych. Wobec tych, którzy stawiali opór, policjanci użyli siły i przymusu. [...]
Zastanawiam się: co się z nami stało? Policjant ciągnie chłopaka, jak wołu na rzeź. Rzeźnik ma z tego jakiś zarobek... Ale jeśli młody człowiek, którego ty ciągniesz na rzeź, tak prosi, płacze przed tobą i jeszcze mówi do ciebie w imieniu swojej chorej matki, to czyżbyś był aż taką kanalią i nie miał litości dla niego? A jeśli nawet w tej łapance będzie o tego chłopaka mniej, to co? Czy żądano, imiennie, właśnie jego? Jeśli ktoś nie sprzeciwia się, tylko idzie obojętnie, bo nie wie, że prowadzisz go na rzeź — czy to nie wystarczy? Ale jeśli tamten się wyrywa i za nic nie chce pozwolić się zniszczyć, a ty, żydowski policjancie, walczysz z nim i właśnie na zniszczenie go ciągniesz — to przecież jesteś zwyczajnym mordercą!
40-letni mężczyzna prowadzony jest przez trzech policjantów. Dwóch trzyma go za ręce, zwinięte w kabłąk, trzeci pcha go naprzód, trzymając za marynarkę na plecach. Zatrzymany opiera się, nie chce iść, odwraca głowę do tyłu. Krzyczy, rozpacza, aż serce się kraje. Żydowskich kanalii to nie obchodzi, wypełniają sumiennie swoją diabelską robotę.
Trzeba jasno stwierdzić, że żydowska policja jest bardzo aktywna w sprowadzaniu nieszczęścia na Żydów. Część policjantów pracowała z takim poświęceniem, jakby chodziło o ratowanie ludzi, a nie ich niszczenie.
[...]
Około godziny 14.45 łapanka się skończyła. [...] Złapani zostali podzieleni na pięcioosobowe grupy. [...] Przyglądam się nieszczęsnym. Wszyscy idą zrezygnowani i zrozpaczeni. Większość zatrzymanych jest elegancko ubrana. Wielu płacze. Prowadzeni zasłaniają oczy chusteczkami. Robi to straszne wrażenie — widok płaczącego mężczyzny jest jedną z tragiczniejszych rzeczy. [...]
Tymczasem do bramy zaczęły podjeżdżać omnibusy firmy Kon-Heller. Były one zapchane Żydami złapanymi w innych rejonach. Pod silną strażą przewieziono ich na punkt zbiorczy przy Zamenhofa 19. Od wyjścia z omnibusu do bramy stał szpaler żydowskiej policji. [...] Na ulicy czekały setki kobiet. Kiedy do bramy podjeżdżał autobus, a kobiety rozpoznawały swoich mężów, synów, ojców — podnosił się krzyk, który docierał do niebios. Policja pod żadnym pozorem nie pozwalała kobietom porozumieć się z mężczyznami. [...]
Do wieczora podjechało na Zamenhofa osiemnaście omnibusów ze złapanymi ludźmi. Jednemu z młodych ludzi, podczas wyprowadzania z samochodu, udało się wmieszać w tłum kobiet. Żydowski policjant, zamiast pozwolić mu uciec, zaczął gwizdać i kilku innych policjantów pobiegło za mężczyzną. Złapano go, przewrócono na ziemię, bito, kopano tak brutalnie, że pomyślałem sobie: jak to dobrze, że żydowska policja nie ma broni, bo kto wie, ile byłoby ofiar...
[...]
Wszystkich tych ludzi załadowano do wagonów i zaplombowano je. Nie wiadomo, co się z nimi stało. Według jednej wersji, broń nas Boże, w zamkniętych wagonach będzie się ich zagładzać na śmierć. Według innej, wysyła się ich do pracy pod wschodni front. W każdym razie — niech Bóg się zlituje!
Warszawa, 22 maja
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Gdy kielecka Żandarmeria odjechała to jeszcze zostało 8 z Bielin. Jeden Żandarm przychodząc koło jednego podwórka zobaczył jak jedna Żydówka ucieka, zaraz jej kazał natychmiast stanąć, ale ona nie usłuchała tylko uciekała dalej, jak ona nie chciała stanąć to strzelił za nią i trafił ją za pierwszym razem, potem kazał ją pochować tu gdzie wszyscy zastrzeleni. Jaki okropny los ją spotkał, żeby bez żadnej przyczyny zastrzelić. Gdy leżała na podwórku to przecież ona ma 6 dzieci, to nawet nie dano im się do niej zbliżyć, a jak które zaczęło płakać to bił.
Bodzentyn, pow. kielecki, 29 maja
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Istniejące w Polsce bolączki życia żydowskiego – wywołane zresztą przez politykę reakcji – mogą i powinny być usunięte wyłącznie na płaszczyźnie równego traktowania wszystkich obywateli kraju. Rozwiązanie kwestii żydowskiej możliwe jest w ogóle tylko na terenie i w obrębie krajów, w których Żydzi dziś żyją, pracują i walczą. Wychodząc z tej ogólnej, podstawowej zasady, postulaty nasze w sprawie żydowskiej w Polsce są następujące:
1. Pełne, faktyczne równouprawnienie ludności żydowskiej na wszystkich polach politycznego, społecznego, gospodarczego i kulturalnego życia.
2. Zapewnienie ludności żydowskiej możności swobodnego rozwoju narodowego przez wprowadzenie autonomii narodowo-kulturalnej, uznania języka żydowskiego przez państwo i prawa posługiwania się nim w instytucjach prawno publicznych.
3. Wykorzenienie antysemityzmu zarówno z polityki państwowej, jak i całego życia publicznego; agitacja, propaganda i wychowanie w duchu antysemickim winny być traktowane jako przestępstwo.
W wolności i równości wszystkich krajów i ludów widzimy jedyną rękojmię wolności i równości także ludności żydowskiej – zarówno w Polsce, jak i we wszystkich innych rajach Europy i całego świata.
Londyn, 1 czerwca
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
Opowiem wam, towarzysze, o naszym leningradzkim froncie. Tydzień temu byłam na pewnym przedpolu, w pułku, który tego dnia na rozkaz Rady Wojskowej miał otrzymać sztandar gwardii.
Jechaliśmy przez wiosenny, pełen porannej świeżości Leningrad. Całe miasto było rozsłonecznione, bezludne, na szczęście bardzo ciche i wciąż piękne.
Przy moście, obok dużej fabryki o niedymiących kominach, pierwszy patrol poprosił nas o dokumenty. Póki trwała kontrola, mogłam dokładnie obejrzeć wysoki mur fabryczny: był tu i ówdzie podziurawiony przez odłamki, szczelnie pokryty odezwami i plakatami. Przyszło mi na myśl, że ten mur już teraz, w całości, należy przenieść do muzeum, aby ludzie następnych epok oglądali go z czcią, jak wiecznie żywy kawałek historii.
Nasze mury szepczą, mówią, krzyczą – przecież wprost na murach pisze się to, co ludność powinna wiedzieć, czego się wystrzegać, o czym pamiętać. Wszędzie są odbite z szablonu napisy-instrukcje o zapobieganiu grypie. Mury na Newskim przypominają: „Trzymaj nogi ciepło i sucho”, „W razie podwyższonej temperatury, natychmiast idź do lekarza”.
[...]
A prywatne ogłoszenia na osłonach z drewna?
Dość długo na jednej z zabitych deskami witryn sklepowych przy placu Lwa Tołstoja wisiało takie ogłoszenie: „Do obywateli! Odwożę saneczkami nieboszczyków na cmentarz oraz inne bytowe przeprowadzki”. „Lekką trumnę, jako zbyteczną, odstąpię...” [...]
Leningradczycy przeżyli straszliwą zimę i też dzielnie jak gwardziści, bo utrzymali się na swoich rubieżach. A to niezwykłe rubieże: rubieże życia.
[...]
Orkiestra radiowa zaczęła próby VII symfonii Szostakowicza. Jeszcze miesiąc, półtora, a w notatniku leningradzkim, czyli na jego murach, ukaże się nowa stronica: afisz prawykonania VII symfonii w Leningradzie. Ten afisz będzie wisiał obok pożółkłej zeszłorocznej odezwy „Wróg pod bramami”. Zeszłorocznej? Nie, dzisiejszej. Przecież wróg ciągle jest pod bramami, na ulicy Strajków, tuż-tuż. I co więcej: wiemy, że nie zrezygnował z obłędnej decyzji zdobycia Leningradu. [...]
Słowa zeszłorocznej odezwy brzmią z niesłabnącą siłą: „Niech każdy leningradczyk uświadomi sobie w pełni, że to przede wszystkim od niego, od jego czynów, pracy, męstwa, gotowości do ofiar zależy los miasta, nasz los. Wróg pod bramami! Leningrad znalazł się na froncie!”.
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Agnieszka Knyt, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Punktualnie o godz. 12 pierwszy adiutant dra Franka, major Keith, zastukał do drzwi, przez które miał wejść generalny gubernator, drzwi te otworzyły się. Na salę wszedł dr Frank, zdążając do środka sali z ręką wyciągniętą w mym kierunku. Uprzejmie mi ją podawszy i w paru słowach podkreśliwszy zadowolenie, że mnie „nareszcie widzi”, poprosił o przedstawienie mu członków Rady, potem zaś przedstawił mi członków rządu. Po dokonaniu tych protokólarnych formalności zaczął się jakby duet mój z drem Frankiem, który rozpoczął on krótkim przemówieniem wypowiedzianym w tonie wielkiej uprzejmości i z dużą swadą oratorską. Głównym punktem tego przemówienia było oświadczenie, że zebrane przez niego w Niemczech wiadomości o zachowaniu się pracujących tam około 750 tysięcy robotników polskich, zaciągniętych do tej pracy „dobrowolnie”, świadczą o ich lojalności i pożyteczności — uważa on więc sobie za miły obowiązek zetknąć się z jedyną pracującą dla dobra ludności polskiej organizacją i złożyć na jej ręce swe podziękowanie i prosić równocześnie, by dalszych 150 tysięcy robotników wyjechało do Rzeszy. [..]
„Wojna bowiem — ciągnął on dalej — ma swoje prawa twarde nieraz bardzo, problemy tego rodzaju do rozwiązania są bardzo trudne, w Polsce znacznie mniej ludzi cierpi niż w Niemczech, gdzie cierpią miliony. W każdym razie nie powinien człowiek kłaść czarnej kreski pod rachunek swego życia i tracić nadziei, gdyż jak długo żyje, tak długo też i dąży, i może mieć nadzieję na wyrównanie tego rachunku”.
Kraków, 19 czerwca
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Od świtu padał deszcz. Stałam przy oknie i patrzyłam na podwórze, gdy pojawił się w bramie znajomy pracownik Gminy. Zapytałam go o nowiny.
— Dopiero co uciekłem tylnymi drzwiami — rzekł. — Auto gestapowskie zatrzymało się przed bramą i hitlerowcy udali się do biura prezesa.
Co zamierzali? Zapanowało ogólne zdenerwowanie. W południe, jakby pod wpływem jakiegoś tajemniczego hasła, ludność getta wyległa przed bramy domów. Widziałam twarze blade, przerażone, niepewne. Wreszcie rozeszła się pogłoska powtarzana z ust do ust: „Ogłoszono ogólne wysiedlenie z getta warszawskiego”. […]
Po południu ukazały się afisze, do których jednak trudno było się przedostać. Tłumy czytały w skupieniu wyrok.
„Ogłasza się powszechne wysiedlenie na Wschód. W Warszawie pozostać mogą tylko: policja, urzędnicy gminni, robotnicy fabryk pracujących dla armii niemieckiej oraz ich żony i dzieci do lat czternastu. Ci ostatni zostaną skoszarowani w fabrykach. Wszyscy inni zostaną wywiezieni, po 6000 osób dziennie, z Umschlagplatzu przy ul. Dzikiej. Mogą oni zabrać ze sobą rzeczy, pieniądze, biżuterię.”
Warszawa, 22 czerwca
Irena Birnbaum, Non omnis moriar. Pamiętnik z getta warszawskiego, Warszawa 1982.
Do gabinetu prezesa Gminy [Adama Czerniakowa] weszło trzech panów: major SS [Hermann] Höfle, dowódca przybyłej do Warszawy Vernichtungskommando, Untersturmführer SS [Karl] Brandt, referent do spraw żydowskich w Warszawie i Oberscharführer [Gerhard] Mende. Prezes powstał z fotela, kolejno podali mu ręce na powitanie. Zajęli wolne wygodne fotele. Brandt uprzejmym głosem pozwolił prezesowi usiąść.
[...] Niepokoiła go ta wizyta, niepokoiła przesadna uprzejmość i układne, spokojne gesty „gości”. Ciszę przerwał nieco ochrypły głos Brandta. „Warszawskie getto przeludnione — skandował każde słowo — ludność getta w przeważającej części nie pracuje. Zaledwie znikoma część pracuje w warsztatach, produkujących towary dla potrzeb wojennych. Reszta — zatrzymał się przez chwilę, jakby szukając odpowiedniego zwrotu — nic nie robi, próżnuje, zajmuje się handlem niedozwolonymi artykułami, uprawia czarną giełdę lub nic nie robi. W warszawskim getcie jest ciasno, nawet ulice są przeludnione. Tyfus plamisty panuje od dwóch lat. Epidemia, mimo środków zaradczych, jakie przedsięwzięto, stale wzrasta. Szmugiel, pomimo obostrzeń, jakie zastosowano, stale wzrasta. W sklepach sprzedają artykuły, które w getcie nie rosną. Olbrzymi procent Żydów korzysta z waszej opieki społecznej, żyje na koszt Judenratu, a Judenrat nie ma pieniędzy”. Słowa padały coraz wolniej. Czerniaków siedział nieporuszony. Zahipnotyzowany samym dźwiękiem cedzonych powoli słów. „Na to wszystko, co wymieniłem, jest jedna [rada], która wyjdzie na dobre Judenratowi i Żydom. Wysiedlenie. [...] Należy wysiedlić element nieproduktywny, szkodliwy, który żyje kosztem innych. Przesiedlimy ich na wschód, gdzie będą pracowali. W tym celu [...] — znów namyślał się chwilkę — podpisze nam Pan ten arkusz”. Pochylił się do przodu i wolnym ruchem położył na biurku memoriał gestapo. Rozkręcił duże wieczne pióro i podał je, odwróciwszy je przedtem stalówką do siebie. Czerniaków wziął papier i pióro. [...]
Udawał przez chwilę, że jeszcze czyta. Chciał przymknąć na chwilę zżarte nagle gorączką suche powieki. Opanował się. Wiedział, że trzy pary oczu biją w niego. Trzymał jeszcze w ręku [...] piekące pióro. Odłożył arkusz papieru. „Pozwolą panowie...” Trzej panowie poruszyli się jednocześnie, jak gdyby mieli zamiar rzucić się na niego. Zrozumiał. „Proszę panów o pół godziny. W ciągu pół godziny prześlę panom podpisaną prośbę”. Wyszli, nie spojrzawszy na niego [...] Po pół godzinie zaintrygowani radni zaczęli zaglądać [do gabinetu]. Twarz prezesa była blada, ale uśmiechnięta. Wyzwalającym uśmiechem śmierci. Prezes otruł się maleńkim proszkiem cyjankali. Gorące serce inżyniera Adama Czerniakowa, prezesa największej żydowskiej gminy w Europie, przestało bić.
Warszawa, 23 czerwca
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
[...] Niedawno Niemcy szaleńczo ostrzelali naszą dzielnicę, pociski rozniosły w proch sklepik, w którym z Kolą kupowaliśmy zawsze pierogi. Pociski spadły też na nabrzeże przed samym rajkomem – poszłam tam godzinę po ostrzale – aż się nogi pode mną ugięły... Gdyby w pomieszczeniach rajkomu byli ludzie – pokroiłyby ich na kawałki szyby z okien!
Leningrad, 24 czerwca
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Agnieszka Knyt, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
W tym samym czasie, kiedy getto cieszyło się radosną nowiną, kiedy nabożni Żydzi odprawiali dziękczynne modły, dziękując Bogu za odwrócenie nieszczęścia [ponieważ ktoś rozpuścił plotkę o zakończeniu akcji wysiedleńczej], Unterscharführer [Helmut] Orf wydał na Umschlagplatzu rozkaz. Kilkunastu kolumniarzy pracowało przy umieszczeniu chorych i ułomnych do czterech wozów konhelerek, piąty, czarny, żałobny wóz Pinkierta raz po raz przyjeżdżał po zwłoki umarłych. Po załadowaniu konhelerki wyjechały z Umschlagplatzu, na stopniach każdego wozu zamykało wejście po dwóch porządkowych. Orf prowadził na rowerze. Minęli wylot i pojechali ul. Dziką i Okopową na cmentarz żydowski.
Zarząd cmentarza miał stale przygotowane doły na masowe groby. Do takiego grobu grabarze wrzucili stu czterdziestu dwóch żywych jeszcze ludzi. Unterscharführer Orf stał z rewolwerem w prawej ręce, a lewą […] w rękawiczce pukał miarowo w przymocowaną do pasa pochwę rewolweru. Grabarze z wypiekami na twarzy, z oczyma wychodzącymi z orbit wrzucali do dołu szerokie łopaty ziemi. Po raz pierwszy czuli, że nie wytrzymują głosów krzyczących, oszalałych ludzi. Każde pochylenie się do dołu przyprawiało ich o zawrót głowy. Okropny dół przyciągał, pochłaniał, grób krzyczał strasznym, coraz głośniej wibrującym głosem. Ci ostatni wrzuceni na końcu otrząsali się z łopat ziemi, przewracali, powstawali na nowo, deptali nogami po ciałach i twarzach, przewracali swych współbraci, wstępowali im w otwarte krzyczące usta, wdeptywali im gęsto padającą z góry ziemię.
Unterscharführer Orf stał lekko pochylony nad grobami. Na jego kościstej długiej bladej twarzy odzwierciedlał się wyraz nudy. „Wapno” — rozkazał w pewnym momencie asystującemu obok zarządcy cmentarza. Grabarze sypali dalej ciężkie grudy ziemi. Nadjechały taczki zapełnione wapnem. Orf dał znak grabarzom. Zaczerpnęli łopaty gęstego wapna i każdą łopatę objął krzyk dochodzący z grobu o jedną oktawę niżej. [Jeszcze] kilkanaście łopat, krzyk ustał zupełnie. Skłębione ciała padły ciasno obok siebie. Jakiś człowiek próbował jeszcze raz powstać. Zrobił ciemny wyrąb w białej gęstej masie i padł, klasnąwszy do taktu oklaskom łopat. Orf dał znak, kazał przerwać rzucanie wapnem. Na wapno spadają znów grudy ciężkiej gliniastej ziemi. Na ulicach ludzie padają sobie w objęcia. [Myślą, że] akcja skończona.
Warszawa, 25 czerwca
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Po obiedzie mama poszła do gestapo z Z., do biura Orfa. Oświadczył on, że mama ma prawo zabrać ze sobą całą rodzinę. Ciągle nie mogę uwierzyć w swoje szczęście. To niepojęte, że jednak naprawdę opuszczę to piekło. Ale okropne jest myśleć o wszystkich przyjaciołach i krewnych, którzy muszą zostać, gdy ja wyjadę.
Spędziłam cały dzień na kupowaniu różnych drobiazgów niezbędnych do podróży. Powiedziano mojej matce, że spędzimy na Pawiaku tylko trzy dni, a potem zostaniemy wysłani na wymianę do Ameryki. Wszyscy moi przyjaciele przyszli się ze mną pożegnać. Wszyscy mi zazdrościli i rozpaczali nad swoim własnym losem. […]
Teraz zbliża się północ. Mama pakuje rzeczy. W naszym mieszkaniu jest straszny bałagan. Było pełno ludzi do dziesiątej; wszyscy przyszli w tym samym celu – dać adresy amerykańskich krewnych i prosić ich o pomoc. Wiele było żon z dziećmi, których mężowie pojechali na Wystawę Światową w 1939 roku i zostali w Ameryce. Przyniosły nam dziesiątki fotografii. To było potworne pożegnanie. W całym domu ludzie płakali i nie było końca serdecznym życzeniom i pełnym łez uściskom.
Żegnam się z gettem. Wszędzie jest ciemno i cicho, ale wydaje mi się, że gdzieś w oddali słychać szloch.
Warszawa, 16 lipca
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Zarządzam, aby przesiedlenie całej żydowskiej ludności Generalnej Guberni zostało przeprowadzone i ukończone do 31 grudnia 1942 r.
Z dniem 31 grudnia 1942 r. żadne osoby pochodzenia żydowskiego nie mają prawa przebywać w Generalnej Guberni. Chyba, że będą się one znajdować w obozach zbiorczych w Warszawie, Krakowie, Częstochowie, Radomiu i Lublinie. Wszelkie inne prace, przy których zatrudnieni są żydowscy robotnicy, muszą być do tego czasu zakończone, albo – o ile ukończenie ich nie jest możliwe – przeniesione do jednego z tych zbiorczych obozów.
Środki te są niezbędne dla przeprowadzenia etnicznego rozdziału ras i narodowości w myśl zasad nowego ładu w Europie, oraz w interesie bezpieczeństwa i czystości Rzeszy niemieckiej i strefy jej interesów. Wszelkie naruszenie niniejszego zarządzenia stanowi niebezpieczeństwo dla spokoju i porządku całokształtu interesów strefy niemieckiej, punkt oparcia dla ruchu oporu oraz moralne i fizyczne ognisko zarazy.
Lublin, 19 lipca
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
Późnym popołudniem zapanowało wśród internowanych wielkie poruszenie. Dotarły do nas listy z zewnątrz z przerażającymi wiadomościami. W getcie panika. Ludność spodziewa się masowej deportacji trzystu tysięcy ludzi. Prezes Czerniakow i wszyscy przywódcy gminy starali się uspokoić ludzi ogłaszając, że Niemcy oficjalnie zaprzeczyli tym informacjom. Ale panika wzrosła, gdy dowiedziano się, że Transferstelle otrzymało kilka wagonów towarowych używanych do transportu zwierząt, które niedawno wypełniano Żydami wywożonymi do różnych obozów pracy.
Dla mieszkańców getta deportacja jest gorsza niż śmierć, oznacza bowiem śmierć po okropnych torturach i upokorzeniach, oznacza śmierć bez pogrzebu.
Warszawa, 20 lipca
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Sensacją dnia jest:
Aresztowanie 153 Szwedów z żonami i dziećmi i osadzenie ich na Pawiaku. Kursuje też pogłoska, że aresztują Turków. Szwedów podobno aresztowano coś 2 dni temu. Jaka jest przyczyna aresztowania Szwedów jeszcze nie wiadomo, ale ponieważ jakaś przyczyna musi być, więc powstała pogłoska, że Szwecja i Turcja, a podobno i Portugalia przystąpiły do wojny przeciw Niemcom i Włochom.
Przystąpienie do likwidacji getta. Getto zostało na zewnątrz otoczone przez policję polską i niemiecką, żeby Żydzi nie mogli wydostać się na mur, wewnątrz do getta podobno wprowadzono szaulisów litewskich, którzy już wyspecjalizowali się na Żydach (Wilno, Lublin itd.). Zza muru słychać było lamenty i zawodzenie Żydów; co się tam działo — nie wiadomo. Ludzie widzieli, jak pędzono z getta na kolej niekończący się tłum Żydów: starców, kobiet i dzieci; podobno wywożą ich do obozu do Bełżca [...]. Jest to dopiero początek likwidacji getta; prawdopodobnie za kilka dni będą już znane szczegóły.
Warszawa, 22 lipca
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941—1944, Warszawa 2007.
Ktoś obok zawołał, że to opróżniają więzienie przy Gęsiej 24. Jeśli rzeczywiście tak było faktycznie, znaczyło to, że deportacje zaczęły się naprawdę! W jednej chwili tłum ludzi, wśród nich i ja, rzucił się hurmem w tamtym kierunku. Kiedy w końcu dotarłam do skrzyżowania Lubeckiego z Gęsią, na ulicy kłębiły się już setki mieszkańców getta. Policja żydowska pełniła wartę. Nikomu nie wolno było wejść na chodnik przed bramą, gdzie stały rzędy pustych furgonów. Kilka z nich wjechało już do środka. Zauważyłam, że co pewien czas brama otwiera się i do środka wjeżdża kolejny samochód.
[...] Przez dłuższy czas tłum stał nieruchomo i patrzył. Nagle powstał wielki tumult, ludzie zaczęli się przepychać i cisnąć jedni przez drugich. Rozdzierający krzyk przeszył powietrze. To na ciężarówce wyjeżdżającej zza bramy ktoś rozpoznał swoich bliskich. W jednej chwili żydowscy policjanci rzucili się do rozpędzania gapiów. Z nimi nacierali niemieccy żołnierze. W popłochu rzuciliśmy się do ucieczki. Powstał nieopisany chaos, słychać było jeden wielki ogłuszający lament. Ale stopniowo zagłuszył go i pochłonął warkot ciężarówek i stukot końskich kopyt o uliczny bruk...
I tak to wszystko się zaczęło.
Warszawa, 22 lipca
Władka Meed, Po obu stronach muru, Warszawa 2003.
Dziś w getcie była krwawa środa. Nieszczęście, którego wszyscy się spodziewali, spadło na ludzi. Zaczęły się deportacje i uliczne pogromy. O świcie patrole Litwinów i Ukraińców prowadzone przez żołnierzy SS otoczyły getto, a co dziesięć metrów ustawiono uzbrojonego żandarma. Ktokolwiek zbliżył się do bramy lub pokazał w oknie, został zastrzelony na miejscu. […]
Wczoraj wieczorem władze niemieckie poinformowały Gminę Żydowską, że wszyscy mieszkańcy getta zostaną wywiezieni na wschód. Wolno zabrać tylko czterdzieści funtów bagażu na osobę. Wszystkie pozostałe rzeczy zostaną skonfiskowane.
Warszawa, 22 lipca
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Prezes Gminy, Adam Czerniakow, popełnił samobójstwo. Zrobił to ostatniej nocy, 23 lipca. Nie mógł znieść swego okropnego brzemienia. Zgodnie z wiadomościami, jakie tu do nas docierają, uczynił ten tragiczny krok, gdy Niemcy zażądali podwyższenia kontyngentu deportowanych. Nie widział innego wyjścia, jak tylko opuszczenie tego potwornego świata. Jego najbliżsi współpracownicy, którzy widzieli go na krótko przed śmiercią, mówią, że do końca wykazywał wielką odwagę i energię.
Warszawa, 24 lipca
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Od jakiegoś 20-tego bm. Niemcy przystąpili do likwidacji getta warszawskiego. Użyli do tego początkowo szaulisów i Ukraińców, usuwając policję polską. Przy tej sposobności jednego dnia miało zginąć 836 osób, w tym wszyscy napotkani tam Polacy. [...] Przejeżdżając obok getta widziałem oddział Ukraińców pod komendą gestapowca, posterunki otaczające mury i słyszałem strzały. Podobno wywożą z Dworca Gdańskiego po sześciuset Żydów dziennie w zaplombowanych wagonach. Nikt jednak nie wie dokąd.
Grodzisk Mazowiecki, 31 lipca
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Dom Sierot dr. Janusza Korczaka jest teraz pusty. Kilka dni temu staliśmy wszyscy przy oknie i patrzyliśmy, jak Niemcy otaczają budynki. Szeregi dzieci trzymających się za rączki zaczęły wychodzić z bramy. Były wśród nich maluszki mające po dwa, trzy latka. Najstarsze miało może ze trzynaście lat. Każde dziecko trzymało w ręku tobołek. Wszystkie miały białe fartuszki. Szły parami spokojnie, a nawet z uśmiechem. Nie miały najmniejszego przeczucia swego losu. Na końcu tego pochodu maszerował dr Korczak, który pilnował, żeby dzieci nie rozchodziły się na boki. Od czasu do czasu z ojcowską troską stukał w dziecinną główkę lub ramię i wyrównywał szeregi. Miał na sobie wysokie buty z wpuszczonymi do środka spodniami, kurtkę z alpaki i granatową maciejówkę. Szedł pewnym krokiem w towarzystwie lekarza z domu dziecka ubranego w biały fartuch. Smutny pochód zniknął za rogiem Dzielnej i Smoczej.
ok. 6 sierpnia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Likwidacja getta postępuje naprzód. Podobno „małe getto” (od Siennej do Chłodnej) jest już opróżnione; Mówią, że dziennie z Warszawy odchodzą 2 pociągi z Żydami i również 2 pociągi na wschód odchodzą z prowincji. Getto ma być jakoby opróżnione do końca VIII, ale chyba nie zdążą to załatwić tak prędko. Pozostawić mają jakoby około 20 tys. Żydów którzy pracują na fabrykach niem. w tak zwanych „szopach”. Podobno Żydzi za umieszczenie ich w „szopach” płacą do 100 tys., a za wyprowadzenie z getta 30 tys. i więcej, zależnie od możliwości.
Dzisiaj od 10 godz. wieczorem do 2 1/2 godz. w nocy słychać było częstą strzelaninę... prawdopodobnie z getta...
Wiadomo jest, że Żydzi na każdym kroku wypowiadają swoją nienawiść do Polaków, nawet większą niż do Niemców! Żydzi mają szacunek dla brutalnej siły i sami zawsze taką brutalną siłę stosują tam, gdzie mogą, na przykład pod bolszewikiem, gdzie w okropny sposób prześladowali Polaków; mają więc dla Niemców szacunek i korzą się przed nimi, a nas nienawidzą, co na pozór jest zupełnie niezrozumiałe. Okazuje się, że rozumują w ten sposób: Polacy powinni byli zgodzić się na wszystkie żądania Hitlera i nie narażać siebie, a głównie oczywiście Żydów, na nieszczęścia. Ale Polakom chciało się wojować! Nie potrafili obronić ani siebie, ani Żydów, co oczywiście było ich obowiązkiem, przed Niemcami i dlatego za nieszczęścia, które spotykają teraz Żydów, winę ponoszą nie tyle Niemcy, co Polacy!!!
Warszawa, 10 sierpnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
W imieniu żydowskich mas ludowych polskich wyrażam hołd i uznanie dla naszych Sił Zbrojnych i dla ich świetnego wkładu do wojny z ciemiężcą Polski i wrogiem całej ludzkości. […]
Żydowskie masy ludowe usłuchały głosu Ojczyzny, wołającej je do broni na równi z innymi, widząc w nim powrót do dumnych tradycji bojowników o wolność Polski, wolność i równość Rzeczypospolitej. Gdy opór Sił Zbrojnych Polskich został przełamany przez przeważające siły wroga, a Kraj nasz został okupowany, żydowskie masy ludowe w Polsce, powitały wraz z całą ludnością powstanie armii polskiej zagranicą, celem kontynuowania naszego wysiłku w wojnie wraz z wszystkimi narodami i państwami demokratycznemi.
Polska zgwałcona i cała jej ludność cierpiąca nieprzerwanie wierzy w zwycięstwo Sprzymierzonych, żyje nadzieją, że Państwo Polskie powstanie na nowo, świetne i wolne. Wierzy, że Polskie Siły Zbrojne przez udział swój przyczynią się również do odbudowania nowej Polski, Polski odrodzonej, bez przywilejów, bez krzywd, Polski opartej o ustrój istotnej równości i sprawiedliwości dla wszystkich Jej obywateli.
Londyn, 14 sierpnia
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
Ostatniej nocy obudził wszystkich domowników oprócz mnie i Dzidzi najpierw szum samolotów, a potem błyskawice i czerwone gwiazdy z towarzyszeniem nieustannych grzmotów nad Warszawą. Rano w Grodzisku dowiedziałem się już o szczegółach nalotu na Warszawę. Trwał mniej więcej od jedenastej do wpół do drugiej. Wielu zabitych wśród ludności polskiej. [...] W Grodzisku uzbrojono wszystkich „foksów” i wysłano do pilnowania stert ze zbożem, które podobno spłonęły już w wielu miejscach.
Pociągi z wojskiem jadą w obie strony.
Grodzisk Mazowiecki, 21 sierpnia
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
[Rano] wybrałem się na halę fabryczną, mieszczącą się po przeciwnej stronie podwórza, na którym mieszkałem. Nagle rozległy się gwizdy, krzyki, odgłosy bieganiny. Brama, przez którą wszedłem na halę, została zatrzaśnięta. Odcięci od świata zewnętrznego przesiedzieliśmy pełni niepokoju około dwóch godzin. Gdy bramy otwarto, podwórze było już puste. Otwarte drzwi przeraziły mnie. W mieszkaniu nie było nikogo. Nie chciałem uwierzyć w straszną prawdę. [...] Dowiedziałem się, że pełne SS-owców auta ciężarowe zabrały z fabryki około stu sześćdziesięciu osób. Jak przez mgłę słuchałem o interwencji dyrektora fabryki, który tłumaczył, że ludzie na terenach przemysłowych są — wedle zapewnień władz — nietykalni. Odpowiedź była prosta: trzeba uzupełnić transport, wszystko jedno skąd bierze się Żydów.
[...] Przedarłem się przez bramę, oślepiony wzrastającym we mnie przerażeniem, pobiegłem w kierunku placu przesiedleńczego. Roztrącałem patrole niemieckie otaczające fabrykę, biegłem przez stosy mebli spiętrzonych w ulicach, szukając nieprzytomny [...] córki i żony. Zatrzymał mnie policjant żydowski [...]. Począł coś do mnie mówić, lecz widząc, że nie rozumiem, wcisnął mi w rękę karteczkę. Czytałem bez końca słowa nakreślone na kawałku papieru: „Kochany Tatusiu! Ratuj się! Zdaje się, że my jesteśmy stracone, podtrzymuję mamusię na duchu, jak mogę, może przeznaczenie nas znów złączy. Twoja Stella”. Długo trwało, zanim zrozumiałem treść ostatniego listu mojej córki. Na krawężniku ulicy usiadłem i gorzko płakałem. Rylec bólu żłobił głębokim śladem w sercu ostatnie słowa mojej córki.
Warszawa, 22 sierpnia
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Zagospodarowałem naszą nową kryjówkę [na pierwszym piętrze domu przy ul. Zamenhofa 29]. Wejście do niej zastawiłem wielką, pełną książek szafą biblioteczną, którą przytwierdziłem mocnymi hakami do ściany. W tylnej ścianie szafy wyciąłem otwór, a wyciętą część wstawiłem z powrotem, umacniając ją lekkimi zawiasami. Książki na przestrzeni otworu związałem w kostki, którymi wypełniłem otwór. Trzy kostki książek wyjęte z szafy dawały [możliwość] wsunięcia się w kryjówkę. Zamaskowanie było tak dokładne, że tylko przypadek mógł nas zdekonspirować.
W kryjówkę tę wpełzło dwanaście osób zaopatrzonych w żywność. Poza tym mieliśmy kubły, miski i maszynkę elektryczną do gotowania. W ścianie było okno, stykające się pod kątem prostym z oknem korytarza. Wentylację stanowił tylko lufcik otwierany jedynie na noc. Nocą wietrzyliśmy naszą celę, nocą też właziliśmy przez szafę biblioteczną do swoich pokoi, aby rozruszać drętwiejące z całodziennego leżenia członki, światła nie świeciliśmy zupełnie.
Warszawa, 5 września
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
[Po południu] wychodzę na ulicę. Niezapomniana to chwila i niezapomniany, niedający się niczym zatrzeć widok! Nigdy nie widziałem pola walki, ale tak musiało ono wyglądać, gdy przejdzie przez nie straszliwy huragan ognia. Na chodnikach, na jezdni walały się trupy ludzkie, starcy, kobiety i dzieci w najdziwniejszych pozycjach, świadczących o tym, że śmierć biła w nich z różnych stron, że przed skonaniem przeszli potworną mękę strachu i poniżenia, że zdzierano z nich ubrania, które w krwawych strzępach walały się po bruku, a wśród nich, wśród tych wzywających pomsty do nieba trupów, leżą powyrywane ramy okienne, krzesła, części stołów, poduszki, kołdry, garnki, zdeptane stosy bielizny, podarte książki — świadczące o brutalnej przemocy stosowanej przez Zwycięzców. Bestia ludzka żłopała tutaj krew pełną gardzielą. Przerażone, wychudzone, zmasakrowane twarze pomordowanych — równie ciche, równie przerażone twarze żywych, przemykających pod ścianami domów — to niezapomniany obraz getta z okresu wielkiej akcji.
Warszawa, 9 września
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
W środę rozpoczęły się obławy. Banda SS-owców wpadła z hałasem zwycięzców na podwórzec i gwizdami zaalarmowała dom [przy ul. Zamenhofa 29]. W chwilę potem rozbiegli się po mieszkaniach. Puste pokoje oddawały zwielokrotnionym echem odgłosy Niemców, szurgot przesuwanych mebli i chrapliwą wściekłość wyrzucanych zdań. Cisza przenosiła te głosy z taką wyrazistością, że traciliśmy orientację kierunku, skąd pochodziły. [...]
O godzinie 10.00 dziewięć bestii ludzkich wpada z hałasem w podwórze, oznajmiając krzykami i strzałami swoje przybycie. Rozbiegają się po trzech sieniach naszego domu i przez pół godziny słychać wrzaski, krzyki, śmiechy, przekleństwa. A u nas [w kryjówce] cisza. Omal, że nie oddychamy. Nad biedną małą Lilką stoi wysoki elektrotechnik z kołdrą w ręku. Potem horda wypada z powrotem na podwórze i wśród pijackich krzyków opuszcza dom. U nas [w kryjówce] cisza, tylko oddech stał się nieco swobodniejszy. [...]
Mija dwadzieścia minut i — nagle Lilka zaczyna kaszleć — ale zaraz na nią spada kołdra [która ma] stłumić głos. Z sieni słyszę radosny głos Niemca:
— Hans, komm! Hier sind Juden! [Hans, chodź! Tu są Żydzi!] To dziewiąty przyczaił się w bramie i czekał. Niemoc przykuła mnie do miejsca, na którym stałem. Dudniące na schodach kroki przeszywały mnie jak kule karabinu. Tylko jedna myśl jak błyskawica przebiła mózg: dwanaście ofiar! Wtem w przerażającej ciszy [rozległ się] pełen niewymownej skargi płacz dziecka, żałosne, rozdzierające serce kwilenie. Kroki zatrzymały się przed oknem.
— Ein Kind! Verflucht noch niemal! [To dziecko! Niech to diabli!] — zaklął brutalnie Niemiec. Silne szarpnięcie rozwarło okno i maleństwo wyrwane z poduszki zakoziołkowało kilkakrotnie w powietrzu i spadło krwawą miazgą na bruk podwórza. [...] Przez godzinę może nikt nie wymówił ani słowa. Patrzyłem tępo na krwawą plamę na bruku, a w mózgu czułem pustkę, już nawet nie przerażenie — nie rozpacz — nie chęć życia czy walki, tylko pustkę przeraźliwą, która powoli przeradzała się we mnie w ogromny smutek.
Warszawa, 9 września
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Obok tragedii przeżywanej przez społeczeństwo polskie dziesiątkowane przez wroga trwa na naszych ziemiach od roku blisko potworna planowa rzeź Żydów.
Masowy ten mord nie znajduje przykładu w dziejach świata, bledną przy nim wszystkie znane z historii okrucieństwa.
Niemowlęta, dzieci, młodzież, dorośli, starcy, kaleki, chorzy, zdrowi, mężczyźni, kobiety, żydzi-katolicy [sic!], żydzi-wyznania mojżeszowego [sic!] – bez żadnej przyczyny innej, niż przynależność do narodu żydowskiego, są bezlitośnie mordowani, truci gazami, zakopywani żywcem, strącani z pięter na bruk – przed śmiercią przechodząc dodatkową mękę powolnego konania, piekło poniewierki, udręki, cynicznego pastwienia się katów.
Liczba ofiar zabitych w ten sposób przewyższa milion i wzrasta z każdym dniem.
Nie mogąc czynnie temu przeciwdziałać, Kierownictwo Walki Cywilnej w imieniu całego społeczeństwa polskiego protestuje przeciw zbrodni dokonanej na Żydach.
W tym proteście łączą się wszystkie polskie ugrupowania polityczne i społeczne.
Podobnie jak w sprawie ofiar polskich, odpowiedzialność fizyczna za te zbrodnie spadnie na katów i ich wspólników.
Warszawa, 16 września
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
Codziennie wstaję o piątej rano, gdy wzejdzie jutrzenka i pędzę na stację przed szóstą. Bilety trzeba kupować w kasie, choć nie ma już tłoku. W Warszawie dowiedziałem się, że w środę odbywały się wielkie łapanki, nawet na Saskiej Kępie. [...] Przyjechałem z Warszawy prosto do Grodziska [...]. I w Grodzisku, i w Milanówku odbywają się ciągle łapanki po ulicach i po domach. Dziś trwały w Milanówku przez całą noc. W Warszawie łapano na Pradze i w różnych punktach, tak że nauczycielki bały się opuszczać szkołę. Wróciłem jednak szczęśliwie. O bolszewickich nalotach ucichło. [...] Na torze ruch wojskowy ustał, idą tylko pociągi z rannymi.
Warszawa, 18 września
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
O zmierzchu widzieliśmy pożary w kilku punktach miasta, a potem nagle zaczęły wyć syreny fabryk obwieszczające nagły alarm przeciwlotniczy. Wkrótce dotarły do nas odgłosy strzelaniny i eksplozji bomb. Nie słyszeliśmy wybuchów o takiej sile już od dawna. Głęboką ciemność nad miastem rozrywały rakiety. Setki bomb eksplodowały w powietrzu. Mama, Anna i ja przytuliłyśmy się do siebie i drżałyśmy razem z całym budynkiem więzienia. Wydawało nam się, że lotnicy celują w więzienie i wyraźnie słyszałyśmy bomby upadające na sąsiednich ulicach: na Nowolipiu, Nowolipkach, Nalewkach i Gęsiej. Jedna bomba spadła na dziedzińcu więzienia, w bardzo niewielkiej odległości od naszego budynku, a eksplozja zatrzęsła murami tak mocno, że przez moment myśleliśmy, że się rozpadną.
Pomyślałam, że byłoby okropne umrzeć tutaj od bomby rzuconej przez wrogów Hitlera, ale jednocześnie nie mogłam opanować uczucia satysfakcji, że hitlerowcy są bombardowani tego samego dnia, w którym urządzili polowanie na Żydów.
Warszawa, 21–22 września
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Powierzchnia getta została w znaczny sposób zredukowana. Teraz jego granice przebiegają ulicami: Smoczą, Gęsią, Franciszkańską, Bonifraterską, Muranowską, Pokorną, Stawkami, Dziką, Szczęśliwą i placem Parysowskim. Wszystkie istniejące jeszcze urzędy Gminy i warsztaty dostały polecenie przeniesienia się na ten nowy teren. Ten rozkaz wydany przez władze niemieckie nosi datę 27 września. Mury otaczające nową dzielnicę żydowską będą miały trzy metry wysokości. Żydowska policja musi utrzymywać porządek podczas przesiedlania. Zakłady, których nie można przenieść, zostaną otoczone specjalnymi murami, a robotnicy będą musieli mieszkać w domach sąsiadujących z fabryką. Praca będzie nadzorowana przez Werkschutz, składający się z byych członków żydowskiej policji.
Warszawa, 27–29 września
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Bombardowania przez radzieckie samoloty odbywają się co noc. Eksplozje wstrząsają murami Pawiaka. Tak już jesteśmy do tych bombardowań przyzwyczajeni, że oczekujemy ich z niecierpliwością. Są jak pozdrowienia z wolnego świata. Samoloty nadlatują co noc mniej więcej o tej samej porze, około jedenastej. Alarm odwoływany jest dopiero rano.
Warszawa, 1 października
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Złota jesień trwa. Czuję się tak jakoś przygnębiony, że odechciało mi się zupełnie prowadzić dziennik. Wszyscy zresztą zdają się być przygnębieni. Jest to skutek łapanek, które trwają bez przerwy. Mają zresztą inny charakter niż dotychczas, bardziej indywidualny. W czwartek przeżyłem dwie w kolejce, gdy jechałem o szóstej rano do szkoły. Dziś, gdy wychodziłem z sumy w Grodzisku, również łapano. W środę, 23 września, gdy poszedłem do magistratu, natknąłem się na konwój połapanych w gminie i w starostwie. Był między nimi Radziak. Siedział na Skaryszewskiej tydzień, zanim jego żonie udało się go wydostać. Normalnie żądają 4 tys. za uwolnienie.
Grodzisk Mazowiecki, 4 października
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Łapanki powoli ustają. Mnożą się sabotaże i represje niemieckie na kolei. W Koluszkach powieszono 28 Polaków, w Rogowie 7, w Skierniewicach 8. Widziała ich pani Sukiennikowa, która handluje żywnością. Jednej nocy nieznani sprawcy wysadzili naraz wszystkie tory wokół Warszawy. Wywołało to oczywiście masowe aresztowania i obławy. Niemcy mieli mówić o aresztowanych: „My tory naprawimy w ciągu kilku godzin, ale tych, których rozstrzelamy, już nie wskrzesicie”.
Grodzisk Mazowiecki, 14 października
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Zabieram głos, by w imieniu Rządu polskiego dać wobec tej potężnej manifestacji świadectwo tragicznej prawdzie. Składają się na nią masowe, bezwzględne i eksterminacyjne prześladowania Żydów w Polsce. Pomiędzy tymi ostatnimi znajdują się obywatele polscy i Żydzi ze wszystkich krajów okupowanych przez Niemcy spędzani kolejno do ghet: warszawskiego, łódzkiego, krakowskiego, lubelskiego, lwowskiego i wileńskiego. Gnani następnie dalej na wschód, w warunkach najokropniejszych, traktowani o wiele gorzej niż stada bydła, są wycinani dziesiątkami tysięcy w pień. Nawet nauka niemiecka jest dzisiaj na usługach katów hitlerowskich, wynajdując dla nich nowe ulepszone metody masowego mordowania ludzi. […]
Dzisiejsza wspaniała manifestacja, podjęta nie tylko w obronie Żydów, ale i w obronie plugawionych codziennie przez Hitlera zasad moralności i uczciwości chrześcijańskiej, jest dla nas dowodem oczywistym, że Niemcy, które i tym razem nie uniknęły błędów psychologicznych, mają przeciwko sobie cały świat cywilizowany.
Jako Szef Rządu oświadczam Żydom Polskim, że na równi z wszystkimi obywatelami polskimi korzystać będą w pełni z dobrodziejstw zwycięstwa narodów sprzymierzonych.
Jako żołnierz ostrzegam oprawców niemieckich, że nie minie ich zasłużona kara za popełniane przez nich masowo zbrodnie, przede wszystkim w naszym Kraju, który był i jest głównym ośrodkiem oporu przeciw germańskiemu barbarzyństwu.
Londyn, 29 października
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
§2
(1) Wszyscy żydzi [sic!] w rozumieniu rozporządzenia o definicji pojęcia „Żyd” w Generalnym Gubernatorstwie z dnia 24 lipca 1940 r. […] w Okręgach Radom, Krakau i Galizien (Galicja) winni do dnia 30 listopada 1942 r. obrać sobie miejsce pobytu w jednej z […] żydowskich dzielnic mieszkaniowych dla Okręgów Radom, Krakau i Galizien (Galicja). Wszystkie pozostałe osoby winny do tego czasu opuścić żydowskie dzielnice mieszkaniowe, o ile nie otrzymają policyjnego zezwolenia na pobyt. […]
(2) Od dnia 1 grudnia 1942 r. nie wolno żadnemu żydowi [sic!] w Okręgach Radom, Krakau i Galizien (Galicja) bez policyjnego zezwolenia przebywać poza obrębem żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej lub opuszczać jej. Od dnia 1 grudnia innym osobom wolno przebywać w żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej lub wchodzić do niej tylko za policyjnym zezwoleniem. […]
(3) Od obowiązku obrania sobie żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej zwolnieni są żydzi [sic!] zatrudnieni w zakładach gospodarki wojskowej i zbrojeniowej, a umieszczeni w zamkniętych obozach.
§3
(1) Żydzi, wykraczający przeciwko przepisom § 2, podlegają według istniejących postanowień karze śmierci.
(2) Tej samej karze podlega, kto takiemu Żydowi świadomie udziela schronienia, tzn. kto w szczególności umieszcza żyda [sic!] poza obrębem żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej, żywi go lub ukrywa.
Kraków, 10 listopada
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
Getto znów przeżywa krwawe dni. Od dziewiątego do dwunastego odbywały się kolejne polowania na ludzi. Tym razem Niemcy żądali dużej liczby robotników z warsztatów krawieckich i szewskich. A mieliśmy nadzieję, że hitlerowcy zostawią już w getcie tych, którzy dotąd przetrwali – jest ich zaledwie czterdzieści tysięcy. Pierwszego dnia nowej masakry widziałam przez okno kilku starszych żydowskich policjantów przejeżdżających w rikszach.
Warszawa, 15 listopada
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Dyspozycja Hitlera, że rok 1942 musi być rokiem wykończenia co najmniej połowy Żydów polskich, jest wykonywana z całą bezwzględnością i barbarzyństwem, jakiego nie znają dzieje świata. Znają Panowie szczegóły, więc nie będę ich powtarzał. […] Masowe mordy odbywają się w całym Kraju, zgładza się Żydów polskich łącznie z Żydami innych krajów okupowanych, przywiezionych na teren Polski.
Idzie z Kraju protest gwałtowny przeciw mordom i grabieży. Towarzyszy protestowi współczucie i krzyk bezsiły własnej wobec tego, co się dzieje. Polacy tam w Kraju zdają sobie poza tym także w pełni sprawę z tego, jak to mówią raporty, że przyspieszone tempo mordu, obowiązujące dziś w stosunku do Żydów, jutro obowiązywać będzie w stosunku do reszty pozostałych.
[…] Rząd Polski staje w obronie wszystkich swych obywateli bez względu na wyznanie i na narodowość, i czyni to w imię tak interesów państwowych, jak w imie uczuć ludzkich i zasad chrześcijańskich. Łączą się z nim Polacy w Kraju i na obczyźnie.
Na zjeździe Rady Polonii w Buffalo w Ameryce na wniosek K. Szubińskiego uchwalono protest przeciw gettom i bestialskim prześladowaniom Żydów w Polsce.
Takie jest stanowisko Polaków!
Dlatego pragnę również przy tej sposobności przestrzec te nieliczne organy prasy żydowskiej, inspirowane z pewnością przez wrogów Polski, które na tle wspólnej tragedii nie mogą się powstrzymać od rozgrywek z Polakami, próbując ich postawić na równi z nazistami.
Nikt z Polaków nie rzuca kamieniem na Radę Żydowską miasta Warszawy, na policję żydowską, którą zbiry hitlerowskie używają na swoją hańbę do pomocy w tępieniu ludności żydowskiej. Jaskrawym protestem była ofiarna śmierć Czerniakowa.
Mamy przeto prawo żądać od tych nielicznych Żydów na terenie światowym, by nie rozpuszczali wieści nieprawdziwych, szkodzących Polsce w tym momencie, gdy nieprzyjaciel morduje tak Polaków, jak i Żydów, postanowił wytępić jednych, jak i drugich, stosując tylko wobec jednych – ze względu na mniejszą liczbę – przyspieszone tempo zniszczenia.
Oby protest Rządu i protest Rady Narodowej reprezentującej wszystkie odłamy narodu polskiego wstrząsnął sumieniem świata, oby trafił wszędzie tam, gdzie ważą się decyzje, przyspieszające działania wojenne, by wołał o intensywniejsze ratowanie ludzi jeszcze żyjących, by po stronie alianckiej wzmocnił pragnienie kary za zbrodnie, przestrzegając zbirów, że pilnie śledzeni i rejestrowani, nie ujdą zasłużonej kary i rychło twardą rękę na swych grzbietach odczują.
Londyn, 27 listopada
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
Bestialski okupant od pierwszej chwili zajęcia ziem Rzeczypospolitej poddał straszliwej eksterminacji Naród Polski, niszcząc wszystkie jego warstwy do tego stopnia, iż w tej chwili ludność polska liczebnie zmniejszona została przez okupanta o kilka milionów. Obecnie osiągnął okupant szczyt swego wyuzdania i morderczości masowymi i zorganizowanymi mordami w Polsce setek tysięcy Żydów nie tylko obywateli polskich, ale także w tym celu szczególnie z innych krajów zwożonych do Polski. Zbir niemiecki wysyła na śmierć setki tysięcy mężczyzn, kobiet, starców i dzieci według planu. Celem jego jest wyniszczenie Narodu Polskiego i zupełne wytępienie Żydów w Polsce do końca bieżącego roku. W wykonaniu tego planu posługuje się Adolf Hitler i jego siepacze najstraszliwszymi środkami tortur.
[…]
W obliczu ostatniej, bezprzykładnej w historii ludzkości fali krew mrożących zbrodni niemieckich, popełnianych na Narodzie Polskim ze szczególnym bestialstwem na ludności żydowskiej w Polsce – Rada Narodowa RP podnosi ponownie głośny protest i oskarżenie wobec całego świata cywilizowanego.
Rada Narodowa RP uroczyście oświadcza:
Rada Narodowa RP zwraca się do wszystkich Narodów Alianckich, do wszystkich narodów cierpiących dziś wraz z Narodem Polskim pod knutem niemieckim, by wspólnymi siłami podjęły natychmiast akcję przeciw temu podeptaniu i zbeszczeszczeniu moralności zasad ludzkości przeciw eksterminacji Narodu Polskiego i Narodów, której najpotworniejszym wyrazem są ostatnie masowe mordy popełniane na Żydach w Polsce i w całej przez Hitlera gnębionej Europie.
Londyn, 27 listopada
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
Uchodźstwo polskie w Tel Awiwie, zebranie w dniu 5 grudnia 1942 na zgromadzeniu w Świetlicy Polskiej, zwołanym z inicjatywy Polskiego Klubu Demokratycznego w Palestynie, wstrząśnięte wiadomościami o masowych mordach Żydów w Polsce:
1) łączy się z narodem polskim w Kraju, Radą Nar., Rządem RP i Polonią amerykańską w jak najostrzejszym potępieniu zbrodni popełnianych przez Niemców w Polsce.
2) wyraża najgłębsze współczucie rodzinom niewinnych ofiar bestialskich mordów niemieckich.
3) zapewnia społeczeństwo żydowskie, że zbrodniarzom niemieckim i ich pomocnikom wymierzona zostanie zasłużona kara.
4) zwraca się do rządu RP z prośbą, aby Rząd nasz przedstawił Rządom alianckim konieczność bezzwłocznego stosowania retorsji wobec obywateli niemieckich przebywających na terenach państw alianckich.
5) wyraża przekonanie, że tylko natychmiastowe zagrożenie, że za każdego straconego obywatela polskiego poniesie śmierć dwóch Niemców przebywających na terenach państw alianckich – powstrzymać może falę masowych mordów w Polsce.
Tel Awiw, 5 grudnia
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
3. Najnowsze raporty przedstawiają straszliwy obraz sytuacji, do jakiej doprowadzeni zostali Żydzi w Polsce. Nowe metody masowego mordu stosowane w ciągu ostatnich kilku miesięcy potwierdzają fakt, że władze niemieckie z całą świadomością dążą do całkowitej eksterminacji ludności żydowskiej w Polsce i wielu tysięcy Żydów, których władze niemieckie deportowały z Europy zachodniej i środkowej i z samej Rzeszy do Polski.
[…]
19. Jest rzeczą niemożliwą ustalenie dokładnej liczby Żydów, którzy zostali wytępieni w Polsce od czasu okupacji Kraju przez zbrojne siły Rzeszy niemieckiej. Ale wszystkie raporty podają zgodnie, iż pełna liczba wymordowanych sięga wielu setek tysięcy niewinnych ofiar, mężczyzn, kobiet i dzieci, oraz że z 3 130 000 Żydów w Polsce przed wojną, przeszło trzecia część wyginęła w ciągu ostatnich trzech lat.
20. Ludność polska, która sama znosi najstraszliwsze prześladowania i spośród której wiele milionów osób zostało deportowanych do Rzeszy na niewolnicze roboty lub wysiedlonych ze swych domów i ziemi, pozbawiona tak wielu przywódców, którzy zostali okrutnie wymordowani przez Niemców, stale wyrażała poprzez swe organizacje podziemne, oburzenie i współczucie wobec straszliwego losu, który spotyka ich współobywateli – Żydów. Rząd polski posiada informacje o pomocy, jakiej ludność polska udziela Żydom. Ze zrozumiałych przyczyn żadne szczegóły tej działalności nie mogą być obecnie ogłoszone.
21. Rząd Polski – jako przedstawiciel legalnej władzy na obszarach, na których Niemcy stosują systematyczne tępienie obywateli polskich i obywateli pochodzenia żydowskiego wielu innych narodowości, uważa za swój obowiązek zwrócenie się do Rządów Narodów Zjednoczonych w szczerym przekonaniu, że władze te podzielą pogląd Rządu Polskiego co do konieczności nie tylko potępienia zbrodni popełnianych przez Niemców i ukarania zbrodniarzy, ale również co do znalezienia środków, dających zapewnienie, iż Niemcom zostanie skutecznie uniemożliwione stosowanie w dalszym ciągu ich metod masowego mordu.
Londyn, 10 grudnia
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
Uwagę rządów Belgii, Czechosłowacji, Grecji, Luksemburga, Holandii, Norwegii, Polski, Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Północnej Irlandii, Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, Jugosławii i Francuskiego Komitetu Narodowego zwróciły liczne doniesienia z Europy, że władze niemieckie, nie zadowoliwszy się odmówieniem osobom pochodzenia żydowskiego na wszystkich terenach, na które zostało rozciągnięte ich barbarzyńskie prawo, najbardziej podstawowych praw ludzkich, przystąpiły obecnie do realizacji wielokrotnie zapowiadanej przez Hitlera zagłady narodu żydowskiego w Europie. Ze wszystkich krajów okupowanych przewieziono Żydów, w budzących grozę warunkach i traktując wysiedlanych z całą brutalnością, do Europy wschodniej. W Polsce, którą hitlerowcy uczynili główną swoją katownią, założone przez niemieckich najeźdźców getta są systematycznie oczyszczane z Żydów, z wyłączeniem jedynie garstki wysoko kwalifikowanych robotników potrzebnych przemysłowi zbrojeniowemu. O żadnej z osób wywiezionych nie usłyszano nigdy więcej. Zdrowi wymierają w obozach wskutek pracy nad siły. Niedołężnym pozwala się umrzeć z zimna i głodu lub też morduje się ich w masowych egzekucjach. Liczbę ofiar tych krwawych okrucieństw szacuje się na wiele setek tysięcy najzupełniej niewinnych mężczyzn, kobiet i dzieci.
Wymienione wyżej rządy oraz Francuski Komitet Narodowy potępiają jak najostrzej tę bestialską politykę z zimną krwią przeprowadzanej eksterminacji. Oświadczają one, że tego typu wypadki mogą jedynie umocnić postanowienie wszystkich miłujących wolność narodów obalenia barbarzyńskiej tyranii hitlerowskiej. Raz jeszcze uroczyście stwierdzają, że odpowiedzialni za te zbrodnie nie mogą ujść kary, i apelują o jak najśpieszniejsze podjecie kroków prowadzących do praktycznej realizacji tego celu.
Londyn-Moskwa-Waszyngton, 17 grudnia
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
Rząd Polski otrzymuje niemal codziennie raporty o nieopisanych prześladowaniach niemieckich w stosunku do ludności polskiej. Z tych źródeł Rząd uzyskał ostatnio potwierdzenie okropnych mordów dokonywanych przez Niemców na Żydach w Polsce. Straszliwe te zbrodnie popełniane są nie tylko na Żydach polskich, ale również na licznych rzeszach Żydów z innych krajów, których Niemcy wysiedlają do Polski celem ich wytępienia. Rząd Polski i Naród Polski potępili już z najgłębszym oburzeniem te masowe mordy popełniane na ziemiach polskich przez niemieckie władze okupacyjne.
Poruszony do głębi tymi potwornymi wiadomościami spieszę przesłać Panu jako najwybitniejszemu przedstawicielowi żydowskiej idei narodowej wyrazy mojego serdecznego współczucia z powodu mąk zadawanych przez niemieckich barbarzyńców narodowi żydowskiemu.
Pragnę zapewnić Pana, iż Rząd Polski niewzruszenie trwa w swym postanowieniu wymierzenia nieludzkim złoczyńcom kary odpowiadającej ich straszliwym zbrodniom.
Londyn, 17 grudnia
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
Drodzy przyjaciele, pojutrze nadejdzie rok tysiąc dziewięćset czterdziesty trzeci. Drugi Nowy Rok w blokadzie.
Wspomnienia o poprzednim noworocznym święcie, o leningradzkim grudniu czterdziestego pierwszego są ciągle tak bolesne, że strach do nich wracać. Więc nie rozpamiętujmy dziś tych bolesnych szczegółów. [...]
A teraz, na przykład, jeżdżą tramwaje – mamy aż pięć linii. Teraz działa radio, w dwóch czynnych teatrach i w kinie tłok, 3 tysiące leningradzkich mieszkań otrzymało światło elektryczne. I chociaż przez ten czas doszło sporo nowych zniszczeń, miasto wygląda już całkiem inaczej, jest weselsze, ruchliwsze. Żyje, pracuje z wytężeniem, nawet bawi się w chwilach odpoczynku, a przecież wróg ciągle blisko, blokada trwa.
Tak, przez rok uciążliwej blokady nie straciliśmy otuchy ani wiary, przeciwnie – okrzepliśmy, nabraliśmy pewności siebie.
Z punktu widzenia faszystów stała się rzecz niemożliwa, niewiarygodna, której powodu nie mogą zrozumieć. [...] Niszcząc miasto bombami, głodem i chłodem, wróg stawiał na obudzenie w ludności najniższych, zwierzęcych instynktów. Stawiał na to, że zmarznięci, głodni, spragnieni ludzie skoczą sobie do gardła – o kęs chleba, o łyk wody. [...]
Często słyszy się narzekania: „Cóż to za ludzie teraz, obojętni, chciwi, źli”. Nieprawda. To nieprawda! Naturalnie, że nie wszyscy wytrzymali próbę; są egoiści, tchórze, zatwardziałe serca, ale w znikomej ilości. Gdyby ich było więcej, po prostu nie wytrzymalibyśmy i kalkulacje wroga byłyby słuszne.
Zajrzyj do swojego serca, bracie, popatrz uważnie na przyjaciół i znajomych, a przekonasz się, że po ciężkim roku blokady i ty, i oni jesteście lepsi, prostsi, bardziej ludzcy. Przypomnij sobie, ile razy dzieliłeś się z kimś ostatnim kawałkiem chleba, ile razy dzielił się z tobą ktoś inny i jak na czasie była ta braterska pomoc. […]
Pozostaliśmy ludźmi, a życie, zamiast je znienawidzić, kochamy jeszcze bardziej. Kochamy do ostatnich granic tej miłości – do pogardy śmierci.
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Agnieszka Knyt, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
[Wczoraj] Niemcy urządzili generalną obławę na getto, której celem było zlikwidowanie wszystkich istniejących jeszcze kryjówek. Wojsko w szyku bojowym otaczało ulicę za ulicą, gromady SS-owców przeszukiwały skrupulatnie domy, od piwnic do strychów, odsuwając wszystkie meble, zrywając podejrzane przepierzenia, wypędzając ludzi z najciaśniejszych zakamarków za pomocą łzawiących bomb. [...] Wielkie grupy Żydów, kobiet i dzieci zmasakrowane niemiłosiernie, o twarzach obrosłych rdzawą skorupą krwi, zmierzwionych włosach i podartych odzieniach, spędzono na plac przesiedleńczy.
[Dziś] zabrano wielką grupę pracowników z Raumkommando na teren opuszczonych domów w celu zlikwidowania mienia żydowskiego.
Również i ja należałem do tej grupy. Zadanie nasze polegało na segregowaniu wartościowych mebli, obrazów, porcelany i dywanów, na gromadzeniu ich w jednym miejscu, skąd wywożono je do właściwych magazynów mieszczących się poza gettem.
Pierwsze zetknięcie z nową [...] pracą sparaliżowało zupełnie moje ruchy. Oto znajdywałem się nagle w mieszkaniach znanych mi ludzi, często nawet mi bliskich, w mieszkaniach, w których niejednokrotnie zastawaliśmy stół nakryty do śniadania czy obiadu, garnki w kuchni pełne potraw, w mieszkaniach, z których jeszcze nie uleciał zapach życia, w które jeszcze śmierć nie wtargnęła widocznie, mimo że ich mieszkańcy niedawno zapewne zginęli w Treblince lub Majdanku. Mieszkania żyły jeszcze, my przyszliśmy je zabijać, przychodziliśmy rozerwać w strzępy tę złudę życia budowanego w serdecznym nastroju rodzinnego szczęścia. Nie umiałem zabrać się do tego, kiedy pierwszy raz musiałem wyrwać z ram obraz jakiegoś Żyda i zniszczyć, miałem uczucie, [że] popełniam mord.
Warszawa, 2 stycznia
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Dzisiaj był trzeci dzień łapanek. Na Żoliborzu samochody stały na pl. Wilsona; na przystanku zabierali ludzi z tramwajów i tych, co chcieli siąść do tramwajów; rewidowali też mieszkania i zabierali ludzi z bloków N 25 i 27 przy ulicy Mickiewicza i z bloku Feniks na pl. Wilsona. Z miasta nie ma jeszcze wiadomości, wiadomo jednak, że zabierali ludzi z tramwajów na pl. Krasińskich i na Trębackiej; widocznie w całem mieście szła łapanka. Trwać ona ma jeszcze 2 dni, jeżeli nie więcej.
Aresztowanych podobno wiozą nie na Skaryszewską [do obozu przejściowego], jak dawniej, lecz na Pawiak, ponieważ jakoby ze Skaryszewskiej dużo zabranych uciekało. Mówią, że mają złapać 40 tys.; zabierają ludzi podobno „na oko”, nie badając i nie sprawdzając dokumentów i dopiero na Pawiaku segregują złapanych i niektórych wypuszczają. Wszystkich ogarnia strach o bliskich...
Warszawa, 7 stycznia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Zawezwany zostałem do Warszawy w sprawie bardzo bolesnej dzieci z Zamojszczyzny. Niezwykłym był po prostu temat naszych narad w RGO [Rady Głównej Opiekuńczej] w związku z tą sprawą. Oto rozeszły się po Warszawie, nie wiadomo przez kogo rozsiewane pogłoski, że do Warszawy na dworce kolejowe, jak utrzymywano na Pradze, na boczne linie, przybyły przywiezione przez Niemców całe transporty dzieci odebranych rodzicom w Zamojszczyźnie i że owe dzieci można kupić po prostu od urzędników kolejowych po cenie 50 zł za główkę.
Pogłoska sprawdzona przez nas okazała się tylko potworną złośliwie przez kogoś puszczoną plotką. Tłumy jednak ludzi zaczęły się schodzić do RGO z oświadczeniem życzenia wzięcia tych biednych dzieci na wychowanie. Gdy spotkały się one z wyjaśnieniem, że to wszystko jest plotką, posuwano się do zarzucenia RGO potwornego zaniedbania, powodującego śmierć wielu dzieci etc., i dopominano się o urzędowe wyświetlenie całej sprawy. Nieszczęśliwym w dodatku zbiegiem okoliczności w tym samym czasie przybyło do Warszawy do schroniska RGO trzydzieści pięć dzieci z Siedlecczyzny, które pochodziły z Zamościa i były przywiezione do szpitala dla leczenia na jakąś nieznaną chorobę. Wystarczyło, by wiadomość o przybyciu tych dzieci do schroniska RGO rozeszła się po mieście, by przed tym schroniskiem gromadzić się zaczęły znowu tłumy ludzi, z których jedni, naprawdę dobrym sercem kierowani, chcieli dzieci zabierać, drudzy rozdmuchiwali z wybitnie złą wolą potworną plotkę.
Udzielane przez nas wszystkim szczegółowe wiadomości o tym, co z dziećmi z Zamojszczyzny się dzieje, gdzie są i kto się nimi zajmuje, nie wystarczały przez czas dłuższy dla pokonania tej plotki. Wyszły przy tym na jaw dziwne jakby cechy dobroczynności warszawskiej, gdy bowiem na żądanie dania dzieci na wychowanie, po wyjaśnieniu, że dzieci z Zamojszczyzny nie ma, ale są jeszcze biedniejsze dzieci z Warszawy — warszawiacy odwracali się jakby obrażeni, że im się daje nie ten towar, którego żądali.
Warszawa, 10 stycznia
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Dowiedzieliśmy się z kuchni, że dzisiaj ma odejść większy transport, gdyż do magazynów przywieziono dodatkowy chleb, dawany z reguły ludziom na drogę. Oczywiście nie wiedzieliśmy, ile było tego dodatkowego chleba, ale zorientowaliśmy się też, że transport nie był przeznaczony na „rozwałkę”. To było dla nas bardzo dużo. Podczas rozdawania śniadania należało o tym poinformować wszystkich. Między godziną 7 a 7.30, w czasie gdy więźniowie byli zbierani na przesłuchanie według listy przynoszonej przez głównego pisarza Pawiaka Leona Wanata, sam nasz wachmajster przyniósł listę ludzi wyznaczonych na transport. Oczywiście od razu ją przestudiowałem i zawiadomiłem niektórych, że zostali wyznaczeni do transportu. Między innymi dotyczyło to i mnie.
Obaj z tłumaczem przewlekliśmy formowanie się transportu, ażeby dać możność napisania grypsów o naszym odjeździe. Gdzieś około godz. 11 lub 12 zobaczyliśmy przez okno w kancelarii oddziału, że nadjechało kilkadziesiąt samochodów krytych plandekami, z których wyskoczyło mnóstwo SS-manów uzbrojonych w pistolety maszynowe. Wśród krzyku i bicia zostaliśmy ustawieni na korytarzu V oddziału i natychmiast wyprowadzeni na dziedziniec. Ponownie sprawdzenie nazwisk. Do ręki dano nam po bochenku chleba i zaczęto nas ładować do samochodów. Wszystko to odbywało się w niesamowitym zamieszaniu, wśród bicia i kopania. Gdy jeden samochód został załadowany, natychmiast wyjeżdżał na ulicę Dzielną, gdzie formowała się duża kolumna samochodowa. Kazali nam kucnąć i w tej pozycji przejechaliśmy prawie całą Warszawę: przez most Kierbedzia, na Dworzec Wschodni, gdzie na bocznicy załadowano nas do bydlęcych wagonów. W czasie transportu kilku więźniom udało się uciec jeszcze na ulicach Warszawy, a inni zbiegli z plombowanych wagonów przez wycięcie podłogi — zresztą tych było zaledwie kilku. Pociąg był chroniony w czasie całej podróży przez silną eskortę SS-manów. Pamiętam, że mróz wówczas utrzymywał się w granicach około 20°C, a w nocy temperatura spadła nawet do 29°C poniżej zera.
Warszawa, 17 stycznia
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Leningradzie! Towarzysze broni, przyjaciele drodzy!
Blokada już przełamana!
Długo czekaliśmy na ten dzień. Wierzyliśmy, że przyjdzie. Wiedzieliśmy o tym nawet w najstraszniejszych miesiącach – styczniu i lutym ubiegłego roku. Nasi zmarli w tym okresie przyjaciele, nasi bliscy, ci, których nie ma przy nas w tych szczęśliwych chwilach, umierając powtarzali uparcie: „Zwyciężymy”. Dali życie za honor, ocalenie, wolność Leningradu.
A my nawet nie byliśmy w stanie płakać, chowając ich w zamarzłej ziemi, we wspólnych grobach, zamiast pożegnalnego słowa składaliśmy im przysięgę: „Blokada będzie przełamana. Zwyciężymy”. Puchliśmy i czernieli z głodu, padali na zmasakrowanych przez wroga ulicach i tylko wiara w wyzwolenie trzymała nas przy życiu. A każdy z nas, patrząc śmierci w oczy, harował dla obrony miasta, każdy wiedział, że przyjdzie chwila, kiedy nasze wojsko przełamie blokadę.
Tak żyliśmy. I ta chwila przyszła w nocy z 18 na 19 stycznia 1943.
Jeszcze trzeba dużo przetrzymać. Ale przetrzymamy wszystko. Zwłaszcza teraz, kiedy siły nasze już są wypróbowane.
Wiemy, że dziś komunikatów o przełamaniu blokady słucha z dumą, ze łzami szczęścia cała Rosja, cały Wielki Ląd. Witaj, Wielki Lądzie! Pozdrawiamy cię z wyzwalającego się Leningradu. Dzięki ci, Wielki Lądzie, za twoją pomoc. Bądź pewien, że nie szczędząc sił, będziemy walczyli o całkowitą likwidację okrążenia i wolność całej ziemi radzieckiej.
Leningrad, 18/19 stycznia
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Agnieszka Knyt, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Wojna rzuciła na waszą ziemię większą część Polaków. Jedni z nich to uchodźcy cywilni, drudzy to w mundurach żołnierze wojska polskiego. Jedni i drudzy zaznali waszej gościnności i wynieśli przekonanie, że Żydzi potrafią być gościnnymi gospodarzami. Dzięki temu niewątpliwie zacieśnią się więzy między Żydami i Polakami. A dla Polaków wynika stąd piękne doświadczenie.
Patrząc na to, jak budujecie swój kraj, mogę dać świadectwo zdolności narodowych Żydów do pracy produkcyjnej, konstrukcyjnej, do pracy pełnej zapału, którą pełnicie wszyscy celem odbudowania waszej Ojczyzny. Cierpimy razem w niewoli Niemiec hitlerowskich, toteż razem żywimy nadzieje lepszej przyszłości, razem marzymy o odbudowie przyszłego świata. […]
W tej wojnie, która się toczy, pierwszym zadaniem jest zniszczenie wroga. Potem musimy żądać pełnej odpowiedzialności zbrodniarzy za zbrodnie popełnione na narodzie polskim, jak i na żydowskim. W tej sprawie oczywistą koniecznością jest współpraca Żydów i Polaków w każdym kraju, każdym mieście, każdym narodzie i w każdym języku. W sprawie tego, co rząd polski może zrobić dla waszych problemów ogólnonarodowych, oczekujemy od was sprecyzowanych dezyderatów i stanowiska. Naszym wspólnym celem jest budowa nowego świata, gdzie zostaną spełnione ideały tak bardzo podeptane przez wojnę: ideały prawa, ludzkości, tolerancji, równouprawnienia, współpracy i braterstwa.
Tel Awiw, 26 stycznia
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
Kilka dni temu była grubsza awantura na Długiej (podobno w N 46); była podobno strzelanina, przyczem zginęło kilku Niemców; mówią że chodziło o drukarnię, inni mówią, że chodziło o stację nadawczą; wg jeszcze innej wersji znaleziono coś 30 karab[inów] maszynowych niemieckich nowych; podobno wszystkich mieszkańców domu, od 10 lat wzwyż, aresztowano.
Rozplakatowano ogłoszenie, że 70 Polaków zostało skazanych na śmierć za napady na Niemców, posiadanie broni i pomaganie zamachowcom. Wyroki wykonano.
Rozplakatowano, że polska ludność Warszawy za powyższe przestępstwa ma zapłacić do 10 III kontrybucję w wysokości 10 milionów złotych i że od 13 II do 20 II godzina policyjna zostaje przesunięta z 20tej na 19tą godzinę.
[...] Ceny rosną. Chleb razowy od dłuższego czasu 12 zł/kg, mąka pszenna wyżej 30, cukier 90, nawet żądają 95, słonina 180, jaja tańsze po 5 zł.
Wczoraj była łapanka przy Dworcu Głównym spośród odjeżdżających i przyjeżdżających, a więc łapanka trwa dalej...
Warszawa, 12 lutego
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007
Społeczeństwo polskie, mimo iż samo jest ofiarą okropnego terroru ze zgrozą i głębokim współczuciem patrzy na mordowanie przez Niemców resztek ludności żydowskiej w Polsce. Założyło ono przeciwko tej zbrodni protest, który doszedł do wiadomości całego wolnego świata, zaś żydom [sic!], którzy zbiegli z ghetta lub obozów kaźni udzieliło tak wydatnej pomocy, że okupant opublikował zarządzenie, grożące śmiercią tym Polakom, którzy pomagają ukrywającym się żydom [sic!]. Niemniej znalazły się jednostki wyzute ze czci i sumienia, rekrutujące się ze świata przestępczego, które stworzyły sobie nowe źródło występnego dochodu przez szantażowanie Polaków ukrywających żydów i żydów [sic!] samych.
K.W.C. ostrzega, że tego rodzaju wypadki szantażu są rejestrowane i będą karane z całą surowością prawa w miarę możności już obecnie, a w każdym razie w przyszłości.
Warszawa, 11 marca
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
W Kołomyi ruch – na Targowicy stoją auta wojskowe, masa wojska na kwaterach, na ulicach przejeżdża kolumna za kolumną. Odwrót?
Dziś znowu popłoch – ponoć Sowieci już pod Buczaczem (tak gadają), choć my z radia nic o tym nie wiemy. Podobno volksdeutsche dziś mają odjechać, policja ukraińska jutro, Gestapo to samo ma zrobić. Ukraińcy tracą głowy – jeden drugiego straszy NKWD, zemstą Żydów. Mają pietra, kochasie!
[...] W naszej norze słychać co chwila warkot przejeżdżających aut i huk przelatujących nad nami samolotów.
Kołomyja, 23 marca
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
Z rana szpital zawiadomił te osoby, które miały wyjeżdżać. Rozdano paczki żywnościowe tym, dla których przyszły. Wieczorem odprowadzono nas do specjalnie na ten cel opróżnionej celi na II oddziale. Tam przesiedziałyśmy do rana. Dano każdej po bochenku chleba. Koło południa załadowano nas na otwarte ciężarowe auta, licząc wiele razy. Na Dworcu Wschodnim zapakowano nas do towarowych wagonów, po 40 w każdym, i zaraz zaplombowano. Ruszyłyśmy dopiero wieczorem — podróż trwała 36 godzin i była koszmarna. Wody nie dostarczano. Potrzeby naturalne załatwiało się wewnątrz wagonu, a więc zaduch straszny. Więźniarki, pokurczone z braku miejsca i zimna, pookrywane kocami siedziały to na walizkach, to na plecakach. Paląc ostatnie papierosy, dojechałyśmy do Lublina. Odplombowali wagony, otworzyli drzwi, buchnęło ostre powietrze, zakręciło się w głowie. Ustawili nas w piątki i znowu liczyli bez końca. 250 kobiet, przed nami długie, czarne szeregi mężczyzn — 2 tysiące. Sygnał do wymarszu. Przechodziłyśmy przez Lublin. Było wcześnie, ruchu na ulicach nie było, zresztą zaraz skręciłyśmy na szosę prowadzącą w kierunku Zamościa.
[...] Szliśmy wolno, nawet nas zbytnio nie poganiali, ot tak trochę. Skręciliśmy w bok na prawo i wkrótce stanęliśmy przy drewnianych barakach obozu Majdanka.
Nad bramą widniał napis: „Arbeit macht frei”.
Warszawa, 25 marca
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Zaraz nazajutrz po powrocie moim do Krakowa wybuchła jak bomba sprawa katyńska. [...] Wszystkie pisma w Krakowie, Warszawie i Reichu z wielkim rozgłosem zaczęły o niej pisać [w rzeczywistości dopiero od 13 kwietnia], podkreślając barbarzyństwo bolszewików i jakby wyczekując, jakim echem w społeczeństwie polskim wiadomość ta się odbije. Z artykułów prasy niemieckiej wyczuwało się wyraźnie, że z jakimiś planami propagandowej natury łączonym jest głoszenie sprawy katyńskiej. Społeczeństwo, mając przed sobą obrazy mąk zadawanych Polakom przez Niemców, było od razu w tej sprawie nadzwyczaj powściągliwym, a w wielu kołach powstawały przypuszczenia, że nie bolszewicy, ale Niemcy byli winowajcami Katynia.
Niedługo czekaliśmy na to, by władze w tej sprawie się do nas, jako Rady Głównej Opiekuńczej, zwróciły — zażądały mianowicie, by RGO dla skonstatowania faktu zbrodni tam dokonanej, wysłało komisję specjalną. [...] Na posiedzeniu, na które zaprosiłem wszystkich członków Rady, ustalonym zostało jednomyślnie, że RGO jako instytucja do tej sprawy mieszać się nie może w obawie wplątania w polityczne i propagandowe komplikacje, że dla zbadania faktu ekshumacji zwłok należy raczej myśleć o udziale w tej sprawie Polskiego Czerwonego Krzyża.
Kraków, 9 kwietnia
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Prasa niemiecka od 3 dni podaje wiadomość o wykryciu w Gniazdowie-Katyń, położonym w 15 klm na płn. wschód od Smoleńska masowych mogił polskich oficerów którzy w 1939 poddali się bolszewikom. Zostali oni na wiosnę 1940 przywiezieni do Katynia i tam na Koziej Górce wymordowani przez Żydów z GPU. Są to jeńcy, którzy byli w Kozielsku; odkopano już dwie mogiły (16 x 20 mtr) i w jednej okazało się ~ 4000 trupów, a w drugiej 5-6 tys. Ogólną liczbę pomordowanych prasa niem. określa na ~ 12 tys. oficerów. Wszyscy zostali zabici wystrzałami w tył głowy i zwaleni do dołów w kilka warstw. Z Warszawy na zaproszenie niem. dowództwa wyjechała, czy też wyleciała, komisja polska z Goetlem na czele. Zidentyfikowano na podstawie dokumentów już około 50 osób. N[owy] K[urier] Warsz[ski] dzisiaj podał pierwsze 16 nazwisk, w tem 2 generałów brygady. Jest to zbrodnia wprost niesłychana, wołająca o pomstę do nieba, która będzie drogo kosztować bolszewików!
Podobno bolszewicy już twierdzą, że to Niemcy w 1941 r. pomordowali polskich oficerów! Kto im uwierzy?
Ponieważ w ręce bolszewików w 1939 r. wpadło około 500 tys. żołnierzy polskich zachodzi obawa, że i ich, a przynajmniej część z nich, mógł spotkać podobny los. Teraz mamy objaśnienie, dlaczego nikt nie otrzymywał żadnych listów od naszych oficerów z ros. niewoli. Oczywiście zginął tam i Ant. Pawluć.
Warszawa, 16 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
W sprawie masowego mordu pol. oficerów pod Smoleńskiem powiadają, że to jest propagandowa sztuczka niemiecka; że Moskwa kategorycznie temu zaprzecza; że Niemcy pokazują dokumenty 37 polskich oficerów, znajdujące się w gablotkach, tymczasem o jednym z tych 37 rzekomych ofiar wiadomo, że umarł on w Wilnie i że na jego pogrzebie byli znajomi i koledzy, jak więc on mógł być zamordowany przez bolszewików. Fotografie umieszczone w gazetach nie są żadnym dowodem, wiadomo, że propaganda niemiecka umie je fabrykować, zresztą masowych takich mogił było dużo... Może też tam pod Smoleńskiem były masowe mogiły zmarłych od chorób — słowem sprawa nie jest bynajmniej jasna i kto wie, czy nie wyjaśni się dopiero po wojnie.
Dziwne jest, że sprawa ta „wydała się” właśnie teraz, kiedy Niemcy na gwałt potrzebuję pomocy i szukają jej u narodów okupowanych.
Powiadają, że Niemcy już od kilku dni prowadzą „pertraktacje” z „przedstawicielami Polaków”, których wynaleźli sobie (jak delegacje do Smoleńska). Chodzi o to, by Polacy odwrócili się od Anglii, która zdradza i podtrzymuje interesy bolszewików, a nie Polaków (granice) i połączyli się z Niemcami do walki wspólnej z bolszewizmem. Należy przypuszczać, że będzie to trud daremny...
Warszawa, 18 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Dzisiaj w nocy Niemcy przystąpili do ostatecznego zlikwidowania getta. Mówią, że Żydów wywożą na kolej, a Polaków, którzy się włóczą po getcie i plądrują puste domy, wystrzeliwują jak psów. Podobno w 3 domach czy też blokach Żydzi się bronią i Niemcy te domy podpalają i burzą. W nocy słychać było gęstą strzelaninę. Pod wieczór po 5tej sam słyszałem strzały armatnie, kulomioty i widziałem dym od pożaru w getcie. Strzały armatnie słychać było z przerwami do 20½ g. Na Nowiniarskiej zatrzymywali podobno wszystkich, sprawdzali dokumenty, no i oczywiście odbierali pieniądze, których Polacy mają za dużo! Strzelanina karabinowa trwała cały czas, gęsta do godziny 21ej, a później już rzadsza, o godzinie 1ej w nocy były 4 większe detonacje, albo armatnie, albo od granatów ręcznych; a o 2ej rano położyłem się spać i dalej już nie wiem, co się działo.
Warszawa, 19 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Nasza grupa liczyła wtedy 17 mężczyzn, posiadaliśmy 7 rewolwerów i 4 granaty. Przyczailiśmy się w trzech oddzielnych kryjówkach. Dookoła nas cisza. Wszyscy odeszli. Nad ranem pojawił się w naszej kryjówce „Czarny” z wiadomością: „Towarzysze! Bądźcie gotowi! Od naszego domu rozpoczyna się! Od nas!”. [...] Pobiegłem schodami w górę na strych. Muszę zobaczyć, muszę być przy tym, jak żydowscy bojowcy biorą odwet za swój naród, za jego przelaną krew.
Podniecony stoję na warcie, lecz niedługo. Słyszę już ciężkie kroki żołdaków. Nastawiam uszu. To oni, oddział morderców maszeruje od ulicy Żelaznej na Leszno do getta: raz dwa, raz dwa, więcej krwi, więcej krwi. Ale stop! Najpiękniejsza chwila w moim życiu nadchodzi właśnie teraz. Straszny huk rozdarł powietrze. Trrach — oni padają; jeszcze raz, trrach! I ciała Ukraińców kłębią się w kałuży krwi. Krew za krew! Banda morderców rozbiega się w dzikim popłochu, chroniąc się w bramach domów. Strzały i ogień na prawo i lewo, od „aryjskiej” i żydowskiej strony ulicy. Kule świszczą nad moją głową. [...]
W getcie walki, nasi chłopcy walczą jak bohaterowie. Rejon placu Muranowskiego to twierdza, której Waffen SS nie może zdobyć. W domu pod nr 19 wywieszono dwie narodowe chorągwie: niebiesko-białą i biało-czerwoną. [...] Zobaczyłem morze płomieni nad miastem. Żydowskie getto płonęło, a w nim bohaterowie mojego narodu. Czuję, jakby krew spłynęła ze mnie do tego ognia. Wieku dwudziesty! Oto twoja hańba [...].
Warszawa, 19 kwietnia
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Bitwa Niemców z Żydami w getcie trwa bez przerwy od nocy z niedzieli na poniedziałek. Część Żydów od strony ul. Żelaznej podobno zachowuje się biernie i bez oporu idzie na rzeź, nawet bojówki komunistyczne podobno straciły ducha i nie stawiają oporu, natomiast bojówki nacjonalistyczne w części getta wschodniej, przylegającej do Bonifraterskiej, bronią się zaciekle i drogo sprzedają swoje życie; mają one podobno amerykańską szybkostrzelną broń i ręczne granaty. Niemcy podobno wprowadzili do akcji czołgi i armatki, nie mówiąc o karabinach maszynowych. Powiadają, że Żydzi zamknęli ul. Mławską z końców i wybili na niej ~60 SS-manów. Niemcy oczywiście są wściekli, bo nie oczekiwali takiego oporu ze strony Żydów, którzy dotychczas szli na śmierć jak barany; walka prowadzi się bez pardonu z jednej i z drugiej strony. Dzisiaj o 11 pojechałem do miasta bez przeszkód jeszcze, ale już około godz. 15tej tramwaje szły tylko do pl. Krasińskich i dalej trzeba było iść na piechotę; w getcie szła formalna bitwa! Wczorajszy pożar w getcie do rana wygasł, ale dzisiaj pod wieczór został podpalony nowy dom. Żydów w getcie obliczają na około 37.000.
Warszawa, 20 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007
Bitwa z Żydami w getcie trwa nadal już trzecią dobę. Dzisiaj rano nad gettem wznosiły się 3 słupy dymu, a wieczorem była duża łuna mniej więcej w tem miejscu, gdzie był pierwszy pożar, gdzieś koło Bonifraterskiej. Podobno dzieją się tam straszne rzeczy; Niemcy podpalają domy, gdzie są Żydzi, i palą ich żywcem. W dzień turkot i szum miasta zagłusza strzały, ale od 8ej wieczorem, kiedy ustaje wszelki ruch, słychać każdy strzał. Słyszy się ogień karabinowy, karabiny maszynowe i głośniejsze detonacje armatek, granatów ręcznych itp. Jest to formalna bitwa.
Ludzie dzisiaj oczekiwali bombardowania Warszawy, twierdząc, że Żydzi wysłali do bolszewików przez radio SOS, błagając o pomoc. Jeżeli to nawet jest prawda, to sądzę, że bolszewicy raczej bombardowaliby w odwecie niemieckie miasta niż Warszawę. Cała Warszawa jest pod wrażeniem tego, co dzieje się na naszych oczach.
Warszawa, 21 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941—1944, Warszawa 2007.
Ciągły ruch w kawiarni. Podaję dzisiaj w ogródku trochę, bo ładna pogoda. Z getta ciągle słychać kanonadę. Toczy się podobno regularna bitwa. Po pracy wracamy z Żunią do domu. Nad gettem olbrzymia łuna i dym. Olbrzymi pożar. Jestem potwornie przygnębiony.
Warszawa, 21 kwietnia
Marian Wyrzykowski, Dzienniki 1938–1969, Warszawa 1995.
Bitwa z Żydami w getcie trwa nadal już pełne 4 doby. Dzisiaj nad gettem były już 3 słupy dymów od pożarów. Z początku Niemcy mieli małe armatki przeciwpancerne, ale musieli sprowadzić i użyć działa artylerii polowej i to dotychczas nie dali rady. W związku z tą bitwą kursują różne pogłoski. Tak mówią, że SS zażądały pomocy wojska, ale wojsko odmówiło swojego udziału; dalej mówią, że razem z Żydami walczą niemieccy dezerterzy i komuniści, bo z samymi tylko Żydami Niemcy podobno dawno by się uporali. Wszyscy dziwią się, skąd Żydzi mają tyle broni i amunicji i są strasznie zawzięci na Żydów, bo twierdzą, że Żydzi nagromadzili broń i amunicję na nas, Polaków, żeby tą bronią w odpowiednim momencie opanować sytuację i wprowadzić komunizm. Może w tem tkwi trochę prawdy. Tak czy inaczej, należy przypuszczać, że bitwa z Żydami da się Niemcom we znaki: primo ośmiesza ich, że nie umieją sobie prędko dać rady z bojówkami żydowskiemi i podkreśla ich względną słabość; secundo podniesie się za granicą wrzask, bo to się dzieje jawnie na oczach milionowej ludności Warszawy i samych Niemców; wrzask większy, niż z powodu wymordowania cichaczem setek tysięcy Żydów.
Warszawa, 22 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007
Bitwa z żydami w getcie trwa już pełne 4 doby. Dzisiaj nad gettem były 3 słupy dymu od pożarów. Z początku Niemcy mieli małe armatki przeciwpancerne, ale musieli sprowadzić i użyć działa artylerii polowej i to dotychczas nie dali rady. W związku z tą bitwą kursują różne pogłoski. Tak mówią, że SS zażądały pomocy wojska, ale wojsko odmówiło swojego udziału; dalej mówią, że razem z Żydami walczą niemieccy dezerterzy i komuniści, bo z samymi tylko Żydami Niemcy podobno dawno by się uporali. Wszyscy dziwią się, skąd Żydzi mają tyle broni i amunicji i są strasznie zawzięci na Żydów, bo twierdzą, że Żydzi nagromadzili broń i amunicję na nas Polaków, żeby tą bronią w odpowiednim momencie opanować sytuację i wprowadzić komunizm. Może w tem tkwi trochę prawdy. Tak czy inaczej, należy przypuszczać, że bitwa z Żydami da się Niemcom we znaki: primo ośmiesza ich, że nie umieją sobie prędko dać rady z bojówkami żydowskimi i podkreśla ich względną słabość; secundo podniesie się za granicą wrzask, bo to się dzieje jawnie na oczach milionowej ludności Warszawy i samych Niemców; wrzask większy niż z powodu wymordowania cichaczem setek tysięcy żydów.
Warszawa, 23 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Polacy, Obywatele, Żołnierze Wolności!
Wśród huku armat, z których armia niemiecka wali do naszych domów, do mieszkań naszych matek, dzieci i żon; wśród terkotu karabinów maszynowych, które zdobywamy w walce na tchórzliwych żandarmach i SS-owcach; wśród dymu pożarów i kurzu krwi mordowanego ghetta Warszawy — my — więźniowie ghetta — ślemy Wam bratnie, serdeczne pozdrowienia.
Wiemy, że w serdecznym bólu i łzach współczucia, że z podziwem i trwogą o wynik tej walki przyglądacie się wojnie, jaką od wielu dni toczymy z okrutnym okupantem.
Lecz wiedzcie także, że każdy próg ghetta jak dotychczas, tak i nadal będzie twierdzą; że może wszyscy zginiemy w walce, lecz nie poddamy się; że dyszymy, jak i Wy, żądzą odwetu i kary za wszystkie zbrodnie wspólnego wroga!
Toczy się walka o Waszą i naszą W o l n o ś ć !
O Wasz i nasz — ludzki, społeczny, narodowy — honor i godność!
Pomścimy zbrodnie Oświęcimia, Treblinek, Bełżca, Majdanka!
Niech żyje braterstwo broni i krwi Walczącej Polski!
Niech żyje W o l n o ś ć !
Śmierć katom i oprawcom!
Niech żyje walka na śmierć i życie z okupantem!
Warszawa, 23 kwietnia
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Bitwa z Żydami trwa już 6 dni; dzisiaj cały dzień biła artyleria niemiecka, późnym wieczorem się uspokoiło, prawdopodobnie z powodu Wielkiej Nocy; za to pożary się powiększają i późnym wieczorem, sądząc z łun, musiały się palić w getcie dziesiątki domów. Co się dzieje tam dokładnie nie wiadomo, gdyż getto jest ściśle izolowane i nikt nie może ani wejść, ani wyjść z getta. Chodzą najrozmaitsze pogłoski: tak mówią, że Żydom udało się chwilowo opanować Pawiak i wypuścili prawie wszystkich aresztowanych (?). Jeżeli to prawda, to tem gorzej, bo z Pawiaka część byłaby wypuszczona przez Niemców, a tak wszyscy zginą; powiadają, że Żydzi spalili 4 fabryki, które pracowały dla Niemców, w tem zakłady krawieckie, gdzie szyli niem. mundury i że Żydzi teraz częściowi poprzebierali się w niem. mundury... Mówią, że Niemcy stosują przeciwko Żydom miotacze płomieni przy podpalaniu domów, że Niemców Żydzi napsuli już około 4.000, że Żydzi zdobyli na Niemcach 3 czołgi itd.
Jedno jest pewne, że z dzielnicy żydowskiej zostaną tylko zgliszcza. Wieczorem wiatr południowy wykręcił na zachodni, dzięki czemu powietrze się trochę oczyściło dla mieszkańców Żoliborza.
Warszawa, 24 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Zerwanie przez Sowiety dyplomat. stosunków z Polską jest obecnie największą sensacją dnia. Bolszewicy zerwali dypl. stosunki z Polskim Rządem za zwrócenie się do Międz. Czerwonego Krzyża a Szwajcarii w sprawie wymordowania polskich oficerów jeńców (podobno było ich około 8½ tys.), oraz za imperialistyczne dążenia Polaków do zagarnięcia „sowieckiej Białej Rusi, Ukrainy i Litwy”. Ładny gips: że my chcemy zatrzymać to, co do nas należy, to jest imperializm, a że oni chcą zabrać cudze, to nie jest imperializm!
W sprawie pomordowanych oficerów polskich szydło już wylazło z worka: bolszewicy boją się stwierdzenia tego faktu, bo to otworzyłoby oczy całemu światu na ich prawdziwe oblicze; prawdopodobnie ograniczą się teraz do prostego zaprzeczania, a może myślą, że w tych warunkach polski rząd wyrzeknie się zbadania sprawy? Podobno prasa niemiecka podaje, że bolszewicy w 939 r. zwrócili się do polskich żołnierzy z propozycją, żeby wymordowali swoich oficerów jako swoich największych wrogów, ale nie znaleźli posłuchu. Wtedy 4 Żydów, wymienionych z nazwiska, podjęło się tej katowskiej roboty i ją wykonali.
Prawdopodobnie i obecne zerwanie dypl. stosunków z Polską jest robotą rosyjskich Żydów za to, że Polacy nie wystąpili czynnie w obronie Żydów prześladowanych przez Niemców. Komuniści i żydzi już od dawna pchają polaków do powstania, ale chwała Bogu, że dotychczas bezskutecznie. Żydzi w 1939-40 r. tak podle zachowali się względem Polaków pod bolszewikami, że Polacy nawet łagodnie usposobieni zgrzytają zębami, kiedy jest mowa o Żydach. Jest to najpodlejszy naród na świecie, nigdzie nie było im tak dobrze jak u nas, a okazali się naszymi największymi wrogami i jeszcze chcą, byśmy się za nich bili!
Warszawa, 28 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Walka trwa już 11 dni, ale jest ona widocznie na ukończeniu; artyleria dzisiaj milczy, pożary też się zmniejszyły, właściwie to już tylko dymią zgliszcza. Z rzadka tylko słychać strzały karabinowe. Dotychczas nie wiadomo, ile było Żydów w getcie przed bitwą: wg jednej wersji było ich 35-40.000, którzy pracowali w fabrykach dla Niemców, a wg innej znowu wersji było tam około 25.00 polskich Żydów i około 35.000 Żydów zagranicznych, razem około 55.000. Zaraz na początku walki, kiedy Żydzi zrozumieli, że Niemcy chcą ich ostatecznie zlikwidować, podpalili oni wszystkie fabryki, które pracowały dla Niemców (szwalnie, fabr. skórzane itp.) i w ten sposób przyczynili Niemcom ogromne szkody.
Dzisiaj jeszcze przed południem policja uprzedziła mieszkańców Żoliborza i dzielnic przylegających do getta, żeby trzymać okna otwarte, gdyż należy oczekiwać bardzo silnych detonacyj. Miały one nastąpić, jak mówiono, około południa, potem mówiono, że między 4 a 5½ po południu, potem mówiono, że o 8 wieczorem. Jednak detonacyj tych nie było.
Na mieście wiszą plakaty, że wstęp do „byłej dzielnicy żydowskiej” jest bezwzględnie zabroniony pod karą śmierci, że wszystkie przepustki są unieważnione i że każdy napotkany w tej dzielnicy będzie na miejscu zastrzelony. Powtórzono też że karze śmierci podlega każdy, kto ukrywa lub żywi Żydów.
Warszawa, 29 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Wprowadzono nas do środka bloku [na Umschlagplatz], wrzucono do piwnic i tam pozostaliśmy, siedząc lub leżąc. Okropny, nie do wytrzymania zaduch dawał się we znaki. Wszędzie na podłodze śmiecie i ludzkie odchody. Stłoczeni ludzie pozbawieni są wody, żywności i ustępu. Kobiety, mężczyźni, dzieci, wszyscy razem załatwiają swoje ludzkie potrzeby na miejscu, po czym siadają na podłodze. Krzyk dzieci wołających: „Wody, wody”, nieprzeczuwających, że pozostało im zaledwie parę godzin życia. Tworzymy leżącą, bezwładną masę pozostawioną na pastwę szykan i znęcania się ze strony Ukraińców. Co kilka minut podchodził inny bandyta z żądaniem okupu w kwocie 5-10 tys. złotych. Mówił: „Za 10 minut wrócę i jeśli do tego czasu pieniądze nie zostaną zebrane, zastrzelę 10 Żydów”. W ten sposób jeden za drugim bezustannie wyłudzali ostatnie grosze od nieszczęśliwych ofiar.
Do mnie również podszedł jeden z bandytów: „Musisz zebrać wśród swoich 10 tys.”, spogląda na zegarek, „Za 5 minut wrócę”. Dotrzymuje słowa i stawia się w wyznaczonym czasie. Ludzie są już ogołoceni z pieniędzy, zdołałem zebrać o wiele niższą sumę. Wtedy zażądał pięknej kobiety. Nie pomagały moje perswazje i tłumaczenia, że jestem samotny i nie mam tu żadnych znajomych. Wtedy ten bandyta wyciągnął przemocą z tłumu jakąś dziewczynkę i wlókł ją w kąt, by ją zgwałcić. Rozpoczęła się dramatyczna walka 18-letniej dziewczyny z bandytą. Ten obiecuje ocalić ją, zrywa z niej suknie. Im dłużej trwa ta walka, tym głośniejszy był rozpaczliwy krzyk dziewczyny.
Warszawa, 30 kwietnia
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Rok już z górą minął od okresu, gdy po paroletnich ciężkich prześladowaniach Niemcy rozpoczęli w całej Polsce i stale kontynuują masowe wymordowywanie ludności żydowskiej. W ostatnich właśnie tygodniach stolica Polski jest widownią krwawego likwidowania przez policję niemiecką i najmitów łotewskich resztek warszawskiego ghetta i poza jego murami. Naród Polski, przepojony duchem chrześcijańskim, nie uznający w moralności dwu miar, z odrazą traktuje antyżydowskie bestialstwa niemieckie, a gdy po dniu 19 kwietnia w getcie warszawskim rozgorzała nierówna walka – z szacunkiem i współczuciem traktował mężnie broniących się Żydów, a z pogardą ich niemieckich morderców. Kierownictwo polityczne Kraju dawało już wyraz swego najgłębszego potępienia przeciwżydowskich bestialstw niemieckich i słowa tego potępienia dziś, z całym naciskiem, ponawia. A społeczeństwo polskie słusznie czyni, żywiąc dla ściganych i prześladowanych Żydów uczucia litości i okazując im pomoc. Pomoc tę winno okazywać w dalszym ciągu.
Piętnując obłudę Niemców, którzy popełniają sami nieustannie potworne zbrodnie, a przy pomocy przewrotnej propagandy starają się przedstawić siebie jako obrońców cywilizacji i chrześcijaństwa oraz pozyskać dla swych celów społeczeństwo polskie – wzywam wszystkich do demaskowania ich i bezwzględnego zwalczania.
Warszawa, 30 kwietnia
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
[…] to getto wisi dymiące. Nie mogę po prostu myśleć o niczym. Jestem tak przygnębiony, tak przybity, jak nigdy. I ten wstyd za poniewierane człowieczeństwo! Wyszedłem na chwilę z kawiarni do ogródka. Chmury czerwonego dymu buchają, niebo zasnute nimi, ponad tym krąży samolot i rzuca bomby. Co chwila huk i wstrząs. Tam giną ludzie. Zda mi się, że słyszę krzyk mordowanych… Nie, nie mogę.
Warszawa, 30 kwietnia
Marian Wyrzykowski, Dzienniki 1938–1969, Warszawa 1995.
Byłem dzisiaj w sądzie grodzkim jako biegły i widziałem, jak wygląda getto od Bonifraterskiej (komunikacja tramwajowa z centrum miasta nie jest jeszcze przywrócona) i na Lesznie. Na Białej i na Lesznie domy są całe, w opłakanym stanie, ale nie spalone, bo tam nie było walk. Natomiast od Bonifraterskiej wszystko jest spalone i rozbite przez artylerię; w ścianach szczytowych domów widać liczne dziury od pocisków artyleryjskich i całe wyrwy w murach jak od bomb lotniczych.
Pożarów z rana nie było, tylko zgliszcza dymiły. Nie słychać też było strzałów, i wydawało się, że walka jest już zakończona. Kiedy wracałem z miasta o godzinie 2½ po poł., kordon wojska niem. był koło Bonifraterskiej znacznie wysunięty naprzód. Publiczność była kierowana dalej już do Dworca Gdańskiego i koło Bonifraterskiej zaczynał się nowy pożar.
Podobno Żydzi zrobili wypad z getta przez kanały, a Niemcy zastrzelili dozorcę domu poza gettem i ten dom podpalili. Wieczorem widać było nowe łuny od pożarów aż w 5 miejscach, zaczynając od Bonifraterskiej, aż daleko na zachód; całe niebo znowu zasnute było dymem. Podobno Niemcy puścili gazy trujące do sieci kanalizacyjnej w getcie, żeby wytruć Żydów jak szczurów; Gugas widział, że cały wóz gliny wpakowano do uliczn. otworu kanalizacyjnego; widocznie Niemcy robią korki z gliny w sieci kanalizacyjnej na granicach getta, żeby gazy trujące nie rozchodziły się po mieście poza gettem. Powiadają też, że w getcie był taki brak wody, że za szklankę płacili po 20 zł. Widać jednak, że główny opór Żydów jest już złamany i że walka jest już zakończona, teraz idzie już tylko o czyszczenie terenów z niedobitków.
Warszawa, 30 kwietnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Nic nowego i pewnego. Do ros. niewoli trafiło podobno nie 360 tys., jak podawały megafony, a 181 tys., z czego około 10 tys. oficerów.
Panuje przekonanie, że sprawa katyńska została poruszona przez polski rząd w porozumieniu z aliantami, żeby zdemaskować Sowiety i w przyszłości wykorzystać ten fakt. Bolszewicy rzeczywiście pokazali, że nie zrezygnowali ani ze swoich celów, ani z metod, jakiemi do tego celu dążą. Wobec tego możliwe jest przedłużenie wojny, jeżeli tylko Niemcy podczas nowej ofensywy nie rozbiją bolszewików.
[...] W parę dni po wysłaniu delegacji do Smoleńska w sprawie katyńskiej, w Krakowie rozplakatowane zostało w jęz. polskim i niemieckim ogłoszenie, że wysyła się też delegację do Oświęcimia, celem zademonstrowania nowoczesnych humanitarnych sposobów tępienia, jak komory gazowe, prąd elektryczny itp. w przeciwieństwie do sposobów bolszewickich, i że popularne pociągi wkrótce odejdą i do innych obozów. Ogłoszenia te podobno wisiały coś 2 dni, nim Niemcy się spostrzegli, że z nich zakpiono.
Warszawa, 3 maja
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Dzisiaj też słychać było detonacje i widać było pożary. Czy Żydzi się jeszcze bronią, nikt nie wie. Mówią, że Niemcy wysadzają wysokie mury spalonych domów, które mogą grozić runięciem; ale z jednej strony wysadzanie murów nie może powodować wciąż nowych pożarów, a z drugiej strony przede wszystkiem należałoby zburzyć b. wysokie ściany szczytowe domów getta przy Bonifraterskiej ul. i przywrócić komunikację tramwajową, a tego Niemcy nie robią. Wg innej znowu wersji Niemcy chcą spalić i zburzyć całe getto. Byłaby to niepowetowana dla Warszawy strata i szkoda, która już wywołuje ogromną zwyżkę cen na domy w przewidywaniu dużego po wojnie głodu mieszkaniowego, gdy tymczasem istnienie pustych domów w dzielnicy żydowskiej dałoby Warszawie po wojnie, po przeprowadzeniu remontu, ogromny zapas pustych mieszkań.
Warszawa, 10 maja
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Cały dzień trwały wybuchy i pożary; od czasu do czasu słychać było strzały. Podobno całe getto ma być zrównane z ziemią; jakoby Hitler rozkazał na miejscu getta założyć park?
Opowiadają, że Niemcy w jednem miejscu wykryli pod piwnicami głęboko lokal zaopatrzony w wodę ze studni artezyjskiej, własne światło elektryczne itp. i w nim około 60 Żydów z inteligencji. Sekret zdradził Niemcom Żyd, którego tamci nie wpuścili do siebie. Prawdopodobnie Niemcy, przypuszczając, że takich schowków jest więcej, wysadzają domy, żeby gruzem zawalić wyjścia z tych podziemi i w ten sposób zagrzebać żywcem Żydów.
Detonacje trwały cały dzień i były bardzo częste. Podobno prasa w Niemczech podaje, że to Polacy mordują Żydów za Katyń i jako dowód zamieszcza fotografie, na których ludność polska rabuje mienie żydowskie. Samo przez się rozumie się, że fotografie zostały specjalnie sporządzone.
Warszawa, 15 maja
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Już drugi dzień dzisiaj w getcie panuje martwa cisza, a więc walka z Żydami i burzenie dzielnicy żydowskiej jest zakończone. Główna Synagoga została wysadzona w powietrze i zburzona. Została ona wybudowana zdaje się za czasów Aleksandra II.
W Towarzystwie Kredytowym obliczają liczbę zburzonych domów na około 600 (!). [...]
Wczoraj, jak się okazuje, został zabity na rogu ul. Felińskiego i al. Wojska Polskiego niemiecki żandarm. Jest to niewątpliwie robota komunistów, którzy wszelkimi siłami starają się wywołać represje niemieckie i powstanie Polaków, żeby pomóc bolszewikom. Mieliśmy już tego przykład 1 V, kiedy PPP rozlepiło odezwy, nawołując do czynnego wystąpienia, a sami komuniści siedzieli cicho jak myszy pod miotłą. Chwała Bogu, że społeczeństwo nasze nie daje się złapać na takie sztuczki. Skutki zabicia niem. żandarma jednak nie dały na siebie czekać. [...]
Dzisiaj w nocy miały miejsce masowe aresztowania na Żoliborzu i podobno też w centrum miasta. O ile mogłem się zorientować, na Żoliborzu aresztowania głównie odbyły się w domach socjalistycznych [tzw. „Szklane domy” wzniesione przez spółdzielnie robotnicze]. Podobno zabrano z nich coś 15 samochodów z aresztowanymi. Zdaje się że aresztują ludzi posądzonych o komunizm i szukają Żydów ukrywających się poza gettem, a ponieważ socjaliści zawsze szli razem z Żydami, więc nic dziwnego, że przede wszystkim Żydów i komunistów szukają wśród socjalistów. Podobno też sporo Żydów tam znaleźli. [...] Niemcy uważają Żoliborz za gniazdo komunistów, dlatego że podczas ostatniego nalotu na Warszawę, 11/12 V, Żoliborz wcale nie był bombardowany, chociaż oświetlony był wspaniale przez rakiety; ale przecież w ogóle ani jedna bomba nie spadła na północ od głównej linii kolejowej i Al. Jerozolimskich.
Warszawa, 18 maja
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Całe miasto dzisiaj było zaalarmowane strzelaniną w różnych miejscach: na Miodowej w restauracyjce, podobno na Bielańskiej, na Tamce, na Smolikowskiego, na Powiślu, na placu Kazimierza, słowem w 4 czy w 5 miejscach jednocześnie między godz. 10 a 12. Na Miodowej jednego z zamachowców Niemcy zastrzelili gdzieś na dachu. Na pl. Krasińskich w pewnym momencie publiczność poukładała się na ziemi w obawie przed latającemi kulami. Miodowa była zamknięta dla ruchu, tramwaje tam nie szły... Zabito też kpt. policji granatowej, nie zważając na to, że miał on specjalną ochronę niemiecką. Podobno na pl. Kazimierza było dużo zabitych, mówi się o kilkunastu; wszystkiego podobno od poniedziałku jest coś 36 zabójstw politycznych; przeważnie zabici są Polacy, którzy byli szpiegami niemieckimi. Jest to terror na wielką skalę. Prędko nie będzie można spokojnie pojechać do miasta i wyjść na ulicę. Ludzie się obawiają, że te wydarzenia mogą pociągnąć za sobą specjalne represje, chociaż szeroka publiczność jest Bogu ducha winna.
Warszawa, 27 maja
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
W Nowym Kurierze Warszawskim dzisiaj podobno jest artykuł, w którym się mówi, że Niemcy nie skapitulują, a nim zostaną zwyciężone, cała Europa będzie w gruzach. Czy to jest przechwałka, czy też gest rozpaczy?
Z tydzień, czy 10 dni temu, mówiono, że Niemcy rozstrzelali 600 naszych więźniów z Pawiaka w getcie i trupy tam spalili. Kilka dni temu podobno taki sam los spotkał 300 kobiet z Pawiaka, przyczem im kazano przed śmiercią się rozebrać zupełnie. Mówi się nawet o 1500 rozstrzelanych. Musi to chyba być prawda, bo na chodnikach pojawiły się masowo napisy kredą i smołą: „Pawiak pomścimy”.
Z tydzień temu mówiło się dużo o masowych rewizjach, zablokowaniu Warszawy, sprowadzeniu do Warszawy 400 „specjalistów” itp. Obecnie mówią, że Gestapo chciało przystąpić w Warszawie do tępienia ludności polskiej jak Żydów w getcie, lecz że władze wojskowe uprzedziły, iż nie dadzą ani jednego żołnierza do tej katowskiej roboty, więc projekt siłą rzeczy upadł.
Jednak Warszawa podobno jest poniekąd blokowana, jeżeli chodzi o dowóz, ponieważ ceny idą gwałtownie w górę. Mięsa podobno jest mało, jaja w sobotę kosztowały 4.20, a dzisiaj 5 zł, mleko 14 zł litr, kartofle w sobotę 4.20, dzisiaj 5 zł itd.
Warszawa, 15 czerwca
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Koło jedenastej w nocy ktoś zapukał do drzwi wejściowych, ponieważ już nikogo nie było ze służby, siostra właściciela, pani Kowerska, otworzyła okno i z wysokości parteru starała się dowiedzieć, o co chodzi. Okazało się, że przed domem stoi kilku ludzi cywilnie ubranych w łachmany i komunikujących, że uciekli w swoim czasie do lasu, tam stworzyli bandę, a teraz, ponieważ wiedzą, że są w okolicy wojska niemieckie, pragnęliby wiedzieć ich rozmieszczenie, by nie wpaść w ich ręce. Gdy odpowiedziano, że o rozmieszczeniu wojsk nic mieszkańcom domu nie jest wiadomym i tym się nie zajmują, poproszono o przenocowanie. Gdy i na to nastąpiła odmowa, natarczywi a niemili goście opuścili podwórze i skierowali się ku szosie biegnącej wzdłuż ogrodu.
Po godzinie zjawili się na nowo i gwałtownie zaczęli się dobijać. Zaalarmowany dom cały zaczął się przysłuchiwać rozmowie, którą tym razem już pan domu prowadził. Znowu zaczęło się od wypytywania o rozmieszczenie wojsk niemieckich, a gdy odpowiedź jasno brzmiała, że ta sprawa nikogo w domu nie interesuje, nagle usunęli się cywilni, dając miejsce gestapowcom, którzy za rogiem domu ukryci, czekali momentu, kiedy będą mogli dom zaatakować. Kilkunastu ich uzbrojonych w rewolwery i maszynowe pistolety rozbiegło się po domu, wystrzeliwując wszystkich, kogo tylko w domu znaleźli. Czynili to systematycznie i pod wodzą kapitana, stojącego na czele oddziału w tym przedsięwzięciu obliczonym wyraźnie na rabunek na drodze masakry. Oprócz dwóch synów domu, których matka zdążyła jakoś ukryć na strychu domu, wymordowani zostali wszyscy w liczbie dziewiętnastu, których załadowano na platformę konną znajdującą się na podwórzu i zawieziono na koniec ogrodu, gdzie we wspólnym grobie pochowano. Jedynie stary służący, mieszkający poza ogrodem i z tego powodu z ogólnego pogromu ocalały, był zresztą tylko z daleka świadkiem tego, co się stało. Czyn tego osławionego SS niemieckiego, czyn niczym nieumotywowany, a tylko w chęci rabunku i zupełnym zdziczeniu znajdującym swe źródło — przejął zgrozą całą okolicę i stał się przykładem tego strasznego bezprawia, jakie władze niemieckie na terenie polskim szczepiły, a potem tolerowały.
Zbydniów, 24 czerwca
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Po przyjeździe do kawiarni [„U Aktorek”, na ul. Mazowieckiej 5] przyszła wiadomość, że w mieszkaniu swoim został zastrzelony Junosza-Stępowski. Dostał jedną kulę w okolicę serca. Kula utkwiła w kręgosłupie. Przewieziono go do Omegi [lecznicy przy Al. Jerozolimskich 51] i tam po trzech godzinach zmarł. Jaki powód zabójstwa, nie wiadomo. Po godzinie trzynastej znów przyszła wiadomość o tragicznej śmierci generała Sikorskiego, a potem o godzinie szesnastej o trzymałem telefon o śmierci mojej matki. Przerwałem pracę i natychmiast pojechałem do domu. Straszny był ten mój powrót, a jeszcze straszniejsze spotkanie z ojcem i siostrami. Opanowałem się i z miejsca zająłem się pogrzebem.
Warszawa, 5 lipca
Marian Wyrzykowski, Dzienniki 1928-1969, Warszawa 1995.
Upłynęło przeszło pół roku od chwili „zamieszkania” przez nas w piwnicy.
10 stycznia 1943 przyszliśmy wieczorem na nasze leże. [...] Ile przeżyło się przez ten czas... Każdy dzień jest długi, każdy jest nudny – ale tygodnie i miesiące płyną po sobie szybko. [...]
Zimno, parno, wietrzno, kurcszlusy [krótkie spięcia] światła elektrycznego, zepsucie elektrowni, brak światła, siedzenie w ciemności, kłótnie, machlojki, awantury, szepty, plotki i tak dalej. Czas idzie naprzód – a my siedzimy. Nadzieja, wzloty, pesymizm, katzenjammery – ponure nastroje, a czas płynie.
Radio – nasz łącznik ze światem. Dobre wiadomości – ofensywy, zwycięstwa. Złe – getto Warszawy bije się, walą armaty w domy, głucho biją kulomioty po ulicach. Niech żyje Warszawa! Ona nasz honor uratowała. 700 gestapowców padło. A naszych? Et, coś tam około 460 tysięcy Żydów było tylko w Warszawie.
[...]
Złapano Żydów na mieście, znaleziono Żydów w pustych domach, w kanałach, na strychach, po ogrodach, w lasach. Mohikanie. Co kilka dni przynoszą nam takie wiadomości z miasta. Nie zapominają o Żydach, pomagają Niemcom w szukaniu. [...]
Kołomyja, 19 lipca
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
Ranne komunikaty niczego nowego nie przyniosły. Mamy dziś robić gran porządki: wyrzucić starą słomę, wziąć nową, wywietrzyć, wytrzepać itp. Później będziemy się myć, właściwie nad ranem.
Z porządku tymczasowo „nici-nici”, bo zjawiła się po południu siostra gospodyni
– więc hałasu w komorze i w naszym „pomieszkaniu” robić nie można. Należy zaczekać. Gorsze jest to, że już dziewięć dni nie myliśmy się, a każdy jest przepocony co się zowie i oblepiony kurzem. Dziś było u nas w piwnicy strasznie parno, 32 stopnie i duszno. [...]
Śliwiak przyszedł i wypuścił nas na górę przed kolacją – przynajmniej można odetchnąć. Opowiada, że pali się Bitków – kopalnia nafty, tartaki w Nadwórnej – podobno też robota partyzantów. Idzie jeszcze wieczorem do jakiegoś znajomego szofera ze starostwa zasięgnąć języka. Po powrocie opowiada, że Borysław i Drohobycz też płoną.
Kołomyja, 20 lipca
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
Miałem służbę w nocy od 23.30 do 2.00. Początkowo było ciemno i chmurno – nawet padało, a około 0.30 zaczął się lekki wietrzyk, który przyjemnie ochłodził. Wylazł nawet i pan księżyc zza chmur, które wnet poznikały. Noc była piękna. Otworzyliśmy z lekka drzwi komory i z satysfakcją wdychaliśmy świeże powietrze. Rano może dostaniemy wodę do mycia – bez względu na porządki. [...]
Rano prawie całe przespałem. Przed południem w radiu nic nowego. Na obiad była mamałyga z kwaśnym mlekiem. Na kolację może będą kurczaki z kartoflami. Podczas ciemności – to znaczy od 2.30 do 5.00 – handlowano tymi kurczakami. Za jeden ręcznik można dostać ćwierć kurczaka.
Porządków znowu dzisiaj nie robimy. Był ładny, słoneczny dzień, więc do budek przyszli się kąpać jacyś znajomi Śliwiaków, znalazło się także dwóch ukraińskich policai. Więc znowu przeszkoda w ruchu.
Kołomyja, 21 lipca
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
Ranek parny. Temperatura u nas 31 stopni. Co będzie po obiedzie? Na dworze szaleje burza, słychać bijące blisko pioruny i deszcz siekący nad nami. W korytarzu błoto, bo kapało z sufitu. Na podłodze piwnicy błoto. Byleby tylko woda na Prucie nie podniosła się za wysoko – bo wtedy i u nas będzie kąpiel. Raz, przed sześcioma tygodniami, była woda, czerpaliśmy pół dnia, w końcu zostawiliśmy przez noc na 3–4 centymetry. Rano spadła i zanikła – pozostała większa wilgoć i pleśń.
Kołomyja, 22 lipca
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
W niedzielę światło „przychodzi” około 12.00 – siedzieliśmy więc rano dłużej na górze. Zobaczymy, czy przyjdzie światło, bo wczoraj wieczorem już nie mogliśmy nawet radia słuchać. Minęła 11.00 – światło zaświeciło się. No, widać, defekt usunęli. Była piękna muzyka z Bukaresztu i wtem – buch... Światło zgasło i czekaliśmy całe popołudnie. Nuda cholerna – bo leżenie w ciemności nie należy do przyjemności. Oczy mam otwarte – kłuje ciemność w oczy, zamykam, a nie mogę zasnąć, męczę się. Część towarzystwa śpi, część gada lub drzemie. Obiadu dziś też nie ma, więc głodno i ciemno – niczym karna ciemnica w więzieniu. Obiadu nie gotowano, bo u gospodarzy jak zawsze w niedzielę całe kasyno, więc nie można gotować. Żołądki burczą, ale trudno, musi tak być. Urozmaicamy sobie nudę ciemności przegryzaniem suchego chleba z rzodkwią – nie smakuje, bo rzodkiew bardzo ostra.
Kołomyja, 25 lipca
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
O dziesiątej w nocy nagle zabłysły lampki – jest światło. Rzucamy się do radioaparatu spragnieni przez cały dzień wiadomości ze świata. Szwajcaria nic nowego nie przyniosła, za to Anglia w audycji dla Austrii zgotowała nam niespodziankę. W połowie audycji: „Uwaga, w tej chwili otrzymaliśmy ważną wiadomość. Mussolini złożył swe urzędy. Badoglio zamianowany przez króla na jego miejsce. Badoglio oświadczył, że walkę prowadzi się dalej”. Ruch, hałas! Ja siedzę, nie wiem, czy wierzyć własnym uszom. Jak to? Mussolini fucz [skończony]? Ustąpił? On, twórca całej „historii” i awantury.
Po audycji w języku niemieckim, audycja dla Polski powtarza cztery razy tę wiadomość.
[...] Krzyżują się okrzyki, ten krzyczy, że wojna skończy się do tygodnia, ów że do miesiąca, wiwat... Towarzystwo serdecznie podenerwowane kładzie się spać, jeszcze gadają...
Kołomyja, 25 lipca
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
No i wreszcie doczekaliśmy się porządków. Rano pobudka dla wszystkich. Wyrzucamy wszystkie rzeczy, po tym jedzie stara słoma. Nałykałem się kurzu co niemiara, bo moją funkcją było ładowanie starej słomy na kurnik. Rzeczy podawano taśmowo. Pola była „dyrektorem” od tego generalnego porządku. Po wyrzuceniu słomy przystąpiono do wytarcia kurzu, pleśni. Wysprzątano pod łóżkami. Pod łóżkiem Prinza i Sperbera była masa namułu i szlamu od ostatniej powodzi, czuć było pleśń, a nawet grzyby rosły. Nie dziw więc, że u nas wszystko miało charakterystyczny, piwniczny zapach. Zainstalowałem kuchenkę elektryczną i niektóre mokre partie drewnianej ściany, ramy łóżek, a nawet betonu, osuszałem nią. Parowało niczym z garnka zupy.
Kołomyja, 28 lipca
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
Od kilku dni do uszu naszych dociera huk detonacji. Początkowo nie orientowaliśmy się, skąd on pochodzi, i co oznacza. Nie ulegało wątpliwości, że nie są to salwy armatnie. Okazało się, że były to wybuchy dynamitu, burzące spalone domy w dzielnicy żydowskiej. [...] dowiedziałem się dzisiaj, od osoby miarodajnej, że przy burzeniu domów w getcie pracują francuscy Żydzi. Osoba, która mnie o tym informowała, była świadkiem, jak jeden z tych Żydów zamiatał ulicę przylegającą do polskiej dzielnicy. Ledwo trzymał się na nogach. Miało się wrażenie, że to nie on, a miotła jego trzyma. Ubrany był w płócienny, aresztancki strój. Trząsł się jak w febrze i nie mógł opanować drżenia ust, aby coś powiedzieć. Widok był przerażający. Podobnie wyglądała reszta Żydów zajęta przy rozbiórce domów.
Warszawa, 30 lipca
Leon Guz, Targowa 64. Dziennik 27 I 1943–11 IX 1944, Warszawa 1990.
Cały dzień przesiedzieliśmy na „dworze” (kiedy będziemy mogli siedzieć na dworze?), tylko na obiad zeszło się na dół. Rath choruje, więc śniadanie ja dzieliłem, a obiad Pola. Z daleka, znad Prutu, dochodzą nas odgłosy kąpiących się w rzece. Tu jest teraz też gorąco, a cóż dopiero pomiędzy murami w mieście. Wiaterek, jak zwykle nad rzeką, przewiewa upał. Ten wiaterek nieraz i u nas czuć – wywiewa choć trochę zużytego powietrza z komory i daje nam złudzenie przebywania na „wolnym”. Dzień przebyty w komorze przechodzi nam bardzo szybko, mimo że nie mamy żadnego określonego zajęcia. Snujemy się po komorze od jednej do drugiej ściany, siada się na chwilę, znów się podnosi, podchodzi się do szpary w ścianie, obserwuje się świat – cisną się wtedy myśli i wspomnienia i znowu człek kręci się w kółko, ale dzień jakoś upływa. Na dole, w piwnicy, czas przechodzi grubo wolniej.
Kołomyja, 3 sierpnia
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
5 sierpnia, czwartek
[...] O 11.00 jak zwykle wyszliśmy skrobać ziemniaki. Nie mija kilka minut, słyszę blisko silnik auta. Wspinam się na drewno. Stoi auto policyjne z Schupo, kręci się Oberleutnant Härtel z jednym ze swoich, obok auta policaj ukraiński z karabinem. Śliwiakowa to także zobaczyła, więc wlatuje do komory i daje sygnał do „odwrotu”, czyli włażenia do piwnicy.
Siedzimy i kombinujemy. Kłócimy się nad „a” i „z”, trzepiemy – jak się to mówi – próżny worek. Co będzie? A jak będzie? Wreszcie wszystkich ta dyskusja znużyła, kładziemy się spokojni.
Wnet jednak znowu nas wołają na górę. Ci odjechali, położyli na ziemię płachtę sygnalizacyjną w formie samolotu, kazali wyciąć parę drzewek. [...] Huk, łoskot. Leci samolot. Myśliwiec niemiecki, dość nisko kołuje. Ląduje tuż obok nas. Lekko siada, jak gdyby taksówkę zatrzymywać na drodze. Dobrych lotników mają, cholery. Wnet drugi, trzeci. Latamy jak dzieci od ściany do ściany, wspinamy się na drewno, krzesła, by lepiej widzieć.
Do popołudnia stało pięć maszyn na Zarynku. Lotnicy kręcą się, leżą, obserwują horyzont przez lornetki. Są to same jednoosobowe maszyny myśliwskie starszego typu. Mam wrażenie, że to będzie albo ochrona kolumn, jakie będą przechodzić przez Kołomyję, albo czasowe lotnisko myśliwskie. Naokoło nas ruch – auta, ludzie, dzieci goniące popatrzeć na widowisko.
Po obiedzie siedzę i piszę. Przynoszą znowu kartofle do łupania. Kartofle to teraz podstawa naszego jedzenia. Kartofle z kwaśnym mlekiem, kartofle z kwaśnym ogórkiem, kartoflana zupa, prawie cały dzień mamy robotę z łupaniem – zwłaszcza że łupią czy też skrobią te same osoby. Jest kilku hrabiów, którzy nic nie robią.
„Weiter, weiter” [Dalej, dalej] – ktoś krzyczy blisko, słychać łoskot motocykla. Wpada Śliwiakowa: „Szybko, chowajcie się, bo Gestapo jest w pawilonie, ciągną auta na werandę”. Siup – wszystko jest w środku. Zamykamy dolną klapę na rygle. Ja schodziłem ostatni, przewracałem krzesła, obcierałem nogi krzeseł. Zostawić należy komorę w bałaganie, jakby nieużywaną.
Później ona i Jędrzej donoszą nam, co dzieje się na górce. Kilkadziesiąt aut zajechało obok nich, wtaczają je pod drzewa. W pawilonie urządzono kuchnię – rozładowują paki i skrzynie, żywność, wódkę, cukierki, skórę na podeszwy, maszyny do szycia; widać jest to oddział gospodarczy. Mają klatki z kurami, barany, obok nas na podwórku leżą świnie, pięć sztuk, aż u nas słychać ich rechot.
Gdyby tak kawałek słoniny – każdemu aż ślinka napływa, każdy ma podobne myśli, mimo naszego ciężkiego położenia. Czy będzie można wynieść wiadro z nieczystościami? Podawać jedzenie?
Przychodzi Jędrzej. Proponujemy, żeby dał nam zapas wody, chleba, zapasowe wiadro do załatwiania się, bo nie wiadomo jest, czy jutro będzie można do nas się dostać. Najgorsze by było, gdyby na przykład założyli czymś komorę – jak by wtedy się wyszło? Mówi się już o wybiciu dziury w ścianie w tym wypadku, a w razie konieczności o odejściu i zniszczeniu schronu.
Jędrzej przynosi kolację. Niemcy zachowują się dość grzecznie, częstować niczym nie częstują. Jeden z nich, tłumacz, twierdził, że walczyli w okolicach Żelatyna i Nadwórnej z grupami partyzantów, teraz – ponieważ tamci się przesunęli w stronę Rumunii – i oni za nimi... [...]
Byłem w nocy na górze. Typowy gwar obozu. Rzucają deski, biją pale – widocznie namioty rozbijają, słychać nawoływania. Auta stoją rzędem, okienka świecą się. Powoli wszystko cichnie – noc obozowa. Słychać pojedynczy strzał, widać ktoś ze straży się bawi.
Kołomyja, 5 sierpnia
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
Byłem w komorze, by zamknąć klapę. Obserwowałem, jak są ustawione auta, jak kręcą się warty. Tuż przed naszym nosem, może 50 metrów od nas, stoi rozbity namiot, a przed nim wartownik pod hełmem i karabinem. Jesteśmy więc w samym sosie. Tego, widać, przy wszystkich naszych niemożliwych historiach, nie wzięliśmy w rachubę. Razem z Gestapo czy też policją niemiecką pod jednym dachem... Chętnie by oni na nas zapolowali.
Siedzimy dosłownie jak mysz pod miotłą – mówi się szeptem, uważa się, by nie kichnąć za głośno, by nie kaszleć. Co najgorsze, parzymy się dosłownie w tym gorącu, jakie panuje teraz w piwnicy. Jest przedpołudnie, a temperatura 32 stopnie. Co będzie podczas gorącego obiadu? Jędrzej był rano i oświadczył, że według jego zdania nie będzie przeszkód w gotowaniu obiadu, więc zapasów nie daje.
[...] Stary Färber postękuje ze strachu – macha rozpaczliwie ręką i oblizuje wargi. Pola też ma pietra, wczoraj wieczorem była ze mną na górze i mimo gorąca w połowie ze strachu bryknęła: „A może ktoś zaświeci do komory?”. Ja jakoś po chwilowych obawach uspokoiłem się.
Kołomyja, 6 sierpnia
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
Jesteśmy pod czułą opieką policyjnej dywizji SS. Dookoła pawilonu i szopy kręcą się straże pod karabinem. Początkowo stał tylko koło pawilonu, dziś pierwszy raz widziałem, że i dookoła nas chodzi. Przełazi przez drut, chodzi nad piwnicą. Stałem przy szparze, obserwowałem, jak dwa samoloty podniosły się do lotu, wtem słyszę kroki – o 3–4 metry od szpary przeszedł młody żołnierz, pogwizdując. Hełm, karabin, ręce w kieszeni. O czym ty myślisz teraz, cholerny Niemcze? Czy wiesz, że Żyd patrzy się z tak bliska na ciebie?
Kołomyja, 8 sierpnia
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
Wszystkie wydarzenia zaćmił dokonany w samym Śródmieściu napad na transport pieniędzy Banku Emisyjnego. Podobno tydzień temu szykował się napad na B. Emis. na Bielańskiej, lecz został udaremniony przez Gestapo, ponieważ przy przecinaniu połączenia telefonicznego została wprawiona w ruch instalacja alarmowa. Dzisiaj o godzinie 10 rano B. Em. podobno wysłał 72 mil. zł do Krakowa w 2 samochodach pod eskortą 4 niemieckich żandarmów i 2 pol. urzędników; na przejeżdżające samochody z ruin między Miodową, Senatorską i Podwalem napadła grupa młodych ludzi, zatrzymała samochody i pieniądze podobno zrabowała; mówią, że zabito wszystkich 4 niem. żandarmów oraz 2 granatowych policjantów i ciężko raniono polskich urzędników, z których jeden zaraz umarł, a drugi walczy ze śmiercią w szpitalu. Poraniono też kilku przechodniów podczas strzelaniny. Czy złapali kogo z napastników — na razie nie wiadomo.
Warszawa, 12 sierpnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Dzień nam się dłuży. Nie mamy nic do roboty. Przerwaliśmy zajęcia przy lepieniu torebek papierowych, ponieważ firma, dla której pracowaliśmy, nie ma surowca. Ma się w ciągu najbliższych tygodni zmienić i wówczas będziemy mieli pełne ręce roboty.
Tymczasem panuje u nas nastrój oczekiwania na żydowski Nowy Rok, który wypada we wrześniu. Dokładnej daty nie znamy. Pokładamy w nim dużą nadzieję, że przyniesie nam wreszcie wyzwolenie z tego koszmaru.
Warszawa, 26 sierpnia
Leon Guz, Targowa 64. Dziennik 27 I 1943–11 IX 1944, Warszawa 1990.
Nuda. Jeden z Niemców straszył Jędrzeja Żydami. Hitler jest dobry, daje jeść, ale Żydów należy wyrżnąć. Bolszewicy są niczym, Amerykanie, Anglicy nie są tak groźni – jedynie Żydzi zagrażają ich życiu. Ta jego oracja zrobiła wrażenie na Marysi i w końcu my nie mogliśmy wyjść do komory, bo ona dostała szalonego boja.
Nim nas o tym powiadomiła, podniosłem wieko i byłem w komorze. Zamknąłem drzwi i chciałem siąść na budzie, by się przewietrzyło u nas, bo było bardzo duszno. Wtem jakiś chrobot koło ściany zaciekawił mnie – cicho podszedłem. Przez szparę zobaczyłem czyjąś schyloną głowę. Odskoczyłem i schowałem się za kołdry i łyżnik [drewnianą półkę] wiszący na sznurze. Po chwili zbieram się na odwagę, podsuwam się znowu do ściany. Może to pies, a może kura, a mnie przywidziało się, że to głowa? Ryzykować? Ryzyko wielkie, bo gdyby mnie zaobserwował, to mogą być poważne konsekwencje, ale gdyby to nic nie było – to ośmieszyłbym się. Nasze towarzystwo lubi podśmiewać się w takich wypadkach.
Przysuwam się do szpary. „To” podniosło się, gdy „poczuło” mnie za deską – i przesunęło się dalej. Uciekłem, obawiałem się, że może zajrzał do komory. Złapałem słoik z maścią dla psa i zacząłem go smarować. Gdyby zajrzał, myślałby, że to ktoś do psa przyszedł – ale byłem prawie goły, w brudnych kalesonach, bez koszuli, zarośnięty, niegolony od dwóch tygodni, głowa nieczesana, włosy z potu stoją dęba. No – zbytnio kulturalnie nie wyglądam.
Spociłem się ze strachu. Po kilku chwilach bowiem, patrząc spod łyżnika, zauważyłem nogi – przeszły parę kroków i wróciły. Zauważyłem, że mogę dostać się do szybu tak, że mnie nie zauważy, i skoczyłem. Tam, siedząc, słyszałem jak gdyby czyszczenie butów szczotką. Kto to był? Żołnierz? Jędrek? Jędrkowi nic nawet nie powiem, bo i po co. Gdy siedziałem schowany za kocami, wystawił głowę Sperber – dałem znak, by się schował.
Siedzimy więc zamknięci. Gorąco. Siedzę na ławce, bo leżeć już nie mogę. Ciało mnie swędzi od potu i brudu. Kalesony przepocone, czuję się vel śmierdzę.
Kołomyja, 27 sierpnia
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
Audycja o 17.45 sprawia nam poniekąd niespodziankę – w trakcie audycji apel jakiegoś rabina z Polski do Żydów polskich na całym świecie. Mówił „chniokowatą” polszczyzną, początkowo śmieszyło nas, ale wnet usłyszeliśmy, że on płacze przed mikrofonem. Mówił krótko, ale serdecznie. Przyznał się do tego, że wiele robiono, by nas ratować, ale upomnienia i wzywania na Niemców nie działają, oni rozumieją tylko język oręża. „Bestia niemiecka” – to zwrot użyty przez niego. Znowu spostrzegliśmy, że mają niezupełne informacje co do losu Żydów w Polsce i Europie. Mówił on bowiem do Żydów w Polsce przede wszystkim, a ciekaw jestem, ilu ich jest? Ilu ma możność słuchania radia? A specjalnie angielskiego?! [...]
Jutro Rosz Haszana. Nie tak wyglądały wilie Nowego Roku, ale za to ostatnio, to znaczy od 1939 roku, każdy kolejny był smutniejszy od swego poprzednika. Tamtego roku miałem jeszcze prawie wszystkich – a dziś? Co przyniesie nam nowy rok? Pola twierdzi, że przecież stale nie może się komuś źle powodzić, musi nadejść punkt zwrotny. Będzie to?
Widać, że prawie wszystkich nurtuje to samo uczucie – bo cicho prowadzona rozmowa przeplata się z cichym płaczem i pochlipywaniem. Wspominają tych, co od nich odeszli! Ja, który nigdy kadisz nie mówiłem, teraz za trzech od razu mam odmówić. Płacze jeden, drugi, trzeci. Niektórzy podnoszą się z miejsc i podchodzą do drugich, całują się, wymieniają serdeczne uściski i życzenia noworoczne. Czy obchodzono Nowy Rok gdzieś i kiedyś na świecie w ten sposób?
Podszedł do nas Sperber, stary Färber, Alek. Czuję, że mnie dławią łzy, ciekną słoną strugą po twarzy. Wywołują przed oczyma mej wyobraźni tych wszystkich, co odeszli: Tata, Mama, Nunek, Papka, Tea i te długie szeregi ludzi z organizacji, znajomych. Cień za cieniem, cień za cieniem.
[...] Kolację zjedliśmy prawie po cichu, każdy przeżywał swoje sprawy wewnętrznie. Po kolacji siedliśmy obok Jędrzeja na górze w komorze. Skarżył się, że źle się czuje, kaszle. Chce przestać palić, o ile i nasi palacze będą się solidaryzować. Sperber i stary Färber podejmują się tego. Prinz zaś twierdzi, że tej jedynej rzeczy tutaj nie może się zrzec. Nici więc z tej całej transakcji, bo Jędrzej chce, by nikt nie palił i by jego tym nie nęcił. Namawiamy go, by poszedł do lekarza, przyrzeka to uczynić.
Kołomyja, 29 września
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
Obchodzicie dzisiaj święto Nowego Roku i nie ma wśród was takich, których najbliższe rodziny pozostawione w Kraju nie dotknęłoby jakieś nieszczęście. […]
Nowy Rok jest świętem radości, lecz gdy patrzę w wasze serca i widzę, ile ponosicie ofiar, przeżywam ten dzień tak jak i wy. Robiliście wczoraj rachunek sumienia. Ja go robię co dzień. […]
Jestem waszym dowódcą. W boju zawsze byłem tam, gdzie było najtrudniej. Dzisiaj jestem z wami, nie tylko po to, by wspólnie z wami spędzić Nowy Rok, lecz dlatego, że tu wśród was jest ogrom cierpienia.
Patrzę na was i na waszą pracę. Patrzę na wasze życie, które przez cierpienia prowadzi na nowe drogi. Walczymy wspólnie o niepodległą Polskę, o prawdę i sprawiedliwość. To nam wytycza rząd i Naczelny Wódz. W to wierzymy.
Glasgow, 30 września
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
Rano robimy mycie, golenie i przebranie bielizny. Jutro przecież Jom Kippur. Zawiadomiliśmy Marysię, że chcemy jutro pościć. Ogoliłem się dziś brzytwą, o wiele mniej drażni skórę twarzy aniżeli żyletka. Myć się przed południem nie zdążyłem, bo około 11.00 przyszła oczekiwana od dwóch dni Irka. [...]
Opowiadała, żebyśmy, gdyby na przykład czerwoni lub inni przyszli, nie wychodzili przez pewien czas, bo sami Polacy też są Żydom niechętni. Oto oblicze Polaków, wręcz są zadowoleni, że Niemcy Żydów wykończyli. Sami jęczą, ich rżnie się i są zadowoleni. Głupcy słowiańscy. Niby ta nienawiść za to, że Żydzi to komuniści; jak narodowcy to też źle, asymilantów nie życzą sobie – więc jak?
Jędrzej oświadczył, że gwiżdże na nasz post. Jeśli święto, to owszem – może kurę zarżnąć, o mięso się postarać, ale pościć? Uważa, że my i tak dość pościmy, a gdy mu powiedziano, że to dla pamięci zmarłych, odrzekł, że tym to w żaden sposób nie pomożemy, a Sądny Dzień to już widzieliśmy w akcjach w getcie. Pola była początkowo wielką zwolenniczką postu, ale i ona zmieniła zdanie. Może Jędrzej ma rację. Jom Kippur to Jom Teruah – dzień sądu, dzień groźny – my grozę przechodzimy ciągle, żyjemy stale w strachu, a zmarłych to chyba też wspominamy, bo stale nasze rozmowy o nich zahaczają.
Kołomyja, 8 października
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
Podobno wczoraj były jeszcze większe polowania na ludzi niż w środę. Pobrano ludzi na zakładników – dzisiaj mówili przez szczekaczkę czyli megafon. Jeżeli zginie jakiś Niemiec, co dziesiąty będzie rozstrzelany. Podali nawet nazwiska zatrzymanych. Bardzo przykro i ponuro zrobiło się w Warszawie.
Warszawa, 15 października
Marian Wyrzykowski, Dzienniki 1938–1969, Warszawa 1995.
Łapanki, łapanki, łapanki! Straszne, terrorystyczne, jakich świat nie widział. Dziś na wszystkich nieomal ulicach Warszawy dosłownie polowania na ludzi! Strzelanina wszędzie! I te tegoroczne łapanki, to już nie to co dawniej, kiedy do uwolnienia wystarczała karta pracy, a złapany jechał na roboty do Niemiec. Teraz na dokumenty nie patrzy się wcale! A ci, którzy nie zdołają się w jakiś sposób oswobodzić, mogą być z góry pewni, że nie zobaczą się już nigdy z bliskimi. Idą na pewną śmierć. Na zakatowanie na Pawiaku, wytracenie w komorze gazowej lub po prostu rozstrzelanie.
Wczoraj znów rozstrzelano publicznie trzydziestu zakładników za urojone zabicie jakiegoś Niemca. To publicznie o czym wszyscy wiedzą, a iluż zabijają, co dzień poza naszymi oczami?... Tysiące ofiar...
[...] Na ulicach pustki jak nigdy. W szkole pustki... Każdy woli nosa nie wytykać z domu. „Ach bieda, bieda wszędzie, kiedy ten jej koniec będzie!...” — powtarzają z westchnieniem wszyscy.
Warszawa, 21 października
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Znów rozstrzeliwania, zabójstwa. Przechodziłem koło megafonu, czyli tak zwanej szczekaczki – znów podano nadzwyczajną odezwę komendanta SS policji i nazwiska nowej dwudziestki na rozstrzelanie. Przygnębienie i smutek mnie ogarnął.
Warszawa, 24 października
Marian Wyrzykowski, Dzienniki 1938–1969, Warszawa 1995.
Po południu graliśmy w karty i czekaliśmy na kolację. Jesteśmy coraz głodniejsi, a tu jak naumyślnie zebrali się goście u Jędrzeja. Słychać dużo obcych głosów przez ścianę mieszkania. Przychodzi Marysia i zawiadamia nas, że jest Semeniuk, sąsiad z vis-a`-vis, i przyniósł wiadomość, że padł Żytomierz. Nie wierzyliśmy, bo 30 kilometrów mieli od wczoraj – coś za szybko. My potwierdzić tej wiadomości nie możemy, bo nasze radio dopiero w nocy zaczyna jako tako funkcjonować, stary gruchot potrzebuje dobrego prądu, a prąd ostatnio jest suchotniczy. [...]
Kolację dostaliśmy o wpół do dziesiątej, już dawno nie jedliśmy tak późno, bo dopiero po dziewiątej odeszli goście. Poszła partia myć się. Podczas kolacji zjawił się Jędrzej z wódką i salcesonem. Oblaliśmy trochę upadek Żytomierza, parę minut wcześniej bowiem potwierdzenie tej wiadomości dostaliśmy przez radio Moskwa. Parę toastów zrobiło wesoły nastrój, mój na przykład był wzorowany na haśle sowieckim „Śmierć niemieckim okupantom”.
Kołomyja, 13 listopada
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
Znowu nieprzyjemna wiadomość – Żytomierz odbity przez Niemców. Zaczęli parę dni temu ciężkie ataki na odcinku Żytomierza i udało im się. To wywołało u nas minorowe nastroje. My już rachowaliśmy całą historię na dni i tygodnie, a tu znowu nic.
Kołomyja, 19 listopada
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
Kilka słów pragnę zwrócić do braci Polaków. Jeśli wielkie hasło „Za Waszą i Naszą Wolność” posiada treść, jeśli ono rzeczywiście obejmuje społem Was i nas, to dziś chyba czas na ziszczenie się braterstwa w imię najwyższych i wspólnych nam celów – Polski wskrzeszonej. Tym wszystkim spośród Was, bracia – Polacy, którzy w zbrojnej akcji oporu mogli pomóc Żydom, […] tym, co w imię – nie miłosierdzia, bo miłosierdzia nie żebrzemy – ale w imię solidarności obywatelskiej i wizji wspólnej przyszłości pomagali i pomagają Żydom, choć sami cierpią, składam dziś podziękowanie za spełnienie obowiązku. Albowiem i my, Żydzi polscy, ten swój obowiązek w najgłębszym jego słowa znaczeniu – w przygniatającej większości spełniamy. Nie pytamy o to, czy spełniamy go dla nas, Żydów, czy dla Polaków. Pamiętamy o całości, o Polsce. W roku 1942 – 41% pomocy społecznej dla obywateli polskich w ZSRR, bez różnicy wyznania czy narodowości, zebrali i złożyli do dyspozycji Rządu naszego – Żydzi. Reprezentacja Żydów Polskich za granicą Państwa w deklaracjach swych i jej przedstawiciel w Radzie Narodowej RP wiernie stanęli przy sztandarze Rzeczypospolitej, oświadczając się wobec całego świata za całą i nieuszczuploną Polską i o ten cel walczyli we wrześniu 1939, walczą teraz i walczyć będą. […]
I my spełniamy tylko swój obowiązek.
Pamiętajcie o tych faktach wymownych bracia-Polacy w Kraju – I pomagajcie nadal braciom Żydom – wszyscy pomagajcie ochotnie i wydajnie, bo jeden i wspólny jest nasz los.
Londyn, 26 listopada
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
Byłem w mieście po odbiór emerytury i na imieninach Statkiewiczowej. O konferencji w mieście opowiadają ciekawe rzeczy, mianowicie: że Stalin podpisał Kartę Atlantycką; że USA, Anglia i Stalin podpisali umowę o sojuszu 3 największych państw demokratycznych, do którego to sojuszu będą mogły przystąpić inne państwa i narody; że Iran po wojnie odzyska niepodległość; że Irak będzie niepodległy; że Churchill wręczył Stalinowi miecz honorowy dla Stalingradu od króla angielskiego; że odbył się bankiet, na którym Churchill ze Stalinem prawili sobie komplementy i bodaj czy nawet się nie całowali; że Churchill i Roosevelt z Teheranu polecieli jeszcze do Ankary, żeby ostatecznie przekonać Turcję, iż czas już wystąpić.
Brzmi to wszystko trochę fantastycznie, ale nie ulega wątpliwości, że wszystkie sprawy tam zostały omówione i uzgodnione i że koniec wojny jest bliski. Należy też przypuszczać, że Anglia i USA obroniły Polskę przed apetytem Stalina, bo w przeciwnym razie konferencja chyba by się nie skończyła w takiej harmonii.
Warszawa, 8 grudnia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Słuchając audycji radia polskiego, można oszaleć. Jak to – nie ma nic, co by się działo godnego uwagi na świecie? Same mausy opowiadają, na przykład o tresowanym niedźwiedziu, który żyje sobie w jakiejś formacji Wojska Polskiego, jakieś historie o życiu Polaków w Ugandzie, opowiadania emigranta z Brazylii... Audycje angielskiej służby informacyjnej w języku polskim jeszcze są pół biedy, ale te opracowane przez polskie Ministerstwo Informacji – to pożal się Boże...
[...] Ich stanowisko w sprawie Żydów też jest ciekawe, mało co gadają o tym. Irka Mazurkiewicz raz powiedziała Weitzowi i Rathowi, że Polacy z partii, to znaczy z ruchu niepodległościowego, są wręcz zadowoleni, że Żydów wykończyli.
Każdy goj – niech to będzie Jędrzej czy też Wojnarowska – to ma jedno na oku. Materialny zysk – wycyckać, co się da, napchać szafy trzema, czterema, pięcioma płaszczami, dwa, cztery, sześć zegarków. A Żydów traktuje się jak psy. Miłość bliźniego – to dobre, ale w kazaniu niedzielnym. Wójcik (piekarz) ostatnio powiedział do Jędrzeja: „Mogłem schować jednego Żyda, miał trzysta sztuk złotych 20-koronówek, bałem się, ale gdy teraz widzę, że nie chodzą szukać, żałuję, żem tego nie zrobił”. Czego żałuje? Żyda? Że nie uratował człowieka? Nie – jemu żal tych trzystu sztuk złotych monet.
Gdy wyjdziemy kiedyś na świat, to wszyscy nasi kochani znajomi, jeśli nas spotkają, to będą mieli do nas cichy żal... że my też nie poszliśmy za wszystkimi, a cichą satysfakcję, że przecież tylu... poszło spać. Tak będzie, cóż zrobić? Pola dlatego jest też zdania, że najlepszym wyjściem będzie wyjazd za granicę. Zmieszanie się z obcym środowiskiem i może nawet... nieprzyznawanie się do żydostwa.
Kołomyja, 19 grudnia
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
Jesienią 1943 na moim domu, podobnie jak na tysiącach innych, pojawił się nowy napis – białe litery w granatowym kwadracie: „Obywatelu, przy ostrzałach artyleryjskich ta strona ulicy jest najbardziej niebezpieczna”.
Tak, my już dokładnie wiemy, która strona jest najbardziej niebezpieczna, które ulice są najbardziej ostrzeliwane, na jakich placach, jakich przystankach tramwajowych najgęściej padają pociski – przecież żyjemy tak długo pod nieustannym ostrzałem. Dwa i pół roku z górą hitlerowcy trzymają na muszce nasze miasto, a więc każdego z nas.
Nawet i teraz – nie zdążyłam napisać dwóch akapitów, a już słyszę charakterystyczny świst pocisku (to ciężki, burzący), wybuch i długi huk (tak, to ciężki kaliber, co najmniej 200 milimetrów, bo wybuch bardzo silny, a łoskot obwaliska trwa i trwa). Jest noc, godzina 0.18... Jeszcze świst i wybuch, już bliżej. Trzeba wyjść z pokoju, bo leży właśnie od „najbardziej niebezpiecznej” strony ulicy. [...]
Jest noc, godzina 0.26. W ciągu ośmiu minut, póki pisałam, zginęły dziesiątki ludzi, legły w gruzach dziesiątki mieszkań. O kilkaset metrów ode mnie, w mroku, w zimnie, płynie krew, płaczą dzieci, a służba sanitarna, oświetlając latarkami to, co dopiero przed chwilą było spokojnie uśpionym domem, wydobywa spod gruzów zabitych, rannych i „składa ludzi”... Mamy nawet taki termin: „złożyć człowieka”, czyli zebrać do kupy jego po¬szarpane szczątki.
Spiker powtarza znowu: „Artyleryjski ostrzał dzielnicy trwa”. Już nie liczę wybuchów.
Ostatnio Niemcy coraz częściej stosują ostrzały nocne. Zresztą, to tylko jeden z licznych sposobów uśmiercania. Od dwóch i pół roku z szatańską premedytacją wynajdują coraz to inne. Wielokrotnie zmieniali taktykę ostrzeliwań. Cel jest jeden: zabić jak najwięcej ludzi.
Czasem ostrzał ma charakter dzikiego ogniowego nalotu – wpierw na jedną dzielnicę, potem na drugą, trzecią i tak dalej. Czasem do wszystkich dzielnic miasta bije od razu po osiemdziesiąt baterii. Czasem kropnie ogień z kilku dział, potem następuje półgodzinna przerwa, żeby ludzie zwabieni ciszą wyszli na ulicę i żeby znowu można było ich zmasakrować powtórną serią pocisków. Takie ostrzały aplikuje się zwykle kilku dzielnicom naraz: trwają, jak ten na początku grudnia, do 10 godzin albo i dłużej. W lecie były kanonady po 26 godzin z rzędu.
Wróg ostrzeliwuje miasto rano i wieczorem, wiedząc, że ludzie wtedy idą do pracy, względnie wracają do domu. W tych godzinach wali przeważnie szrapnelami, żeby zabić na miejscu. Szrapneli używa także w dni świąteczne, kiedy ludzie wychodzą się przejść. [...]
Leningradzkie męstwo budzi powszechny zachwyt. Ale czy wszyscy rozumieją, co znaczy? Niektórym się wydaje, że zobojętnieliśmy na wybuchające pociski. Pewna moskwiczanka nawet powiedziała mi: „Wyście się już przyzwyczaili do ostrzałów”. To brednia. Jesteśmy tylko ludźmi. Nie można zobojętnieć, nie można przyzwyczaić się do śmierci, nawet gdy zagraża ciągle od dwóch i pół roku.
Leningrad, 20 grudnia
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Agnieszka Knyt, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Czwarta rocznica naszego ślubu. Jakże to inaczej było cztery lata temu; a dziś? Z roku na rok gorzej.
Na pierwszą rocznicę brakło już Mamy Poli, a my tłukliśmy biedę w Peczeniżynie. Druga rocznica była obchodzona już razem z Niemcami, Bela wyjechała, Rodzice w Nawarii, a my systematycznie szykanowani. Trzecia to już była w getcie, a właściwie koniec getta, mieliśmy za sobą przejścia życia gettowego, akcje i mordy bezbronnych Żydów. A teraz ta czwarta rocznica. Już bez rodziców, bez Nunka, bez własnego kąta, bez własnego „ja”, w piwnicy pod ziemią, w otoczeniu wybitnie nieżyczliwych nam ludzi, którzy z upodobaniem robią nam na złość i różne przykrości, ludzi... czy to naprawdę ludzie? Bliźni?
My zatailiśmy przed nimi, że mamy rocznicę ślubu – na co mają nam ustami życzenia wyrażać, a w duszy zawistnej i nieżyczliwej nas kląć i obrażać? Po co?
Gdyby nie widzieć już tych gęb, gdyby być daleko od nich, plunąć na to, co się z nimi przeżyło, a nawet plunąć, gdy ich spotka się na ulicy na przeciwległym chodniku. Co to za banda, jakie to typy z różnych sfer i różnych mentalności, ci uczciwi kupcy sprzedający dwie lewe firanki i miedziane pierścionki za złoto i dziwiący się potem że... jest antysemityzm.
Zły jestem na Żydów, zły na gojów. Gdzie byli ci wierni chrześcijanie, ci stuprocentowi katolicy, gdy mordowano Żydów, dlaczego ani jeden ksiądz nie poruszył z ambony tego problemu, dlaczego nie było pasterskich listów polskich biskupów? Dlaczego? Dlaczego w Danii to było i w Szwecji, i nawet w Niemczech niektórzy księża protestowali, a u nas nie? Dlaczego nie było Polaków, którzy by bezinteresownie (!!) przynosili jedzenie Żydom do getta? Ale byli za to Żydzi, którzy wysyłali paczki wywiezionym Polakom do Kazachstanu i na Syberię. [...]
Zły i zgorzkniały wchodzę w ten piąty rok mego małżeństwa. Jaki on będzie?
Kołomyja, 24 grudnia
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
Będzie dziś „uczta” czy też nie będzie? To był temat prawie całego wczorajszego dnia. [...] Wieczór. Spokojnie – nikogo nie wołają. A więc będzie czy nie? Wreszcie sygnały światłem, trzy zgaszenia, więc wołają. Idzie Sperber, o ile będzie uczta, zawezwie światłem resztę. Mija pewien czas, straciliśmy nadzieję na pójście, ale są sygnały. Ruch, krzyk, hałas i ubieranie się. Kto idzie pierwszy? Drugi? Ja cieszę się na pójście, choć zazwyczaj niezbyt się z tym spieszę. Dziś chętnie chcę zjeść coś dobrego i... napić się. Napić się i być w dobrym humorze. Wreszcie towarzystwo wyłazi. My idziemy ostatni. Zabieramy przygotowane prezenty (leżały w budzie psa) i walimy prosto. Jędrzej już szedł nas wołać, bo Pola wyjątkowo dłużej dziś się zbierała (założyła aż... sukienkę i koszulę dzienną).
Wchodzimy, krótkie życzenia, Pola wręcza prezenty; małej Irce osobno, ta od razu rozpakowuje, bo jest ciekawa. Wszyscy gapią się na nas – co przynieśliśmy. Całe towarzystwo siedzi dookoła stołu, pierwszy raz w ciągu całego roku znajdujemy się w komplecie, w dziewięcioro, w mieszkaniu. Stół obficie zastawiony, siadamy więc do „roboty”. Idzie na pierwszy ogień wódka, a potem towarzystwo zmiata, że hej. Nikt nie puszcza ani słowa z gęby, tylko zęby i widelce szczękają. Jędrzej podaje półmisek za półmiskiem. Pyszne rzeczy – wędzonka, szynka, kiełbasa, salceson, wódka, babka, bułka, ciasto i piwo. Mieszamy to w różnych porządkach. Jeden łapie przed drugim, bo... zaraz nie będzie.
Pola była głodna, więc wódka od razu jej zakręciła w głowie, ja pomagam jej wypić resztę, a także piwo przeznaczone dla niej. Z wódką jest zawód. Wszyscy liczyli na parę litrów, ale dano zaledwie jeden litr. Okazało się potem, że to... Sperber nabuntował Jędrzeja, by więcej nie dał, obawiał się upicia i awantur. Jędrzej nie dał się prosić dwa razy.
W każdym razie humory były wyśmienite, zrozumiałe, gdy się podjadło i popiło. Były toasty, gadało się, pocieszało Jędrzeja, że będzie lepiej, że następne święta... to już na pewno na wolności będzie się obchodziło. Jędrzej miał pretensje, bo to samo w ubiegłym roku mu się przyrzekało.
Kołomyja, 27 grudnia
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
Firma w dalszym ciągu nie dostarczała surowca do lepienia torebek papierowych. Próżnujemy, i to jest najbardziej męczące. Siedzimy w tej izolatce już blisko rok. Każdy dzień to wygrana, to szansa na przeżycie. Jednocześnie nie opuszcza nas świadomość, że siedzimy w celi śmierci – nie wiadomo tylko, kiedy wyrok zostanie wydany. Na milionach Żydów już przeprowadzony. Może do na przyjdą jutro!
Tymczasem usiłujemy byle czym zapełnić czas, aby szybciej mijał, i jednocześnie oderwać się od makabrycznych myśli. Gramy w karty. Cały dzień spędziłem z starszym panem Przączakiem na grze w tzw. tysiąca.
Warszawa, 28 grudnia
Leon Guz, Targowa 64. Dziennik 27 I 1943–11 IX 1944, Warszawa 1990.
Dzisiaj sylwester. Jakże daleko są te czasy, kiedy […] zaczynało się dzień z pięknymi projektami na wieczór. Teraz cisza. Żadnych projektów, żadnych zabaw. […] Cały dzień gnębi mię smutek. Żuni [Elżbieta Barszczewska] też nie ma. Przyszła dopiero po południu chora. Zacząłem pić no i naturalnie pod wieczór uzbierało się tego za dużo. Odprowadziłem Żunię do domu. Było już dawno po godzinie policyjnej. Ale jakoś szczęśliwie dobrnęliśmy. Potem poszedłem do Krysi Zelwerowicz. Tam witałem Nowy Rok. Właściwie nic nie pamiętam, bo zaraz się położyłem spać. Rano wstałem i pojechałem do Powsina. Tak przeszedł mi ten sylwester. Podle, jak i podły był ten ubiegły rok.
Warszawa, 31 grudnia
Marian Wyrzykowski, Dzienniki 1938–1969, Warszawa 1995.
Ostatni dzień starego roku – tak smutnego we wspomnieniach – minął spokojnie. Z tej okazji wypada spojrzeć wstecz. Mimo wszystko był to rok nadziei. Staram się zapomnieć o przeszłości, o wszystkich strasznych przeżyciach, o balansowaniu na linii między życiem a zagładą. [...] Wciąż się łudzę i mam nadzieję, że przyjdzie dzień wyzwolenia. Uzbrajam się w cierpliwość. [...]
Wieczorem panna Ziuta zostawiła nas samych, udała się do pani Janiny, gdzie miała spędzić wieczór Sylwestrowy. Wróciła po godzinie 24, a więc już w nowym 1944 roku. W chwilę później rozpoczęła się strzelanina, połączona z puszczaniem różnokolorowych rakiet na cześć Nowego Roku. Owacja urządzona przez Niemców trwała ponad godzinę. Przy odgłosie milknących strzałów udaliśmy się na spoczynek. [...]
Zawsze zasypiałem z nadzieją, że przywita mnie nowy dzień, przybliżający nasze wyzwolenie.
Warszawa, 31 grudnia
Leon Guz, Targowa 64. Dziennik 27 I 1943–11 IX 1944, Warszawa 1990.
Wczoraj po zjedzeniu na śniadanie trochę chleba kartkowego o godz. 15 złapały mnie straszne bóle żołądkowe. W nocy miałem temp. 38,4; o godz. 10 rano 37,4. Bóle w żołądku trochę zmniejszyły się, ale za to po południu powstały szalone bóle w kiszkach. O 7 wieczorem temper. była 39,5, o godz. 8 wieczorem 39,1. Za cały dzień wieczorem wypiłem 1 szklankę herbaty i zjadłem mały kawałek białego chleba z masłem. Jeżeli jutro nie będzie lepiej, to trzeba będzie zawezwać [dr med. Konstantego] Danilewicza. O 10ej wieczorem temp. 38,6, w nocy 39,5.
Warszawa, 20 stycznia
Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Pewnego dnia jakoś od strony przeciwnej, niż dawniej, idę ku ulicy Leszno. Ogarnia mnie zdziwienie. Przede mną i za mną podąża dużo ludzi. Ciżba rośnie, zagęszcza się w tłum. Dziwne, uroczyste milczenie. Wtłaczamy się w ulicę Leszno. Chodnik wąski, teraz ludzie idą niemal parami, po dwóch, trzech, Nie ma straży, która by nas pilnowała, jednak porządek utrzymuje się jakoś sam. Zaniepokoiłem się. To nie chęć przysłuchania się jakiejś ciekawej rozprawie sądowej pcha te tłumy. To... manifestacja. Za chwilę gruchnie salwa i rozproszy demonstrantów. Cofnąć się za późno. Nie ma przejścia z powrotem. Wszyscy, jakby się umówili, idą w jednym kierunku.
[...] Nagle słyszę szept za sobą: „Pielęgniarka szpitala zdradziła mi, że przed TYM wyssali z nich krew, po kilka litrów z każdego”. Odpowiedział męski szept: „Celem transfuzji, polska, żydowska krew ma płynąć w żyłach hitlerowskich bohaterów...!”. „Biedni chłopcy!” — odpowiedział szept kobiecy. Idziemy. Nic nie rozumiem. Zbliżamy się do miejsca na ulicy Leszno, gdzie stoi wysoka ruina. Kiedyś był tam magazyn wózków dziecinnych, tylko na najwyższym piętrze rozwieszone w oknach doniczki z prymulkami, zdradzały, że tam prywatne mieszkanie. Na wysokości pierwszego piętra długi balkon. Żelazne pręty zapuszczone w cementową podłogę utrzymały się doskonale.
Co to?! Tłum obraca głowy. Jakieś ciemne plamy zwieszają się z każdego pręta. Z moim krótkim wzrokiem jestem skazany na domysły. Nie śmiem pytać. Wolno posuwamy się. Na twarzach tłumu maluje się skupienie i... coś jeszcze. W oczach zapalają się błyski. Młoda kobieta prowadzona pod ramię przez siwego pana zaczyna szlochać. Towarzysz na próżno stara się ją uspokoić: z każdego pręta zwisa jeden wisielec: głowy pochylone, twarze zielone, oczy otwarte, szklane. Zaskoczony, bezmyślnie liczę: dwadzieścia siedem trupów w papierowych ubraniach. Oszczędni są ci kaci: nawet o tym pomyśleli, aby ukraść ubrania. Wełna przyda się w Reichu [...]
Tak przez jakieś dwa tygodnie. Dzień w dzień: my sędziowie, personel kancelaryjny, publiczność — musieliśmy przechodzić wzdłuż szpaleru tych nieszczęsnych zwłok. Dopiero, gdy słodki zapach trupi stał się nie do zniesienia — gnijące ciała wisielców zniknęły.
Warszawa, 11 lutego
Stanisław Wilczyński, Wspomnienia z lat 1980-1956, Rękopis, Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 15617 II, [cyt. za] Franciszek Wyszyński, Dzienniki z lat 1941-1944, Warszawa 2007.
Składamy i przyjmujemy gratulacje, wymieniamy się uściskami i radością... Mam nadzieję, że słuchaliście wczoraj rozkazu [marszałka Leonida] Goworowa [dowódcy Frontu Leningradzkiego] i salwy z Leningradu, która uczciła ostateczne zniesienie blokady. Nie wiem, jak było słychać w radiu, ale rzeczywiście salwy honorowe zapierały dech w piersiach, nie można ich porównać z moskiewskimi – od razu było widać, że salutuje miasto, które całe było frontem, Leningrad.
Staliśmy z Jurką koło budynku Dumy Miejskiej, ryczeliśmy z radości, całowaliśmy się i patrzyliśmy na miasto, które było widoczne do najmniejszego zaułka – poranione, pogruchotane, ale mimo wszystko wspaniałe... Po raz pierwszy od wybuchu wojny zobaczyliśmy Newski Prospekt – wieczorem, oświetlony... Przypominało to trochę, co prawda, łuny w czasie jesiennych bombardowań. Ale wtedy było to złowieszcze światło, a wczoraj – wesołe, migoczące, jakieś odświętne.
Cieszyliśmy się, ale i płakaliśmy.
Leningrad, 28 stycznia 1944
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Agnieszka Knyt, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Zbliża się ku nam wolność, coraz bliższa, coraz więcej realna. [...] A jak to będzie potem? Jeśli chodzi o przyznawanie się do żydostwa, to albo należy zupełnie zasymilować się i zatracić łączność z nim, nie interesować się jego problemami, udawać Turka czy też Greka, albo... właśnie zakasać rękawy i przeć do nowego renesansu Żydów i kultury żydowskiej. Wtedy należałoby zorganizować coś w rodzaju masowej odpłaty za nas na Niemcach, Ukraińcach, Polakach i tych wszystkich, którzy Niemcom pomagali. To byłoby najważniejsze z zadań doczesnych każdego Żyda.
Kołomyja, 27 lutego
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
W mieście bałagan zwiększa się, panuje panika – nikt nic nie wie, chcą wszyscy uciekać, każdy z innego powodu. Jędrzej nie wie sam, co robić – my go namawiamy, by wtedy, gdy wszyscy zaczną wyjeżdżać, on poszedł schować się u nas, ale jak się schowa, to musi już siedzieć. Jedni opowiadają, że Gestapo pali papiery, drudzy, że policja już się ewakuuje, trzeci, że wystrzelają tych, co nie wyjadą – bo ci to niby na Sowietów czekają. Gdy wieczorem wychodzę do komory, słyszę, jak mostem i szosą przeciąga długi tren ciężkich wozów konnych.
Kołomyja, 13 marca
Marceli Najder, Dziennik z bunkra, „Karta” nr 68, 2011.
Żołnierze,
[…] Wypadki, które ostatnio zaszły na terenie Wojska, świadczą o tym, że atmosfera koleżeństwa nie objęła jeszcze wszystkich i że różnice pochodzenia są dla niektórych żołnierzy ważniejsze, aniżeli wspólnota naszej rodziny żołnierskiej.
Mam na myśli ostatnio zaszłe dwa wypadki grupowej dezercji żołnierzy-Żydów.
Potępiam jak najostrzej samowolne opuszczenie szeregów Wojska Polskiego, które walczyło i walczyć będzie o niepodległość całego Państwa i o wolność dla wszystkich Jego obywateli, bez różnicy wiary i narodowości. Udzielone zezwolenie na przeniesienie do wojska brytyjskiego bynajmniej nie oznacza, że sprawa została wyczerpana i że Państwo Polskie w przyszłości wobec winnych dezercji nie wysnuje dalszych konsekwencyj.
Z drugiej strony jednak tępić będę wszelkie objawy krzywdy i niekoleżeństwa, skądkolwiek by one nie pochodziły. Siły Zbrojne muszą być oparte o równość praw i obowiązków bez względu na wyznanie i przekonania polityczne, zawsze pod warunkiem bezwzględnej wierności dla Polski i Jej racji stanu. Wyjątek stanowić oczywiście muszą ugrupowania polityczne, które pełnią rolę agentur obcych.
Wprowadzanie różnic i rozdźwięków na tle wyznaniowym, narodowościowym lub politycznym uważam za równie szkodliwe; uważam, że wszelkie takie działanie godzi w interes Polski, dając w rękę broń Jej wrogom.
Londyn, 20 marca
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
Dziś pierwszy dzień wiosny. Budzi ona we mnie nie tylko przysłowiowe odruchy i uczucia związane z tą porą roku, ale – głęboko wierzę – że jest to moja pierwsza i ostatnia wiosna na mojej drodze do wyzwolenia. Nie sądzę, aby ta wiara wynikała wyłącznie z nastroju, jaki niesie zmiana na kalendarzu. Utwierdzają mnie w tym optymistycznym przekonaniu wydarzenia na świecie, a zwłaszcza sytuacja na arenie wojennej. Na wszystkich frontach Niemcy są w odwrocie.
[...]
Godne uwagi są postępy ofensywy Rosjan na wszystkich frontach. Na odcinku północnym wojska sowieckie osiągnęły granicę Estonii. W momencie, gdy piszę te słowa, Rosjanie znajdują się nad Bohem i Dniestrem oraz pod Tarnopolem i Kowlem, a więc w moim rodzinnym mieście. Szkoda, że mnie tam nie ma. Oczekuję nowych, dobrych wiadomości. Oby dotarły one do mnie jak najszybciej.
Warszawa, 21 marca
Leon Guz, Targowa 64. Dziennik 27 I 1943–11 IX 1944, Warszawa 1990.
Od godziny 3.30 rano cały teren dolnego Żoliborza, ograniczony Wisłą i ulicami: Krasińskiego, Słowackiego i Potocką, otoczono kilku tysiącami wojska i żandarmerii. Każdy dom i każde mieszkanie było poddane dokładnej rewizji. Wszystkim sprawdzono dokumenty na podstawie książki meldunkowej. Akcję prowadził kierownik referatu żydowskiego B w Gestapo w alei Szucha, Anton Brandt. Nazywał siebie „Vater der Juden” (ojciec Żydów). Miał „przylepiony do ust, w których tkwiło stale cygaro, obleśnie serdeczny uśmiech”.
[...] Akcja [...] została zainicjowana na skutek donosów i informacji, że właśnie na dolnym Żoliborzu ukrywa się dużo Żydów.
Brandt osobiście aresztował nas wszystkich, każąc podoficerowi odprowadzić nas i umieścić razem w samochodzie żandarmerii jako „specjalną grupę”. Pilnował nas żandarm, którego zwerbował ów podoficer odprowadzający nas. Po kilkunastu minutach nadszedł oficer żandarmerii z kilku żołnierzami, a gdy pilnujący nas żandarm nie umiał mu wyjaśnić, dlaczego siedzimy w samochodzie, który normalnie jeździło tylko Gestapo lub żandarmeria, kazał nam natychmiast opuścić samochód i dołączyć się do grupy ogólnej na pl. Wilsona, liczącej już kilkaset osób zatrzymanych i aresztowanych.
[...] Szczęśliwym zbiegiem okoliczności uniknęliśmy wszyscy rozstrzelania. Normalnie za ukrywanie Żydów rozstrzeliwano bez żadnego przesłuchania. Przewiezieni na Pawiak „budami” policyjnymi, zagubiliśmy się jako „specjalna grupa” i zostaliśmy wciągnięci do kartoteki więźniów, każdy osobno.
Warszawa, 7 kwietnia
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Dziś wypada smutna rocznica bestialskiego zlikwidowania żydowskiego getta w Warszawie. Likwidacja Żydów kontynuowana jest przez hitlerowców od wielu już lat. Epilogiem tej zbójeckiej działalności była zagłada pozostałej przy życiu garstki Żydów w Warszawie. [...]
19 kwietnia 1943 r. garstka Żydów, przeważnie ludzi młodych, zdecydowała stawić czoło przeważającym siłom wroga. Mieli przed sobą po zęby uzbrojonego przeciwnika, zdecydowanego stosować najbardziej brutalne środki walki, aby poskromić „bezczelność” pariasów. Skazani byli z góry na zagładę. Bo cóż mógł zwojować człowiek, nawet najbardziej zdeterminowany, wobec okrutnego wroga, osamotniony, pozbawiony nadziei pomocy. Mógł być tylko zniszczony. Ta beznadziejna walka przypominała biblijną legendę o potyczce między Dawidem a Goliatem. Tym razem jednak nie zakończyła się ona tak pomyślnie. Tym razem Dawid padł...
[...]
W walce powstańczej przeciwko hitlerowcom – wspólnego wroga całego społeczeństwa – ostatnie tchnienie wydało blisko 50 tysięcy bojowników, ich matki, żony i dzieci. Ich krew nie da się niczym zmyć z rąk zbójców esesowskich oraz ich popleczników. Dzisiaj, w pierwszą rocznicę ich tragicznej śmierci łączymy się pamięcią z ofiarami tego bestialstwa, wyrażając jednocześnie głęboką pogardę dla morderców hitlerowskich.
Warszawa, 19 kwietnia
Leon Guz, Targowa 64. Dziennik 27 I 1943–11 IX 1944, Warszawa 1990.
Rada do spraw ratowania ludności żydowskiej w Polsce, którą mam zaszczyt dziś otworzyć, jest dalszym ciągiem tych licznych wysiłków, jakie Rząd i Naród polski dokonuje od początku wojny, aby nieść materialną i moralną pomoc ludności żydowskiej w Polsce, na którą Hitler wydał wyrok zagłady.
Jeżeli zaś występujemy dziś z tą nową inicjatywą, to dlatego, że Rząd i społeczeństwo w Kraju zrobili wszystko, co leżało w ludzkiej mocy, aby ulżyć doli Żydów i aby poruszyć nią sumienia świata. Jednocześnie chwila obecna jest niemal ostatnią, kiedy w dziedzinie pomocy Żydom można coś jeszcze zrobić. Wszystko wskazuje bowiem na to, że Hitler świadomy, iż przegrał wojnę ze Sprzymierzonymi, chce ją wygrać z Żydami przez ich całkowite zniszczenie. Jeżeli więc nie zostaną w najbliższym czasie wyzyskane wszelkie możliwości pomocy Żydom, jak i Polakom w Polsce, pomoc ta wkrótce okazać się może spóźnioną.
Dlatego też, niezależnie od stałej akcji prowadzonej przez rząd polski i przez krajowe czynniki społeczne, postanowiliśmy powołać do życia tę Radę, licząc, że pełna mobilizacja polsko-żydowskich sił społecznych poza granicami Kraju stanie się nowym elementem akcji, która musi się rozwijać pod znakiem szybkiego i pełnego wyzyskania wszelkich, jakie by jeszcze istniały, możliwości pomocy ludności żydowskiej w Polsce. […]
Pierwszym warunkiem skutecznej pomocy jest świadomość, jak bardzo ona jest potrzebna, oraz że odbywać się ona winna w atmosferze wzajemnego zaufania. Tymczasem wciąż zdają się istnieć koła, które nie zdają sobie bodaj sprawy z zasięgu i problemów niesienia pomocy, której potrzebują setki tysięcy polskich Żydów, mordowanych przez siepaczy niemieckich w Kraju – oraz z rozmiarów nieszczęść narodu żydowskiego, wobec którego bledną wszelkie gdzie indziej poza granice obiektywizmu rozdmuchiwane incydenty. Zaiste, gdyby propaganda niemiecka chciała odwrócić uwagę świata od SOS Żydostwa polskiego, nie wybrałaby innej drogi.
Drugim warunkiem skutecznej pomocy jest sprawiedliwość wobec tych, którzy tę pomoc niosą. Nie jest zaś sprawiedliwe, gdy na stosunek Polaków do Żydów patrzy się nie z perspektywy naszej tradycji, historii, działań rządu i postawy kraju, lecz z perspektywy odosobnionych, a wyolbrzymionych do niepospolitych rozmiarów wykroczeń. Takie krzywdzące spojrzenie nie jest podnietą, lecz utrudnianiem pomocy. […]
Równocześnie stwierdzam autorytatywnie imieniem Rządu Polskiego, że próby wzburzenia opinii światowej i żydowskiej przeciwko nam nie zdołają sprowadzić nas z drogi pomocy i ratowania ludności żydowskiej w Polsce, na którą wkroczyliśmy pierwsi i na której wytrwamy.
Londyn, 26 maja
Polacy–Żydzi 1939–1945. Wybór źródeł, oprac. Andrzej Krzysztof Kunert, Warszawa 2006.
Dzisiejszy dzień zaliczam do najradośniejszych w ciągu czarnego okresu okupacji. Od dawna oczekiwana inwazja wojsk alianckich rozpoczęła się na zachodzie. Krótki komunikat niemiecki donosił o zażartych walkach z oddziałami inwazyjnymi. Wylądowały one w okolicy Zatoki Sekwańskiej. Był to radosny dzień. Nasze myśli i najlepsze życzenia kierowaliśmy do żołnierzy, którzy toczyli śmiertelny bój z hitlerowcami. Nie mogę się powstrzymać od wyrażenia najwyższej czci dla tych, którzy na wszystkich frontach oddają swe życie w walce z przemocą barbarzyńskich hord.
Warszawa, 7 czerwca
Leon Guz, Targowa 64. Dziennik 27 I 1943–11 IX 1944, Warszawa 1990.
Codziennie, z ogromnym zainteresowaniem, śledzimy wydarzenia na rozległych frontach wojennych. Niewiele uwagi poświęcamy naszym, zwykłym sprawom. Nic zresztą szczególnego nie dzieje się u nas. Prowadzimy prawie normalny tryb życia. [...]
Bardziej godne uwagi są wydarzenia na frontach. Ofensywa rosyjska nabiera na sile i całą mocą prze naprzód. Aktualnie wojska sowieckie znajdują się na zachód od Połocka, przed Mińskiem i na zachód od Słucka. Sytuację na frontach ustalam na podstawie komunikatów niemieckich oraz z relacji prasy konspiracyjnej. Jestem w posiadaniu, niewielkich rozmiarów, mapy Europy i na niej kreślę linię frontu. W miejscu, gdzie znajduje się Warszawa, wetknąłem biało-czerwoną chorągiewkę. Przywiązuję dużą nadzieję do szybkiego posuwania się wojsk rosyjskich. Liczę na to, że w momencie, gdy osiągną linię frontu przebiegającą przez Wilno i Brześć, można spodziewać się skoncentrowanego ataku w kierunku Warszawy. Spodziewam się, że Niemcy nie oddadzą tego miasta bez oporu. Mogą nawet stworzyć z niego twierdzę. Dojdzie na pewno do ostrych walk. W ruch pójdą pociski artyleryjskie i bomby lotnicze. Miasto może lec w gruzach. Straty wśród ludności cywilnej osiągnąć mogą ogromne rozmiary. Mimo tej niewesołej perspektywy, z niecierpliwością oczekujemy na ten moment, gdy w zasięgu ręki jawić się będzie szansa na nasze wyzwolenie.
Warszawa, 4 lipca
Leon Guz, Targowa 64. Dziennik 27 I 1943–11 IX 1944, Warszawa 1990.
Trwają obecnie upały. Odczuwamy to szczególnie dotkliwie w naszym pokoju-klatce, w którym przebywa przymusowo pięć osób, nie licząc panny Ziuty. [...] Chodzimy do połowy obnażeni, jednakże duszność i brak cyrkulacji powietrza daje się nam mocno we znaki. Wraz ze zbliżaniem się nocy nasze cierpienia wzmagają się. Poddasze, bez przerwy w ciągu dnia ogrzewane promieniami słonecznymi, pod wieczór staje się podobne do rozgrzanego pieca. W tych warunkach męką staje się przebywanie nocą w łóżkach, nawet we troje osób. Nie sposób spać, noce stają się długim pasmem męczarni. Jesteśmy osłabieni i z utęsknieniem wypatrujemy deszczu. [...] Uratować nas może tylko deszcz, inaczej rozpłyniemy się.
Warszawa, 9 lipca
Leon Guz, Targowa 64. Dziennik 27 I 1943–11 IX 1944, Warszawa 1990.
Po przyjściu do kawiarni [„U Aktorek”, na ul. Mazowieckiej 5] dowiaduję się, że nastąpiła nagła ewakuacja władz cywilnych i ludności niemieckiej. Bolszewicy wdarli się od strony Kowla i zajęli już podobno Lublin. Ogarnęło nas jakieś radosne podniecenie. Co chwila ktoś przynosił nowe szczegóły tej po prostu panicznej ucieczki. W Alejach Jerozolimskich i koło dworca tłumy ludzi stoją, aby nasycić swoje oczy widokiem uciekających Niemców. Rzeczywiście panika duża.
U nas w kawiarni ruch niebywały. Ludzie się bawią wyjątkowo. Wino, szampany i inne alkohole leją się. Ja miałem wściekłą pracę.
Warszawa, 23 lipca
Marian Wyrzykowski, Dzienniki 1928-1969, Warszawa 1995.
W rezultacie narad znalazłem się u [Sturmbannführera SS Hansa] Schindhelma [kierownika wydziału IV Gestapo w Krakowie], zapowiedziawszy, że chcę z nim mówić o rzeczy nadzwyczaj poważnej i niecierpiącej zwłoki.
Zakomunikowałem mu, że w gronie mych najbliższych przyjaciół rozważyliśmy wszystkie ewentualności i doszliśmy do zgodnego przekonania, że powstanie da się zażegnać jedynie wtedy, gdy ze strony niemieckiej dokonany zostanie czyn o charakterze grosszügig [szczodrym], który by tę sytuację wzajemnych stosunków zasadniczo był w stanie zmienić. Takim czynem jedynym, który nam się wydaje wskazanym, a realnie możliwym do wykonania, mogłoby być oddanie Warszawy przez Niemców dobrowolnie, bez wystrzału w ręce AK, i to wraz z odpowiednim terenem obejmującym najbliższe powiaty, a co najmniej takim, który by obejmował potrzebne dla lądowania lotniska dla sprowadzenia z Anglii na drodze lotniczej odpowiedniej jednostki wojskowej polskiej, złożonej co najmniej z dwóch dywizji, a także przyjazdu przedstawicieli władz polskich.
Rozwinięty przeze mnie w ogólnych zarysach plan ów, widziałem od razu, że podobał się bardzo panu Schindhelmowi, który go nawet dalej w szczegółach ze mną omawiać zaczął i widział w nim wiele cech politycznych, mogących dokonać zasadniczej zmiany w stosunkach pomiędzy Niemcami a Polakami. […] Wróciłem do siebie pełen otuchy, opracowując już w myśli wszystkie szczegóły tego, co miało nastąpić w razie przychylnej decyzji, na którą tym razem zdawało mi się, że mam prawo liczyć. Niestety, niedługo mogłem się oddawać weselszym myślom, gdyż zatelefonowawszy zaraz do Warszawy, by się upewnić co do przyjazdu osób upoważnionych do pertraktacji ze strony AK, dowiedziałem się, że na ich przyjazd w najbliższej przyszłości nie można liczyć. […] Gdy pod wieczór tegoż dnia otrzymałem zawiadomienie od Schindhelma, że z Berlinem rozmawiał i że są jeszcze pewne trudności mające charakter upierania się w obronie prestiżu władzy, odpowiedziałem mu, że nie pozostaje nam nic innego, jak jakiś czas odczekać. Przecież gdybym nie był wewnętrznie przekonany, że wywołanie powstania w takiej chwili i przy takiej przewadze sił przeciwników nie jest absurdem, do którego wykonania nie mogą się chyba w Polsce znaleźć ludzie, którzy by za czyn taki wziąć chcieli na siebie odpowiedzialność, to byłbym bez skrupułów doprowadził do sprowadzenia pełnomocników, przypuszczając, że ich przyjazd w obliczu prawdziwego niebezpieczeństwa musiałby jednak do zażegnania tego strasznego nieszczęścia przez ludzi przytomnych doprowadzić.
Kraków, 25 lipca
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Ucieczka Niemców z Warszawy przybiera masowy i paniczny charakter. W dalszym ciągu możemy to obserwować z naszego okna. Ruch na Dworcu Wileńskim trwał całą noc. Odjeżdżały stamtąd także transporty wojskowe. Ulicami Pragi trwa, na dużą skalę, ewakuacja cofających się wojsk z frontu wschodniego. Dopiero dziś dowiedziałem się o rozmiarach ich klęski. Okazało się, że front został przerwany na dużym odcinku i – jak można wnioskować z niemieckiego komunikatu – Sowieci posuwają się szybko w kierunku Warszawy, nie napotykając na poważniejszy opór Niemców.
[...] Na ulicach Warszawy odczuwa się ogromne napięcie. Oczekuje się, że o miasto toczyć się będą ciężkie boje. Nikt nie wierzy, że Niemcy wycofają się z Warszawy bez walki. A może tak się stanie. Byłby to cud!
Warszawa, 25 lipca
Leon Guz, Targowa 64. Dziennik 27 I 1943–11 IX 1944, Warszawa 1990.
Wczoraj przeżyliśmy tragiczne chwile. Pod wieczór dały się słyszeć głośne detonacje i w pewnej chwili powietrze przeszył przeraźliwy świst spadającej bomby lotniczej. Ugodziła ona w budynek oddalony od nas o około 20 metrów. Po eksplozji natychmiast wybuchł płomień. [...]
Tymczasem wokół nas, bez przerwy, dochodziły odgłosy detonacji po wybuchu bomb. W kilku sąsiednich domach wybuchł pożar. Głównym celem nalotów sowieckich był Dworzec Wileński. Sporo kamienic z sąsiedztwa tego dworca ucierpiało od pocisków lotniczych. Nalot wciąż trwał i w każdej chwili jedna z bomb mogła ugodzić w nasz dom.
Warszawa, 27–28 lipca
Leon Guz, Targowa 64. Dziennik 27 I 1943–11 IX 1944, Warszawa 1990.
Stale mnóstwo roboty. Po prostu trudno nadążyć z bieganiem na wykłądy z rozkazami i różnymi poleceniami. Przeraża nas też egzamin kończący kurs patrolowych, który ma się odbyć w przyszłym tygodniu. Nie mam zupełnie czasu na naukę, gdyż wieczorami muszę wystukiwać jakieś instrukcje o broni i środkach wybuchowych dla chłopców. [...] Dobrze, że ten Rubikon przeszłyśmy już wszystkie. Brak też zupełnie czasu na przygotowanie się na wykłady kursu łączności, a por. Wojnicz jest bardzo wymagający. Może niedługo ten okres gorączkowy minie.
Warszawa, 28 lipca
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
[...] rozkazy wozimy przez cały dzień. Podobno bardzo wiele oddziałów jest już skoncentrowanych. Nawet cały nasz sanitariat siedzi po domach, czekają na rozkazy. Pogoda na szczęście bardzo ładna, więc wszędzie jeżdżę na rowerze. Zosia „Gozdowa” wywalczyła dla naszego patrolu służbę łączności i dzięki temu każda z nas ma „przydział” do kogoś [i] możemy chodzić jeszcze na „wolności”.
Warszawa, 29 lipca
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Ostatni niedziela lipca była dniem wyjątkowo gorącym. Tysiące warszawiaków wyruszyło na miasto, aby oglądać kolumny niemieckich uciekinierów ciągnących z dobytkiem na autach, dorożkach, a nawet na chłopskich wozach, żeby zobaczyć maszerujące, a właściwie wlokące się, oddziały wojska. Wszyscy chcieli zobaczyć tłok wokół dworców, przerażenie Niemców, którzy z walizkami tłoczyli się na peronach i pchali się bezładnie do pociągów ewakuacyjnych.
Opowiadano, że rano w niedzielę lotnictwo radzieckie zatopiło dwie duże barki na Wiśle. Jak słuchałem o tym, serce moje rozpierała radość. Czułem przedsmak wolności. W wyobraźni widziałem szeregi polskich ułanów, szare chropowate hełmy, rogatywki, jakich nie oglądałem od pięciu lat. Zdawałem sobie sprawę, że Niemcy byli u progu całkowitej klęski, a jeszcze pochodząca sprzed kilku dni wieść o zamachu na Hitlera w połączeniu ze wszystkimi wydarzeniami, ze zbliżającym się frontem, nabierała specjalnego wyrazu. Ochoczo pomagałem rodzicom opróżniać piwnicę, w której urządziliśmy schron z posłaniami, ze światłem, ze stołem do przyrządzania posiłków. Ojciec tłumaczył mi, że w związku ze zbliżaniem się frontu może być gorąco, ale wszystko szybko przeminie, właściwie to tylko kwestia dwóch, trzech dni. Raźno kopaliśmy też nasyp przed oknem piwnicznym, w obudowie ze starego kosza do bielizny. Całe te przygotowania wojenne bardzo mnie zajmowały. Wszystko było ciekawe, odbiegało od monotonii życia wakacyjnego.
W tych dniach [starszy] brat mój znikał gdzieś na całe godziny.
Warszawa, 30 lipca
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
Było około godziny 13.00 w południe. Dwa czołgi sowieckie dotarły na przedmieście Pragi. [...] Podjechawszy na wysokość stanowisk dział ostrzelały one obsługę z karabinów maszynowych, po czym wycofały się w kierunku Zacisza.
Był to podjazd armii sowieckiej, która zbliżała się do Warszawy i w tym dniu zajęła Radzymin, Wołomin i doszła do Zielonki pod Warszawą. W godzinach popołudniowych żołnierze Wehrmachtu z bagnetami na karabinach powoli posuwali się ulicami równoległymi do szosy radzymińskiej w kierunku Zacisza, szosą natomiast jechały powoli niemieckie czołgi i wozy bojowe przygotowane do natychmiastowego otwarcia ognia do żołnierzy sowieckich.
Warszawa, 30 lipca
Bródno i okolice w pamiętnikach mieszkańców, red. Anna Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1995.
Dzisiaj od rana sprawdzałam adresy wszystkich naszych niewiast. Siedzą w domach i klną, że taka ładna pogoda, a one muszą czekać na rozkaz koncentracji, który nie wiadomo, kiedy przyjdzie. Dla przekonania ich o słuszności tego rozporządzenia powtarzam im słowa por. Prokopa, że „kula w łeb za niestawienie się na czas”.
Warszawa, 30 lipca
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
W kilka minut potem rozległ się ryk syren alarmowych. Wszyscy w pośpiechu opuściliśmy mieszkanie Zosi na drugim piętrze, zbiegając do piwnicy, pełniącej rolę schronu przeciwlotniczego. Miejsce tętniło ludzkim gwarem. Każdy był poruszony do głębi, a przeróżnych pogłosek słyszało się mnóstwo. Ale jeden fakt był pewny: wybuchło powstanie. Rozpoczęło się godzinę temu, zainicjowane przez Armię Krajową. […] Powstanie wybuchło jednocześnie we wszystkich dzielnicach Warszawy, a według pierwszych niejasnych i sporadycznych doniesień, sukces był oszałamiający. Niemcy uciekali, a duże ilości uzbrojenia i amunicji dostały się w ręce powstańców; zdobyto nawet klika czołgów. Zwycięstwo było przesądzone. Wkrótce będzie po wszystkim.
Ktoś wzniósł toast za oswobodzenie i wolną Polskę. Wszyscy powstaliśmy w tej ciasnej piwnicy i zaczęliśmy śpiewać polski hymn narodowy: „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy…” Po obliczach zebranych ludzi spływały łzy, choć serca ich rozpierała radość. […]
Pierwsza bomba wybuchła, zanim ukończyliśmy hymn. Budynkiem silnie wstrząsnęło, ale się nie zawalił. […] Głowy nasze pokrył biały pył z tynku, luźno teraz zwisającego z sufitu wskutek siły wstrząsu. […] Nastąpiło kilka dalszych wybuchów w sporej odległości, a potem zaległa cisza.
Warszawa, 1 sierpnia
Yehuda Nir [właśc. Juliusz Grünfeld], Utracone dzieciństwo, Warszawa 2005.
Wybuch bomby oderwał połowę frontowej ściany. Widać było pokoje z meblami, garnki na kuchennych piecach, szafy garderobiane wypełnione ubraniami i uchylone drzwi, jakby je tak pozostawiono, gdy parę minut wcześniej mieszkańcy opuszczali swoje mieszkania, schodząc do schronu. Kamienica wyglądała teraz jak duży, otwarty domek dla lalek. […]
Wtem usłyszałem krzyk jakiejś kobiety: „Kołyska, kołyska”. Wszyscy zamarli. Kobieta wskazywała palcem na mieszkanie na drugim piętrze, na froncie zbombardowanej kamienicy. Dziecinny pokój z niebieskimi ścianami pozostał tam nietknięty, z wyjątkiem brakującej frontowej ściany. W lewym jego rogu stała przy ścianie wiklinowa kołyska. Stamtąd gdzie staliśmy, wydawało się, że się bujała. Ktoś z tłumu stwierdził, że słyszał płacz dziecka. Kołyska w dalszym ciągu się poruszała. […] W absolutnej ciszy każdy wytężał słuch. […] Teraz kołyska zaczęła się naprawdę poruszać. […] Młody Polak w kombinezonie zaczął się wdrapywać po ocalałej ścianie. Wszyscy w tłumie obserwowali go w ciszy, wstrzymując oddech i jakby nieświadomi wymiany ognia z pistoletów maszynowych, słyszanych już teraz wyraźnie. Mężczyzna z trudem osiągnął poziom antresoli, gdy kołyska nagle zaczęła bujać się coraz mocniej. Wtem, ku naszemu zdziwieniu, wydostał się z niej duży szary kot. […] Tłum, stojący dotąd w napięciu, wybuchnął histerycznym śmiechem, bijąc brawo dzielnemu młodemu człowiekowi.
Warszawa, 1 sierpnia
Yehuda Nir [właśc. Juliusz Grünfeld], Utracone dzieciństwo, Warszawa 2005.
Całe miasto roi się od chłopców i dziewcząt dziwnie dzisiaj, w taki ciepły dzień, ubranych w grube skarpety, ciężkie buty, z plecakami na plecach. Każdy w gorączkowym pośpiechu dąży przed siebie, darząc w przelocie uśmiechem mijaną, podobną do siebie postać. Gdzieś od czasu do czasu ryknie trąbka samochodu z SS-manami, ale na nikim to dzisiaj jakoś nie robi wrażenia. Tak wielka radość rozpiera nasze serca, że chciałoby się skakać na ulicy i krzyczeć przechodniom, że wreszcie już nadeszła upragniona chwila... czujemy smak wolności! Rosjanie są już w Świdrze, więc najdalej jutro będą w Warszawie. Pozostali w Warszawie Niemcy czują się jakoś dziwnie niepewni. Stracili, tak nam się przynajmniej wydaje, swoją codzienną butę, a jej miejsce zajęły strach i panika. Długo na to czekaliśmy!
Wybuch Powstania hamuje raptownie życie milionowego miasta. Syreny fabryczne wyją, ale oznacza to hasło do walki, a nie do pracy. Zdezorientowani ludzie biegną ulicami, zdążając do swych domów. Tu i ówdzie rozlegają się pierwsze strzały, pokazują się młode postacie z biało-czerwonymi opaskami i literami AK na rękawach i próbują kierować zdezorientowaną ludnością. W jednej chwili dokonuje się podział: wojsko, to znaczy — my, i ludność cywilna, to jest reszta — potrzebująca na razie opieki i wyjaśnień.
W ostatniej chwili, przy akompaniamencie strzałów, dobiegam do skrzyżowania Karolkowej i Żytniej, gdzie przy Domu Starców zebrać się ma kilka oddziałów. Słyszę tylko suchy trzask wystrzałów i głos „Garbatego”: „«Niuśka», skacz!” Po chwili znajduję się wraz z wielką paką — w gronie znajomych i radośnie podnieconych postaci. Wyciągają się do mnie ręce na powitanie. Ale jakże inaczej wyglądamy dzisiaj wszyscy!
Warszawa, 1 sierpnia
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Niestety, wyniki tej pierwszej nocy nie były dla nas pomyślne. Mianowicie z obiektów, które mieliśmy zdobyć, nie zdobyliśmy prawie żadnego, dlatego że były to bardzo duże gmachy zajęte przez SS z bardzo dużą ilością broni maszynowej. Także 2 sierpnia rano — pamiętam, pogoda była pochmurna, padał deszcz, co też pogarszało nasz nastrój — zajęliśmy tylko parę uliczek. Ja uruchomiłem ośrodek łączności na ul. Pilickiej, dowództwo było na Malczewskiego. Sięgaliśmy gdzieś do Parku Dreszera, do Odyńca; z drugiej strony nie dochodziliśmy do Woronicza dlatego, że tam była szkoła zajęta przez silny oddział SS. I koło godziny 10 rano otrzymałem rozkaz zlikwidowania całej łączności. Oznaczało to po prostu, że będziemy się wycofywać do lasu. Tak jak inne oddziały poprzedniego dnia, które szły gdzieś od Rakowieckiej, pokonane i zdziesiątkowane, będziemy szli w stronę lasów Kabackich czy też jeszcze dalej.
Pamiętam, że kazałem moim podwładnym wykopać wielki dół w ogródku domku przy ul. Pilickiej i tam układaliśmy powoli nasz sprzęt, zawijając go w jakieś szmaty, licząc na to, że kiedyś go odkopiemy. Ludzie, mieszkańcy dookoła, którzy uczestniczyli w tym pierwszym naszym zrywie, mieli łzy w oczach, a jednocześnie do nas pretensje. Bardzo wiele osób podchodziło, mówiąc nam ze złością: „Rozpoczęliście, zaczęliście się bić, teraz uciekacie, zostawiacie nas, wszystkich nas tu wymordują.” W tym samym momencie część naszych oddziałów, która była przy ul. Woronicza, zdobyła szkołę. Mianowicie Niemcy nie wytrzymali nerwowo. Otoczeni przez powstańców bali się natarcia, wiali, zostawiając sprzęt i broń, i w ten sposób gdzieś koło pierwszej czy drugiej zaczęliśmy znowu ten sprzęt wykopywać ku radości zarówno mieszkańców, jak i własnej.
Warszawa, 1/2 sierpnia
Władysław Bartoszewski, Dni walczącej Stolicy. Kronika Powstania Warszawskiego, Warszawa 2004.
O godzinie 17.00 powietrze rozdarło wycie fabrycznych syren. Niemal w tej samej chwili do syren dołączył się odgłos karabinów maszynowych i podniecone okrzyki:
— Na Szwaba! Na Szwaba! Ruszajmy na przeklętych Szwabów!
A ponad nimi górowały wezwania, by wszyscy mieszkańcy wychodzili na ulice i budowali barykady.
Rozpoczęło się powstanie warszawskie!
Razem z Beniaminem wybiegliśmy z domu, by przyłączyć się do tysięcy Polaków, napływających ze wszystkich domów i bram. Nigdzie nie było widać ani śladu Niemców. Na wielu domach powiewały biało-czerwone flagi. Mężczyźni z biało-czerwonymi opaskami na ramieniu wydawali zwięzłe komendy. Wznoszono barykady na skrzyżowaniach ulic, aby w ten sposób zagrodzić drogę niemieckim czołgom. Do zmroku barykady musiały być gotowe. Na chodnikach kręciło się pełno ludzi. Jedni pojedynczo i grupkami ściągali zewsząd deski, belki i połamane meble, inni z pomocą kilofów wyrywali bruk z jezdni. W całym mieście rosły stosy kamieni i zapory z barykad.
[...] Cała Warszawa wrzała; wydawało się, że nikt nie pozostał obojętny, że wszyscy postanowili włączyć się do walki ze znienawidzonym okupantem. Armia Krajowa organizowała i kierowała powstaniem. U jej boku ludność cywilna atakowała umocnienia niemieckie i uczestniczyła w najbardziej niebezpiecznych operacjach wojskowych, wybuchając okrzykami radości, ilekroć udało im się wziąć niemieckich żołnierzy do niewoli. Pierwsze ostrzały miasta przez Niemców z ciężkiej artylerii przyjmowano z milczącym uporem. Nic to, myśleli warszawiacy, nareszcie nadchodzi koniec, Niemcy atakują może ostatni raz. Musimy uzbroić się w cierpliwość, lada chwila Sowieci wkroczą do miasta.
Warszawa, 1 sierpnia
Władka Meed, Po obu stronach muru, Warszawa 2003.
Zostaliśmy zawiadomieni alarmem o zgłoszeniu się w lokalu Wojciecha Ryńskiego, skąd w pełnym składzie pod dowództwem „Mirka” – Mirosława Kuryłowicza udajemy się do szkoły przy ul. Bartniczej, łącznie z innymi sekcjami „BS” (Bojowe Szkoły), w skład których wchodzili m.in.: Zbyszek Sosnowski, Jerzy Poziomek, Jerzy Kawka, podporządkowując się zgrupowaniu w zajętej uprzednio szkole.
Nasza grupa harcerska była w posiadaniu następującej broni: 1 PM, 1 parabellum, P 38 Walle – 9 mm, belgijka 5 mm i 1 kb. Pełnimy służbę wartowniczą 1.08.44 r. po rozpoczęciu akcji tj. po godz. 17.00 zgrupowanie bierze do niewoli 8 Niemców. W domu nauczycielskim znajdującym się na rogu ul. Bartniczej i Białołęckiej na facjacie jest umieszczony CKM jak również rkm (prawdopodobnie 2), wzdłuż muru odgradzającego boisko szkolne od ul. Białołęckiej rozmieszczeni są strzelcy pełniący służbę. Późnym popołudniem wzdłuż ul. Białołęckiej z ul. Wysockiego koło kina „Klub” na pełnym gazie pędzi motocykl z koszem, prowadzony przez żołnierza niemieckiego; w koszu znajduje się drugi żołnierz obsługujący karabin maszynowy umocowany na koszu. Motocykl z jadącymi żołnierzami został strzelany przez nasze stanowiska ogniowe z domu nauczycielskiego i strzelców, z broni ręcznej, zza muru. Żołnierz jadący w koszu i obsługujący karabin maszynowy, leży na koszu zabity lub ranny.
Warszawa, 1 sierpnia
Bródno i okolice w pamiętnikach mieszkańców, red. Anna Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1995.
Zgodnie z otrzymanym rozkazem, w godzinach rannych dnia 1-go sierpnia 1944 r. stawiliśmy się bez broni, jedynie z małymi zapasami żywności, w jednym z mieszkań na Nowym Bródnie. [...] Dom ten znajdował się pomiędzy szkołą przy ul. Bartniczej a murem okalającym Cmentarz na Bródnie.
Po wydaniu skromnej ilości broni (otrzymałem pistolet tzw. „hiszpan”, bez magazynka, niewiele amunicji luzem i dwie tzw. „sidolówki”; broń otrzymywał co 10-ty powstaniec), skierowano nas w godzinach popołudniowych do uprzednio zajętej przez nasze oddziały szkoły przy ul. Bartniczej. Wszyscy byliśmy podnieceni i radośni! Nareszcie jest wolny kawałek stolicy Polski! Entuzjazm ogarnął nas i mieszkańców. Zorganizowane zostały kuchnie, różne inne służby pomocnicze itp.
W międzyczasie zdobytych zostało 5 samochodów ciężarowych. Do niewoli wzięto 9 Niemców (1 ranny). Jeden z uciekających Niemców został zabity. Do zmroku zdobyto 12 samochodów z różnym sprzętem, żywnością i papierosami. Zdobyte papierosy fasowano nam, wszystkim żołnierzom! Około godz. 19.00 pod budynki szkoły podjechały 2 samochody pancerne i ostrzelały z ckm budynki zajmowane przez powstańców. Atak został odparty. Samochody odjechały w kierunku m. Białołęka.
Warszawa, 1 sierpnia
Bródno i okolice w pamiętnikach mieszkańców, red. Anna Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1995.
1 sierpnia jeszcze przed 17-tą (godziną „W”) zobaczyliśmy przez okna grupki młodych mężczyzn, w długich butach „oficerkach”, w płaszczach dziwnie sterczących, którzy zbierali się pod topolami przy naszym domu; część z nich za chwilę przyłączyła do tramwajarzy z ekspedycji i tramwajów na torach – za chwilę tramwaje już leżały tworząc barykadę. Niedługo potem padły pierwsze strzały. Zaczęło się Powstanie. Nie Niemcy, ale młodzi chłopcy z biało-czerwonymi opaskami biegali już po naszym domu, naszej piwnicy, w rowie na szosie. [...] Brakowało broni, amunicji, a Niemcy byli dobrze uzbrojeni.
Warszawa, 1 sierpnia
Bródno i okolice w pamiętnikach mieszkańców, red. Anna Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1995.
Ludność Warszawy oczekiwała wyzwolenia miasta. Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Przestały ukazywać się gazety. 1 sierpnia 1944 r. do uszu naszych dotarł huk armat, pierwszy symptom zbliżającego się frontu. Tego dnia, o godzinie 17, rozpoczęła się działalność oddziałów konspiracyjnych Armii Krajowej. W mieście powstała gwałtowna strzelanina. Z okna naszego poddasza na ulicy Targowej 64 mogłem obserwować grupę AK przeprowadzającą akcję bojową przeciw Niemcom na terenie Dworca Wileńskiego. Wydarzenia te spowodowały, że ulice Pragi wyludniły się. Jedynie sporadyczne wybuchy granatów i serie strzałów z automatów przypominały o toczących się walkach. Na Pradze sytuacja taka trwała przez trzy dni. Można było odnieść wrażenie, że nastąpiło uspokojenie. Nawet odgłosy huku armat nie docierały do nas. Stopniowo życie wracało do normy. Na Pradze ludność czyniła gorączkowe zakupy. Nie było już rzeczą łatwą zaopatrzyć się w najniezbędniejsze artykuły – kaszę, kartofle, mąkę, masło itp. W tych warunkach trzeba było mieć znajomości i więcej pieniędzy, ponieważ ceny rosły z godziny na godzinę. Gazety nadal nie ukazywały się. Byliśmy jakby odcięci od świata. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje w Warszawie, jak przedstawia się sytuacja na froncie. Niepokojące wieści dochodziły ze stolicy. [...] Nic dokładnie nie wiedzieliśmy. Zapanowała cisza.
Warszawa, 1–6 sierpnia
Leon Guz, Targowa 64. Dziennik 27 I 1943–11 IX 1944, Warszawa 1990.
Marszałkowska wymarła. Na środku ulicy stoją opuszczone tramwaje, bez szyb, omotane pozrywanymi drutami. Pod ścianami leży kilka zwłok. Za to na wszystkich przecznicach ruch niebywały. Wzdłuż osi Kruczej ludność buduje barykady przeciwczołgowe.
Jeszcze ciemnawo. Szmer setek przyciszonych głosów. Zrywa się płyty chodników, z podwórza wytacza się kubły do śmieci i wypełnia je gruzem. Przewrócono słupy ogłoszeniowe. Nikt nie śpi. Dzieci i kobiety pomagają również. Nie sądziłem, że to tak szybko i sprawnie pójdzie. Na każdym skrzyżowaniu zagradza drogę zwalisko półtorametrowej wysokości lub wyższe. Tędy „tygrys” łatwo nie przejedzie. W najgorszym razie będzie czas, aby sięgnąć doń butelką z benzyną.
[...] Poczta Główna padła w ciągu dnia dzisiejszego. Na frontonie poczty i drapaczu chmur powiewają flagi polskie. Na rogach ulic wszędzie nasze posterunki. Widać wielu łączników, kurierki z rozkazami i transport materiałów opatrunkowych oraz innych. Na Marszałkowskiej silne walki z czołgami. Bracka wciąż pod ostrzałem. Na Widok ta sama historia. Przy Marszałkowskiej siedzi na dachu kilku Ukraińców i prażą ogniem, gdy tylko ktoś się pokaże. Dom przy Brackiej, zamykający wylot ulicy Widok, cały popstrzony odpryskami muru.
Gdy wracając z akcji wokół poczty, przeskakiwaliśmy przez ulicę Moniuszki, na Marszałkowskiej zapalono czołg. Trzeba było widzieć entuzjazm, który ogarnął wszystkich stojących po bramach. Kobiety płakały z radości, dzieci skakały do góry. Głośne okrzyki: „Tygrys, do budy!”
Mieszkańcy przebijają wewnętrzne przejścia między domami. Można już chodzić po mieście, nie wyglądając prawie na ulice. Pojawiły się pierwsze powstańcze plakaty. Młodzież i kolporterki rozklekjają wielkie barwne arkusze z hasłem: „Do broni!”
Pięknie to brzmi, lecz broni wciąż przymało. Właściwie największą rolę odgrywa to, co się zdobyło. Sądziłem, że mamy więcej broni przygotowanej w ukryciu.
Warszawa, 2 sierpnia
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
Czekam na swoją kolej jak na wyrok śmierci. Iść sama, zupełnie sama przez całe miasto. Przez ulice pełne strzałów, rannych, płonących domów. Po co zgłosiłam się do konspiracji? To ponad moje siły. Przecież iść tam to pewna śmierć. A jeżeli dostaną rozkaz? Przez myśl mi nawet nie przechodzi, że można go nie wykonać. Czekam więc jak na wyrok. Nogi robią się jak z waty. Słyszę: „«Bożena», służba przy telefonie”.
[...] Służba trwa 2-3 godziny. Ruch niewielki. Trudno nawiązać kontakt z innymi dzielnicami. Co pewien czas ktoś z naszej strony próbuje się porozumieć lub odzywa się ktoś stamtąd.
[...] Ktoś wpada do pokoju: „Chodźcie zobaczyć. Poczta zdobyta.” Nie mogę wyjść, ale podbiegam do małego okienka. Na ulicy entuzjazm. Chłopców wracających z poczty ludzie obrzucają kwiatami. Krzyczą, całują się. Wracam do centrali. Po chwili znów zwabia mnie do okna gwar i melodia Warszawianki. Pod oknem przejeżdża dwóch żołnierzy na zdobycznym motorze. Nastrój przygnębienia i lęku pryska. Nie mogę już wysiedzieć przy centrali. Wreszcie przychodzi zmiana. Dziewczęta są pełne zapału. Opowiadają nowiny. Na dole słychać radio nadające polskie piosenki.
Wybiegam na ulicę. Ludzie tłuką kamieniami w niemieckie szyldy. Ulegam prądowi i również rzucam kamień.
Warszawa, 2 sierpnia
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Godziny mijają bardzo wolno. Najgorsza jest bezczynność. Po obiedzie byłam na górze, tzn. na punkcie [w gmachu Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych na pl. Trzech Krzyży], gdy jakaś kobieta wpadła z wiadomością, że w ogrodzie leży ranny — słychać jęki. Nie ma chwili czasu do zastanowienia. Pędzę po Hanką [Czarnocką] w dół. Jeszcze nie zdajemy sobie sprawy z tego, że ogród jest pod stałym ostrzałem z YMCA.
Po chwili idziemy przez mały domek ogrodnika. A teraz jeden skok i Hanka jest już w ogrodzie. Czołga się pomiędzy inspektami, jest już przy rannych. Znowu mija kilka chwil i obie taszczymy młodą dziewczynę. Jest trupio żółta i umazana błotem, bo przecież od rana dziś leje, a ona podobno już dwie godziny leży w ogrodzie. Transport jest bardzo utrudniony — trzeba się niemal czołgać, a ona rzuca się konwulsyjnie i tylko ostatkiem sił krzyczy: „Lalka ratuj! Janka! Tadek!”. Wreszcie donosimy ją do domku ogrodnika. Tak nieść jej dalej nie sposób. Hanka biegnie po nosze i taszczymy ją przez te wszystkie wąziutkie przejścia na górę. Cały czas rzuca się i coraz mniej krzyczy. Na schodach znów dostaje konwulsyjnych skurczy i spada z noszy. Wreszcie jesteśmy w ambulatorium, kładziemy ją na stole, rozbieramy. Natychmiast dostaje zastrzyk z morfiny. Hanka robi jej jeszcze sztuczne oddychanie, ale właściwie już niepotrzebnie — umiera.
Warszawa, 2 sierpnia
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
W dniu 2.08.44 następuje atak czołgu poprzedzający jadące za nim samochody ciężarowe (2 samochody), na wysokości kina „Klub”, zaczynają ostrzał z ckm-ów oraz działa czołgu stanowiska naszej broni maszynowej. Jeden z pocisków wystrzelonych przez czołg trafia w szczytową murowaną ścianę drewnianego domu mieszkalnego.
Strzały z naszej powstańczej strony ze stanowiska w domu nauczycielskim unieruchamiają natarcie niemieckie, uszkadzając samochody. W tej sytuacji niemiecka obsługa samochodów, wobec ich unieruchomienia, przeskakuje pod osłoną ognia z czołgu, na czołg który nie ryzykując dalszej jazdy, wycofuje się, zostawiając samochody, które tryumfalnie wprowadzamy na boisko szkolne. Samochody są napełnione czekoladą, papierosami i innymi artykułami spożywczymi. Po ataku czołgów pod d-dztwem „Mirka” [Mirosława Kuryłowicza] kilku szaroszeregowców, wśród których znajdowałem się ja, Jurek Goś, i inni, udaje się na teren warsztatów kolejowych, które uprzednio zostały przez Niemców zaminowane.
Warszawa, 2 sierpnia
Bródno i okolice w pamiętnikach mieszkańców, red. Anna Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1995.
Brak było wiadomości ze Śródmieścia. Poszliśmy na dalekie rozpoznanie. Było zbyt wielu ochotników na ten patrol, musiałem wybierać. „Witek”, „Jacek”, „Pakulski”, „Marek”, no i naturalnie „Kubuś”. Tym razem jako fotoreporter. Narzekał, że nadal brak mu bojowych tematów, i robił po drodze okolicznościowe zdjęcia. […] „Witek” ze swoim Bergmanem — nie chciał się chłopak z nim rozstać ani na chwilę — ja z konspiracyjnym wisem w ręku, reszta chłopców z przydzielonymi na ten patrol pistoletami. Może broń nie była nam wtedy w Śródmieściu potrzebna, ale my z bronią w ręku, pod biało-czerwoną flagą, wywieszoną po raz pierwszy od pięciu lat, byliśmy potrzebni. Ludziom stojącym na ulicy, facetowi z mijanej bramy, który w porywie patriotycznych uczuć wręczył mi dobrze już napoczęte pół litra.
Jeszcze nas wtedy ludzie pozdrawiali. Uzbrojeni żołnierze AK jeszcze ludziom dodawali otuchy. Jeszcze i my sami pozowaliśmy do zdjęć powstańczych. […]
Miasto było już wtedy wyraźnie zróżnicowane. Od strony Woli widać ślady bombardowań i pożarów. Rozprute domy z kolorowymi przekrojami mieszkań zawieszonych wysoko na tle nieba. Na piątym piętrze błyszczy w słońcu wanna, jakby nie wiedziała, że reszty stropu, mieszkania i domu już nie ma. Ruiny są świeże, niespłukane deszczem, kanciaste. Jeszcze nieprzemieszane przez następne bomby. Zachowały kształt poszczególnych przedmiotów i elementów: desek, cegieł, zbrojeń, zwisających stropów, wyrwanych futryn, mebli. Przechodzimy wolno i ostrożnie, znacząc pierwszy ślad, wydeptując pierwszą ścieżkę wśród ruin. Im bliżej Śródmieścia, tym mniej śladów bombardowania. Całe odcinki ulic jeszcze nietknięte. Zadziwia ilość wywieszonych biało-czerwonych flag. Jedne wyraźnie nowe, zrobione wczoraj, inne czekały pięć lat. Na każdym niemal rogu ulicy barykada. […]
Tam, gdzie domy są stale pod obstrzałem, mieszkańcy zdążyli już powybijać dziury w murach i w ślepych ścianach. Przechodzimy, klucząc przez podwórza, zakamarki, mieszkania na parterze, schodzimy do piwnic, by nagle znowu wyjść na ulicę. Towarzyszy mi jakiś nowy surrealistyczny krajobraz miasta, powstały dziś na zwykłej do wczoraj ulicy. Omijam głęboki lej od bomby, potykam się o wystające płyty chodnikowe, by po kilku krokach, po ledwie podpartej desce wejść do pokoju. Pali się niepotrzebne nikomu światło, naprzeciw miejsca po ścianie stoi nietknięte pianino. Z długiego, ciemnego korytarza, który zachował zapach mieszkania, zamiast na klatkę schodową, wychodzę przez wyrwę w ścianie na mały ogródek zalany słońcem, przytulony do ściany, niespodziewany w tej części miasta. Znowu mieszkanie, meble, obrazy na ścianach. Wydaje mi się, że naruszam czyjś osobisty świat, choć wybite szyby i powiewające firanki przeczą spokojowi książek stojących na półkach.
Warszawa, 3 sierpnia
Stanisław Jankowski „Agaton”, Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie. Wspomnienia 1939-1946, t. 2, Warszawa 1984.
Około pierwszej po południu na nasze podwórze [przy ulicy Wawelberga 18] wpadli esesmani i Ukraińcy, i rozkazali, aby mieszkańcy natychmiast opuścili swoje mieszkania. Wszystko odbywało się w pośpiechu i panice. Osoby opuszczające budynek, w tym dzieci, musiały wychodzić z rękami podniesionymi do góry. Moja jedenastoletnia córka Alina wyszła na zewnątrz razem ze mną i grupą około 150 osób.
Przed bramą ustawiliśmy się całymi rodzinami. Brama była otwarta, a kiedy do niej podeszłam, zobaczyłam stosy trupów leżących na podwórku fabryki, jak również grupy cywilów i Ukraińców. Słyszałam strzały i jęki. Zrozumiałam, że czeka nas ten sam los. Tymczasem Niemcy pędzili ludzi grupami na podwórze. Po godzinie przyszła kolej na mnie. Weszłam tam razem z córką i dwójką dzieci, które się mnie uczepiły. Na podwórku, zaraz jak tylko na nie weszliśmy, potknęliśmy się o zwłoki, a wzdłuż fabrycznej ściany leżały stosy trupów, rzucone na siebie w różnych pozycjach. Jeden esesman i jeden Ukrainiec szli za każdą osobą na podwórko i strzelali każdemu w tył głowy. Poprosiłam Ukraińca, który nas prowadził i pogłaskał moją córkę po głowie, aby nas puścił. On z kolei zapytał swego kompana i powtórzył moją prośbę po polsku. Tamten nie zgodził się jednak, tylko wskazał na nas i powiedział: „polnische Banditen”.
Moja córka wzięła mnie potem za rękę i poszłyśmy pod ścianę. Pierwsza kula trafiła mnie w szyję. Upadłam, a wtedy trafiły mnie jeszcze trzy kule: jedna w dłoń, a dwie w okolicę serca. Moja córka upadła obok mnie. Chwilę potem usłyszałam jeszcze jeden strzał, po którym córka przestała się ruszać. Przyprowadzano kolejne grupy ludzi, ale nie potrafię powiedzieć ile razy. Słyszałam straszne krzyki, błagania, jęki i strzały. Nie wiem, ile to trwało, bo byłam całkowicie odurzona.
W przerwach między egzekucjami i przed zapadnięciem zmroku esesmani i Ukraińcy chodzili między ofiarami leżącymi na ziemi i dobijali rannych […] a potem zabierali kosztowności. Kiedy chodzili po mnie swoimi buciorami, złamali mi lewe ramię (to samo, w które zostałam postrzelona) i prawy obojczyk, i zdarli mi pierścionek z palca. Pod wieczór wszędzie zapadła cisza.
Warszawa, 5 sierpnia
Zbrodnie okupanta hitlerowskiego na ludności cywilnej w czasie Powstania Warszawskiego w 1944 roku, wybór i oprac. Szymon Datner, Kazimierz Leszczyński, Warszawa 1962.
Pierwsza niedziela w wolnej Warszawie. Nastrój zupełnie odmienny od innych dni, chociaż w boju świąt nie bywa. Jednak dzisiejszy dzień jest wyjątkowo spokojny po ostatnich przejściach na naszym odcinku. Rano kapelan odprawił mszę polową w kaplicy zaimprowizowanej w dużej Sali Towarzystwa Kredytowego Miejskiego przy ulicy Czackiego. Podczas mszy spowiedź i komunia. Później niektórzy otrzymali przepustki na miasto.
Po ulicach krążą już patrole naszej żandarmerii polowej z czerwono-żółtymi opaskami i legitymują przechodniów, a zwłaszcza wojskowych, to jest noszących biało-czerwone opaski posiadaczy broni. Organizacja Powstania zatacza coraz szersze kręgi.
Przed południem na wprost naszych kwater kilku harcerzy przybiło czerwoną skrzynkę pocztową z polskim orłem i zieloną lilijką. W mieście jest już czynna polowa poczta harcerska, obsługująca wojsko i ludność na obszarach polskich. Nad skrzynką przepisy pocztowe.
Pisać wolno kartki do 25 słów. Wojskowi nie mogą podawać adresów, tylko kryptonim jednostki. Wysyłanie wiadomości o charakterze wojskowym jest wzbronione przez cenzurę. Przepisy te brzmią tak poważnie, iż budzą uśmiech, gdy je zestawić z postaciami dwunasto- lub czternastoletnich listonoszy.
Ludzie wyszli ze schronów, by pogrzać się na słońcu. Przyglądają się skrzynce i niejeden ma łzy w oczach. Mój Boże! Warto było się pomęczyć, aby tego doczekać.
Warszawa, 6 sierpnia
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
Sprawdzałem moje posterunki na terenie posesji Świętokrzyska 12. Pilnujemy garaży, przełazu w murze na teren bezpański, na drugim piętrze w zburzonym częściowo mieszkaniu mamy punkt obserwacyjny. Jakie dziwne wrażenie wywołują opustoszałe mieszkania o bezładnie rozrzuconych sprzętach, osypanych kurzem i odłamkami szkła. Ślady wojny pomieszały się ze śladami osób, które dopiero odeszły, pozostawiając rozstawione, niepozmywane naczynia lub otwartą książkę.
W jednym z mieszkań na stosie gratów leży album z rozsypującymi się zdjęciami. Na wierzchu fotografia ślubna dwojga młodych, zdjęcia wspólne, poślubne — z tego właśnie mieszkania, z jakichś urlopów nad morzem i w górach. Potem sceny z biura: uroczyste rozdanie dyplomów czy nagród, może dekoracja, gdyż na następnej stronie natrafiłem na założony w albumie dekret nadania Krzyża Zasługi. Był urzędnikiem państwowym. Szybko wspinał się po szczeblach kariery. Widzę go na fotografii wraz z jednym z ministrów podczas odsłonięcia tablicy pamiątkowej w małym miasteczku. Potem znowu małżeńskie wakacje: wycieczka morzem do Sztokholmu.
Dalej album zmienia charakter. Już nie ma zdjęć wspólnych. Od niego rzadkie karty z Turcji. Ona na zdjęciach sama. Może po trzydziestym dziewiątym roku podsyła mu jakoś te fotosy na obczyznę. Chyba przez okazję.
A potem koło niej zjawia się na fotografiach ktoś nowy. Coraz bliżej, natrętniej wciska się na pierwszy plan. Coraz rzadsze kartki z Turcji; coraz weselsze, bardziej śmiejące się oczy na nowych odbitkach.
Gdzież jest w tej chwili właścicielka albumu? Czy siedzi w którejś z naszych piwnic? Czy może w odległej dzielnicy martwi się o los swojego mieszkania, może o los tego drugiego? A może sama bierze udział w akcji? Roztrącam nogą garstkę rozrzuconych w kurzu, połamanych fotografii, które ulatują mi z albumu, i rozmyślam nad bezceremonialną niedyskrecją wojny.
Warszawa, 8 sierpnia
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
Opuszczamy Wolę. Wycofujemy się na Starówkę. Posuwamy się w nocy poprzez ruiny dawnego getta, prowadząc ze sobą przeszło 50 jeńców niemieckich. Samochody całą noc woziły rannych. Jest już 3 nad ranem i panujący mrok zaczyna rzednąć. Cały nasz pochód wśród morza ruin ma w sobie posmak grozy i tajemniczości. Ponad ruinami góruje wieża Pawiaka. Stamtąd właśnie jest ostrzał i dlatego w miejscach, gdzie zwały ruin są niższe, musimy iść pochyleni. Co jakiś czas przystajemy, aby nikt się nie zgubił.
W pewnej chwili przyłączają się do nas postacie-widma. Okazuje się, że to kilku Żydów greckich na odgłos strzałów wyszło z kanałów pod gettem i proszą o pozwolenie przyłączenia się do nas. Chcą walczyć razem z nami. Między nimi jest jeden lekarz. Boże! Od tylu miesięcy ludzie ci żyli w kryjówkach pod ziemią. Wycieńczeni, ledwie słaniają się na nogach. Dajemy im wody do picia. Mam też w manierce trochę koniaku — daję im po kilka łyków. Niestety, zaczyna się rozwidniać i musimy szybko ruszać dalej. Zabieramy ze sobą nowych towarzyszy broni i idziemy naprzód.
O godzinie 6 docieramy do Starówki. W sali dawnej remizy strażackiej punkt zborny. Smętnie wyglądamy po tej nocnej przeprawie. Czekamy na rozkaz dowództwa i przydzielenie kwater... Wkrótce ruszamy dalej. Będziemy stacjonować w pałacu Krasińskich. Wszystko jedno gdzie, byle wreszcie trochę odpocząć. Może tu nie będzie tak strasznie jak na Woli. Ostatnie godziny walk na cmentarzach, wielu zabitych i ciężko rannych kolegów i koleżanek — jesteśmy już zdziesiątkowani...
Warszawa, 8 sierpnia
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Dowiedzieliśmy się, że Niemcy przystępują do okrążenia kompleksu domów na Pradze, przeprowadzając skrupulatne rewizje w poszukiwaniu broni. Również i my spodziewaliśmy się lada dzień podobnej operacji. I tak też się stało. Z wypiekami na twarzy przybiegła do nas panna Ziuta z hiobową wiadomością, że w kamienicy są już Niemcy i lada chwila zjawią się w naszym mieszkaniu. [...] Szybko przystąpiliśmy do usuwania wszystkich „kompromitujących” przedmiotów w pokoju, chowając do skrytki. Po chwili wszyscy znaleźliśmy się w niej. [...]
Zgodnie z rozkazem Niemców wszyscy domownicy mieli zgromadzić się na podwórzu, zostawiając jedną osobę w mieszkaniu. Na schodach dały się już słyszeć głosy i ciężki tupot butów. To były kroki Niemców. Za chwilę znajdą się w naszym pokoju. Serce zamarło mi z przerażenia. Do mieszkania weszło dwóch Niemców w towarzystwie kobiety, lokatorki tego domu, która biegle władała po niemiecku. Przetłumaczyła żądanie Niemców, aby panna Ziuta podniosła pościel na łóżkach. Panna Ziuta okazała dalej idącą usłużność, wyciągając i otwierając walizki, które znajdowały się pod łóżkiem. Niemcy rozglądali się widocznie po pokoju, ponieważ w pewnym momencie powiedzieli, że u nas jest biednie, ale za to bardzo czysto. „Przewodniczka” odprowadzając Niemców, jakby natchniona dobrym duchem, zwróciła się do Niemców powiadając, że panna Ziuta mieszka sama – dając im do zrozumienia, iż nie ma po co dłużej tutaj przebywać. Skierowała się pierwsza do wyjścia, a w ślad za nią podążyli Niemcy. My w skrytce budziliśmy się z odrętwienia. Wygraliśmy jeszcze jedną stawkę o nasze życie.
Warszawa, 8 sierpnia
Leon Guz, Targowa 64. Dziennik 27 I 1943–11 IX 1944, Warszawa 1990.
Wreszcie utworzono patrol sanitarny. Isia zebrała stare koleżanki: Basię „Pająk”, Jankę (Gruszczyńską), Basię „Wasilewską” i mnie. Zostałyśmy przydzielone do II plutonu kompanii szturmowej por. „Prokopa”. Dowódcą jest por. „Piorun”.
Po zbiórce ustawiliśmy się przed Ministerstwem Sprawiedliwości od Podwala, czekając na rozkaz wymarszu. Por. „Piorun”poszedł na odprawę. Wrócił z majorem „Trzaską”, dowódcą naszego baonu. Major w krótkich słowach powiedział nam o zadaniach, jakie nas w przyszłości czekają. Byliśmy bardzo wzruszeni i przejęci.
Warszawa, 8 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
O dziesiątej rano posterunki obserwacyjne zaalarmowały, iż u wylotu Świętokrzyskiej gromadzi się na Nowym Świecie kilkadziesiąt osób cywilnych. Pośród nich kobiety, dzieci, starcy. Między tłumem kręcą się niemieccy grenadierzy z peemami. W przewidywaniu podstępu umocniliśmy natychmiast pozycje. Jakoż istotnie podstęp nie dał na siebie długo czekać. Pół godziny później przyjechały dwa czołgi i zaczęły pchać przed sobą żywy mur ochronny z ludności. Zbliżając się ulicą Świętokrzyską w kierunku Czackiego, obsypywali nasz teren seriami z cekaemów.
Na pozycjach poruszenie. Co robić? Granatów użyć nie można. Porobimy jatki z ludzi. Strzelać? Jak tu strzelać do swoich? Nikt z nas nie przeżywał podobnej sytuacji. Co czuli ochotnicy mieszkający na Nowym Świecie i ulicach przyległych, zbiegli stamtąd w pierwszych dniach na obszar polski? Nie mają do tej pory wieści o rodzinach. Może wypadnie im strzelać do najbliższych?
Tymczasem żywa ściana była coraz bliżej. Słyszeliśmy już płacz kobiet głuszony warkotem silników czołgowych.
Nie stracił głowy i uratował sytuację por. Harnaś. Zgromadził szybko koło siebie strzelców wyborowych i polecił im sprzątnąć kilku grenadierów, którzy za tłumem i czołgami szli z pistoletami, a nawet z bykowcami, i poganiali ludzi. Jednocześnie poprzez ruiny dzielące nas od Wareckiej wysłał silną grupę, która miała wziąć Niemców w ogień boczny z mniejszym narażeniem kobiet i dzieci.
Wszystko trwało może dziesięć minut. Salwy karabinów [kompanii] „Grażyna” zmieszały się z grzechotem cekaemów niemieckich. Po chwili ujrzeliśmy, jak dwóch grenadierów padło, gryząc asfalt. Nasza drużyna podchorążego Technika wyrwała się naprzód bez rozkazu na podwórze i zwaliska gruzu za domem Świętokrzyska 12, tam otworzyła ogień boczny, narażając się zresztą nie tylko na ostrzał niemiecki, ale także na ogień owej grupy „Grażyna”, w którego polu rażenia się znalazła.
Niemcy nie zdawali sobie sprawy, jak daleko się posuniemy i do jakiego stopnia będziemy szaleńcami. Kordon grenadierów za czołgami załamał się i cofnął do Nowego Światu. Ludność, ogłuszona strzelaniną ze wszystkich stron, przerażona rannymi, których kilku padło wśród tłumu, rozsypała się na wszystkie strony, kryjąc się po załomach murów. Niektórzy biegli na nasze pozycje, w stronę barykady, którą zamknęliśmy Świętokrzyską za rogiem Czackiego. Osamotnione czołgi w obawie przed naszymi benzynówkami zawróciły i podążyły śladem grenadierów.
Warszawa, 9 sierpnia
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
Pan [Brigadeführer SS Walther] Bierkamp [dowódca policji bezpieczeństwa], oświadczył, że Naród Polski znalazł się dobrowolnie w sytuacji, w której powinien powziąć decyzję, gdyż inaczej nie będzie miał nic do powiedzenia w Nowej Europie. Obłędne powstanie w Warszawie naraża Polaków na straszne następstwa. On i władze, które reprezentuje, pragnęli tego uniknąć i robili w tym kierunku wszelkie wysiłki. Ostrzegali Delegaturę Rządu, AK i inne ugrupowania polskie. Nie dało to skutku. Polacy bowiem zdecydowali się na jawną walkę z Niemcami, być może dlatego, by wzmocnić sytuację Mikołajczyka w Moskwie? Chciano bolszewikom móc ofiarować zdobytą na Niemcach Warszawę. Bolszewicy jednak takiego prezentu bynajmniej nie pragnęli — okazali też swoją prawdziwą postawę, skoro stanęli pod Warszawą i nie ruszają się z miejsca, zostawiając powstańców polskich swojemu losowi. Ale również Anglicy i Amerykanie pozostają obojętni na tragedię Warszawy. Powstańcom nie zrzucono nic, ani broni, ani amunicji. Warszawa zostawiona jest strasznemu losowi, który ją musi spotkać, skoro targnęła się z tyłu na walczącą armię niemiecką. Z miasta tego nie zostanie kamień na kamieniu! To samo stanie się z każdym miastem, które by się dało użyć do żałosnej roli dywersanta po stronie bolszewickiej, dywersanta opuszczonego zresztą przez samych bolszewików. […]
Bolszewizm przynosi zagładę Narodowi Polskiemu i kompletne wytępienie inteligencji polskiej. Niemcy nie mają zamiaru tępić Polaków, chcą nawet, by Polacy zajęli miejsce równe innym narodom w Europie, by mogli pracować i rozwijać się, jak inne narody, oczywiście pod przewodnictwem niemieckim, które jest konieczne. Jak onego czasu Prusy stały się stosem pacierzowym Niemiec ku pożytkowi całych Niemiec, tak dziś Niemcy muszą być stosem pacierzowym Europy ku pożytkowi całej Europy.
Kraków, 10 sierpnia
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Niemieckie naczelne dowództwo pragnie uniknąć niepotrzebnego przelewu krwi, który szczególnie dotknie niewinne kobiety i dzieci, i wobec tego ogłasza następujące wezwanie:
1. Ludność zostaje wezwana do opuszczenia Warszawy w zachodnim kierunku z białymi chustkami w ręku.
2. Niemieckie naczelne dowództwo gwarantuje, że żaden mieszkaniec Warszawy, dobrowolnie opuszczając miasto, nie dozna żadnej krzywdy.
3. Wszyscy mężczyźni i kobiety zdolni do pracy, otrzymają pracę i chleb.
4. Niezdolna do pracy ludność zostanie ulokowana na zachodnich obszarach warszawskiej gubernii i otrzyma zaopatrzenie.
5. Wszyscy chorzy oraz starcy, kobiety i dzieci, potrzebujące opieki, otrzymają pomieszczenie i opiekę lekarską.
6. Ludność polska wie, że armia niemiecka walczy jedynie z bolszewizmem. Kto w dalszym ciągu daje się wykorzystać, jako narzędzie bolszewizmu, bez względu na to, pod jakiem hasłem, zostanie bez wszelkich skrupułów pociągnięty do odpowiedzialności.
7. Ultimatum to jest terminowe.
Warszawa, 10 sierpnia
Leon Guz, Targowa 64. Dziennik 27 I 1943–11 IX 1944, Warszawa 1990.
Coraz więcej pożarów dookoła. Niemcy wprowadzili do akcji specjalne miotacze min zapalających. Ludność nadała im z miejsca nazwę „ryczących krów” albo „szaf”. Wyrzutowi pocisku towarzyszy istotnie jękliwy zgrzyt, przypominający ryk krowy lub przesuwanie skrzypiącej szafy po podłodze. Kilka sekund później pocisk, wypełniony benzolową mieszanką samozapalającą, pada z hukiem. Następuje rozprysk płynu, który rozlewa się po dachu, murze, ziemi i pali się przez dłuższy czas w wysokiej temperaturze.
W związku z tym miałem dziś południem służbę ppoż. Chodziłem z sekcją na strych naszej kamienicy, by uprzątnąć wszystkie łatwopalne materiały, przygotować piasek, wodę itp.
Na strychu nakryliśmy gruchającą parkę. Podchorążak z drugiego plutonu i przystojna łączniczka. Sytuacja była — żeby to delikatnie określić — bardzo zaawansowana. Speszyliśmy się wszyscy. Wybrnąłem z tego, oświadczając żartobliwie, iż mam rozkaz usunąć ze strychu materiały łatwopalne, ich obojga dotyczy to w pierwszym rzędzie.
Warszawa, 11 sierpnia
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
Stale siedzimy na Barokowej. Jutro mamy stąd odmaszerować, bo jest coraz goręcej. Cały dzień bombardują nas samoloty, plus minus co 15 minut. Coraz niebezpieczniejsza jest warta w bramie, bo odłamki zraniły już kilku ludzi.
Cały ten czas spędziłam w strasznie „pokojowy” sposób. Szykowałyśmy jedzenie, zmywałyśmy, szyły i tylko czasem (na szczęście bardzo rzadko) zakładamy jakiś opatrunek.
Chłopcy mieli tu dobry wypoczynek po walkach na Woli, ale aż nudne jest to czekanie tylko na bomby.
Warszawa, 11 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Dzisiaj dostaliśmy barykadę na Jezuickiej przy Kanonii. Budowaliśmy ją właściwie sami – pod dowództwem pchor. Edka „Kańskiego” - z worków z cukrem i kaszą oraz mebli z pobliskich mieszkań i cegieł. Niemcy podpalili rano katedrę, czym wypłoszyli nas ze stanowisk wewnątrz, i ostrzeliwali nas potem jeszcze z granatników przy budowie barykady.
Nie mogliśmy nic poradzić na pożar w katedrze. Patrzyliśmy tylko w bezsilnym gniewie na palący się dach, który mógł lada chwila runąć i zniszczyć całe wnętrze. Na szczęście wieczorem ogień się zmniejszył i nie było już takiego żaru wewnątrz murów.
Warszawa, 12 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Rano, w podziemiach „drapacza chmur” [Prudential, pl. Napoleona 9] odprawiona została msza święta. Ołtarz był przykryty biało-czerwonymi sztandarami z ryngrafem. Zebrani tu, przeważnie harcerze, niektórzy z bronią, w tygrysich płachtach, polskie sztandary, polskie pieśni po tylu latach nie w ukryciu, ale głośno i oficjalnie śpiewane. Wszystko to tak nas wzruszyło, że z trudem hamowałyśmy łzy. Kiedy jednak na zakończenie, w postawie na baczność, odśpiewali gromko: Boże coś Polskę…, rozbeczałam się, nie mogąc dłużej opanować wzruszenia i szczęścia. Poczułam, że stoimy na małym skrawku wolnej Polski, wśród samych swoich, dobrych i życzliwych.
Warszawa, 13 sierpnia
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Do pracy przy barykadach szło się piwnicami albo przez przebite przejścia w parterowych mieszkaniach, nieraz bardzo, jak na ówczesne warunki, daleko. […] Wezwano nas „aż” na ulicę Piwną, gdzie trzeba było ustawić ceglaną zaporę w bramie numer 13, którą zaatakowali hitlerowcy. Szło się po gruzach zrównanej z ziemią ulicy Rycerskiej, a potem przez mieszkania. Szliśmy dużą grupą, gęsiego. […]
Przechodziliśmy właśnie przez jakąś kuchnię. Tęga, rozrośnięta w sobie jejmość smażyła na wielkiej patelni rumiane kartoflane placki. Kolor i zapach drażnił nasze wygłodniałe żołądki. Ale nikt nie ośmielił się poprosić o poczęstunek. Zresztą gospodyni nie zdradzała żadnej ku temu skłonności. Nagle poczułem w okolicy prawego uda dziwne gorąco. Przeraziłem się, że trafił mnie jakiś odbity rykoszetem pocisk. Chwytam się za udo i nagle słyszę za sobą głos:
— Morda w kubeł. To placek. Troszkie parzy, ale zaraz będzie git.
Rzeczywiście, wesoły tramwajarz, zabajerowawszy jakoś kucharkę, rąbnął z patelni dwa gorące placki, z których jeden wsunął mi do kieszeni marynarki. Był to najsmaczniejszy placek kartoflany, jaki miałem okazję jeść w życiu. […]
W podwórzu na Piwnej ustawiliśmy się łańcuszkiem sięgającym bramy i z rąk do rąk podawaliśmy sobie cegły ze sterty leżącej w głębi posesji. Obowiązywało zachowanie maksymalnej ciszy. Za otwartą bramą była Piwna, a na niej Niemcy.[…]
[Po południu] do piwnic [domu przy ulicy Podwale 19] wbiegli jacyś rozradowani chłopcy w powstańczych panterkach, wołając:
— Wszyscy mężczyźni na ulicę, rozbieramy barykadę na Podwalu. Trzeba wprowadzić zdobyty czołg!
Oparłem się powszechnemu entuzjazmowi, byłem zmęczony, zmoczony wodą przy gaszeniu dachów, a poza tym nie bardzo mi się chciało rozbierać barykadę, przy której budowie też pracowałem.
Postanowiłem się zadekować. Było na drugim piętrze opuszczone mieszkanie, gdzie się czasem kładłem na tapczanie nieznanego lokatora i odpoczywałem. Tak też zrobiłem i teraz. Leżę, słucham dolatujących z ulicy wiwatów rozradowanego, święcącego zdobycie czołgu tłumu, słyszę zgrzyt jego gąsienic i nagle niezwykle potężny huk wstrząsa domem, wali się na mnie stojąca obok tapczanu szafa. Wygrzebuj się szybko spod niej i myśląc, że to nalot, zbiegam na dół.
Ulica przed domem pokryta była kawałkami ludzkiego mięsa i wprost usiana kępami włosów, zginęło czterysta osób, w tym mnóstwo dzieci, które siedziały na czołgu.
Niemcy użyli szatańskiego podstępu, naładowany materiałem wybuchowym czołg, zaopatrzony w mechanizm zegarowy, podprowadzili pod barykadę i zostawili.
Warszawa, 13 sierpnia
Stefan Wiechecki, Piąte przez dziesiąte. Wspomnienia warszawskie, Warszawa 1970.
Około trzeciej usłyszeliśmy dziwny gwar na ulicy. Wyszliśmy na balkon. Od Podwala jechał mały czołg, otoczony tłumem żołnierzy i cywilów. Przy którejś z barykad zdobyto czołg! Ktoś znalazł kwiaty, które podał sanitariuszce siedzącej koło kierowcy.
[...]
I w pewnej chwili nastąpił wybuch. Nie mogę uzmysłowić sobie dokładnie, co się stało. Oślepił mnie potworny, czerwony blask i ogłuszył straszny huk. Nie zdając sobie właściwie sprawy, co się stało, rzuciliśmy się w panicznej ucieczce do pokoju. Tratując wszystko po drodze, wybiegliśmy na klatkę schodową. Wszędzie unosił się pył i jakiś straszny zapach – połączenie prochu ze spalonym ciałem. Brak było powietrza. Dopiero na podwórzu usłyszałam głosy. Były to nieludzkie wycia, błaganie o śmierć lub pomoc, krzyki i płacz. Mnóstwo rannych i jakieś zdeformowane, obnażone resztki ciała ludzkiego wlokły się po podwórzu. Pobiegłam po apteczkę na górę. Jakimś cudem znalazłam ją wśród porozbijanych mebli, kawałków tynku i futryn. Czułam, że nic mi się nie stało, chociaż całe plecy miałam mokre, a sukienkę podartą od wybuchu.
Najgorsze było przeprowadzenie rannych do szpitala. Trzeba było przechodzić po zmasakrowanych ciałach i brodzić w gęstej mazi z krwi ludzkiej i kurzu. Ściany domów opryskane były krwią, z balkonów i gzymsów zwisały części ciała, wyrzucone podmuchem. Ściany niektórych domów były zawalone.
W szpitalu był straszny tłok. Ranni czekali w kolejce na opatrunki, nieraz umierając na korytarzu. Najwięcej było poparzonych. Większość prawdopodobnie umrze, bo nie ma dla nich ratunku.
[...]
Ciało jednego z żołnierzy z czołgu wybuch wrzucił na nasz balkon. Jego to krew opryskała mnie i kilka osób.
Cmentarzyk na podwórkach przy Kilińskiego 1 i 3 zapełnił się prawie zupełnie.
Warszawa, 13 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Po południu od strony Okęcia na tle bardzo niebieskiego nieba pokazują się sylwetki trzech samolotów. Lecą wprost na samotny pięciopiętrowy budynek po przeciwnej stronie alei Niepodległości. Stukasy? Przyglądamy im się z lękliwym niedowierzaniem. Nagle zaczynają się zniżać i pikować wprost na dom. Warkot i gwizd silników potężnieje z każdą chwilą. Na wysokości niemalże dachu, widoczni przez szklaną kabinę piloci wyrywają maszyny w powietrze, a od każdej z nich odrywają się dwa błyszczące cygarowate kształty. Bomby.
Mija kilkanaście sekund długich jak wieczność, zatrzymane oddechy — dom stoi. Niewypały? Nie. Potężne, następujące jeden po drugim wybuchy, dym, kurz, cegły wylatujące w powietrze, walące się mury. Nic nie widać. Powietrze pełne jakiejś zawiesiny nie daje się wciągnąć w płuca. Nie pomagają mokre chustki przyłożone do twarzy. Gdy Ewa zagarnąwszy ze sobą sanitariuszki dobiegła przez jezdnię na miejsce, kurz już opadał, ale nie wiadomo było, jak zabrać się do odgrzebywania zasypanych. Bomby przeleciały przez całą klatkę schodową i eksplodowały w piwnicy. A dom, mimo że niewykończony, był już zamieszkany i lokatorzy schronili się w ogromnej piwnicy, niemającej jeszcze wszystkich ścianek działowych.
W końcu udało się Ewie znaleźć jakieś niezawalone okienko tuż nad ziemią, przez które dostałyśmy się do środka. Masakra była całkowita. Jęki wskazywały jednak, że są tu jeszcze żywi ludzie. Przez długie godziny wyciągano osobno ręce, nogi, głowy i układano na jeden stos w dole wykopanym tuż obok kamienicy. Ewa niezmordowanie kierowała całą akcją, czarna od pyłu i kurzu, czerwona od cudzej krwi. Rannych, których było niewielu, bo prawie wszyscy zginęli, opatrywała na miejscu bądź sama odnosiła do punktu sanitarnego. Krążyła tak niestrudzenie do końca akcji, aby potem asystować opatrującemu doktorowi „Hermanowi” i nakładać jeden po drugim bandaże i opatrunki.
Warszawa, 15 sierpnia
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Usiłowałam się zdrzemnąć po nieprzespanej nocy (po dyżurze), na naszej kwaterze na Krzywym Kole. Pociski robiły straszny hałas, leżałam na tapczanie na drugim piętrze, nie mogłam jednak usnąć. Podczołgałam się do tarasu wychodzącego na Wybrzeże Kościuszkowskie zobaczyć czołgi, które było słychać od strony Cytadeli. Nagle zachciało mi się obejrzeć zdjęcie z dziecinnych lat, które mam w plecaku w schronie, i mojego misia. Zbiegłam do piwnicy. Nagle wstrząs. Coś walnęło w budynek. Idę na górę. Już na schodach czuć pył. Drzwi wejściowe wysadzone z zawiasów. Gdy kurz opadł, wchodzę przez kuchnię do pokoju. Na tapczanie, który się zarwał, leży wielki niewypał z „grubej berty”.
Warszawa, 15 sierpnia
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
16-go zapaliła się znów katedra. Niemcy nie mogli dostać się do wnętrza, gdyż wszystkie wejścia były zatarasowane, jednak nie można było utrzymać stanowisk w katedrze. Z początku sądziliśmy, że uda się ją uratować, zaraz jednak zapalił się dach. Dym był tak przykry, że płakaliśmy i kaszlaliśmy cały dzień.
Staraliśmy się pomóc księżom przy ratowaniu dobytku kościelnego. Zasypywaliśmy piaskiem wejście do podziemi, gdzie ukryte są kosztowności. W ostatniej tej chwili uratowaliśmy cudownego Jezusa u Fary. Wyniosłyśmy go z Basią „Pająk” i księdzem na podwórze, skąd ponieśli go dalej podziemiami.
Warszawa, 16–18 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Dziś pracowałyśmy już w gmachu poczty. Przed południem było bardzo dużo pracy. Każda dzielnica ma swój worek, ale dzielnice są wyznaczone według możliwości dojścia do nich, więc trzeba się orientować, gdzie znajduje się dany numer domu, żeby do odpowiedniego worka list włożyć. Listów są setki. Te listy nie mogą czekać, są nieraz pierwszą wiadomością, że syn żyje i walczy. Równie często, że poległ. Spieszyłam się, nie byłam nawet na obiedzie. Kiedy zostałam sama, zrobiło się cicho i myszy powychodziły z dziur, przebiegały po podłodze, siadały, przyglądały mi się, zupełnie niewystraszone.
Niektóre listy są cenzurowane. Cenzura jest u pp. Góreckich. Te listy przychodzą już ze stemplem „cenzurowane”. Mamy też nasze stemple poczty polowej, a także różne stemple harcerskie. Kilkoma my stemplujemy, a niektóre listy przychodzą już z innymi stemplami. Po skończonej pracy podstemplowałam kilka pocztówek i kopert naszymi stemplami. Schowam na pamiątkę, będą dla Zdzicha, bo on zbiera znaczki.
Warszawa, 17 sierpnia
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Dni, w które nie mam służby, spędzam przeważnie na Długiej. Pomagam w szpitalu lub punkcie opatrunkowym. W wolnych chwilach po służbie chodzimy do łaźni. Jest w niej jeszcze woda, gdyż znajduje się w suterenie. Jest to największy luksus, na jaki nas stać.
W szpitalu na Długiej jest coraz gorzej. Ranni leżą na korytarzach, w podziemiach i na wszystkich piętrach. Palił się już dach i kiedyś całe rano gasiliśmy pożar. [...] Niemcy stale rzucają bomby zapalające.
Na szpitale zajęto wszystkie większe sklepy, restauracje i parterowe mieszkania. Przybył bardzo duży transport rannych od Jana Bożego. Przeważnie są to cywile i nikt się nimi nie zajmuje. Chodzimy do nich z Zosią, naszą medyczką, i zorganizowałyśmy im opiekę spośród ludności cywilnej. Żadna z sanitariuszek nie ma czasu dla cywilów.
Warszawa, 18 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Rano, gdy tylko obudził się dzień, wybiegłem z piwnicy na dwór. Słońce wschodziło, mgły ustępowały, zapowiadał się śliczny dzień. Ojciec od rana znajdował się już na forcie [czerniakowskim]. Ruch wszędzie był niesamowity. Przede wszystkim zaraz o piątej zaczęto wznosić barykadę na Powsińskiej, przed mostem, a po niej rowy dobiegowe do fortu i do parku. Również na samym forcie chłopcy się okopywali zawzięcie, wnosząc na szańce niemieckie lotnicze formularze, raporty tzw. Flugansage, które całymi blokami zalegały kilka kazamat.
Fort tętnił życiem. Intendentura nie próżnowała. Od razu uruchomiono warsztat rusznikarski, ruszyła produkcja butelek samozapalających i granatów. Przystąpiono do zorganizowania nasłuchu radiowego. […] Ponieważ energii elektrycznej nie było już na Sadybie od 3 sierpnia, początkowo zasilano aparaty radiowe prądem z baterii i akumulatorów, ale później Ryncio [Ryszard Zienkiewicz] wpadł na bardziej oryginalny pomysł. Na specjalnych stojakach ustawił rowery z dynamami do reflektorów i kolejno na zmianę kilku powstańców pedałowało w miejscu, zasilając w ten sposób prądem aparaty radiowe. Potem użyto do pedałowania niemieckich jeńców. […]
W bloku [przy ulicy Morszyńskiej 5] panował też niezwykły ruch. Pospiesznie organizowano szpital polowy, ponieważ drewniany budynek szkolny w razie ewentualnego ostrzału artyleryjskiego czy bombardowania lotniczego nie dawał absolutnie żadnego zabezpieczenia. Zaczątkiem szpitala w bloku stało się mieszkanie generałowej Branickiej. W narożnym pokoju od podwórka urządzono salę operacyjną, ponieważ ta strona bloku była zasłonięta od północy budynkami ulicy Okrężnej, od zachodu skrzydłem bloku, a od wschodu mieszkaniem Wacława Rogowicza, zresztą z tej strony, od Wisły, atak artyleryjski był najmniej spodziewany. […]
Mimo ostrzału na Sadybie panował ruch jak w najlepszych przedwojennych czasach. Sklepy były otwarte. Po drugiej stronie ulicy, na ścianie domu przy Okrężnej 5, wisiał barwny plakat, przedstawiający młodego żołnierza w hełmie, z karabinem na ramieniu. U dołu plakatu duży napis nawoływał: „Wszyscy w szeregi AK.” Radość z wolności malowała się na wszystkich twarzach. Na ulicy tu i ówdzie widać było żołnierzy z zawadiackimi minami, z bronią niedbale zawieszoną na ramieniu czy na szyi. Na każdym kroku obdarzani byli serdecznymi uśmiechami i powitaniami.
Warszawa, 19 sierpnia
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
O godz. 6 rano polecił nam Piecyk [szef kuchni] szybko przygotować śniadanie dla załogi, następnie wydał nam porcje żywnościowe, składające się z paczki sucharów, paczki miodu sztucznego i paczki świec dla każdej więźniarki, po czym zarządził, abyśmy były przygotowane do drogi, ponieważ w każdej chwili możemy stąd odjechać. Po wydaniu śniadania załodze (bardzo zresztą już nielicznej, bo wielu wyginęło w czasie walk z powstańcami poza terenem Pawiaka) zauważyłyśmy, że na teren więzienia zaczynają wjeżdżać samochody ciężarowe, z których wysiadali Niemcy. Jak się wkrótce okazało, był to oddział tzw. minierów, który miała za zadanie podminować całe więzienie i wysadzić w powietrze. Do pracy swej przystąpili natychmiast, a nam polecono zagasić ogniska w kuchni i ładować na samochody ciężarowe wskazany przez gestapowców sprzęt oraz pozostałą jeszcze żywność: mąkę, ryż, cukier. Po dokonaniu tych czynności polecono nam udać się do kancelarii, gdzie „uroczyście” pan komendant oświadczył nam, że mamy darowane życie, ale z to musimy pracować i milczeć. Potem załadowano nas na samochody (samochód, którym jechałyśmy, naładowany był amunicją) i wraz z całą załogą ruszyliśmy w nieznane, opuszczając Pawiak, miejsce strasznego męczeństwa.
Warszawa, 20 sierpnia
Wspomnienia więźniów Pawiaka 1939-1944, Warszawa 1964.
Wyszliśmy, gdy było już ciemno. Długą, przez Teatr Miejski i Daniłowiczowską doszliśmy do Banku Polskiego. Tam przesiedzieliśmy całą noc w dużej sali na parterze. Część chłopców była rozstawiona na stanowiskach, ale noc przeszła cicho. [...]
Od rana zaczęło się bombardowanie. Na szczęście bomby padały gdzieś dalej, ale kazano nam przejść na korytarz bliżej schronu, gdyż część budynku była do pierwszego piętra zniszczona. O 11-ej dużo osób poszło na Mszę św. do pobliskiej kaplicy na terenie Banku. [...] W pewnej chwili nadleciały znów samoloty. Wybuchy były bardzo silne i blisko. Po chwili przyniesiono wielu rannych, pomiędzy którymi był i ksiądz. Bomba trafiła w ołtarz podczas Podniesienia.
[...]
Tymczasem Niemcy przypuścili szturm. Walka toczyła się już w salach i korytarzach gmachu. Żołnierze ze stałej obsady, którzy mieli odpoczynek, zaczęli wiać. Punkt opatrunkowy się zwijał. Kucharz biegał w rozpaczy, gdyż właśnie przygotował świetny, niedzielny obiad!
Posłano po pomoc i amunicję, ale dowództwo odmówiło. Wkrótce jednak przyszedł mały oddziałek, z dziesięciu ludzi, nawet dobrze uzbrojonych, ale tylko na jedną godzinę.
[...]
Dla podniesienia psychiki walczących „Antoni” kazał dawać obiad. Chłopcy wpadali po jednym na chwilę, aby tylko zdążyć przełknąć trochę „świątecznego” obiadu.
Warszawa, 20 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Noc dzisiejsza też była monstrualna. Granaty rozrywają się po całym Żoliborzu, wzniecają te granaty jakieś takie wyjące urządzenia albo, jak tu ludek określa, „przesuwacze szaf”. Rannych moc. Chłopcy wychodzą na działki każdego wieczora z sygnalizacją; oczekują zrzutów. Noc za nocą mija, nikt nie nadlatuje, a noce są gwiaździste i bez wiatru. Szkoda, szkoda pięknych serc naszej młodzieży, mości panowie zbankrutowani!
— Ty w dupę jebana, twój mąż w Londynie siedzi i wino popija, a nam nie wolno na działce kartofli poryć dla dzieci! — krzyczy baba z Marymontu do żoliborzanki, właścicielki działki.
— Aby cię pierwsza bomba nie minęła — ta jej odpowiada. […]
Jaskółki wczoraj odleciały. Wróble przepłoszone, a gołębie, te nasze gołębie ze Starego Miasta, rozbite na drobne rodzynki, gonią przestraszone tu nad naszym zadymionym niebem żoliborskim, zapuszczają się nad Wisłę, dochodzą nad Żerań i wracają w dym i żar polichromii staromiastowej; tam, też nad dymami, krążą bombowce szwabskie, bombardują i pyrkoczą do uciekinierów z „broni pokładowej”. To się ładnie nazywa, ta „broń pokładowa” — z niej to rudy wyjebek niemiecki zabija, wirażuje wśród gołębi — gołębie zwinniejsze — już są znowu tu, pojedynczo, trójkami, a tam nowe pożary, pali się Warszawa od Gdańskiej po Mokotów.
Warszawa, 22 sierpnia
Dzienniki z Powstania Warszawskiego, red. Zuzanna Pasiewicz, Warszawa 2004.
Nareszcie znaczny sukces przerwał fatalną serię porażek ostatnich dni. Centrala telefoniczna przy ulicy Zielnej zdobyta po wielu bezskutecznych próbach. Dziewięciopiętrowy budynek mocnej konstrukcji panował nad całą dzielnicą, trzymając pod nieustannym ostrzałem Zielną, część Marszałkowskiej, plac Grzybowski, gdzie od zapalających pocisków z Telefonów spłonął kościół Wszystkich Świętych.
Atak trwał dwie doby. Przedwczoraj Niemcy wywiesili na wieży żółtą flagę, oznakę ostatecznego niebezpieczeństwa. Na to pozycje niemieckie z Ogrodu Saskiego wzmocniły ostrzał naszych terenów. Nacierający na telefony, nie widząc innego sposobu, zdecydowali się podpalić budynek miotaczami ognia. Gdy pożar rozprzestrzenił się na parterze, Niemcy przenieśli się na wyższe piętro, skąd stopniowo ich wyłuskano. W sumie wzięliśmy 121 jeńców różnych formacji, zdobyliśmy dużo broni, amunicji, a co najważniejsze — ulica Zielna odetchnęła. Szkoda tylko, że sukces osiągnęliśmy w taki właśnie sposób. Cieszymy się przecież ze spalenia własnego domu.
Ponadto powstańcy zdobyli w tych dniach browar Haberbuscha i Schielego na Woli oraz składy Hartwiga na Towarowej. Niemiecka załoga restauracji „Żywiec” na Marszałkowskiej podpaliła kamienicę i wycofała się na Dworzec Główny.
Według doniesień Londynu Polacy trzymają w chwili obecnej jeszcze 40 procent miasta.
Warszawa, 23 sierpnia
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
Jest coraz gorzej. Teraz już systematycznie sztukasy bombardują rejon Rynku od 8 rano do 8 wieczór, co kwadrans — 4 razy na godzinę. Lecą 3 samoloty i zniżają się tuż nad domem, wypuszczają 3 bomby i odlatują. Już wiadomo, kiedy który dom będzie bombardowany — robią to po kolei. Mnóstwo zasypanych cywilnych. Między innymi wynieśli zabitą młodą kobietę z domu narożnego przy Celnej. Jej dzieci słychać przez ścianę — jeszcze żyją — dwóch małych chłopczyków zasypanych. Po dwóch godzinach zastałam na mojej kwaterze dwa małe trupki (dwa i trzy latka) pod workiem — nóżki wystawały. Ciotka chłopców przyszła do kuchni i opowiadała mi, że jak ich odkopią, to ona będzie ich wychowywać; nic nie wie, a ja nie mam siły jej powiedzieć. Boję się, że przez uchylone drzwi zobaczy.
Stare Miasto jest piekłem. Takie dziś miałam straszne myśli — chwilami wydawało mi się, że to nie rzeczywistość, tylko straszny sen.
[…] Na Podwalu po obu stronach, nawet w sklepach od ulicy leżą ranni — nogi im wystają na chodnik na ulicę — nie mieszczą się, usta spieczone proszą wody. Ohydnie cuchnie ropa. To niemożliwe, żeby tak było naprawdę — może jednak śni mi się to wszystko i obudzę się z ulgą? Pod krzywą latarnią w bramie pełno rannych, zupełnie nagich — poparzeni. Wołają wody: „Panienka — Wasser”. Myślę: „Co mnie taki Niemiec obchodzi?” Okazuje się, że to nie Niemcy, tylko Żydzi węgierscy, ci zwolnieni z Gęsiówki — pomagali naszym. Poparzyła ich „szafa” zapalająca.
Warszawa, 23 sierpnia
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Cały szpital na Długiej mieści się już tylko na parterze i w piwnicach. Ludzie leżą na ziemi w zupełnych ciemnościach i bez powietrza. Jest potwornie gorąco, słychać tylko jęki i błaganie o pomoc. Gdy schodzę tam w wolnych chwilach, to nie mogę nadążyć, tyle jest roboty przy tych biedakach. Rany im gniją i są pełne robactwa, gdyż opatrunki zmienia się co kilka dni. Często gdy ktoś umrze, to leży kilka godzin na posłaniu, nim ktoś to zauważy. Trupy wynoszą uwolnieni z Gęsiówki Żydzi na podwórze, gdzie przykryte ledwie papierem, otoczone rojem much, leżą znów do czasu, aż znajdzie się dla nich miejsce na grób.
Warszawa, 24 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Gdy wyszedłem potem przed klatkę [bloku przy ulicy Morszyńskiej 5], na stronę ogrodu, zobaczyłem szereg noszy, na których leżały nieruchome postacie. Po chwili dopiero zdałem sobie sprawę, że to polegli czekają w kolejce na pogrzeb. Rząd noszy ciągnął się wzdłuż muru aż do narożnika domu, w głąb ogródka generałowej [Branickiej]. Wzrok mój padł na pierwsze nosze. Coś na nim było znajomego. Buty z cholewami? Wielokrotnie takie widziałem. Niemieckie bryczesy? Też. Już wiem. Brązowy golf i żylasta ręka. Tak, to ten, jak go w myślach nazwałem, robotnik z pogrzebu kapitana „Korwina”. […] Spojrzałem na następne nosze, nakryte białym zakrwawionym prześcieradłem. Leżące ciało było jakieś krótkie, drobne, dziecinne. Odkryłem prześcieradło — granatowa sukienka w białe groszki i wystające spod niej dwa krwawe kikuty, a obok koszyk i dwie stojące ludzkie stopy z odpiłowanymi kośćmi podudzia.
Boże! Przecież ja tę dziewczynę widziałem dziś dwukrotnie. Tak! Jak biegała z noszami, a później — tak, chyba to ona — jak na stole krzyczała, gdy doktor… Skamieniałem.
Z odrętwienia wyrwał mnie stuk młotka. W lewo od klatki numer 7, pośrodku trawnika, jeden z naszych młodych sąsiadów, Henryk Cypel, szykował trumnę dla swego młodszego brata, Marka. Na krótkim rękawie jego koszuli lśniła czerwień powstańczej opaski. Twarz miał postarzałą o kilkanaście lat. Nie śmiałem do niego podejść. Gardło mi się jeszcze bardziej ścisnęło. Millo, Kitalla, Majewski, teraz Marek. Ginęli w obronie własnego domu. Tu się wychowali, kopali piłkę na szkolnym boisku. Przecież jeszcze na początku okupacji zjeżdżaliśmy razem na nartach z fortowych wałów. Przypomniał mi się wczorajszy apel na dziedzińcu fortowym. Stojąca w dwuszeregu kompania śpiewała: „Twierdzą nam będzie każdy próg…”
Warszawa, 25 sierpnia
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
Badanie naszych jeńców; zajmowaliśmy się dzisiaj tylko żandarmami. Przesłuchiwaliśmy ich pojedynczo: imię, nazwisko, miejsce pochodzenia, zamieszkania. Od kiedy w Polsce, na jakim stanowisku, co robili?
Same niewiniątka. Jeden jest stolarzem z zawodu, więc przez cztery lata pobytu w Warszawie pracował w stolarni przy budowie skrzynek. Pomyśleć tylko — feldfebel żandarmerii. Jakby mało mieli niewolników do czarnej roboty. Drugi znów, jakiś tam Scharfürher SS, był kucharzem. Po prostu gestapowiec kucharz. Spędził wojnę w sposób niewinny zgoła, nad sznyclami i kotletami.
Badanie prowadził podchorąży Rymwid. Jest u nas najstarszy. Ma grubo po trzydziestce. Zna dobrze niemiecki. Fason trzymał wspaniale.
Po wysłuchaniu tych bzdur pyta owego esesowca, czy wie, co to jest Oświęcim? Nie, nic o tym nie słyszał. Skoro nie słyszał, Rymwid dał mu swojego szturmowego Mausera do powąchania. No tak, słyszał o tym. Podobno pod Krakowem jest jakiś obóz o tej nazwie, ale bliżej nic odpowiedzieć nie umie. A czy w łapankach brał udział? Nie, nie brał udziału. Musiał potem zrobić dziesięć przysiadów z rękami na karku, wreszcie przyznał się, że widywał łapanki „z daleka”. A w egzekucjach brał udział? Odpowiedź również przecząca. Dopiero po dobrym kopniaku poniżej krzyża wyznał, że raz był „niedaleko” egzekucji. Gdy dla zachęty dostał znów po karku, dowiedzieliśmy się, że nie strzelał, ale doprowadzał ofiary na rozstrzał.
Warszawa, 25 sierpnia
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
Zaprowadzono nas na Nowomiejską. Przed jednym z domów był duży lej od pocisku artyleryjskiego. Koło niego leżało kilku zabitych żołnierzy i cywilów, odrzuconych pod ścianę. W najbliższej bramie uderzył nas straszny widok. W półcieniu, jaki w niej panował, ujrzałam dwie dziewczyny w panterkach leżące w wielkiej kałuży krwi. Jedna, z obydwiema nogami urwanymi do kolan, ostatkiem sił trzymała kikuty w powietrzu, aby ich nie opierać o brudną posadzkę. Skrwawiona była zupełnie. Jakaś koleżanka wstrzykiwała jej morfinę. Nie zakładano jej opatrunku, bo przyszli już ze szpitala z noszami, aby je zabrać. Dziewczyna powtarzała: „Ja chcę żyć, ratujcie mnie”. Założyłam naprędce opaski uciskowe i owinęłam kawałkami płótna. Obok – jeszcze gorszy widok. Na kolanach klęczącej kobiety leżała druga dziewczyna – bez rąk i nóg. Była jeszcze przytomna. Matka jej – gdyż przypadkiem była przy niej – błagała nas, aby jej dać tylko morfiny. Nie pozwalała zakładać opatrunków - „aby jej nie sprawiać jeszcze bólu”. Szeptała do nas, że to już agonia, bo dziewczyna nie miała już prawie krwi. Biedaczka płakała strasznie, powtarzając: „Mamusiu, ja umieram”.
Warszawa, 29 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Na Brzozowej siedziałyśmy 24 godziny. Cały dzień podchodził jeszcze czołg. Biegałyśmy z posiłkami, czołgając się właściwie pod niskimi barykadami, które raczej przypominają jakieś marne okopy.
Po powrocie do Ministerstwa wyczułam jakieś dziwne podniecenie. Mówiono tajemniczo o przebiciu się oddziałów do Śródmieścia. Od kilku dni wiadomo było, że opuszczamy lada chwila Starówkę, nikt jednak nie wiedział, którędy. Do tej pory mówiono o kanałach, teraz jednak tą „niehonorową drogą” – jak mi ktoś tłumaczył – miano ewakuować tylko część wojska i rannych. Reszta wojska, a za nim ludność cywilna, przebije się górą – przez Ogród Saski.
Nie wierzyłam tym pogłoskom. Opuścić Stare Miasto? Tak długo i krwawo bronioną placówkę? Wydawało mi się to zupełnie niemożliwe.
Warszawa, 30 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Kanałami przechodzą do nas ranni ze Starego Miasta. Twierdzą, że tam będą jeszcze walczyć, że tylko rannych wysłali. Od 5 rano nosiłyśmy im wodę, układałyśmy na prowizorycznych posłaniach, zmieniłyśmy opatrunki. Umieściłyśmy ich w podziemiach „drapacza” [Prudential, pl. Napoleona 9], w byłej kaplicy. Przyszło około 200 osób. Dowiedziałam się, że front naszego domu stoi, ale piętra, zwłaszcza górne, są zniszczone (mieszkaliśmy na IV piętrze). Po południu sprzątałyśmy dla nich kwatery po drugiej stronie Marszałkowskiej. Cieszyli się, gdy widzieli harcerzy, zwłaszcza ci z oddziałów harcerskich. Wielu z nich, widząc nasze krzyże, prosiło, żeby im na mundurach wyhaftować chociaż lilijkę. Spełniłyśmy ich prośbę, jak umiałyśmy.
[…] Na Nowym Świecie u wylotu Wareckiej patrzę, podnosi się klapa od włazu do kanału i wychodzą znowu dziesiątki rannych, ledwie żywych, ze Starego Miasta. Nie wiedzieli, gdzie są i gdzie mają pójść, więc musiałam ich zaprowadzić. Szli strasznie wolno, co kilka kroków siadali i odpoczywali. Byli tacy apatyczni, zrezygnowani i śmiertelnie zmęczeni.
Warszawa, 31 sierpnia
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Dziś rano zapowiedziano już „oficjalnie”, że wieczorem wyruszy pierwsza partia do kanału. Mieli tam być mniej ranni ze szpitala, ranni chodzący oraz część sanitariatu.
Niestety wskutek złej organizacji nikt do wieczora nie wyszedł. Wszyscy czekali na podwórzu Ministerstwa od obiadu – bez skutku. Zmęczeni są teraz bardzo, gdyż nie pozwolono im się kłaść, a niektórych nawet dłuższe siedzenie męczy. Samo ubieranie jest dla wielu męką – gdy na przykład mają odłamki w nogach, a muszą przecież włożyć do kanału jakieś buty.
Wielu się denerwuje, że „nie zdąży”. Rzeczywiście z innych oddziałów już prawie wszyscy ranni są ewakuowani.
My – zdrowi – stale się jeszcze łudzimy, że może nie będziemy potrzebowali przechodzić do Śródmieścia, bo nadejdzie wreszcie pomoc...
Warszawa, 31 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Po pół godzinie przedstawiono mi dowódcę oddziału. Mam prowadzić ludzi ze zgrupowania „Wigry” — około 50 osób. Stoimy pod murem, czekając na rozkaz wejścia do kanału. Samoloty bombardują prawie bez przerwy. Dookoła, tuż za ścianą, trwa walka. Właz jest silnie ostrzeliwany. Wreszcie dostaję znak. Ruszamy, skacząc kolejno. Zeszłam pierwsza, czekam więc dość długo. Są już wszyscy. Proszę, żeby odliczyli. Klną, nie chcą słuchać.
[...] Po dłuższej chwili decydują się. Mówię, że nie wolno palić żadnych świateł, nie wolno rozmawiać. Głos słychać na pół godziny przed nami. Muszą iść jeden za drugim, nie zostawać i nie wyprzedzać się. Proszę o zachowanie spokoju.
Ruszamy. Po kilku metrach ktoś zaczyna kląć. Zapalają latarki. Robi się coraz większy harmider. Zatrzymuję się i usiłuję ich uspokoić, ale nie tak to łatwo. Idzie 50-osobowa grupa. Po raz pierwszy znajdują się w kanałach. Są przemęczeni i obojętni na wszystko. Chcą się tylko stąd jak najprędzej wydostać. Nie mogę dłużej prowadzić takiej bandy. Jesteśmy już chyba pod terenem niemieckim. Co robić? Nikt nie ma zamiaru słuchać. Nie wiem sama, skąd się to bierze. Podnoszę głos i, przekrzykując całe towarzystwo, wrzeszczę:
— Do cholery, banda cywilów, czy co? Nie rozumiecie, jak się do was mówi? Milczeć natychmiast, a nie to pierwszemu gadającemu palnę w łeb!
O dziwo, poskutkowało. Czyżby się zlękli? A może po prostu wstyd im się zrobiło. Zapanowała cisza. Możemy iść dalej.
[...] Znaki są bardzo wyraźne, nie ma wątpliwości, gdzie skręcać. Za rogiem sprawdzam, czy są wszyscy. Trochę się rozciągnęli, gdy szłam szybciej. Teraz dochodzą. Idziemy dalej. Od przodu napływa fala świeżego powietrza. Podaję do tyłu, że już dochodzimy. Słyszę westchnienie ulgi. Już właz.
Warszawa, 1 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
W piwnicy [bloku przy ulicy Morszyńskiej 5] panowała przykra atmosfera. Szept modlitw mieszał się z jękiem rannych, którzy leżeli naokoło, a wszystko zagłuszały raz po raz wybuchy. […] Około południa natężenie niemieckiego ognia w doskonale zsynchronizowanej akcji wszystkich rodzajów broni doszło do punktu kulminacyjnego. Później artyleria przeniosła ogień gdzieś dalej, na Mokotów, na Królikarnię i na Chełmską. Nadzieja znów zaświtała w moim sercu. Teraz pewnie doszła do głosu piechota. Odbywa się walka wręcz. Czy nasi zwyciężą?
Po półgodzinie otrzymałem odpowiedź na to pytanie, lecz w jakże przerażający sposób. Rozległ się strzał karabinowy skierowany do wnętrza piwnicy, ze ściany posypał się tynk, a na dworze dał się słyszeć ochrypły wrzask: „Alle Raaausss!” […]
Pierwsza wyszła przed dom babka z panią Ireną Symonowiczowi, jako znające język niemiecki. Kazano nam stanąć pod ścianą i podnieść ręce do góry. Mężczyzn rewidowano. Kilkunastu żołnierzy niemieckich w stalowych mundurach stało naprzeciw z bronią gotową do strzału skierowaną do nas oraz w drzwi i okienka piwnic. Z boku oficer, wsparty na pięści przeciwpancernej, palił niedbale papierosa. […]
Nasz blok przedstawiał okropny widok. Na dachu nie było ani jednej dachówki, wszędzie otwory po pociskach i wyłamane krokwie. Przed klatką schodową numer 3 leżał zwalony komin. Dookoła pełno lejów po bombach i pociskach. Ściana od strony ulicy Powsińskiej była zarysowana od wybuchu bomby. Paliło się w dwóch mieszkaniach. Rozeschłe w sierpniowym słońcu futryny trzeszczały w ogniu. Opuszczony okop pomiędzy ogrodem a fortem czynił przygnębiające wrażenie. Wszystko wokół było jednym wielkim pobojowiskiem. Szkoła została rozwalona bombą do połowy. Kikuty desek sterczały rozpaczliwie ku niebu.
Warszawa, 2 września
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
Zaczął się drugi miesiąc Powstania. Na tamtym brzegu rzeki tysiącami giną ludzie, a domy palą się jak pochodnie. Nad miastem w dzień wiszą ciemne chmury dymu, a w nocy jest jasno, jak gdyby świeciły niezliczone słońca. Nie widać już nawet tych dwóch czy trzech sztandarów, które powiewały z najwyższych budynków. Chodzą słuchy o zbliżaniu się bolszewików. Niemcy powysadzali słupy tramwajowe i elektryczne wzdłuż całej alei Waszyngtona i na Wale Miedzeszyńskim.
Biorą kobiety do kopania rowów i stanowisk na placach za kościołem. Mnie też o mały włos nie złapali, ale mamusia mnie „wymigała”.
Warszawa, 2 września
Dzienniki z Powstania Warszawskiego, red. Zuzanna Pasiewicz, Warszawa 2004.
Miałyśmy iść kanałem krótszym, na Daniłowiczowskiej. Był on stary i bardzo niski. Żydzi robili nam kijki do podpierania się, gdyż podobno miejscami kanał ten był wysoki tylko na 90 centymetrów. Chłopcy wiązali sznury z niemieckich flag, powyciąganych z jakich składów. Mieliśmy iść trzymając się tej linki, aby się nie pogubić i nie zabłądzić.
[...] Nie palono nigdzie świateł, gdyż Niemcy byli już bardzo blisko i stale strzelali z granatników. Przyłączono nas do jakiegoś oddziału, za nami szła jeszcze garstka AL-owców.
[...]
Miasto było nie do poznania. W tej części nie byłam od kilku dni. Ilość zbombardowanych domów powiększyła się znacznie. Dużo z nich paliło się jeszcze, co dawało w nocy niesamowity widok.
W ciszy posuwaliśmy się naprzód. Od czasu do czasu słychać było strzał z karabinu lub huk granatnika. Poza tym miasto wydawało się wymarłe i tylko trzask płonących belek przerywał groźną ciszę.
Do Daniłowiczowskiej szliśmy około godziny. W gruzach, wśród ciemności, stale się ktoś gubił, pozostawał w tyle lub wywracał się. Małe dziewczynki z kuchni miały całe nogi pokaleczone od upadków, gdyż nie były przyzwyczajone do chodzenia po gruzach.
Przez Daniłowiczowską przebiegaliśmy pod obstrzałem. Niemcy mieli nas jak na dłoni przy świecącym księżycu i rakietach. Na szczęście nikt nie został ranny.
[...]
Byliśmy pierwszym oddziałem, który miał przejść tej nocy przez kanał, spodziewano się zatem, że zejdziemy niedługo.
Warszawa, 2 września
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Po szóstej wyszliśmy na Długą. Tutaj tłum zalegał całą szerokość ulicy i pobliskie ruiny. Zwątpiłyśmy w ogóle w możliwość przejścia do kanału. Co gorsza, że było tu jeszcze mnóstwo rannych i sanitariuszek. Szeregi żołnierzy i cywilów stały od Placu Krasińskich aż po Barokową i dalej.
Gdy uprzytomniłam sobie, że o 7-mej nadlecą, jak co dzień, samoloty i zaczną bombardować i strzelać z broni pokładowej, wiedziałam, jaka będzie masakra. Co gorsza, że nie było sposobu, aby tego uniknąć. Do kanału nie wpuszczono tymczasem nikogo, gdyż Niemcy podpalili w nim benzynę.
Niedaleko usłyszeliśmy pojedyncze karabinowe strzały. Kilku chłopców pobiegło obsadzić najbliższe barykady, aby nie dopuścić do obstrzału na Długą.
Zbliżała się godzina siódma.
Punktualnie co do minuty zwarczały niedaleko samoloty. Tłum zafalował. Zaczęto pchać się do domów, w ruiny lub chociaż bliżej ścian. Ranni, podtrzymywani przez sanitariuszki, kulili się jak najniżej, zasłaniając głowy rękami. Nikt nie chciał jednak opuścić miejsca, z którego miał się wydostać kanałami na wolność.
[...]
Po 15 minutach nastąpił następny nalot. Powtarzały się one teraz już regularnie. Po każdym z nich wybiegałyśmy ogłuszone i zamroczone na ulicę, gdyż przy rosnącym niebezpieczeństwie zaczęto wpuszczać do kanału.
W międzyczasie dużo cywilów wystraszonych nalotami powróciło do swych nor, woląc czekać w nich na Niemców niż zginąć w ostatniej chwili od bomby. Widziało się też żołnierzy przebierających się w cywilne ubrania. Nie wytrzymali oni już nerwowo i zrezygnowali z możliwości uratowania się.
Jakiś gruby człowiek w cywilu stanął na występie muru i zaczął wołać, starając się przekrzyczeć tłum: „Żołnierze! - to zdrada. Jesteśmy już otoczeni! Przebierajcie się i chowajcie, bo tymi kanałami nikt z nas się nie wydostanie!”.
Warszawa, 2 września
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Szliśmy dość długo, nim zatrzymano nas przy pierwszym włazie. Obawiano się granatów niemieckich. Po pewnej przerwie posuwaliśmy się wolno i możliwie cicho przez mały krążek światła padający z góry.
Otwory te następowały co pewien czas. Podczas gdy czekaliśmy na sygnał marszu, opieraliśmy się o ściany kanału, poprawiając ciężkie torby. Chłopcy prawie wszyscy mieli karabiny, wielu niosło jeszcze amunicję. Zmęczeni byli coraz bardziej. Co chwila ktoś wyrzucał przedmioty najmniej potrzebne ze swego plecaka, byle donieść ukochaną i tak ciężko wywalczoną broń. Pod nogami wyczuwaliśmy stosy koców, ubrań, amunicji, przez które trudno było czasem przejść. Potykaliśmy się i ślizgali. Stale jakieś porzucone linki plątały się naokoło nóg.
Podczas postojów następowała cisza, przerywana tylko pluskiem wody. Po chwili jednak zaczynały się szepty, przechodzące w głośne rozmowy. [...] Chwilami poziom wody podnosił się powyżej kolan – pod wpływem wejścia do kanału nowej partii. Panikarze jednak zaczynali zaraz wszczynać alarm. Na szczęście woda nie podniosła się wyżej i raczej opadała.
Warszawa, 2 września
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Dołączyłam do oddziału, gdy stali już wszyscy pod ścianą Sądów i kolejno biegli do kanału. Część dziewcząt już poszła, przede mną stały Irena i Zosia, od których dzieliło mnie kilku chłopców lekko rannych. Zawiązałyśmy sobie chustki na głowy, aby w razie pożaru w kanale przy położeniu się w wodzie nie zapaliły się włosy. Wszyscy chłopcy zrobili to samo – rozdałyśmy im cały zapas chustek trójkątnych.
Była godzina dziesiąta rano. [...]
Przeżegnałam się i pobiegłam schylona. Przy samym włazie, nie zwracając uwagi na bzykające kule, stał młody podchorąży z pistoletem w ręku. Bronią tą odstraszał cywilów pchających się między żołnierzy. Przy samym otworze zawahałam się. Cywil przede mną gramolił się wolno po klamrach. Bałam się, że będę mu stąpać po rękach.
Naokoło wlotu kanału utworzył się jakby wał z porzuconych plecaków, koców, walizek i papierów. Podchorąży pilnujący porządku kazał nieraz rzucać rzeczy zbyt obciążonym, aby potem nie tworzyły zatorów w kanale. Nade mną pokiwał głową powątpiewająco, gdyż rzeczywiście z plecakiem i dwoma torbami z trudem weszłam do włazu.
Wyczułam pod nogami haki i zaczęłam się spuszczać. Na dole szumiała woda. Schodziłam jak mogłam najszybciej, gdyż następny deptał mi prawie po rękach. Na dole stał jeszcze niezdecydowany cywil. Krzyknęłam, aby schodził z drogi. Gdy wreszcie zniknął w otworze z boku, zeskoczyłam na dół.
Prowadziły stąd dwie drogi. Między nimi przelewała się woda, sięgająca do kostek. Linka, wzdłuż której mieliśmy posuwać się w kanale, prowadziła w otwór na prawo. Zrobiłam krok z podwyższenia, na którym stałam, i zanurzyłam się w wodę po kolana. Uspokojona, ruszyłam naprzód.
Nie widziałam nic, tylko słyszałam szum wody i kroków i czułam w ręku linę. Pomacałam ściany naokoło i wyczułam oślizgłe cegły sufitu kilkanaście centymetrów nad głową, przechodzące łagodnie po bokach w ściany, odległe na długość ręki. Pomyślałam, że czasem woda wypełnia cały kanał... posuwałam się wąskim przejściem poziomym, od którego odchodziły rozchylone ścianki kanału.
Warszawa, 2 września
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Przechodziliśmy teraz przez zbieg kanałów – wielką, trochę wyższą halę, w której zapalono latarki i świeczki. Ujrzeliśmy wtedy na występie muru nosze z ciałem żołnierza, zmarłego w kanale. Leżało też tu trochę broni i amunicji. To słabsi zostawili, licząc, że może ktoś jeszcze zabierze.
Chłopcy byli jednak tak zmęczeni, że z trudem ciągnęli nogi. Nie odpoczywali przecież już dość długo.
Weszliśmy teraz pod Śródmieście. Kanał był tu niższy. Trzeba było iść ciszej, chociaż światło można było palić. Przechodziliśmy pod schronami pełnymi szwargocących Niemek. Gdy stawaliśmy, można było rozróżnić poszczególne słowa. Odpoczynki były o tyle przykrzejsze, że musieliśmy stale schylać głowy.
Kanał stawał się coraz niższy, ale pocieszano nas, że „już niedługo koniec”. Szliśmy teraz coraz wolniej, ale gotowi byliśmy wszystko znieść wobec bliskiego końca. Ostatni odcinek wydawał się najdłuższy. Nawet ja musiałam porządnie schylać głowę, a cóż dopiero chłopcy!
Nagle – kilkanaście kroków przed sobą – ujrzałam światło. Stale ktoś wspinał się szybko po klamrach, przesłaniając na chwilę wylot włazu. Teraz dopiero zobaczyłam, że kilka metrów przede mną idzie Zosia.
Gdy doszłam do włazu i spojrzałam w górę, zobaczyłam czyjąś uśmiechnięta twarz. [...] Czyjeś mocne ręce wyciągnęły mnie na jezdnię. Wokoło stali ludzie, oglądając nas jak dziwolągi. [...]
I nagle uderzyło mnie coś dziwnego i nieoczekiwanego – cisza. Nie słychać było już stałego szumu wody w kanale ani samolotów i bomb, jak kilka godzin temu. Ludzie chodzili spokojnie po ulicach, domy miały szyby, niedaleko zaś stała mała, „filigranowa” barykada na Nowym Świecie. Widać było, że budowano ją bez pośpiechu, porządnie – i właściwie niepotrzebnie.
Warszawa, 2 września
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Podjechał pociąg elektryczny. Otworzyły się automatycznie drzwi i poczęto nas zaganiać do wagonów. Już wiedzieliśmy, gdzie nas zawiozą. Ponieważ doszły nas słuchy, że w Pruszkowie rozdzielają rodziny, wywożą do różnych obozów, rozstrzeliwują, więc, stłoczeni w przedziale, ustalaliśmy najważniejsze sprawy. Jeśli nas rozdzielą, a ocalejemy, będziemy się szukać. Gdy wrócimy do Warszawy, to na murach przepompowni szamba naszego domu [przy ulicy Morszyńskiej 5] lub resztkach murów tego bloku ten, kto pierwszy się tam znajdzie, zostawi wiadomość dla pozostałych. Ojciec dyskretnie rozdzielił pieniądze. Matka wzięła górala, drugiego babcia Zosia, trzeciego babcia Karolcia, czwartego ojciec zatrzymał dla siebie. Złote zegarki zostały przy matce. Czy te pieniądze i zegarki przydadzą się jeszcze na coś? […]
Po kilkudziesięciu minutach wjechaliśmy za czerwony ceglany mur. Kazano nam wysiadać przy jakiejś rampie. Konwojenci utworzyli szpaler. W jego głębi, przy jakiejś bramie ze sztachet, kotłowało się, rozlegały się rozpaczliwe lamenty i wrzaski. Zrozumiałem, że tam się odbywa tzw. selekcja. Zbiliśmy się w gromadkę. […]
Gdy podeszliśmy do żandarma sprawdzającego dokumenty, popatrzył na nas i szybko skierował nas na prawą stronę, zatrzymując ojca. Nie było czasu na pocałunki, na uścisk ręki. Łzy jeszcze w pociągu cisnęły mi się do oczu, gdy mówiliśmy o ewentualnym rozdzieleniu, ale całą siłą je opanowywałem. Matka łagodnie, lecz stanowczo mi zapowiedziała: „Maćku, cokolwiek by się stało, zachowaj godność, nie płacz! Jeszcze tam, w Warszawie, jest [i walczy twój brat] Antek.”
Aby uniknąć żandarmskiej kolby, przebiegliśmy szybko bramę. Jedyna droga wiodła do olbrzymiej hali, w której znajdowały się trzy perony, oddzielone pasami szyn. Na peronach i na torach siedzieli lub leżeli ludzie. […]
W hali panował straszny fetor kału i moczu. Przycupnęliśmy koło filaru, który właśnie opuściła jakaś rodzina. Matka zrobiła Jankowi posłanie. Dzieciak chwiał się na nogach ze zmęczenia. Położony, natychmiast zasnął. Dziadek, siedząc na walizeczce, wyciągnął z mojego worka resztę koniny. Mimo że surowa, zzieleniała, rwał ją palcami na kawałki, wkładając łapczywie do ust. Perswazje matki, że to pewna choroba, nie odnosiły skutku. Dziadek jadł. Gdy mama się odwróciła i ja sięgnąłem po mięso.
Mimo że wszyscy byli zmordowani i przygnębieni, w hali panował ruch. Co chwila pojawiał się ktoś nowy. Dużo ludzi snuło się tu i tam, zaglądało w twarze, szukając bliskich i znajomych. Padały pytania: „Skąd? Z jakiej dzielnicy?” […]
Tego samego dnia zaczęto dowozić transporty ze Starego Miasta. Ci ludzie byli w jeszcze gorszym stanie niż my.
Warszawa, 3 września
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
Piekło zaczyna się i u nas. Dostałyśmy rozkaz, by się spakować i czekać w korytarzu domu, w którym mamy kwaterę. Trwa okropne bombardowanie pociskami wszelkiego kalibru. Chciałam wyjść na ulicę z apteczką, ale mi nie pozwolono. A na placu Napoleona huk nieustanny rozrywających się pocisków, ogień, krzyki, nawoływania szukających się członków rodzin, jęki rannych, na wpół oszalali ludzi biegną bez celu, byle dalej. W zasypanych bramach co silniejsi wydostają się po trupach, po rannych i żywych, tratując z całą bezwzględnością słabszych, by cali od stóp do głów popielaci, z czerwonymi strużkami krwi uciekać, nie wiadomo często dokąd i po co.
Warszawa, 3 września
Pełnić służbę… Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Za pięć czwarta zeszłam na pogrzeb porucznika i podporucznika. Weszłyśmy dwójkami. Prawie wszyscy byli już na miejscu. Stanęłyśmy pod kasztanem, zamykając podkowę. Po chwili porucznik „Kłos” wydał rozkaz: „Całość baczność, z karabinami wystąp”. Dwóch żołnierzy wystąpiło i stanęło przy świeżo wykopanych dołach. Inni wnieśli dwie trumny — białe, świeżo zrobione. Postawili je na ziemi. Zaczyna padać coraz bardziej; jest zimno, wiatr wieje, robi się ciemno, nieprzyjemnie. Pogoda prawdziwie jesienna. Jeden z żołnierzy występuje i w imieniu wszystkich oddaje cześć poległym kolegom. Mówi kilka słów. Nie ma w nich rozpaczy ani żalu. Jest tylko wielka gotowość do dalszej walki o wolność i chęć pomszczenia wszystkich, nie tylko tych, którzy zginęli w czasie Powstania, ale i tych, których zabrał nam Pawiak, Szucha, Oświęcim i inne podobne miejsca katorgi.
Ksiądz odprawia ostatnie modlitwy, a potem mówi kilka słów. Mówi o podłości Niemców, o ich barbarzyństwie. Oni potwierdzają jego słowa; nad gruzami kościoła Św. Aleksandra świszczą kule. Czerwone błyski przelatują stale na tle szarego nieba. To z BGK [Banku Gospodarstwa Krajowego] walą w kierunku Wiejskiej. Ksiądz kończy słowami pełnymi wiary w zwycięstwo i w tym momencie robi się jasno. Ostatnie promienie zachodzącego słońca przebijają się przez chmury, ale trwa to bardzo krótko. Znowu robi się ciemno, pada rzęsisty deszcz. Żołnierze podchodzą do trumien, biorą je na pasy i spuszczają w głąb świeżych mogił. Gdzieś z dala słychać Marsza żałobnego Chopina. W takt tego marsza idziemy wolno, jedni za drugimi, każdy zatrzymuje się na chwilę przed grobami i rzuca garść ziemi na trumny poległych.
Warszawa, 3 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Gmach PKO po paru bombach, które zawaliły część stropów, zaczął się palić. Trzeba było ewakuować cały szpital — chyba jeden z większych powstańczych szpitali. [...] Nasza nowa kwatera mieściła się w wielkiej Sali [kina „Palladium”], gdzie pracowały przeróżne instytucie, biura, gdzie nocowały oddziały, gdzie przez całą dobę przewalał się tłum, gdzie każdy zajęty był swoją służbą. [...] Gdy ewakuacja szpitala PKO została zakończona, przyszedł do mnie jeden z lekarzy z zapytaniem, czy nie zechciałybyśmy obejść z nim jeszcze raz całego szpitala, aby sprawdzić, czy nie pozostał tam ktoś żyjący, ponieważ ewakuacja odbywała się dość nerwowo. Oczywiście poszłyśmy.
Było coś niesamowitego w tym obchodzie. Z latarkami zeszliśmy w puste podziemie. Wszędzie nieład — ślady pospiesznej ewakuacji. W wielu salach na łóżkach pozostali zmarli — czasem w niesamowitych pozach. Doktor dla pośpiechu wyznaczył każdej z nas inne sale. Trzeba było wchodzić do każdej i oświetlając latarką łóżko po łóżku — szukać, wołać. Tak przeszliśmy wszystkie pomieszczenia aż do granicy pożaru. Nikogo nie znaleźliśmy. Z ulgą znalazłam się znów na górze wśród strzelaniny i huku.
Warszawa, 5-6 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Po kilku dniach radości przyszły najcięższe chwile: nieustające przez 48 godzin bombardowania ulicy Jasnej, Czackiego, Świętokrzyskiej. Niemal wszystkie domy płonęły. PKO długo pozostawało nietknięte, ale w końcu i ten dom zaczął się palić. Ratowaliśmy wszyscy, podając z rąk do rąk kubły piasku i wody. Druga bomba wpadła przez otwór windy do schronu — nie pomogły mocne żelazobetonowe stropy pokrywające głębokie podziemia.
Z piątego na szóstego września opuściliśmy gmach PKO, aby poprzez Aleje Jerozolimskie, nocą, przez kilka godzin, wolno, kilkunastometrową kolejką ludzi, w absolutnym milczeniu — dostać się na drugą stronę Alej. Po ostatnich dniach bezustannego bombardowania, po bezsennych nocach i dniach, bez jedzenia od wielu, wielu godzin, zamiast jęku rannych, trupów na ulicy i walących się ścian — zobaczyłam miasto, gdzie ulicami normalnie poruszali się ludzie, gdzie stały normalne domy, gdzie panowała pozorna cisza. Tak, to była oaza — można było się umyć, najeść, położyć się spać.
Warszawa, 5-6 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Dziś słyszeliśmy [na Żoliborzu] dzwony z Warszawy, dzwoniły 30 minut (z ocalałych jeszcze kościołów) — różnie to ludzie tłumaczą: zawieszenie broni, jakaś rada narodowa niemiecka podobno prosi o zawieszenie broni. […] „Co znaczą te dzwony?” — dookoła takie pytania. Może to któryś z kościołów żegnał się z tym światem — a ze stolicą szczególnie. Stolica też żegna wszystkich, już jej widzieć nie będziemy. […]
Budy targowe rozbierają. Zgliszcza dookoła. Nocą ryjemy okopy. Wszystkie rodzaje broni są czynne — siedem plag świata! A z Londynu frazesy. Ukraińcy grasują na Marymoncie i przy Dworcu Gdańskim. Co jedzą ludzie w Warszawie? Czerwonka i inne tyfusy są tu też. Czym leczyć, gdzie leczyć i jak leczyć, skoro wszystkie szpitaliki są natychmiast ostrzeliwane z armat, bombardowane z powietrza? Lotnictwo niemieckie nieustannie grasuje nad Warszawą, że też nie ma jednego pościgowca do tych sukinsynów! Hej! Trzy mocarstwa. Kiedyś ze wstydem chodzić będziecie po tym świecie. W grobach dziecięce głosy, krew i puls. Z ojczyzny naszej pył i dym. Z ojczyźniaków groby, na grobach zapylone kurzem bombowym kwiaty, kwiaty.
Warszawa, 7 września
Dzienniki z Powstania Warszawskiego, red. Zuzanna Pasiewicz, Warszawa 2004.
My wciąż czekamy na Rosjan, tak jak nasi rodacy na Mesjasza. Pytanie tylko, czy jednakowy będzie rezultat naszych i ich oczekiwań? Czy doczekamy się chociaż chwili wyzwolenia i możliwości odetchnięcia pełną piersią, bez strachu i obawy, że w każdym momencie grozi mi śmierć. Czasami , w chwilach głębokiej rozterki, rodzi się we mnie żal i gorycz, a nawet pretensja do Rosjan, że nie przychodzą szybciej, aby nas wyzwolić z tego koszmaru. Beznadziejność naszej sytuacji pogłębia jeszcze fakt, że pozbawieni jesteśmy jakichkolwiek wiadomości ze świata. [...] Zastanawiam się, czy sądzone mi jest ujrzeć bolszewików na własne oczy? Nie wiem, czy zapiski te będą kiedyś przez kogoś czytane – czuję jednak potrzebę wystosowania takiego apelu: Rosjanie, pospieszcie się, przychodźcie, i to najszybciej, aby uratować zgnębionych do ostatnich granic sponiewieranych ludzi!!!
Warszawa, 7 września
Leon Guz, Targowa 64. Dziennik 27 I 1943–11 IX 1944, Warszawa 1990.
Od pewnego czasu narasta wielki konflikt między ludnością cywilną a wojskiem. Chodzi o kolejki przy studniach. W okolicy znajduje się kilka punktów, skąd można pobierać wodę. Niektóre są tak blisko linii niemieckich, że można tam sięgnąć granatem. Kolejki tasiemcowe, po sto, a nawet więcej osób. Niektóre studnie często wysychają. Trzeba czekać kilka godzin, aż znów zbierze się woda.
Wojsko ma oczywiście pierwszeństwo. Już to doprowadza do zwad. Trudno się dziwić komuś, kto czeka ze swoim wiadrem dwie, trzy godziny, że widok coraz to nowych kotłów z kuchen wojskowych, napełnianych poza kolejką, wyprowadza go z równowagi.
Aby uniknąć nieporozumień, komendant placu ogłosił godziny pobierania wody dla wojska i cywilów. Nic to jednak nie pomogło. Ze wstydem przyznać muszę, iż wojsko powszechnie nadużywa swej sytuacji i bierze wodę, kiedy chce. Dziś byłem świadkiem brutalnego zachowania się kilku żołnierzy, którzy mimo protestów tłumu przepychali się do studni nie inaczej, niż uczyniliby to żandarmi niemieccy. Jeden groził nawet pistoletem.
W ogóle istnieje nadal ten nieszczęsny podział na wojsko, które ma wszędzie pierwsze miejsce, nawet tam, gdzie na to nie zasługuje, i na cywilów, którzy muszą wszystko znieść i wszystkiego wysłuchać. A przecież cywile trwają w mieście na równi z wojskiem, nie posiadając jego przywilejów.
Obserwowałem wielu chłopców, tych w wieku 18-19 lat, którzy najliczniej zasilili szeregi, a którzy z wyraźną satysfakcją wykorzystują te swoje rzeczywiste czy urojone prawa i zachowują się wręcz ordynarnie, bezczelnie. Wytłumaczyć to sobie można tylko tym, iż polskiego wojska nie pamiętają, od pięciu lat jedynym mundurem, jaki rzucał się im w oczy, był mundur niemiecki. I niemieckie zachowanie wobec ludności nieraz podświadomie — chcę w to wierzyć — naśladują. Istotnie stosunek wojska do ludności, która w 90 procentach takich zajść ma rację, przypomina często w ostatnich tygodniach stosunek armii okupacyjnej do ludności podbitej. Nam wszystko wolno, cywile, cicho! Tymczasem cywilów w Warszawie w istocie rzeczy już nie ma.
Warszawa, 11 września
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa 1973.
Znowu trzasnęło kilka bomb. Tym razem w ósemkę [pl. Trzech Krzyży 8]. Biegniemy tam. Jest i straż ratownicza, ale robota bardzo ciężka, ponieważ wszystkie wejścia są zawalone i zupełnie nie można dostać się do piwnic. Tymczasem wydobywają z parteru ludzi, którzy stali w sieni. Same trupy. Z bocznych oficyn wydobywa się rannych. Wszyscy są bardzo zszokowani. Nie wiedzą, gdzie są i co się z nimi dzieje. Przeprowadzamy ich do schronu, a dla ciężko rannych zostawiamy miejsca na sali. Najgorzej, że do piwnicy w środkowej oficynie nie można się dostać.
[…] Widzę maleńki otwór w murze, dopiero co wybity. Ledwo można się wcisnąć. Wciągają mnie do środka. Jestem w piwnicy. Prawie zupełnie ciemno od kurzu. Kilku ludzi pracuje przy słabym świetle latarek. Wykopują ludzi spod gruzów. Obraz zupełnie makabryczny. Leży kobieta. Nogi ma jeszcze przysypane. Pod nią jej dziecko ośmioletnie już nieżywe, a ona dogorywa. Nad nią czyjeś ręce, nogi, palce, nie wiadomo do kogo należące. Jak jej pomóc, jak ratować — można zupełnie zgłupieć. Wysyłam Kasię [Kujawską] po kamforę, a tymczasem przykładam jej zwilżoną chustkę do ust. Wreszcie mamy strzykawkę, ale jak na złość igła niedrożna. Kasia biegnie po drugą igłę. Tak czarno od kurzu, że można się udusić. Jeszcze kilka nadludzkich wysiłków i wreszcie kobietę wyciągnięto. Teraz przeciąga się ją przez dziurę w murze — jest na świeżym powietrzu. Kładziemy ją na noszach. Usiłuję zrobić zastrzyk, ale tym razem igła zgina się. Co za pech. Czym prędzej niesiemy ją na salę. Przynosimy niestety trupa. Kładziemy na korytarzu. Leży tam nie sama. Jest już kilku zabitych, wszyscy spod ósmego.
Warszawa, 11 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Wchodziliśmy do kanału o godzinie 12, pojedynczo, z uzbrojoną obstawą z przodu i z tyłu. Zabroniono rozmawiać i palić światła. Wejście do kanału było tak zamaskowane, że nikt nie orientował się, gdzie się ono znajduje, na jakiej jesteśmy ulicy. Po zejściu do ciemnego otworu stanęłam na desce, z której trudno było zejść do wody sięgającej do pasa. A tu ciemno, trudno się orientować, jak głęboko i jak wysoko. Skoczyłam na oślep do wody. Oczywiście pośliznęłam się na śliskim dnie, upadłam i skąpałam się po szyję w wodzie. Potem szłam wolno za innymi z rozstawionymi na całą długość rękami, dotykając palcami ścian kanału, co pozwalało łatwiej utrzymać równowagę i orientację co do kierunku. Nierówne, okrągłe, śliskie dno powodowało dość częste upadki, zwłaszcza że było zupełnie ciemno i niebyło nic widać. Woda szumiała, a ciągnięcie nóg po niej potęgowało ten szum.
Co pewien czas stawaliśmy i szeptem odliczaliśmy. W niektórych miejscach pokazywano nam światełka w odnogach kanału. Były to włazy pod aleją Szucha, nad którymi stali Niemcy. Te odcinki przechodziliśmy pojedynczo. Potem zaczęły się różne budowane przez Niemców przeszkody, w których nasi saperzy robili przejścia. Miejscami poziom wody gwałtownie się wznosił, w innym miejscu prąd był tak silny, że zwalał z nóg i zmywał. Trzeba tam było przy pomocy liny wciągnąć się na pomosty pochyłe i śliskie, umieszczone nad poziomem wody. Godziny wlokły się nieskończenie. Jeszcze drewniana barykada zasłaniająca całkowicie przejście, u szczytu której był wyrąbany otwór. Jakim cudem, z ciężkimi tobołkami, pochwycona przez kogoś dostałam się na górę i przecisnęłam otworem — nie wiem. Pod koniec jeszcze szeroki słup wody lejący się z siłą z góry i przytłaczający do dna, przemoczył nas całkowicie. Ostatni odcinek stanowił mały kanał, przez który przechodziło się w kucki. Na szczęście był suchy. Te otwory, liny, ułatwienia — to dzieło naszych saperów.
Gdy podchodziliśmy do wyjścia, nie mieliśmy siły samodzielnie wyjść z włazu. Dwóch silnych żołnierzy wyciągało nas pod pachy. Ziemiste, zielonosine cery były wynikiem zatrucia wyziewami, zmęczenia i przemarznięcia.
Warszawa, 12 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
Toczą się coraz cięższe walki. Nieskończoną ilość razy w dzień i w nocy biegam z amunicją, przekazuję wiadomości i rozkazy. To drobiazg w porównaniu z chłopcami, którzy upadają ze zmęczenia. Prawie wszyscy biorący udział w walce to ranni lub lekko ranni lub ci, którzy dopiero co wyszli ze szpitala. Przez niekończące się godziny odpierają ataki czołgów i kryjącej się za nimi piechoty. Z jedzeniem jest coraz gorzej. Skończyły się dobre czasy, kiedy smażyłyśmy konie. Tylko cukru jest jeszcze pod dostatkiem. Nosimy go w kieszeniach i właściwie ciągle gryziemy kostki. Ja w każdym razie traktuję je jak inni papierosy i kiedy jestem zdenerwowana lub boję się, gryzę jedną po drugiej.
Z frontowej części bloków na Czerniakowskiej zostaliśmy wyparci. Obsadzamy teraz oficyny, „czerwony domek” [budynek przy blokach na Czerniakowskiej] i domy na Okrąg. Mieszkanie sąsiadów z parteru i klatka schodowa są terenami walki. Ani razu nie byłam u nas na górze. Po co? Zresztą nie mam teraz czasu na łażenie. Gdy za którymś tam razem wpadłam na Czerniakowską, spotkałam kolegę schodzącego z góry w garniturze ojca. W pierwszej chwili chciałam coś zażartować, ale dałam spokój. Może byłoby mu głupio, a przecież to już nie ma znaczenia. To było moje ostatnie zetknięcie ze śladem naszego mieszkania.
Warszawa, 13 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Dziś mieliśmy najgorszą noc. Nie byliśmy pewni, że ją przeżyjemy. Słychać było czołgi, artyleria nie przestawała walić, samoloty latały bez przerwy, walczyły między sobą, rzucały bomby. Wszystko się kotłowało dookoła nas i nad nami, a niebo było czerwone ze wszystkich stron. Kobiety przestały się już nawet modlić. Zamarliśmy. A to po prostu przetaczała się pierwsza linia frontu. Tylko że w szańcach nie żołnierze siedzieli, a prosty bezbronny ludek.
I nagle nad ranem piekło jakby się zapadło. Nastała zupełna cisza, a grzmot artylerii oddalił się ku północy i przycichł, jak odchodząca burza.
Nieśmiało wyszliśmy z piwnicy [naszego domu na Saskiej Kępie]. To było chyba o piątej nad ranem — nikomu nie przyszło do głowy spojrzeć na zegarek. Był świt, trochę zamglony. Pustka i cisza. Wymarły świat. I nagle — eksplozja. Wszyscy zaczęli naraz mówić, wołać, płakać. „Nie ma Niemców! Nie ma Niemców!” — szło z ust do ust. Na naszej bramie już ktoś zdążył wywiesić biało-czerwoną flagę. Pojawiały się jedna po drugiej na wszystkich domach wzdłuż całej [ulicy] Francuskiej. I wtedy z tej mgły, która jeszcze wisiała nad ogródkami, od strony Grochowa i Gocławia zaczęli wybiegać pojedynczo i grupkami żołnierze [sowieccy].
Warszawa, 14 września
Dzienniki z Powstania Warszawskiego, red. Zuzanna Pasiewicz, Warszawa 2004.
Wczesnym świtem 14 na 15 września usłyszeliśmy dudnienie ziemi, warkot silników.
Otworzyliśmy bramę. Ulicą Odrowąża – powstaniową „aleją śmierci” – gdzie tylu Polaków straciło życie – jechały ciężkie radzieckie czołgi. Na podwórku zbierano broń i amunicję pozostałą po Niemcach. Weszli Rosjanie z kuchnią polową. Ruski żołnierz wyciągnął zza cholewy drewnianą łyżkę: „Na, grażdanka, pokuszaj” – a było to po trzech dniach, gdy gryźliśmy skórki od chleba, a w ustach brakowało nam śliny. Przyszło też Wojsko Polskie – choć na czapkach mieli orzełki bez korony („kury”), szli przecież do Polski, zmordowani, zmęczeni, głodni, niewyspani. Bronili Pragi, Bródna. [...] W naszym domu zajęli część piwnic radiotelegrafiści. Słychać było hasła wywoławcze: „Mramor”, „Mramor” „odezwij się”, albo: „Tu Mak 1”, „Tu Mak 2”.
Warszawa, 14/15 września
Bródno i okolice w pamiętnikach mieszkańców, red. Anna Dunin-Wąsowicz, Warszawa 1995.
Była godz. 16.00, gdy na podwórko nasze [przy ul. Mickiewicza 38] wkroczyło kilku żołnierzy hitlerowskich. Jeden z nich strzelił na ślepo z karabinu do drzwi prowadzących do sieni domu, pocisk trafił w głowę przypadkowo stojącego za drzwiami dozorcę Wierzbę. Rana była dość ciężka, lecz nie śmiertelna. Założyliśmy rannemu bandaż i ułożyliśmy go w kuchni sutereny. Dochodzą nas od glosy pojedynczych strzałów — to Niemcy rozstrzeliwują w sąsiednich domach tych, którzy nie zdołali ujść. Wreszcie słychać skrzypnięcie drzwi. Ostrożnie, z rewolwerem w ręce, wkracza na korytarz żołnierz niemiecki. Krótki ryk: „Alle raus!”. Wychodzimy na podwórze. Jeszcze w korytarzu żegnam się z żoną i synkiem, który obejmując mnie, szepce: „Ach, tatuś — tatuś”. Na podwórzu podoficer niemiecki oddzielił mężczyzn od grupy kobiet i oświadczył nam: „Za chwilę będziecie rozstrzelani!”
Stanęło nas w szeregu sześciu: Jakubowski, Heinzel, dwóch przygodnych mężczyzn, którzy jeszcze rano schronili się do naszego domu, ja i jakiś starzec z dzieckiem może dwu-trzyletnim na ręku. Naprzeciw nas w odległości około 6 metrów usadowił się żołnierz niemiecki z karabinem, obok niego stanął podoficer z automatem. […]
Przypadek przedłuża nam mękę oczekiwania na egzekucję. Bo oto do podoficera podbiega żołnierz z meldunkiem, że ich major jest ciężko ranny w głowę. Wśród Niemców poruszenie i konsternacja, z ich twarzy przebija wściekłość. A my wciąż czekamy na śmierć. Stoimy... Nagle widzę, jak Niemiec ustawia przed nami karabin maszynowy. Błyskawiczna myśl: jest szansa, wprawdzie jedna na tysiąc, ratuj się, uciekaj! Pada strzał z karabinu ręcznego, Jakubowski z okrzykiem: „O Jezu, Jezu” wali się na ziemię. Obracam się, wypuszczam z ręki mały plecak, który bezwiednie cały czas trzymałem, i biegnę przez podwórze zygzakiem w szaleńczym tempie, na jakie mnie było stać. Kieruję się za sąsiedni dom. Przez mózg tłoczą się myśli, jak skończy się ten bieg o życie. W biegu rozpinam płaszcz, który mam na sobie, by jego rozwiane poły bardziej chroniły moją sylwetkę przed celnością strzału. Wciąż jeszcze biegnę, już jestem w połowie podwórza, jeszcze parę kroków, aby skoczyć za dom — i padam, jakby mi kto nogi podciął. Bolesny płomień przebiega przez ciało — dostałem! Przecież nie mogłem liczyć na to, że mi Niemiec pozwoli uciec. Leżąc na ziemi, czułem jednak, że ten postrzał to jeszcze nie najgorsze, co się mogło stać. Tylko potworny ból w prawym boku, w biodrze. Skupiam siły, zrywam się, przebiegam parę kroków za dom i znikam Niemcowi z pola strzału.
Uciekam już wolniej wskutek bólu. Czuję spływającą po nodze krew. Kieruję się w stronę ulicy Bytomskiej. Tam widzę, że jestem w pułapce, bo od strony Marymontu posuwa się druga grupa Niemców. Muszę natychmiast gdzieś skryć się. Wchodzę do pustej willi. W jednym z pokoików stoi zawalony gruzem tapczan. Podnoszę delikatnie wieko, by nie zrzucić z wierzchu gruzu i tynku, wsuwam się do środka. Z zapartym oddechem czekam do wieczora. Raz po raz słyszę głosy niemieckie. Rana piecze, krew częściowo zakrzepła, przestała uchodzić. Macam biodro i odnoszę wrażenie, że obok otworu wlotowego pocisku mam naruszoną kość, nogą jednak władam. Około północy decyduję się opuścić kryjówkę i próbować szczęścia, może uda mi się dojść do pozycji powstańczych, znajdujących się przy ul. Krechowieckiej. Na podwórzu, gdzie odbyła się egzekucja, widzę na ziemi trupy tych, którzy stali ze mną w jednym szeregu. Wstrząsa mną dreszcz. Słyszę z dala głosy i tupot nóg na bruku. Niemcy czy swoi? Wracam do swojej kryjówki. Spędzam w tapczanie noc z 15 na 16 września. Pragnienie pali i zwalcza rozsądek, bo w pełni dnia wyłażę z tapczanu w poszukiwaniu jakiegoś napoju. Niestety, wody nigdzie nie ma, ale w kuchni znajduję na półmisku nadgniłe i mocno zapleśniałe pomidory. […]
O północy opuszczam kryjówkę. Czołgam się na rękach i kolanach aż do głębokiego rowu łącznikowego. Czołgam się i nagle słyszę ostry głos: „Kto idzie?”.
Westchnienie ulgi i radość. Odpowiadam: „Swój, jestem ranny, pomóżcie”. Z ciemności wyłaniają się dwie sylwetki powstańców…
Warszawa, 15/16 września
Znów przeżyliśmy kilkanaście godzin piekła. Od wczorajszego wieczora nie milknie huraganowy ostrzał Śródmieścia. Ulice wymarłe. Wszyscy siedzą w piwnicach. Ulica Krucza poszczerbiona wyrwami w fasadach domów. Hoża, Wspólna, Żurawia w płomieniach. Urzędy przestały funkcjonować. W budynku, gdzie mieściła się redakcja Janka, widok budzący grozę: czteropiętrowa oficyna zwalona w bezkształtną plątaninę cegieł, pogruchotanych mebli, postrzępionych firanek. Po zwalisku snują się leniwe dymy, dopalają się resztki desek. Na ruinach dawnej klatki schodowej leży w pyle kadłub kobiety bez nóg i głowy. Całe ciało na równi z otaczającym gruzem szare od pyłu. Z otwartej rany na brzuchu wylewają się jelita i ciągną się metrami w dół po gruzach. Nad wszystkim woń przypieczonego ciała. Przechodząca koło tego miejsca kobieta dostała torsji i zemdlała. Pozostali przy życiu mieszkańcy usiłują przebić się do jednej z piwnic, zawalonej gruzem. Zdaje się, że są tam jeszcze żywi.
Warszawa, 18 września
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa, 1973.
Ludzie tańczą na ulicach z radości. Nie zwracają uwagi na niebezpieczeństwo. Jeszcze nie przebrzmiał warkot liberatorów nad miastem, a już rzuciłem się na kwaterę, by opisać wrażenia. Sto latających twierdz nad Warszawą. Możecie to sobie wyobrazić. Morze spadochronów z zasobnikami.
O dziesiątej przyszedł rozkaz obsadzenia placów i ulic oraz wystawienia posterunków na dachach kamienic. Spodziewane są zrzuty dzienne. O dwunastej z minutami potężny warkot wstrząsnął murami miasta. Z północy nadleciało bez mała sto potężnych maszyn. Liberatory! Wielkie, czteromotorowe twierdze powietrzne. Lecą niewysoko, chyba 800 metrów. Artyleria niemiecka nie strzela, boi się zdradzić swe stanowiska, bo zmiotą ją z powierzchni ziemi. Miasto zamilkło. Obie strony walczące stoją z utkwionymi w górę oczami. Po piwnicach i schronach okrzyki: „Anglicy nad miastem! Przed dom! Na ulice!”.
Nad Śródmieściem w pewnym momencie cud: od samolotów w jednej chwili odrywają się punkciki. Kilka sekund później niebo jest pokryte spadochronami. Różnokolorowe parasole szybują z wiatrem, opadają majestatycznie. Pod każdym z nich długa rura. Zasobnik z bronią.
Niemcy ocknęli się. Grzechot wstrząsa ciszą i głuszy szum silników. Wszystkie cekaemy, erkaemy i peemy nieprzyjaciela w akcji, pełne furii, wściekłości usiłują zestrzelić spadochrony.
Warszawa, 18 września
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa, 1973.
O świcie znowu idę na górę. Jest już jasno. Na jednym z pięter widać na ścianie czerwony odblask. Znowu łuna. Już jasno, a jeszcze taka mocna. Wchodzę o parę schodów wyżej i nagle przez pustą jamę okna widzę ogromną kulę wschodzącego słońca. Powoli wynurza się znad resztek rozbitych domów. Przez chwilę nie widzę nic tylko tę wielką czerwoną kulę na bladoniebieskim niebie. Tę samą, którą tyle razy oglądałam, zrywając się wcześnie rano, żeby zdążyć złapać wschód słońca w lesie czy w polu. Przed oczami w błyskawicznym tempie przesuwają się obrazy — ranek w parku błyszczącym od rosy, lśniący w promieniach słońca staw, piękny, spowity we mgle las rozbrzmiewający śpiewem słowików. Cały ten inny świat, utracony bezpowrotnie. Zapomniałam o jego istnieniu, a teraz... Jakie to dziwne. Słońce wschodzi tak jak dawniej, a ten blask na ścianie to nie łuna, ale jego promienie. Jak by się nic nie zmieniło. Jak by nie było tych tygodni męki, setek zabitych i rannych, strachu, głodu, rozpaczy. Nagle wybucham płaczem. […] „Gdzie jest Bóg, który patrzy na to wszystko i pozwala zwyciężać tamtym?”
Słońce podnosi się coraz wyżej. Stoję oparta o poręcz. Dokoła zupełnie pusto, tylko ruiny miasta za oknem i zasypane szkłem schody. Gdzieś blisko odezwał się cekaem. Wycieram oczy. Nie mogę przecież iść do chłopców zabeczana. Po chwili wolno idę dalej.
Warszawa, 18 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Dziś już jestem sam. Dookoła moc trupa ludzkiego, biegnę poprzez trupy, po trupach — biegnę i nie wiem dokąd. […] Cały dzień od świtu bili w nas z artylerii, z minomiotów, potem trzy naloty wykończyły odcinek dolnego Żoliborza. Podeszli Niemcy z kilkoma czołgami, rozwalają chałupy, podpalają — biją w kobiety i dzieci z kulomiotów. Moc trupa! Biegnę, przysiadam, kucam — unikam śmierci. Biegnę przez podziemia Szklanego Bloku [na ul. Mickiewicza 34/36] — tu moc trupa — w pralni leży moc rannych dzieci (ok. 30), nikt tego nie opatrzył, kto ma głowę do tego, szał rozpaczy i strach ogarnął wszystkich — punkt sanitarny wycofał się. Jednak ja — głodny! — szukam wśród szpargałów coś do żarcia. Nie ma nic do żarcia — pył i dym, i ten zapach trotylu — ludzie zakopceni są na czarno. […] Jestem sam. Wszędzie śmierć! […] Tyle rannych ludzi, tyle zabitych ludzi. Gdzie są domy?
Przebiegam gruzy Dolnego Żoliborza, gruzy, gruzy, gruzy […].
Podnoszę ręce! „Hände hoch!” i łzy ukradkiem ocieram.
Warszawa, 19 września
Dzienniki z Powstania Warszawskiego, red. Zuzanna Pasiewicz, Warszawa 2004.
Zatrzymaliśmy się w domach na Solcu. Rano przeniesiono nas parę domów dalej, do małego jednopiętrowego budynku. Siedzimy w kilka osób w małym pokoju. Znalazła się puszka konserwowanej marchwi ze zrzutu rosyjskiego. Ktoś zdobył nawet wołowinę. Mamy więc co jeść. Kawę pijemy w filiżankach z cieniutkiej chińskiej porcelany, które nie wiadomo jakim cudem ocalały w tych gruzach. Tymczasem o parę kroków od nas toczy się walka. Słychać potężną strzelaninę.
W pewnej chwili wpada kpt. „Wacek” [Wacław Micuta] i dosłownie pokładając się ze śmiechu, coś opowiada. Nic nie rozumiemy, ale śmiech zaraża wszystkich. Okazuje się, że powodem tego wybuchu wesołości jest sposób walki berlingowców. Atakują, stojąc w miejscu i krzycząc na całe gardło „Hura!”. Strzelają przed siebie, nie patrząc nawet w co, tak długo, aż wytłuką cały magazynek pepeszy (42 naboje). Wszyscy zanosimy się od śmiechu, choć nikogo z nas to nie bawi. To rozładowanie zbyt już napiętych nerwów. Berlingowiec, który stoi na posterunku przy oknie, patrzy na nas zdziwiony i przy każdym silniejszym wybuchu podrywa się do ucieczki. Zachowuje się jak ja, kiedy pierwszy raz przyszłam na Starówkę. Z ulicy dochodzi jazgot broni i zajadłe „hura” berlingowców. Zupełnie nie umieją walczyć w naszych warunkach.
Warszawa, 19 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Kiedy powiadomiono mnie o wybuchu powstania w Warszawie, natychmiast udałem się do Führera […]. Powiedziałem mu: „Mein Führer, to niewłaściwy moment, chociaż z historycznego punktu widzenia to, co robią Polacy, należy uznać za dar niebios. Załatwimy się z nimi w pięć, sześć tygodni. Warszawa — stolica, najważniejsze miasto w państwie, siedziba inteligencji tego liczącego szesnaście, siedemnaście milionów ludności kraju, który od siedmiuset lat blokuje drogę na wschód i już od czasów bitwy pod Grunwaldem ciągle stoi nam na przeszkodzie — zniknie z powierzchni ziemi. Potem — patrząc na to z perspektywy historycznej — kwestia polska nie będzie już stanowić problemu dla naszych dzieci i dla wszystkich tych, którzy przyjdą tu po nas. No i dla nas też.”
Poza tym wydałem rozkaz, aby Warszawę zniszczyć całkowicie. […] Rozkaz brzmiał: każdy kwartał należy spalić i wysadzić w powietrze, aby nie zadomowiły się tam żadne jednostki zapasowe.
Jägerhöhe, 21 września
Zbrodnie okupanta hitlerowskiego na ludności cywilnej w czasie Powstania Warszawskiego w 1944 roku, wybór i oprac. Szymon Datner, Kazimierz Leszczyński, Warszawa 1962.
— Wychodzić, wszyscy wychodzić! Kto nie wyjdzie, będzie spalony razem z domem!
To żołnierze niemieccy wydają rozkazy, tworzą wzdłuż ulicy rodzaj szpaleru. Karabiny w łapach. Tłum rośnie. Ludzie wyłażą powoli z piwnic. Niektórzy obładowani niemiłosiernie.
Wychodzimy. Pani Mieczkowska woła przez okno, że nie opuści domu dopóki jej chleb się nie upiecze. Nie może dopuścić, żeby zrobił się zakalec. Jej mąż odważył się wyleźć nareszcie z piwnicy. Piękny, słoneczny dzień. Tylko nad Warszawą wciąż dymy bure i fioletowe ognie. Och, ile trupów na ulicy! Kobieta rozpłaszczona na jezdni, a obok przewrócone wiadro. Trup powstańca z rozłupaną czaszką. Szara miazga mózgu bieleje na piasku. Mały, czarny kotek, chudy przeraźliwie, z sierścią nastroszoną, miaucząc wybiega z domu, rozgląda się, węszy, biegnie i po chwili liże różowym języczkiem mózg żołnierzyka.
Dziury, okopy, wertepy straszne. Wychodzimy na aleję Sportową. Domy podziurawione kulami. […] Rozglądam się dookoła, nie mogę poznać mojej dzielnicy. Domy wypalone, tylko osmalone kikuty kominów sterczą ku górze. Ulica Pogonowskiego jeszcze w ogniu. Drzewa potrzaskane, gałęzie połamane. Konary odcięte pociskiem zwisają bezsilnie, ziejąc świeżą raną. W powietrzu odór spalonej benzyny pomieszany z mdłą wonią krwi, z gryzącym smrodem dymów.
Esesmani, którzy komenderują własowcami, nie czekają na nasze odejście i bez żenady zaczynają grabież. Widzę ich, jak wynoszą z domów sprzęty i prowianty, ładują je na samochód ciężarowy. […]
Skinieniem głowy pozdrawiam znajomych, sąsiadów, z którymi nie widzieliśmy się od wielu dni. Każą nam się ustawiać w szeregi. Marsz, marsz, w nieznane.
Uczucie z jakim wychodzimy? Ulga, właśnie i tylko — ulga. Na dnie serca ołowianą kulą leży rozpacz, że taki właśnie jest koniec naszej walki, naszej męki, naszej nędzy. Ale jest w nas jeszcze niepokój: co z nami zrobią? Dokąd nas zawloką?
Warszawa, 30 września
Dzienniki z Powstania Warszawskiego, red. Zuzanna Pasiewicz, Warszawa 2004.
Na niewielkiej przestrzeni między placem Wilsona i „Szklanym Domem” oraz „Zniczem” opieraliśmy się do wieczora nacierającym z trzech stron oddziałom niemieckim i ukraińskim. W piwnicach i na parterze „Szklanego Domu” leżało pokotem wielu rannych, których nie można było przetransportować do szpitala. Krążyły pogłoski, że będziemy przeprawiać się przez Wisłę pod osłoną ognia artylerii radzieckiej i zasłon dymnych. Wierzyliśmy, że dowództwo nie dopuści, aby Niemcy wzięli nas żywcem. Toteż gdy wieczorem podano do ogólnej wiadomości, że zgodnie z rozkazem Komendy Głównej Żoliborz skapitulował — początkowo nikt nie mógł w to uwierzyć. Po pierwszej chwili oszołomienia, wpadliśmy następnie w dziką rozpacz, wielu usiłowało popełnić samobójstwo, buntowaliśmy się przeciwko temu — jak wówczas sądziliśmy — absurdalnemu rozkazowi. Po dwóch miesiącach walki trudno było zrozumieć, że tyle wysiłków i ofiar ma iść na marne. Przeszło dwustu poległych i drugie tyle rannych — oto straszliwy bilans kilkutygodniowych zmagań naszego batalionu.
[...] Po zapadnięciu zmroku w równych szeregach przemaszerowaliśmy na plac Wilsona, gdzie ustawieni w szpaler żołnierze Wehrmachtu odbierali broń. Nie mogłam się zdecydować na oddanie mojej efenki, której uprzednio złamałam iglicę. Korzystając z tego, że nikt na mnie nie patrzył, wygrzebałam nogą dołek w ziemi i wrzuciłam do niego pistolet.
Zaprowadzono nas na duży plac między ulicami Krasińskiego i Słowackiego, i tam ustawiono w kolumny. Przed kolumną Niemcy ustawili kilka czołgów, a sami krążyli wokoło, bacznie obserwując (widocznie w dalszym ciągu nie dowierzali nam, chociaż byliśmy już rozbrojeni). W pewnej chwili tłumacz powiedział, że Niemcy kazali pozdejmować z rękawów nienawistne im biało-czerwone opaski powstańcze. Oburzyło to nas — przecież opaski były jakby naszymi mundurami! Oczywiście nikt nie miał zamiaru usłuchać takiego polecenia.
[...] Niemcy pospiesznie popędzili nas ulicą Krasińskiego na Powązki. Przy bramie Pionier-Parku stała gromada esesmanów, którzy dokonywali pobieżnej rewizji, grabiąc przy tym co cenniejsze przedmioty. Oddzielono oficerów i kobiety od reszty żołnierzy. Wskutek słabego oświetlenia jeden z żołdaków skierował mnie do grupy mężczyzn; gdy tłumacz wyjaśnił mu, iż mimo spodni i krótko obciętych włosów jestem dziewczyną — zirytowany swoją pomyłką esesman pchnął mnie tak silnie na ścianę baraku, że na krótko straciłam przytomność.
Warszawa, 30 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
W Alejach Ujazdowskich u wylotu ulicy Wilczej był właz, którym wyszła z kanałów po czterodniowym błądzeniu dość liczna grupa żołnierzy [z Mokotowa]. Byli w strasznym stanie. Błądząc kanałami, ulegli zatruciu gazami, wychodzili, nie mogąc podnieść obrzękłych powiek znad obficie łzawiących oczu. To były jednak najlżejsze przypadki. Przeważnie wychodzili ludzie zupełnie wykończeni, mdlejący przy zetknięciu się ze świeżym powietrzem; jeszcze inni — krzyczący, czepiający się wszystkich dookoła, z ciężką psychozą. Sprawiało to potworne wrażenie: jakaś gromada na pół obłąkanych ludzi, cuchnących nieczystościami kanałów, ludzi, których żadnym sposobem nie można było uspokoić, nawet tłumaczeniem, że doszli szczęśliwie na polską stronę. Niewiele z naszych słów docierało do tych uchodźców przerażających swoim wyglądem i zachowaniem.
Warszawa, 30 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Przed kotłownią WSM-u na Suzina Niemcy zagrodzili nam drogę i kazali skręcać w wąską uliczkę Płońską [...]. Na całej długości chodnika wzdłuż VI, VII i IX Kolonii, a naprzeciw IV czekali na nas w równym szeregu z rozpylaczami gotowymi do strzału. Na wysokich trójnogach ustawione były karabiny maszynowe z wiszącą długą taśmą naboi. Stojący najbliżej nas Niemiec przesuwał wolno lufę karabinu z dużym celownikiem po naszych twarzach. [...]
Ruszyliśmy w kierunku ulicy Krasińskiego. Na jej końcu stał martwy szkielet klasztoru Zmartwychwstanek z wypalonymi oknami Szliśmy wzdłuż działek w stronę Powązek. Tą samą drogą, na której przed dwoma miesiącami nasi chłopcy, niosąc broń, zaskoczeni zostali przez budy żandarmów i przedwcześnie zaczęli Powstanie.
Za działkami weszliśmy w szczere pole, mając po lewej stronie samotny Instytut Chemiczny, który atakował Andrzej Ruszczyk. Teraz Andrzej był z nami. Pani Ruszczykowa obandażowała mu głowę, rękę zawiesiła na temblaku i jako ranny cywil szedł między swoją matką a moją. Nagle w oddali na polach ukazały się czołgi. W równej kolumnie, w bojowym szyku, z działami ustawionymi poziomo sunęły na nas. W konwoju powstał popłoch: — Czołgi puścili! Tygrysy! Z tych dział nas wytłuką! Gąsienicami rozjadą! — szemrano.
Czołgi zbliżały się. Kiedy były już bardzo blisko, zrobiły nagle efektowny zwrot i zwycięsko przedefilowały przed naszym frontem — o kilkanaście metrów od nas.
Warszawa, 30 września
Jarosław Abramow-Neverly, Lwy mojego podwórka, Warszawa 2001.
Minęliśmy wiadukt nad torami Dworca Gdańskiego i szliśmy w stronę Okopowej. Domyśliliśmy się, że prowadzą nas na Wolę. Na tym zakręcie ujrzałem ogrom naszego konwoju. Nie kończył się i nie zaczynał. Całe miasto pędzono. Gdzie okiem sięgnąć, szli ludzie. Jak ja z plecakami i tobołkami. Gdyby nie to, można by sądzić, że idąc wzdłuż muru kolejnych cmentarzy: Powązkowskiego, Żydowskiego i w głębi Augsbursko-Ewangelickiego, kroczymy w jakimś gigantycznym orszaku żałobnym przez puste i martwe miasto.
W istocie, w tym wielkim kondukcie grzebałem moją przedwojenną Warszawę. Żegnałem się z nią na zawsze. [...] Żal był straszny. Większy niż na jakimkolwiek pogrzebie. Gorycz wielka. Czułem się opluty, zdradzony i poniżony. Wystawiony do wiatru. Mój żal do aliantów i rządu w Londynie, który nam nic nie pomógł i tylko grał Z dymem pożarów, krzycząc o bohaterstwie, jak i do tych przeklętych Rosjan i kościuszkowców, którzy byli na moim podwórku i na nie nie weszli, był równy. Może większy niż do Szwabów, bo oni przynajmniej nie udawali. Od pięciu lat nas mordowali i niczego innego się po nich nie spodziewałem.
Rozmiar ruin przerażał. Dopiero teraz mogłem to ocenić — mijając spalone mury z resztką tynków po dawnych pokojach i wiszącym czasem kaflowym piecem lub kaloryferem na którymś piętrze, brnąc przez wyboje ulic z barykadami w poprzek jezdni, patrząc na przewrócone tramwaje i olbrzymie leje po bombach. Na wielu skwerach i trawnikach stały naprędce sklecone krzyże z hełmami na świeżo usypanych mogiłach. [...]
Chociaż siedząc w piwnicy, wiedziałem, że bombardują nas bez przerwy, nie przypuszczałem, że aż takie cmentarzysko zobaczę, iż o jeden cały dom będzie trudno. Zniszczenia po oblężeniu Warszawy [w 1939] wydały się teraz śmieszne.
Warszawa, 30 września
Jarosław Abramow-Neverly, Lwy mojego podwórka, Warszawa 2001
Eskortujący nas Niemcy porozpinali bluzy i powiesili sobie hełmy przy pasach. Dzień był słoneczny i ciepły. Polska złota jesień dopisała jak w 1939 roku.
[...] Niebo było czyste. Tylko co jakiś czas śmigał po nim sowiecki myśliwiec najnowszej produkcji. Zataczając pętle i obracając się w imponujących zwrotach, demonstrował nam swą moc. Lotnicze asy taktownie przypominały nam o swym istnieniu, zapewniając nam honorową eskortę. Byśmy uroczyściej i godniej mogli pożegnać się z miastem. Oni pilotowali nas z nieba, a Niemcy z ziemi. Ten gest przyjaźni odczuliśmy wyjątkowo boleśnie. Jak szyderstwo i drwinę z naszego losu. W szale wygrażaliśmy im pięściami i przeklinaliśmy wściekle:
—Teraz paradujecie, bydlaki?! I pokazujecie swą siłę?! A gdzie byliście przedtem?! Żeby was ziemia święta pochłonęła! Sowieckie skurwiele!
Był to wyjątkowo perfidny pokaz. Stalin urządził nam cud nad Wisłą. Na miarę swego poczucia humoru.
Warszawa, 30 września
Jarosław Abramow-Neverly, Lwy mojego podwórka, Warszawa 2001
Idziemy. Za nami gromada cywilów. Żegnają nas. Machają z okien. Zza Wisły słychać huk dział. Wraca niepowstrzymany żal. Marzymy, żeby te pociski znowu były groźne, żeby od początku zaczęło się najgorsze piekło, ale żeby jeszcze była nadzieja. Pada coraz większy deszcz. [...]
Dochodzimy do placu przed Politechniką. Ktoś zaczyna Pałacyk Michla, reszta podchwytuje. Śpiewamy wszyscy. Czwórki, które mijają barykadę, milkną. To ostatnie pożegnanie.
Za barykadą, po obu stronach, kordon Niemców. Kiedy pierwsi powstańcy przechodzą na ich stronę, rozlega się salwa honorowa. Do pułkownika, idącego o kuli, podjeżdża samochód. Zapraszają do środka. Wersal. [...]
Idziemy Filtrową na Ochotę. Przed jednym z bloków postój. Mamy składać broń. Tłumaczą, proszą, żeby nic nie zatrzymywać, bo znalezione u kogoś naboje mogą spowodować represje w stosunku do wszystkich. Wchodzimy na obszerne podwórze. W oknach tłumy gapiących się Niemców. Podchodzimy kolejno i z impetem rzucamy na stos broń, która częściowo rozpada się na kawałki. Ja niosę z kimś cekaem. Niemcy stoją na baczność. Jest absolutna cisza. Słychać tylko szczęk rzucanej broni. Na twarzach Niemców maluje się wielkie zdziwienie. Przeciw tej garstce dzieci, walczących niezdatną do użytku bronią, wysyłali swoje najlepsze dywizje. Używali armat, czołgów, samolotów, a mimo to dopiero po dwóch miesiącach udało się im nas pokonać. Nawet ci, którzy gapią się z okien, umilkli. W zupełnej ciszy przechodzimy na drugą stronę, a potem dalej na ulicę. Mijamy Dworzec Zachodni, Wolę i wychodzimy na szosę w kierunku Łowicza.
Warszawa, 4 października
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Wojsko wyszło dziś do niewoli. Szpitale będą zabrane na końcu. Podobno autami.
Chłopcy trzymali się nieźle. Robili junackie miny. Temu i tamtemu zakręciła się co prawda łza w oku. Niektórzy próbowali śpiewać. Niech szkopy wiedzą, że nie są w stanie złamać nas psychicznie. Wygrana będzie i tak przy nas. Grupki osób pozostałych w mieście przystają na chodnikach i patrzą na maszerujące kolumny. Tu to łzy kapią rzęsiście. Różnie bywało, a jednak te dwa miesiące spędzone na barykadzie pozostaną w sercu każdego jakąś dziwną, nierealną legendą o zagładzie i o życiu.
Niemcy, którzy wstępują do szpitala, mówią, że odepchnęli Rosjan z Pragi. Front przesunął się podobno 35 kilometrów na wschód. Istotnie za Wisłą cisza. Z rzadka ukaże się na niebie samolot sowiecki, przeprowadzany kanonadą artylerii przeciwlotniczej.
Chwilami myślę, jak obrzydliwa jest radość tych, którzy zdołali unieść z Warszawy całe głowy. Przeżyli! Doprawdy, czyż warto było to wszystko przeżyć? O ludziach zresztą łatwiej się myśli, lęk zdejmuje na myśl o Warszawie, o tym, co zginęło, przepadło bezpowrotnie...
Warszawa, 6 października
Leszek Prorok, Kepi wojska francuskiego, Warszawa, 1973.
Warszawa pustoszeje. Coraz mniej ludzi, a na ulicach sterty porzuconego dobytku. Miasto zalega głucha cisza. Od czasu do czasu słychać tylko wycie zabłąkanego psa czy miauczenie kota. Niemcy plądrują; systematycznie podpalają pozostałe domy. Zajrzałam na Hożą — z mojego domu prócz gruzów nie pozostało nic.
Patrzeć na to co się dzieje to psychiczna męka — to gorsze niż najtragiczniejsze nawet dni Powstania.
W Warszawie grasują szaulisi. Zlikwidowano patrole dziewcząt, na miasto wychodzą już tylko mężczyźni. Mamy coraz mniej pracy. Personel sanitarny stanowi 25 procent stanu całego szpitala. Podobno mają nas wywieźć w głąb Niemiec. [...]
Zdecydowałyśmy — [...] wychodzimy. Jakaś pani upiekła nam bułkę, dała słoik konfitur, a inna zarzuciła mi na plecy futro „bo idzie na zimę”. Zocha przygotowała plecaki. Słoneczny ranek. Ostatnie spojrzenie z placu Zbawiciela na miasto — gruzy... szkielety wypalonych domów... łuny pożarów... snujące się ulicami szaro-sine dymy... czuć straszliwy swąd... dojmująca, martwa cisza...
Odwracamy się i idziemy — Marszałkowską, Puławską, Belgijską, polami dolnego Mokotowa. Nie mamy siły, siadamy. Dookoła nas rozrywają się pociski znad Wisły. Szybko ruszamy dalej. [...]
Przy Dworcu Południowym dochodzimy do linii okopów niemieckich, legitymujemy się opaskami Czerwonego Krzyża. Stojący na warcie oficer niemiecki wskazuje nam drogę, a mnie, o dziwo pomaga włożyć plecak. Za dworcem fura, na niej kilka osób. Wsiadamy także, dojeżdżamy do Pyr. Tu zmiana fury — za wszelką cenę jechać, a nie iść. Piaseczno. Przeżywam wstrząs — normalnie ubrani ludzie, jakaś dama w kapeluszu, umalowana. Kiosk z ciastkami i owocami — za pieniądze można wszystko kupić. Nie może mi się pomieścić w głowie, jak to jest, że tu, tak blisko Warszawy, normalne życie...
Warszawa, 15 października
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Dzięki zabiegom Platera, który dostał dla nas dwa auta ciężarowe pod pretekstem przywiezienia z Warszawy lekarstw, razem z panami Okuliczem i Bohdanowiczem wyruszyliśmy, mając na myśli przede wszystkim zobaczenie na własne oczy stolicy naszej po powstaniu i przekonanie się, czy w dalszym ciągu jest przez Niemców niszczoną. Przyznać muszę, że z niepokojem wielkim oczekiwałem chwili, gdy ujrzę Warszawę, opowiadano mi bowiem rzeczy wprost nie do uwierzenia o rozmiarach katastrofy i o tym, że już stolica nasza nie istnieje i gdzie indziej budowaną być musi, wreszcie o tym, jak straszne sceny w niej się rozgrywały.
Gdy dojechaliśmy do ulicy Wolskiej, w jedynym budynku, który z tej ulicy na przestrzeni kilku kilometrów pozostał, był posterunek gestapowy, który przejrzał dokumenty nasze. Dopiero, wyjeżdżając dawną ulicą Chłodną i Elektoralną na plac Bankowy, mieliśmy już przed oczyma to, jak Warszawa faktycznie wygląda: domy stały niby to w dwóch rzędach i widziane z daleka robiły wrażenie miasta, gdy jednak się do nich podjeżdżało, widocznym się stawało, że są prawie wszystkie wewnątrz wypalone, tak że tylko mury pozostały, bez dachów, z kominami boleśnie sterczącymi ku niebu. Gruzy pokrywały chodniki, na jezdni leżały powywracane tramwaje, a co kilkaset metrów w poprzek ulicy zbudowane barykady z kamieni, belek, tramwai i wszystkiego, co pod rękę tylko wpadło — barykady te tylko na szerokość potrzebną dla przejazdu samochodu usunięte były i przedstawiały jeszcze zupełnie wyraźny obraz rozegranych przy nich walk.
Plac Teatralny przedstawiał obraz zupełnej ruiny — z jednej Teatr Wielki zniszczony znacznie więcej niż poprzednio, z drugiej kościół Kanoniczek z ich domem, zupełnie zrównane z ziemią, a budynek ratusza i pałac Blanka wewnętrznie zniszczone zupełnie, a których mury jeszcze stały. Przejeżdżając w stronę placu Zamkowego, widzieliśmy ulicę Miodową w zupełnej ruinie i tzw. kamienicę Roeslera zrównaną z ziemią — na Stary Rynek, tzw. w czasie powstania „Starówkę”, wjazd był niemożliwy z powodu prawdziwych gór gruzów, którymi ulica Świętojańska i Rynek były zawalone. Pomiędzy nimi katedra, która wraz z kanonią uległy zupełnemu zniszczeniu. Kolumna Zygmunta została zwaloną, a postać króla u jej stóp leżąca, wyglądała przygnębiająco w tym strasznym otoczeniu ruin i barbarzyństwa.
Warszawa, 19 października
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Wracając Krakowskim Przedmieściem, zauważyliśmy pomniki Mickiewicza i w perspektywie księcia Józefa stojące, ten ostatni na tle pałacu Brühla zupełnie rozwalonego. Jedynie kościoły Karmelitów i Wizytek aczkolwiek uszkodzone, ale nawet posiadały dachy. Dopiero kościół św. Krzyża, tak każdemu warszawiakowi drogi, przedstawiał widok pod wieloma względami gorszy od wszystkiego innego: dach zwalony, wieże obcięte, a tak piękna brązowa postać Chrystusa niosącego krzyż, dłuta Pruszyńskiego, leżąca na bruku przed kościołem wyciągała w niebo rękę!
Ten widok zrobił na nas wstrząsające wrażenie. Obok pomnik Kopernika dłuta Thorvaldsena zrzucony z cokołu był bez głowy, a głowa ta spoczywała obok korpusu. Nowy Świat do reszty zniszczony, a kościół św. Aleksandra rozwalony bez jednej wieży i z kopułą do połowy zwaloną, świecącą swym wnętrzem. Dopiero czworobok położony pomiędzy Alejami Ujazdowskimi, Piękną, Marszałkowską i Alejami Jerozolimskimi wyglądał jakby trochę oszczędzony przez falę zniszczenia, ale i tutaj były całe grupy domów rozwalone przez bomby lub zupełnie spalone.
Warszawa, 19 października
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Osobiście zamierzałem, puściwszy maszynę całą organizacyjną w ruch, w razie zajęcia Krakowa przez bolszewików pozostać w Krakowie, nie uśmiechała mnie się bowiem tułaczka i oddzielenie od rodziny, a z drugiej strony, logika mnie mówiła, że jako ten, który był przez Niemców więzionym i sądzonym, nie powinienem być chyba narażonym na prześladowanie ze strony sowieckiej.
Jakże byłem naiwnym w takim ocenianiu sytuacji — na szczęście sami bolszewicy uważali za właściwe wyprowadzić mnie z błędu — oto bowiem radio sowieckie „Kościuszko” podało do wiadomości naszej przez kilkakrotne ogłoszenie, że Adam Ronikier, prezes RGO [Rady Głównej Opiekuńczej] jest wrogiem Nr 1 ludu polskiego. To ogłoszenie przez radio zakomunikowane mi z wielu stron przeważyło szalę, nie tylko szereg przyjaciół i rodzina, ale i mój rozsądek doszli zgodnie do wniosku, że w takich warunkach pozostawać w kraju, ryzykując w mym stanie zdrowia męki i zesłanie na Syberię, jest rzeczą co najmniej lekkomyślną, gdy jeszcze w sprawie takiej, jak pomoc robotnikom polskim w Niemczech, mogę być jeszcze przydatnym.
Kraków, 17 grudnia
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Znalazłyśmy się w Stalagu VI-C w Oberlangen koło Lathen. Po wejściu na jego teren, gdy zamknięto nas w oddzielnym baraku, aby poddać jeszcze jednej rewizji, zobaczyłam z daleka koleżankę z mego zastępu harcerskiego — Hankę Czarnocką.
Udało mi się przerzucić do niej przez druty niemal cudem ocalałe podczas poprzednich rewizji moje dokumenty powstańcze. Okazało się, że w obozie były również inne harcerki z naszego zastępu i drużyny (przybyły nieco wcześniej ze Stalagu X-B w Sandbostel). [...]
W Oberlangen zgromadzono przeszło 1700 kobiet-żołnierzy powstańczych w wieku od 14 do 60 lat. W każdym baraku mieszkało około 200 kobiet. Spałyśmy na trzypiętrowych prymitywnych pryczach, na posłaniach z desek, często prawie bez słomy, okryte kawałkami starych, podartych koców bawełnianych. Zima była mroźna, dokuczał nam brak ciepłej odzieży, bielizny i butów (chodziłyśmy w obozowych drewnianych sabotach). Myłyśmy się w lodowatej wodzie, gdyż do łaźni prowadzono nas bardzo rzadko. Dokuczały też bardzo wszy, pluskwy i świerzb, przed czym trudno było się uchronić. Męczyły nas wielogodzinne apele poranne i wieczorne, podczas których stałyśmy na placu apelowym, a Niemcy liczyli nas, myląc się często i poprawiając. Wyżywienie było znacznie gorsze niż poprzednich obozach: dzienną rację stanowił litr wywaru z jakichś nieokreślonych ziół, w południe „zupa” z brukwi, robaczywej kaszy, a najczęściej jarmużu (bez soli) oraz 250 g chleba, kawałek margaryny i łyżeczka cukru (te ostatnie co drugi lub trzeci dzień, bowiem z okazji „karnych” często wstrzymywano ich przydział).
Warszawa, 22 grudnia
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Rano rozeszła się wiadomość o zajęciu Warszawy, Łodzi, Częstochowy, Sieradza. Po południu dwa pociski granatów zapalających (prawdopodobnie niemieckie) zapaliły dwie chaty przy szosie za Zdunami. Przez pół godziny słychać było strzelaninę, potem wszystko ucichło. Około piątej sześć czołgów sowieckich przejechało około bramy szkoły, kierując się okólną drogą ku szosie. Od szóstej jednym ciągiem zaczęły już iść po szosie czołgi sowieckie. (...] Pomyśleć - dziś rano jeszcze byli tu Niemcy, a wieczorem jesteśmy już pod okupacją bolszewików.
Dąbrowa Zduńska, k. Łowicza, 18 stycznia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945 -1949, Warszawa 1996.
Minęły cztery dni pełne nerwowego napięcia, oczekiwania, nadziei, lęku. Wreszcie wszystko zapadło w jakąś odrętwiałą nudę. Wojska sowieckie ciągną wciąż wprzód. Podobno Poznań, Tylża, Kraków są już zajęte.
Na terenie szkoły odbyło się to w ten sposób, że co noc kwateruje wojsko bądź jakieś wojskowe siły pomocnicze, śród których masę dziewcząt. Zabrali już wszystkie konie, krowę, dwie świnie, sporo kur i jaj. Piją, zwłaszcza oficerowie, bardzo dużo wódki, którą sobie każą dawać szklankami. Są przy tym tak nieufni, że każą gospodarzom pierwszym próbować, co jest obrazą narodu polskiego, śród którego nie było nigdy trucicieli. Są posępni, nieuprzejmi, nie ma w nich nic z ducha oswobodzicieli.
Szkoła opustoszała. Większość dziewcząt wysiedlonych pomknęła z powrotem na swoje gospodarstwa pod Żychlin, Kutno itp. Ale koło mnie to wszystko przechodzi jak dziwny sen [...].
Dąbrowa Górnicza, k. Łowicza, 22 stycznia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945 -1949, Warszawa 1996.
Jakiś nieodparty impuls gnał nas z powrotem do getta. Jakkolwiek baliśmy się tego, co tam ujrzymy, poddaliśmy się tej obsesyjnej, trudnej do pokonania potrzebie, by powrócić do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło.
Przedzierając się przez ponure, opustoszałe ruiny, torowaliśmy sobie drogę pośród lejów po bombach, szczątków i zwałów gruzów, stosów cegieł, kamieni i pordzewiałych krat. Poruszaliśmy się ostrożnie i powoli, nie chcąc niczego dotykać, niczego zmieniać w cmentarzysku, jakie pozostało po życiu tych, których kochaliśmy nade wszystko.
[...] Najlepiej byłoby móc w ogóle o tym nie myśleć. Po prostu nie myśleć, tylko patrzeć w milczeniu na to wymarłe, bezludne pustkowie, gdzie każdy kamień, każde ziarnko piasku przesycone było żydowską krwią i łzami. Nic nie mówiliśmy, nie płakaliśmy...
Cisza wokół nas...
W milczeniu, wzrokiem pełnym bólu, ogarnialiśmy ten widok: każdy kamień, każdy stos gruzu przypominał nam o życiu, którego byliśmy cząstką. Tu wystający kawałek rury, tam pogięty pręt i zwęglone, nadpalone drzewko — tylko tyle pozostało z naszego spustoszonego świata. Mój wzrok zatrzymał się na strzępach podartego, zabrudzonego ziemią modlitewnika, na zardzewiałym, wyszczerbionym garnku... I nagle znowu ujrzałam mój dom rodzinny — mojego tatę i mamę...
Wzrok ponownie zaczął błądzić w poszukiwaniu znajomych miejsc. Rozpoznawałam każdy szczegół. Ani całe kwartały zburzonych domów, ani góry gruzu nie zdołają zatrzeć w pamięci ulic i domów, jakie tu niegdyś się wznosiły. Gdzieś tutaj była ulica Dzielna, a dalej Pawia, Gęsia i Nalewki. Dawniej gęsto tu było i gwarno od tłumu handlarzy i rzemieślników, od mężczyzn w garniturach i chałatach, od kobiet w chustkach i kapeluszach na głowie, młodych ludzi i dzieci. Ulice tętniły życiem i pracą. Teraz wszystko to znikło z powierzchni ziemi, zginęło bezpowrotnie. Nic, nic nie pozostało — tylko ziejące pustką ruiny.
Warszawa, 23 stycznia
Władka Meed, Po obu stronach muru, Warszawa 2003.
Było jeszcze coś, co mogłabym odszukać — grób mojego taty na cmentarzu przy Gęsiej, niedaleko stąd. Zmarł w getcie na zapalenie płuc. Zapamiętałam dokładnie to miejsce — rząd oznaczony numerem 105, siódmy grób od lewej. Dotarliśmy do wejścia na cmentarz. Jego również bombardowania nie oszczędziły. Mur okalający cmentarz w wielu miejscach był zburzony; po bramie nie pozostało ani śladu. I nigdzie dokoła żywego ducha.
Nic, tylko cisza...
Rozglądałam się dokoła bezradnie. Gdziekolwiek zwróciłam oczy, wszędzie poprzewracane nagrobki, sprofanowane groby, rozrzucone czaszki. Ich czarne oczodoły wypalały bolesne piętno w mej świadomości, połamane, wyszczerbione szczęki zadawały nieme pytanie: dlaczego? Za co? Za co nas spotkał taki los?
Było to dzieło tak zwanych „dentystów” — hien cmentarnych zza muru. Przekradali się tutaj bezwstydnie, by wygrzebywać z ziemi żydowskie szczątki w poszukiwaniu złotych zębów.
Lecz dlaczego obok smutku i bezsilnego bólu, obudziło się we mnie poczucie winy? Skąd ten wstyd — mój wstyd — w zetknięciu z bestialstwem, jakie dosięgło grobów naszych przodków? Ostrożnie, uważając, by nie nastąpić na jakąś czaszkę albo nie wpaść w otwarty grób, obchodziliśmy to miejsce wiecznego spoczynku, aż dotarliśmy do miejsca, gdzie miał być pochowany mój tata. Mimo że pamiętałam dokładnie to miejsce, grobu nie mogłam znaleźć. Wszystko było zniszczone, ziemia zryta i zarzucona szczątkami czaszek i połamanych płyt nagrobnych.
Czy któraś z tych sprofanowanych czaszek należała do mojego taty? Jak mogłabym to rozpoznać?
Nic, nic nie pozostało z mojej przeszłości, z mojego życia w getcie. Nawet grób mojego ojca.
Warszawa, 23 stycznia
Władka Meed, Po obu stronach muru, Warszawa 2003.
To, co teraz zrobiono z Polską, przechodzi wszystko, co znane jest w dziejach jako cynizm i narzucenie narodowi obcej woli przemocą. I pomyśleć, że ten nieszczęsny naród po pięciu latach tak straszliwych ofiar, takiej niezłomnej walki i pracy podziemnej przeciw Niemcom nie ma nawet tej satysfakcji, żeby historię tej cudownej walki, pracy, ofiar ujawnić i laurem uwieńczyć. Bo tę naszą krew i walkę opluto, zbezczeszczono, przekreślono. Zaistniał cudowny fakt skupienia się całego narodu pod rządem londyńskim. Znaliśmy jego wady, wiedzieliśmy, że jest tymczasowy i że jak tylko wstąpi na ziemie polskie – ustąpi przed tym, jaki naród wybierze. Lecz pod jakimż rządem mieliśmy się skupić w 1939 i 1940, kiedy Rosja wszak była w sojuszu z Niemcami, a my już krwawiliśmy obficie. Jak śmiano, jak poważono się tak śmiertelną obrazę rzucić w twarz narodowi, aby chwałę tej walki zdeptać, aby cierpienia nasze straszne za nic mieć i jeszcze nam grozić. I pomyśleć, że to wszystko odbywa się przy takiej samej obojętności świata jak rozbiory w końcu XVIII wieku.
Wiadomości nie mamy żadnych, tylko pogłoski różne trudne do sprawdzenia, ile że nie ma elektryczności ani radia. Boże, pomyśleć, że przez pięć lat mieliśmy tak wspaniały codzienny serwis radiowy!
O, groby miliona bohaterów, którzy zginęli, groby nie uczczone, sponiewierane...
Dąbrowa Górnicza, k. Łowicza, 27 stycznia 1945
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945 -1949, Warszawa 1996.
Ludności polskiej udostępniono najładniejszą salę w mieście, do niedawna zastrzeżoną „nur fur Deutsche”, a ponadto nie groziły łapanki, które zdarzały się często w czasie okupacji w kinach przeznaczonych dla Polaków.
Pierwszym filmem, jaki po wyzwoleniu wyświetlano w sosnowieckim kinie „Roxy”, bodajże już w poniedziałek 29 stycznia, był – pożyczony z komendatury radzieckiej – wojenny dramat Ona broni Ojczyzny. Publiczność przyjęła go entuzjastycznie, wielokrotnie oklaskując brawurowe akcje czerwonoarmistów. [...] tego samego dnia do magistratu przyszedł pan Marcinkowski, właściciel tego kina, wskazując miejsce, gdzie ukrył szereg przedwojennych filmów. Wybraliśmy natychmiast kilka z nich: Dorożkarz Nr 13, Piętro wyżej, Robert i Bertrand, Wielki walc i Fordanserki.
Sosnowiec, 29 stycznia
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Od nas, Ślązaków, ojczyzna wymaga więcej niż aprobaty. Musimy czynnie brać udział w realizacji tego programu. Musimy podnieść produkcję naszych już teraz kopalń i hut, aby śląski węgiel popędził parowozy wiozące amunicję na front, aby śląski cynk i śląskie żelazo, przekute na czołgi i armaty biły niemieckie hordy.
Katowice, 2 lutego
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Ogromna radość malowała się na twarzach ludzi tłoczących się na chodnikach ulic Warszawskiej i 3 Maja. Po tylu latach polskie mundury na ulicach miasta, mazurek Dąbrowskiego na otwarcie defilady i piastowskie orzełki na rogatywkach. Ludzie mieli łzy w oczach, a kiedy ruszyła długa kolumna piechoty, jakaś kobieta wybiegła na jezdnię i rzuciła się na szyję oficerowi, który prowadził żołnierzy. Wokół biało-czerwone flagi zwisające z wszystkich okien.
Katowice, 4 lutego
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Jakaż to była satysfakcja zobaczyć przy pracach porządkowych na katowickim rynku hitlerowskich dygnitarzy i renegatów doprowadzonych z więzienia z ulicy Mikołowskiej. Jeszcze nie tak dawno butni i pewni siebie, gotowi na każde łotrostwo, żeby pognębić „podludzi”, jak nazywali Polaków oraz inne narody podbitej Europy, teraz bali się potulnie, żebrząc o papierosa.
Katowice, 7 lutego
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Miasto stopniowo przybiera normalny wygląd. Usuwa się gruzy, rozbiera mury grożące zawaleniem, po jezdniach i trotuarach można już chodzić z większą pewnością siebie. Elektryczność i woda płyną przewodami jak krew w żyłach organizmu budzącego się powoli z letargu. Katowice zaczynają nowe życie.
Katowice, 8 lutego
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Szybkie rozminowanie obiektów przemysłowych, a także innych, nie mówiąc już o polach i lasach, przez które biegły hitlerowskie umocnienia, były najważniejszymi zadaniami miejscowych władz. Ogromnej pomocy w tym trudnym przedsięwzięciu udzieliła nam Armia Radziecka, oddając do dyspozycji administracji cywilnej liczne grupy saperskie. Również Wojsko Polskie utworzyło specjalne oddziały, których głównym celem było rozbrajanie min, ujawnianie i zabezpieczanie porzuconej przez wroga amunicji.
Górny Śląsk, ok. 8 lutego
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Było wprost niewiarygodne, jak przetrwały okupację i zaciekłe poszukiwania policyjnych szpicli harcerskie proporczyki oraz inne emblematy, a także mundury i peleryny. W sporej gromadce ponad stu osób oglądaliśmy się z podziwem, każdy z nas coś przechował, a niektórzy przybyli na spotkanie w regulaminowym umundurowaniu, jakby nie było tych pięciu i pół lat wojennej gehenny. [...] Tradycja widać tak głęboko tkwiła w kadrze instruktorskiej i szeregowych członkach, że nie osłabił jej bestialski terror okupanta, groźba śmierci czy tragiczny los wielu naszych przyjaciół druhen i druhów.
Katowice, 10 lutego
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Poczułem ogromne wzruszenie w wyzwolonych Katowicach – pierwszy raz, gdy ujrzałęm biało-czerwone flagi na katowickim rynku, na którym szalał pożar wzniecony przez uciekających hitlerowców. Drugi raz, gdy zasiadłem w ławce z dziatwą szkolną, witającą nas w katowickiej szkole przy ulicy Szafranka, w pobliżu Urzędu Wojewódzkiego. Nauczyciel przed rozpoczęciem lekcji zaintonował Rotę.
Katowice, 12 lutego
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Mieszkanie nasze [w bloku przy ulicy Morszyńskiej 5] zastałem całe, ale w stanie opłakanym. Brak dachówek doprowadził do tego, że prawie w całym mieszkaniu kapie z sufitu. W mieszkaniu nieopisany bałagan. Meble są prawie wszystkie. Brak tylko jednej małej (tej z szybkami) półki w gabinecie, łóżeczka Maćkowego i stolika Antka (szuflada od stolika jest). Nadto w stołowym zabrano materac z otomany. U mamy skradli maszynę. Drzwi do szafy są wyłamane (jedno skrzydło) i rozbite na kawałki. Zabiłem nimi otwór w drzwiach wejściowych. W całym mieszkaniu rozrzucone są papiery, listy i fotografie oraz gałgany, które nie posiadały żadnej wartości dla złodzieja. Garnki, naczynia, szklanki itd. Całkowicie rozkradzione. Obraz nędzy i rozpaczy. Książki w leju gniją i zaledwie odnalazłem parę sztuk, i to w rozpaczliwym stanie. Książki mamy rozkradziono i częściowo to, co zostało, zniszczono. Szyby są prawie wszystkie. Tylko w niektórych oknach są poprzebijane kulami karabinowymi lub odłamkami pocisków. Po uprzątnięciu, na co nie miałem czasu, w mieszkaniu będzie można zamieszkać. […]
Warszawa wygląda strasznie. Widok, jaki ma się przed oczyma, nie da się opisać. […] Błoto na ulicach takie, że trudno sobie wyobrazić (dziś mamy drugi dzień odwilży). Ruch na mieście większy niż w Częstochowie. Handel odbywa się wszędzie. Nawet w gruzach domów już gotują i wydają obiady domowe. Żywności w bród. Nawet można kupić rosyjski kawior. Sklepy zawalone żywnością.
Warszawa, 14 lutego
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
My świadomie stoimy twardo przy klasie robotniczej, wierząc niezłomnie, że w niej jedyna przyszłość silnej i mocnej Polski. Zdajemy sobie z tego jasno sprawę, że ludzie, którzy chcą nas poróżnić, dążą do rozbicia naszej jedności. Ale jesteśmy czujni. Realizujemy i wykuwamy jedność narodową – jedność młodzieży polskiej, jedność robotnika, chłopa i inteligenta pracującego.
Katowice, 19 lutego
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Tajne [...]
Przypominamy, że według instrukcji kierownicy Wojewódzkich i inspektorzy Powiatowych Oddziałów Cenzury Wojennej są zobowiązani każdego pierwszego dnia miesiąca przesyłać do Wydziału Cenzury Wojennej charakterystyki wszystkich pracowników zatrudnionych w Oddziałach, tak w Wojewódzkich, jak i Powiatowych CW. Pierwsza charakterystyka powinna być wyczerpująca, jako następne należy przesyłać uzupełnienia, wzgl[ędnie] zmiany. Charakterystyki mają zawierać następujące dane:
1. Charakter pracownika (łagodny, porywczy, apatyczny, flegmatyczny).
2. Poziom inteligencji, stan rozwoju pracownika (czy pracownik pracuje nad podwyższeniem i pogłębieniem swych wiadomości fachowych i ogólnych).
3. Stosunek do pracy (sumienny, gorliwy).
4. Wydajność pracy (ilość przekontrolowanej korespondencji).
5. Jakość pracy (ilość defektów, czystość).
6. Zainteresowanie polityczne, orientacja polityczna (czy interesuje się polityką,
czy orientuje się w sprawach politycznych).
7. Stosunek do obecnego ustroju państwowego.
8. Przynależność partyjna, organizacyjna.
9. Praca społeczna i kulturalna w Oddziale i poza Oddziałem CW.
10. Warunki bytu pracownika i jego rodziny (jeżeli żyje wspólnie z rodziną).
11. Stan zdrowia.
Lublin, 24 lutego
Maciej J. Drygas, Perlustracja, „Karta” nr 68, 2011.
Jeszcze trudno mieć obraz tego, co posiadamy – wiele składów jeszcze nie sprawdzono, zwleka się z tym i opóźnia z różnych zresztą przyczyn. Są pewne zapasy w powiatach lublinieckim i tarnogórskim. Z tymi zapasami można przeżyć do 3 tygodni. W Katowicach 500 sklepów czynnych. W Sosnowcu zapasów na 7 tygodni, w Zawierciu wręcz głód. Mleko – słaba organizacja.
25 lutego
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
[Spotkanie] miało niezwykle burzliwy przebieg – wszyscy byli zgodni w kwestii bezprzykładnego bohaterstwa powstańców, nie tylko żołnierzy walczących z bronią w ręku, ale również ludności cywilnej, kobiet i dzieci. Różnice wystąpiły, jeśli chodzi o genezę powstania, współpracę dowództwa z Armią Czerwoną, na tle ogólnego stosunku Rządu Londyńskiego do władz radzieckich. Padło wiele gorzkich słów i pretensji, na które odpowiadał m.in. mjr Stahl. Edmund Osmańczyk, który odwiedził właśnie Katowice, a także ja włożyłem swoje „trzy grosze”, aby rozładować napiętą sytuację i wyjaśnić nieporozumienia. Nieobce mi były sekrety wojennego podziemia, byłem przecież czynnie zaangażowany w robotę konspiracyjną jako człowiek AK. Po spotkaniu w gronie organizatorów doszliśmy do wniosku, że spraw kontrowersyjnych nie należy chować pod sukno, ale właśnie wydobywać na światło dzienne i poddawać pod osąd opinii publicznej. Nawet jeśli przy okazji przyjdzie gardłować, a nwet się spocić. Trud ten z pewnością się opłaci.
Katowice, 25 lutego
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Bodajże w „Monopolu” usłyszałem po raz pierwszy wzruszającą melodię Warszawo, ty moja Warszawo. W jakiś czas potem odwiedziłem Warszawę, gdzie ponownie miałem okazję jej wysłuchać, tym razem w wykonaniu Mieczysława Fogga. Ale pierwsze wrażenie było największe. Pamiętam, że ludzie płakali jak bobry. Patriotyczne treści były wówczas najpopularniejsze. Wiązankę tang orkiestra nagle przeplatała partyzancką piosenką Serce w plecaku albo Marszem Mokotowa, do najbardziej ulubionych należały jeszcze Czerwone maki pod Monte Cassino, Hej chłopcy, bagnet na broń i sentymentalne Rozszumiały się wierzby płaczące. Przy okazji wynikały zabawne sytuacje, gdy jedni goście chcieli je tańczyć, inni żądali, by je uczcić postawą na baczność. Gorzej, gdy spór zamieniał się w awanturę, a zdarzały się takowe. Ludzie po okupacyjnym poście spragnieni byli zabawy, a sentymenty za niedawną przeszłością – górną i chmurną wciąż żywe.
Katowice, ok. 27 lutego
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Gdy nazajutrz nie można już było wytrzymać z zimna w mieszkaniu, ojciec ni stąd ni zowąd powiedział: „Maciek! Musisz iść do szkoły!” Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. „Do szkoły?!” — zapytałem. „Tak, do szkoły. Po drzewo.” Przypomniała mi się wtedy sterta desek, która została po szkole. Zrozumiałem. […]
Gdy przyszedłem do rozwalonej szkoły [przy ulicy Powsińskiej], sterta desek była już niewielka. Nie pierwszy ojciec odkrył, że nasza szkoła może pełnić funkcję składu opałowego. Wszedłem do klasy, a właściwie do miejsca, gdzie kiedyś była klasa. Wejście polegało na przekroczeniu resztek niskiej podmurówki. Tylko biały piec wskazywał, gdzie była klasa.
Wybrałem kilka desek z resztek parapetu, kawałek pulpitu od ławki z wyrzeźbionym scyzorykiem sercem przebitym strzałą i za radą współszabrowników chyłkiem pobiegłem do domu, bo podobno milicjanci nie pozwalali rozbierać szkoły, a komisariat był naprzeciwko w bloku. W ciągu kilku dni po szkole pozostała tylko podmurówka i dwa okrągłe żelazne piece.
Potem przyszła kolej na resztki słupów telegraficznych, niedopalone futryny i klepkę podłogową w sąsiednich zrujnowanych willach [Sadyby].
Warszawa, 9 marca
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
Gdyby mi przyszło lapidarnie określić nasz zjazd, nazwałbym go świętem radości – chwilami wydawało się, że ściany budynku przy ulicy Powstańców 43 runą od spontanicznych oklasków i okrzyków. Wśród ogólnej radości i entuzjazmu znalazło się miejsce i dla spraw poważnych. Podjęliśmy np. apel o dodatkową pracę młodzieży w fabrykach, o zbiórkę polskich książek dla młodzieży autochtonicznej. Jednogłośnie poparliśmy też inicjatywę łódzkich zetwuemowców ufundowania z własnych składek kolumny czołgów im. Związku Walki Młodych.
Katowice, 16 marca
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Dziś naród polski zjednoczył się z braćmi, którzy w ciągu wielu stuleci oderwani od swojej polskiej Macierzy, siłą włączeni zostali do państwa niemieckiego, gdzie byli gwałtem i brutalnie germanizowani. Dziś ziemia opolska wraca na zawsze do Polski. Rodacy nasi ze Śląska Opolskiego, dziś włączeni do wspólnego województwa, wnoszą swój wkład pracy w budowę demokratycznej Polski. Będzie się o tym pisać w książkach i podręcznikach, będą się o tym uczyć dzieci w szkołach, chwile te opiewać się będzie w pieśniach i muzyce. Jest to wkład niezachwianego patriotyzmu ducha polskiego, który oparł się wielu stuleciom nacisku germańskiego. Dlatego Bracia Opolanie, przyciskamy Was dzisiaj do piersi i serdecznie witamy.
Katowice, 18 marca
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Wracam z frontu. Nad Odrą walczy dzisiaj wiele dywizji polskich... Ale istnieje jeszcze jedna armia w Polsce, wewnętrzna, tę armię stanowicie wy, polscy górnicy! Pierwsze nasze dywizje wojskowe uzbroiliśmy dzięki pomocy Związku Radzieckiego. Dalsze oddziały musimy sami umundurować i uzbroić. Pomóżcie nam w tym wy, którzy jako pierwsi, zgodnie ze statutem, wyłoniliście, drogą demokratycznych wyborów, swe władze.
Katowice, 18 marca
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Łącząc się z Górnym Śląskiem i Zagłębiem Dąbrowskim łączycie się na zawsze z ojczyzną Polską. Wracacie na łono narodu polskiego, wracacie do Macierzy dzięki bohaterstwu Armii Czerwonej i Wojska Polskiego. Bierzemy was w objęcia! Odtąd jesteście nasi! Niemiec już nigdy nie będzie pluł Wam w twarz, bo na straży naszych polskich granic nad Odrą, Nysą i Bałtykiem stać będzie waleczny żołnierz polski. Ogłaszam, że z dniem dzisiejszym miasto Zabrze jest miastem polskim.
Zabrze, 19 marca
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Ściśle tajne! [...]
Nasze oddziały Cenzury Wojennej donoszą nam o stałym wzroście ilości korespondencji, w której poruszana jest sytuacja gospodarcza kraju.
Obywatele w setkach listów piszą o ciężkiej sytuacji aprowizacyjnej, głodzie, drożyźnie, braku środków pieniężnych, dezorganizacji handlu, spekulacji, o bezrobociu i nędzy. [...] O kwestiach tych pisze się również za granicą.
Najbardziej charakterystyczne wyciągi z listów przytaczamy:
Adresat – Leopold G., gm[ina] Blizne [...]. Nadawca – Sabina S., Siemianowice Śl., 19 lutego 1945: „tak chciałabym wyjechać stąd, bo Ty nie masz pojęcia, jak mi tu jest źle... Jak życie moje, to takiego głodu nie miałam i nie wiem, jeżeli mi Pan Bóg nie pomoże, to zginiemy marnie. Kartki mamy, ale sklepy pozamykane i nie ma. Kto co ma, to dla siebie. Znajomości nie mam, żeby mi pomogli, a synek chodzić sił nie ma, a mnie brzuch przyrósł do krzepa. Kartofli nie mamy od dwóch tygodni. No, miałam trochę mąki, kaszki manny i jedliśmy to, bo ani chleba, ani kartofli”. [...]
Adresat – M. Zenon, Tomaszów Maz. Nadawca – P., Łódź: „ale to wszystko idzie bardzo opornie. U nas tylko wiece, zebrania i nic więcej nie robią. Jak tak dalej pójdzie, to i za rok normalnego życia nie będzie. Chleba dostajemy 4 kilogramy na osobę na dwa dni, nic poza tym. Trudno będzie wyżyć. Handel zupełnie ustał”.
Warszawa, 21 marca
Maciej J. Drygas, Perlustracja, „Karta” nr 68, 2011
Gdy 24 marca przybyliśmy do Strzelec, jeszcze unosiły się dymy tu i ówdzie ze zgliszcz, wiele zwłok leżało nie pogrzebanych. Pełno było wojska i rannych, wszędzie szpitale, odgłosy frontu całkiem wyraźnie dochodziły... Pomieszczeń brak zupełnie, biura nie było czym meblować. Sami chodziliśmy do opuszczonych domów i wydobywaliśmy najpotrzebniejsze sprzęty.
Strzelce, 24 marca
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Ściśle tajne [...]
Nasze oddziały Cenzury Wojennej przy opracowaniu korespondencji w ostatnich dniach lutego natrafiły na dużą ilość wypowiedzi dotyczących ZSRR, Armii Czerwonej i Marszałka Stalina. Niektóre charakterystyczne wyciągi z listów podajemy.
[...] Adresat – P., maj[ątek] Dobrzelin [...]. Nadawca – P., Warszawa [...]. 4 marca 1945: „Nie wierz w żadną odbudowę Warszawy. To bajka, którą powtarzają ci, co jej nie widzieli. Ten, co zobaczył jej nie dwie ani cztery, ale dziesiątki ulic, nie jedną ani dwie dzielnice, ale prawie wszystkie, ten wie, że życie nawet w 1/100 takie jak było, nie powstanie. Ludzie żyją i teraz już w tych gruzach, i teraz snują się jak upiory między tym wielkim cmentarzyskiem domów, sami raczej podobni do duchów tych zmarłych, którzy tu polegli, niż do żywych. Warszawa teraz to ktoś ci drogi bardzo – a konający i to tak bez najmniejszej nadziei i zdrowia... Żegnamy się z życiem. Żegnamy się z Warszawą. Nawet gdy ją odbudują, to już nie będzie nasza”. [...]
Adresat – W. Jan, Kosowo [...]. Nadawca – N.N. 6 marca 1945: „Tatusiu kochany, nie rozpaczajcie po mamusi, bo mamusi raz, a my musimy żyć, trudno, stało się, to nie wróci. Mamusię zabili w polu. Tatusiu, jak mamę prowadzili bić na cmentarz, to mamusia tak ich prosiła: panowie, nie bijcie mnie i nie róbcie moich dzieci sierotami, oni nic nie zważali na to, a jak doszła mama na cmentarz, to upadła i modliła się, żeby Bóg darował jej grzechy, to oni mamusię podnieśli i poprowadzili na cmentarz, i trzy razy wystrzelili w lewą stronę głowy. [...]”
Adresat – G., P.P. 83833 R. Nadawca – W., Łódź: „Ty nie wiesz, co się u nas dzieje teraz. Chodzą ruscy żołnierze z polskimi i kradną. U nas też byli wczorajszej nocy, o 3.00, okradli i mało gwałtu nie użyli. My w tym domu same kobiety słabe. Okradli nas tak doszczętnie, że nie mam w czym wyjść do miasta. Zapukał najpierw polski żołnierz i mówił gospodyni, by otworzyła, gdyż szukają broni i żołnierzy. Ona otworzyła i weszli sami ruscy i zaczęli od razu walić do nas. Ale mówię Ci, wiele nawet nie można było się odzywać, bo zaraz cicho, cicho, a jeśli nie chciało się co dać, zaraz wymierzył lufę w człowieka. Odbezpieczył rewolwer, trzymał w jednej łapie, drugą wszystko wyciągał. Najgorszy był ten olbrzym, powiadam Ci, wielkolud, a bardzo młody i niepodobny na Moskala. Przypuszczam, że to ktoś nasłał, gdyż pytali się tu ludzi o nazwisko i adres. Jak tylko poszli, mamusia pobiegła do komisariatu i przyjechali milicjanci, ale cóż. Mówimy im teraz, by zrobili obławę, gdyż przychodzą na naszą ulicę co dzień o 2.00 w nocy. Ale cóż to, im się nie chce”.
Warszawa, 3 kwietnia
Maciej J. Drygas, Perlustracja, „Karta” nr 68, 2011.
Ci, co przeżyli piekło hitlerowskich obozów zagłady, postanowili unaocznić światu te straszliwe zbrodnie, pozostawiając ich trwałe świadectwo w postaci przekształcenia b. oświęcimskiego obozu w wielkie muzeum martyrologii narodów, zgodnie z naczelnym hasłem byłych więźniów: nigdy nie zapomnieć! Aktualna też stała się sprawa ścigania zbrodniarzy spod znaku trupiej czaszki, a następnie postawienie ich przed sądem, udowodnienia winy i przykładowego ukarania.
Katowice, 8 kwietnia
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Po południu siedziałam pod barakiem, snując marzenia, jak to będzie, kiedy znajdę się już po drugiej stronie drutów... Nagle zobaczyłam zbliżającą się od strony lasu kolumnę pojazdów wojskowych — nie niemieckich! Niemal w tej samej chwili zatrzymał się samochód pancerny, z którego wyskoczył uzbrojony żołnierz w mundurze khaki, wystrzelił serię z pistoletu maszynowego w stronę wieży strażniczej i zawołał głośno: „Czołem koleżanki!”
Okazało się, że odbił nas oddział 2 pułku 1 Dywizji Pancernej gen. Maczka, walczący dotąd w Holandii. Trudno opisać naszą radość i entuzjazm. Prawie natychmiast czołgi i scoutcary rozwaliły druty obozowe, „Maczkowcy” rozstrzelali esesmana — komendanta obozu (wyjątkową kanalię), resztę załogi niemieckiej wzięto do niewoli, a na maszt wciągnięto biało-czerwoną chorągiew.
Oberlangen-Warszawa, 12 kwietnia
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa 1983.
W imieniu Armii Czerwonej przekazuję Wam gorące podziękowania za węgiel, który wydobyliście, umożliwiając nam zaopatrzenie frontowych linii kolejowych. Wydobyty przez Was węgiel umożliwi dostawę armat, czołgów, materiałów palnych, smarów i żywności dla czterech frontów... Dzięki Waszemu wysiłkowi wojska gen. mjr. Wasilewskiego mogły pokonać Niemców pod Królewcem, a wojska marszałka Rokossowskiego mogły wyzwolić Pomorze, zaś wojska marszałka Żukowa i marszałka Koniewa weszły do Berlina. Armia Radziecka i Wojsko Polskie kończą dzisiaj bój o stolicę hitlerowskich Niemiec: Berlin. W tym wielkim dziele udział macie także i Wy, polscy górnicy.
Katowice, 30 kwietnia
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Było to przede wszystkim święto radości, ludzie cieszyli się przeogromnie z faktu, że są wolni, zniknęła bezpowrotnie groza gestapo, ulicznych łapanek i najść o świcie. Wojna kończyła się, Wojsko Polskie u boku Armii Czerwonej wkroczyło do Berlina, lada dzień oczekiwano ostatecznego upadku III Rzeszy. A wokół rozkwitały bzy, było ciepło i słonecznie, wszyscy gwałtownie nadrabiali wojenne zaległości, szkoły pękały w szwach, nie nadążano dawać ślubów.
1 maja
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Jakże ruchliwe i gwarne było śródmieście owej pierwszej wiosny w oswobodzonych Katowicach. Pamiętam je dobrze z okresu międzywojennego, miało wielkomiejski charakter, reklamy świetlne, megafony uliczne nadające muzyczne szlagiery, duży ruch samochodowy. Teraz przedstawiało się to zupełnie inaczej, zniknęła z ulic wytworna publiczność i kolorowe światłą nad modnymi magazynami oraz lokalami nocnymi. Ale tłum gęsty wypełniał ulice, tłoczył się w sklepach, kawiarniach i restauracjach, w sobotnie popołudnie nie było wolnego miejsca. Życie jednak przede wszystkim koncentrowało się na ulicy, handel obnośny, nierzadko wymienny, transakcje dochodzące w oka mgnieniu na nieprawdopodobne przedmioty, od fortepianu po żywą krowę, od płótna flamandzkiego mistrza po papugę. Owej wiosny pojawili się też masowo uliczni muzykanci, produkowali się w modnym repertuarze, np. Czerwone Maki na Monte Cassino, Warszawo, ty moja Warszawo, jak również wykonywali własną twórczość. [...]
Było coś szczególnego w atmosferze tamtej wiosny, nastrój radosnego podniecenia i wyczekiwania na coś, co się ma spełnić w życiu nas wszystkich... coś dobrego. Po tylu latach niepewności i niepokoju wstępowała w nas nadzieja na lepsze życie. A wiosna była wspaniała, ciepła, drzewa wcześnie obsypały się bujnym kwieciem w parku Kościuszki, do którego udałem się podczas pierwszej przechadzki po mieście. Gdy do niego wróciłem w połowie kwietnia po z górą pięciu i pół latach, rozlegał się świergot ptaków i pełno było urzekających zapachów, a po zacienionych alejkach snuły się zakochane pary...
Katowice, 5 maja
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Z raportu kpt. Michała Taboryskiego, skierowanego do kier. Hanny Wierbłowskiej, dotyczącego specjalnych kursów cenzorskich przy Centralnej Szkole MBP w Łodzi:
Ściśle tajne [...]
Kursanci przesłuchali w ciągu pierwszych dwóch tygodni wszystkie przewidziane planem tematy specjalne i polityczne. Natomiast niedostatecznie wydzielono czasu na zajęcia praktyczne i na prasówki.
Egzaminy trojakiego rodzaju: piśmienne, kwalifikacja dokumentów i ustne wykazały, że kursanci w większości opanowali przesłuchane tematy polityczne, niedostatecznie jednak przyswoili sobie tematy specjalne. [...]
Stwierdziliśmy, że znaczny procent kursantów [...] nie zna elementarnych rzeczy z techniki i metod pracy cenzora i starszego cenzora, nie poznali w dostatecznym stopniu ewidencji, nie umieją usuwać ujemnego tekstu, nie opanowali wzorów wyciągów i innych, nie rozumieją swych zadań itd. Stwierdziliśmy, że ten anormalny stan mógł być usunięty, były możliwości lepszego wykorzystania tak drogiego czasu kursów, gdyby kierownik kursów ob. Frankowski i jego zastępca ob. Rozenblum w pełni docenili wyższość przeprowadzonych zajęć praktycznych.
[...] Pracowano w przepełnionej sali, gdzie powinna panować bezwzględna cisza i gdzie nie sposób było przeprowadzać niezbędne konsultacje, nie wystarczały narzędzia pracy, jak np. atrament, stalówki, nożyczki. [...] Ob. Frankowski, jako kierownik kursów, nie wykorzystał dostatecznie zdolności i wiadomości swego zastępcy, ob. Rozenbluma, do pomocy w zajęciach praktycznych, zwłaszcza do kwalifikacji dokumentów, do wytłumaczenia kursantom popełnionych przez nich defektów.
Ob. Rozenblum odjeżdżał ze szkoły bardzo często jeszcze przed obiadem, wówczas gdy nie było dostatecznej kontroli nad zajęciami praktycznymi, gdy ani razu nie skontrolowano konspektów kursantów, nie naprawiono błędów kursantów. [...]
Nasi kursanci otrzymali jedną parę bielizny i już trzeci tydzień nie było zmiany na czystą. Wobec przepełnienia i ciasnoty w pokojach mieszkalnych grozi to zawszeniem. [...] Wielce krzywdzącym jest stan instruktora ob. Sawickiej, pracownika pracującego na stanowisku oficerskim w stopniu kapitana Bezpieczeństwa Publicznego, pracownika nadzwyczaj sumiennego i oddanego pracy. Ob. Sawicka chodzi w podartych pantoflach, w poniszczonej sukience i ani razu nie mogła wyjść z kursów na miasto, mimo to, że będąc instruktorem, powinna być odpowiednio umundurowana.
W sprawie dalszej nauki postanowiliśmy wraz z kierownictwem kursów położyć szczególny nacisk w następnych dziesięciu dniach na zajęcia praktyczne.
Łódź, 5 maja
Maciej J. Drygas, Perlustracja, „Karta” nr 68, 2011.
Ludzie sami zaczęli zgłaszać chęć udzielenia pomocy w odbudowie stolicy, jak tylko rozeszła się wieść, że Warszawa będzie podniesiona z gruzów. Zadawali władzom pytanie: jak to mogą uczynić – pisali do gazet i radia. I wówczas to właśnie narodził się pomysł, by powołać coś w rodzaju społecznego funduszu, na który można będzie wpłacać pieniądze przeznaczone na odbudowę stolicy. Historycznym faktem jest, że pierwsi wsparli finansowo ten fundusz dąbrowscy hutnicy. Przyszli ochotniczo do pracy w niedzielę, a zarobioną wcale niemałą kwotę uznaliśmy wspólnie za bazę wyjściową dla wspomnianego funduszu. Czyn ten zbiegł się z wnioskiem zgłoszonym przez naszych posłów do KRN o zalealizowanie ogólnopolskiej zbiórki na odbudowę Warszawy. Najwyższa instancja Polski Ludowej poparła ów wniosek, przystąpiliśmy więc niezwłocznie do gromadzenia nie tylko środków pieniężnych, ale także materiałów budowlanych i narzędzi.
Dąbrowa Górnicza, 6 maja
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Jako odpowiedzialny za kulturę w moim rodzinnym Sosnowcu, wykorzystałem fakt, że przepiękne parki należące do niemieckich fabrykantów Schona i Dietla, zamknięte dla publiczności przed wojną i w czasie okupacji, udostępnione zostały mieszkańcom miasta i zorganizowałem w nich coś w rodzaju festynów. Udały się znakomicie, przyszły tysiące ludzi z całego Zagłębia. Grały orkiestry dęte i taneczne. Zadebiutowało wówczas kilku domorosłych kapelmistrzów, np. Dziedzic z Czeladzi, Grajnert z Sosnowca, konferansjerzy Szymocha i Urgacz. Tańczono na kilkunastu estradach, były występy śpiewaków i żonglerów cyrkowych, po zmierzchu zapalano sztuczne ognie, które mój znajomy odnalazł w jakimś zapomnianym magazynie w Małej Dąbrówce. Jednym słowem wielka feta na sto fajerek. Największy problem był z napojami chłodzącymi i lodami. Chociaż wyprodukowano rekordową ilość i tak ich zabrakło.
Sosnowiec, 6 maja
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Nadszedł dzień 9 maja. Dzień radości dla całego wolnego świata i dzień czarnej rozpaczy dla nas. Tego dnia nie było normalnej pobudki. Spaliśmy dłużej, nieświadomi przyczyny tej frajdy. Ważne było tylko to, że nie budzą nas. Dopiero około południa zarządzono apel, na którym uroczyście ogłoszono o zakończeniu wojny. Zapanowała nieopisana radość, szeregi połamały się, wznoszono okrzyki... Byliśmy — jak się okazało — bardzo naiwni. Wydawało się nam, że skoro wojna zakończyła się, to jesteśmy wolni. Dziś, jutro, otworzą bramy i wrócimy do domu. Naszą radość natychmiast zamroził komendant. Wystąpił z długim przemówieniem o konieczności jeszcze solidniejszej pracy, bo kraj jest zniszczony, że trzeba szybciej budować, szybciej kontynuować pracę przy gazociągu. Nie ma mowy o powrocie do domu, bo musimy wykonywać plany nakreślone przez partię. Zresztą, przypomniał nam jeszcze raz, że nasze domy, nasze miasta są zniszczone i wygłodzone, a tu mamy dom, pracę i wyżywienie. [...] Na zwolnienie mogą liczyć tylko ci, którzy wykażą się solidną i wydajną pracą.
Staliśmy dalej w grobowej ciszy jak odurzeni. [...] Rozchodziliśmy się do namiotów w najgorszym nastroju, całkowicie załamani. Koniec wojny stał się dla nas końcem nadziei na odzyskanie wolności.
Saratów, 9 maja
Ryszard Kłosiński, Byłem więźniem łagru nr 0321 w Saratowie, Bydgoszcz 1996.
Ob. Jakub Berman, członek Biura Politycznego KC PPR:
Zakończył się okres wojny, który dla każdego z nas był związany z ciężkimi wstrząsami, wszystkie nasze nadzieje były związane z tym końcem. Teraz wielu z nas nie zdaje sobie sprawy, że nie ma wojny, nie ma zmory, która zawisła nad całym światem i która porwała tyle istnień ludzkich, tyle krwi ludzkiej. Wiemy o tym, że wojna bardzo głęboko przeorała stosunki między ludźmi, między narodami, układ sił międzynarodowych, układ sił społecznych w każdym kraju.
Gdybyśmy chcieli w kilku słowach zbilansować wynik tej straszliwej wojny, to niewątpliwie nad wszystkim góruje poczucie prawdziwej radości w sercu każdego, kto czuje się związany z wolnością i demokracją, że ta zmora faszystowska, która zagrażała światu cofnięciem wstecz, została zniszczona. Drogo to kosztowało, opłaciliśmy to życiem milionów najbliższych braci i sióstr, ale mamy to przeświadczenie, że te ofiary nie poszły na marne, mamy przeświadczenie, że wszystkie narody i Naród Polski odrodził się, przystąpił do nowego życia i w tym układzie sił będzie miał oparcie, będzie miał nowe perspektywy rozwoju wszystkich sił twórczych – i to jest najradośniejsze.
Został zniszczony potwór faszystowski, który chciał omotać cały świat, który już wysysał krew z dziesiątków krajów, który chciał się usadowić u nas długo, na dziesiątki i setki lat. Groziła nam czarna noc. I teraz już na oczach wszystkich okowy zostały rozbite.
23–25 maja
Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 6, Główny Urząd Kontroli Prasy 1945–1949, oprac. Daria Nałęcz, Warszawa 1994.
Od wczoraj cała Warszawa wstrząśnięta jest wiadomością o nowym wynalazku bomby atomowej [6 sierpnia 1945 miał miejsce atak atomowy Amerykanów na Hiroszimę, 9 sierpnia – na Nagasaki]. Największy wynalazek epoki rozpoczął swą służbę w dziele zniszczenia. W gazetach wiadomość, że wynalazek zużytkowania niesamowitej siły rozbijanego atomu służyć będzie celom pokojowym, że umożliwi ludziom nawet dostanie się na inne planety. Ludzkość jest na złej drodze – drodze pychy, która ją musi doprowadzić do ostatecznej zguby. Ludzkość nie może życia urządzić na ziemi, a wybiera się nieść swoją tragiczną głupotę jeszcze na inne planety.
Warszawa, 8 sierpnia
Józef Piłsudski, O państwie i armii, t. 1, Wybór pism, wybrał i oprac. Jan Borkowski, Warszawa 1985.
Tajne [...]
W czasie opracowania korespondencji wojskowej i zagranicznej za wrzesień br. uzyskaliśmy ciekawe wypowiedzi odnośnie niektórych zagadnień wewnętrznych kraju, jak: sytuacja pracujących, nieporządki w terenie, wypowiedzi żołnierzy, wypowiedzi idące za granicę, pogłoski obiegające niezorientowaną część społeczeństwa itp.
Wypowiedzi te w formie wyciągów z korespondencji wzięliśmy specjalnie z tej części korespondencji, w której piszący podchodzą do obecnej sytuacji z punktu widzenia ich codziennych trosk i niewygód, bez głębszej oceny, często pod wpływem reakcyjnej propagandy. [...]
Adresat – N., poczta Osowiec. Nadawca – N., Gdańsk. 30 sierpnia 1945: „Ja tu długo już jestem, widzę i od drugich słyszę, jak żyją ci, którzy tu przyjeżdżali na osiedlenie. Po prostu strach i rozpacz mnie ogarnia, gdy spojrzę na ich życie; przeważnie całymi dniami, tygodniami siedzą w wagonach, gdyż im mieszkań ani izb nie dają. Niektórzy robią sobie prowizoryczne lepianki z gliny i liści – wszy i głód ich zjadają, ledwo co ciągną nogami. Bydło i konie zdychają, a to, co jeszcze dają, to wojsko rozkrada [...]. Dlatego Was, Drogi Ojcze, proszę, pozostańcie na miejscu, niech Was Bóg obroni przed tą straszliwą nędzą. [...] Tu ziemia piaszczysta, sucha, pagórkowata i dużo kamieni. Z żywego inwentarza nie ma niczego, nawet psa nie napotkasz, wszystko podczas wojny poszło na «wschód». Proszę Was jeszcze raz, zostańcie, bo zima idzie. [...] Trzymajcie się swojej własnej ziemi na miejscu”. [...]
Adresat – O., P.P. 38750 B. Nadawca – H., Dolny Śląsk. 13 sierpnia 1945: „Miałam awanturę z bolszewikami. Przez okno zobaczyłam zbiegowisko ludzi przed naszym domem. Dzieci podniosły krzyk, żebym nie schodziła na dół, bo mnie zastrzeli. Tymczasem ten na dole wszedł do mieszkania, wywalając drzwi, i zaczął buszować w nim, bałam się, że pokradnie ubranie, więc zeszłam na dół. On rzucił się do mnie i wrzeszczał, że będę odpowiadać za to, że on, ruski sołdat, rozerżnął sobie rękę, wybijając szybę. Zagrodził mi drzwi sobą, zamierzył się kilka razy pięścią, celując między oczy. «Ty, Polaczka, poczujesz naszu twiorduju ruku» – wrzeszczał cały czas. Ciekawa jestem, jak długo jeszcze to plugastwo będzie nas tak gnębić. Może wiecznie?”.
Warszawa, 13 października
Maciej J. Drygas, Perlustracja, „Karta” nr 68, 2011.
Ściśle tajne [...]
Cenzura zagraniczna przepuściła w ciągu miesiąca września br. 75.000 listów, pisanych przez Polaków we Francji do rodzin w kraju. [...]
Adresat – M., Nakło n. Notecią. Nadawca – M., Sorgnes-Avignon, Francja. 14 sierpnia 1945: „[...] Źle tu nie mamy, trochę Ci opiszę moje zajęcie i wyżywienie. Śniadanie jest mleczna zupa i herbata z mlekiem, obiad jest zupa z kartoflami z grochem, fasola i kompot, kolacja – zupa mleczna, ser, masło, marmolada, kiszka, chleb jeden na trzech, nieraz jest boczek lub sardynki, 7 papierosów dziennie, 60 papierosów co piątek, w tygodniu dwie tabliczki czekolady. To, widzisz, jest życie niezłe. Ale wolałbym być razem z Wami i jeść kartofle z solą i suchy chleb. Tak już mi tęskno za Wami, zdecydowałem się iść na pieszo te tysiące kilometrów, tylko potrzeba ten papier przejścia przez granicę”. [...]
Adresat – F., Brześć Kujawski. Nadawca – P., Reims, Marne, Francja. 21 sierpnia 1945: „My pracujemy w oddziale wartowniczym, przy pilnowaniu Niemców. Ja pracuję w kancelarii, Janek na izbie chorych jako sanitariusz. Jesteśmy zdrowi, życie mamy dobre. Po pracy wędrujemy do Reims na spacer albo do kina. Byliśmy kilka razy w Paryżu i częściowo zwiedziliśmy. Paryż jest ładny i nic niezniszczony. Wolimy jednak gruzy Warszawy niż piękny Paryż. Tęsknimy bardzo za Wami, za Polską i dlatego na złą czy dobrą dolę wrócimy”. [...]
Adresat – K., Sulejów [...]. Nadawca – K., Croix Rouge, Francja. 3 sierpnia 1945: „Zapytujemy się Was, czy jest Polska wolna, czy okupacja Rosji, bo my się szykujemy odjeżdżać do Was, ale boimy się Rosji. Proszę nam opisać, jak się sprawa przedstawia, czy można już przyjechać, czy czekać na dalsze rozkazy?”. [...]
Adresat – W., Lubień [...]. Nadawca – Z., Reims [...]. 24 sierpnia 1945: „Ciekaw jestem, czemu listy tu nie nadchodzą z Polski, coś, myślimy, jest tam nie w porządku, każdy z nas tu myśli, że jesteście niewolnikami we własnym kraju. Dziwią się niektóre czynniki, czemu tak opieszale następuje powrót do Ojczyzny, ale z niemieckiej cenzury, obozów i mordobicia wracać do Ojczyzny znów pod cenzurą, obóz i mordobicie, w dodatku z pełnej wolności i braterskiego współżycia, byłoby więcej niż głupim postępkiem, czyli samozamordowaniem się. Jestem, jak wiesz, demokratą i nim pozostanę, choć mi z tego tytułu zabroniono nawet wrócić do Polski. [...] Chcemy wrócić, pracować dla Polski, jej narodu, ale nie pod jej batem, ustawy, cenzury słowa i litery usidlanego prawa... Ciekaw jestem, czy cenzura pozwoli na doręczenie tego listu”.
Warszawa, 26 października
Maciej J. Drygas, Perlustracja, „Karta” nr 68, 2011.
Rzędy ścian bez dachów, drzwi i okien ciągną się w równoległych szeregach na kilometrowych przestrzeniach niby wykopaliska wygrzebane z ziemi przez zastępy archeologów. Istoty ludzkie, płynące w niekończących się kolumnach przez opuszczone ulice, wydeptujące sobie przejścia przez zakamarki i podwórka, śpieszące zawiłymi skrótami poprzez góry rumowisk, nie sprawiają wrażenia tubylców.
Można by raczej sądzić, że to jakieś plemiona nomadów, które w swoich wędrówkach natrafiły na ślady zaginionej kultury pradziadów, badają, czym są te ruiny i co z nich można wydobyć. […]
Wzdłuż wąskich ulic [Starego Miasta] trzeba iść twardo ubitymi ścieżkami poprzez wzgórza i doliny cegieł i kamieni. Z obu stron wznoszą się coraz wyższe nasypy rumowisk. Poszarpane trzony domów przecinają niebo.
Wdrapawszy się na jedną z gór gruzu w bok od ścieżki wydeptanej, znalazłem się na wysokości trzeciego piętra najbliższego domu, który można było jeszcze rozpoznać. Uderzyła mnie jednak rzecz jeszcze dziwniejsza: o kilka metrów ode mnie, na tym samym poziomie, zauważyłem połamane postacie strąconych aniołów. Ponad nimi gotycki łuk. Nieco dalej pozostałości innych łuków. Znajdowałem się na szczycie nawy jednego z najobszerniejszych katolickich kościołów w Warszawie.
Prawie na każdych drzwiach, istniejących w tej części miasta, wisi kilkanaście kartek przypiętych. Są to przeważnie nowe adresy starych mieszkańców, zawieszone dla informowania krewnych i znajomych, gdzie ocalałego przyjaciela mogą znaleźć. Czytam: Eleonora Sołtykiewicz mieszka Praga ul. Trockowa [Trocka] nr 16. Obok, o 4 metry dalej, niska resztka ściany mieści kilkaset śladów kul…
Obok Starego Miasta leży najsławniejsze pole okrucieństw niemieckich — warszawskie ghetto. Ale tu już nic nie ma do oglądania. Zrównane z ziemią leży tak martwe i ciche jak dwa miliony Żydów polskich, których Niemcy zmasakrowali.
Warszawa, 9 grudnia
Irving Brant, Polska leży w sercu świata, „Skarpa Warszawska” nr 8/1945.
Jestże możliwym, że 350 000 ludzi żyje w tej pustej muszli miasta, którego 80 proc. „oficjalnie” wyburzono, a pozostałych 20 proc. nie można dojrzeć? Gdzie ci ludzie się kryją? Idź za nimi, znikną ci nagle z oczu pośród ruin. Oto kręta ścieżka prowadzi na podwórze. Drożyna wykopana wśród rumowisk. Dookoła podwórza ściany pięciopiętrowego domu czynszowego bez dachu, bez podłóg, o kilku kawałkach potłuczonego szkła w oknach. Zardzewiałe rury instalacji kąpielowych splątane ołowianymi linami. Figura Bożej Matki, bez głowy i ręki w lewej części podwórza. Trzeba się trzymać ścieżki, gdyż poza nią wszystko jest pokryte ludzkimi ekskrementami. Podwórze służy jako pospólna ubikacja. Dróżka szeroka urywa się i rozgałęzia na kilka ścieżyn, z których każda prowadzi do piwnicy. To tam mieści się „home” polskiej rodziny. Jedna lub dwie izby suterenowe zabezpieczone od deszczu gruzami zwalonymi na parter. Któż tam mieszka? Każdy, prócz tych szczęśliwców, którym los zdarzył pokój gdzieś wyżej położony i luksus domu, którego dach ocalał w morzu pożarów.
Do lochów wracają robotnicy, kobiety o wiejskich twarzach i rozrośniętych łydkach, adwokaci z teczkami pod pachą. Widziałem zakłopotanie w oczach 60-letniej kobiety o wyższym wykształceniu, mającej pełno przyjaciół na obu kontynentach, gdy mówiła: „Najgorzej, że nie mamy łazienek”.
Nawet dziesiąta część mieszkańców Warszawy nie posiada łóżek, jak mnie informował urzędnik ministerialny, dodając: „Ja należę do 9/10, śpię na słomie”. Był to urzędnik rangi o dwa stopnie niższej od członka gabinetu.
Warszawa, 9 grudnia
Irving Brant, Polska leży w sercu świata, „Skarpa Warszawska” nr 8/1945.
70% terenów naszego powiatu, wskutek działań wojennych w okresie od 25 lipca 1944 do 16 stycznia 1945 zostało zupełnie zniszczone [...]. Całkowicie zostały zniszczone domy mieszkalne, zabudowania gospodarskie, inwentarz martwy i plony, które przed zarządzeniem ewakuacji ludności nie mogły być sprzątnięte z pól. Zbiory zebrane z pól i inwentarz żywy uległy bezwzględnej rekwizycji. Strefa przednich pozycji wrogich sobie armii przechodziła z małymi tylko odchyleniami pasem o szerokości 20 kilometrów wzdłuż powiatu opatowskiego. Na powyższym terenie toczyły się zażarte walki o trakt kielecki, przy użyciu ciężkiej broni pancernej, artylerii, a także licznych eskadr samolotów bombardujących. Czego nie zniszczyły bomby i pociski artyleryjskie, zostało rozebrane przez walczące oddziały i użyte do budowy bunkrów, okopów i schronów. Szereg miejscowości z powodu kilkukrotnego przechodzenia ich z rąk do rąk obecnie przedstawia obraz pustyni. Ludność tych terenów mieszka w bunkrach, schronach i szałasach.
Opatów, woj. świętokrzyskie, 22 grudnia
Archiwum Akt Nowych w Warszawie, zespół Urzędu Rady Ministrów, sygn. 5/785, [cyt. za:] Barbara Kasprzyk, Akcja bunkrowa, „Karta” nr 65, 2011.
W wyniku działań wojennych teren naszego województwa bardzo ucierpiał. Zniszczony został powiat stopnicki, kozienicki, opatowski, sandomierski i częściowo kielecki. Około 40.000 gospodarstw zostało zniszczonych. Musimy sobie tu uprzytomnić, że cały ten teren [...], to jedno wielkie pogorzelisko poorane pociskami, spalone, zniszczone, na którym po ukończeniu działań wojennych nie tylko zabrakło domów i zapanował głód, ale zapanowała choroba i wielka nędza. Z tych 40.000 gospodarstw zniszczonych działaniami wojennymi pozostało jeszcze do dnia dzisiejszego około 1400 gospodarstw wymagających dalszej opieki i odbudowy.
Te 1400 gospodarstw [...] można by podzielić na dwie zasadnicze kategorie, mianowicie: na około 350–400 rodzin z powiatów kozienickiego, opatowskiego, sandomierskiego, częściowo kieleckiego, które do dnia dzisiejszego zamieszkują bunkry. Są to rodziny, które mieszkają 1–3 metry pod ziemią; zamiast dachu lepianki te przykryte są zlepkiem słomy, z której sterczą małe kominy od kuchni. Rodziny te zamieszkują bunkry wybudowane przez armię hitlerowską bądź też zamieszkują piwnice. Mamy na terenie naszego województwa jeszcze około 400 rodzin, które żyją dosłownie w jaskiniach.
Drugą kategorię stanowią gospodarstwa, rodziny, które w dużym stopniu własnym wysiłkiem, z pomocą kredytów państwowych, zbudowały sobie, że tak powiem, bunkry na powierzchni ziemi. Tzn. zbudowali sobie mały szałas, mający w jednym wypadku 3 m2, w innym 2 m2 powierzchni, zbudowany częściowo z drewna, z desek, z gliny lub jakiegoś innego materiału. Trudno to nazwać nawet najprymitywniejszym mieszkaniem.
Kielce, 19 maja
Archiwum Państwowe w Kielcach, zespół Wojewódzkiej Rady Narodowej w Kielcach, sygn. 744–747, [cyt. za:] Barbara Kasprzyk, Akcja bunkrowa, „Karta” nr 65, 2011.
Dziesiąta rocznica zakończenia wojny. Ale wojna w zasadzie trwa. Na Zachodzie konferencja NATO, u nas w Warszawie także konferencja na temat wspólnej obrony, wspólnego dowództwa itd. Jesteśmy ciągle w węzłowym punkcie dziejów współczesnych. Czy Związek Radziecki dopuści do remilitaryzacji Niemiec? Czy też na drodze pokojowych rozmów Niemcy zostaną scalone i oddane Zachodowi? Co wtedy z innymi krajami?
Warszawa, 9 maja
Jerzy Zawieyski, Dzienniki, Warszawa 2011.
Zwracam się z prośbą o umożliwienie mi nabycia w jakiejkolwiek formie brytyjskiego munduru żołnierskiego, tj. bluzy, spodni, beretu itp. Posiadany od 1944 roku mundur uległ po 20 latach całkowitemu zniszczeniu, żadnych innych możliwości nabycia obecnie nie mam. Jestem byłym członkiem Armii Krajowej i muszę przyznać, że tak się przyzwyczaiłem do chodzenia w takim uniformie, że jego brak nie daje mi spokoju. Dlatego z tak wielką prośbą zwracam się o pomoc w nabyciu tegoż munduru.
Choć ciężko pracuję na utrzymanie, zapłacę pełną wartość ewentualnie otrzymanych przedmiotów, byleby tylko prośbie stało się zadość. Chodzi mi tylko o to, aby rzecz, której pragnę, była w stanie dobrym, aby to był zwyczajny mundur żołnierski, podobny do używanych w czasie ostatniej wojny na szczupłą osobę, wysoką 178 cm.
Myślę, że Pan Ambasador właściwie zrozumie moje intencje. Proszę zatem o pomyślne dla mnie załatwienie sprawy. Z wyrazami szacunku, Artur Ł.
Kraków, 21 lipca
Maciej J. Drygas, Perlustracja, „Karta” nr 68, 2011.
Dziś 30. rocznica wojny – właśnie przed chwilą wyły syreny, ruch na ulicach zamarł na dwie minuty, ludzie stali milcząc, jak skamieniali. Ta wojna zdecydowała o naszym życiu, przekreśliła wszystko, zmarnowała naszą młodość i wiek dojrzały, wytrwała nam sześć lat życia, przekreśliła marzenia o Polsce całkiem wolnej – i tak cud, że żyjemy. A dziś świętują rocznicę komuniści i urządzają wiece – „przeciwko wojnie”. Pacyfizm Europy ułatwił kiedyś zadanie Hitlerowi, dziś ma je ułatwić Ruskim, no bo jak połknęli pół Europy, to teraz chcą pokoju, żeby kąsek strawić. Tak toczy się ten świat! Staliśmy z Lidią na balkonie przez te dwie minuty wycia syren: ta wojna to nasze życie, nasze małżeństwo, nasze przekreślone „kariery”. I to wszystko zrobił Hitler! Sukinsyn!!
Warszawa, 1 września
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Kiedy o mnie pisali [...] „wróg Polski Ludowej”, tym wrogiem nie byłem, a stałem się nim teraz dopiero. Skoro emigracja polityczna, tamta z II wojny światowej, albo wymiera, albo kocha Polskę Ludową, bo ta żydowską zarazę wydusiła, pora jest na takich jak ja i ostatecznie wystarczy kilku zdeterminowanych ludzi, żeby potwierdzić permanentne powołanie polskiej literatury do emigracji. I choć umarł Gombrowicz [25 lipca 1969], punkt ciężkości wyraźnie się przesuwa, tak że podobnie jak w XIX wieku, dziś literatura polska tworzy się na Zachodzie.
17 października
Czesław Miłosz, list do Jerzego Turowicza z 17 października 1969, za: Andrzej Franaszek, Miłosz. Biografia, Kraków 2011.
Wokół trwa obchodomania, ludzie stracili już rachubę, co to za rocznicę akurat się obchodzi – 25-lecie zakończenia wojny – jakże dwuznacznie brzmi ta rocznica w uszach ludzi mojej generacji i jak komuniści starają się to zagłuszyć patetycznie patriotycznym wrzaskiem. A skoro starają się zagłuszyć, znaczy, że wiedzą doskonale, iż rzecz ta w nas jeszcze nie umarła, jeszcze brzmi. Ale im chodzi o młodzież – my, świadomi rzeczy, nie jesteśmy im potrzebni. Wiedzą, że i tak będziemy milczeć, wobec milionów młodzieży – bezsilni, zakrzyczani, zapomniani. […] Wychować ludzi nie znających przeszłości ani dawnych pojęć – oto sztuka. Przeszłość jest największym wrogiem ustroju, dlatego pewno tyle jest obchodów – chcą przekonać samych siebie, że już się tej przeszłości nie boją.
Warszawa, 9 maja
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Byliśmy z Lidią na przedstawieniu w Teatrze Klasycznym śpiewanego widowiska o okupacji „Dziś do ciebie przyjść nie mogę”. Ma ono już ponad pięćset przedstawień, pokazywane było za granicą w ośrodkach polonijnych, wszędzie ludzie płakali, bo to naprawdę śliczne i przypomina okupację, „jak gdyby to było wczoraj”. Ale kawiarniane Katony występują przeciw temu, że to „moczaryzm”, „partyzantyzm”, „zbowidyzm” etc. Istotnie – idea jest po trochu moczarowska, żeby pokazać i pogodzić wszystkie polskie piosenki wojskowe i partyzanckie z różnych frontów, ze Wschodu i z Zachodu i czort wie jeszcze skąd. Idea to, rzecz prosta, apolityczna i trochę udająca Greka, lecz w wykonaniu wcale smaczna i taktowna: jest tu „Natalia”, piosenka batalionu uderzeniowego Konfederacji Narodu, czyli Piaseckiego, jest „Płynie Oka” berlingowców, są „Czerwone maki na Monte Cassino”, jest też powstańczy „Marsz Mokotowa” i „Szturmówka” Ekiera, są nawet reminiscencje legionowe i „Piosenka o mojej Warszawie” Harrisa. Niepotrzebnie tylko w programie figuruje fragment z książki Moczara, który to Moczar ohydnie się obchodził z akowcami w czterdziestym piątym roku w Łodzi, kiedy był tam szefem UB […], ale pomimo wszystko przedstawienie jest śliczne i kawiarniane […]. Rację mają starawi ludzie na Sali, którzy zapłakują się słysząc te dawne piosenki. Ma to i swój podtekst aktualny: wtedy Polska walczyła, choć była pod niemieckim butem, dziś niby jest wolna, a bezsilna i co gorsza – skurwiona. Bo nikt nie ma ochoty walczyć, nikt nie wierzy w walkę, nikt nie wie, o co właściwie ma walczyć.
Warszawa, 5 października
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1997.
Chciałbym podkreślić, że słowo Żyd jest określeniem rasy, a chrześcijanin określeniem przynależności religijnej.
To znaczy, że człowiek, który jest Żydem, jest nim przede wszystkim z powodu krwi, a potem dopiero z powodu swojej religii, zaś chrześcijaninem człowiek staje się wyłącznie z powodu swojej wiary.
W odróżnieniu od tożsamości żydowskiej, którą uzyskuje się w chwili narodzin, tożsamość chrześcijańska powstaje wówczas, jeśli podąża się drogą Zbawiciela, na co wskazuje zresztą samo jego imię. Nie wystarczy się urodzić, zostać ochrzczonym i wychowanym w duchu Kościoła, ponieważ żadna wiara nie jest przekazywana dziedzicznie ? zawsze jest kwestią osobistego wyboru i zachowania. Słowem chrześcijaninem człowiek staje się poprzez czyny, a nie poprzez słowa.
Żydów zamordowanych w Oświęcimiu zamordowali nie chrześcijanie, którzy uważali się za chrześcijan ale Niemcy, którzy uważali się za chrześcijan i którzy utracili prawo, aby się za takich uważać w chwili, kiedy popełnili pierwsze morderstwo. Żyd przestaje być Żydem dopiero w chwili kiedy umiera; chrześcijanin |bez trudu może zginąć na długo przed śmiercią fizyczną. To co stało się w Oświęcimiu było triumfem bestii w człowieku, a bynajmniej nie dramatem religijnym.
16 października
„Gazeta Wyborcza” nr 114, z 16 października 1989.
Wielkopolanie!
Zbliża się 60. rocznica napaści na Polskę, rozpoczętej przez władców totalitarnych systemów, hitlerowskiego faszyzmu i stalinowskiego komunizmu.
W konsekwencji tej napaści rozgorzała wieloletnia II wojna światowa niosąca cierpienia i śmierć dla milionów ludzi różnej narodowości. Wśród ofiar wojny największe straty poniósł Naród Polski, pokonany militarną przewagą przez sąsiadów z zachodu i wschodu [...].
Kieruję zatem apel do całego Społeczeństwa Wielkopolski, do kombatantów, samorządów, stowarzyszeń oraz organizacji politycznych i młodzieżowych o godne uczczenie tych, którzy w II wojnie światowej polegli na polu walki, ginęli w komorach gazowych, więzieniach i kazamatach, czy też zostali zamęczeni na nieludzkiej ziemi.
Wzywam do licznego udziału w uroczystościach upamiętniających ich bohaterstwo. Apeluję o udekorowanie w dniach 1 i 17 września br. miejsc pracy i swoich mieszkań flagą narodową.
Niechaj w tych dniach pamięci narodowej nad całą Wielkopolską powiewa wolna i niepodległa Biało-Czerwona.
Wrocław, 31 sierpnia
„Gazeta Wyborcza” Poznań nr 203, 31 sierpnia 1999.