— Wychodzić, wszyscy wychodzić! Kto nie wyjdzie, będzie spalony razem z domem!
To żołnierze niemieccy wydają rozkazy, tworzą wzdłuż ulicy rodzaj szpaleru. Karabiny w łapach. Tłum rośnie. Ludzie wyłażą powoli z piwnic. Niektórzy obładowani niemiłosiernie.
Wychodzimy. Pani Mieczkowska woła przez okno, że nie opuści domu dopóki jej chleb się nie upiecze. Nie może dopuścić, żeby zrobił się zakalec. Jej mąż odważył się wyleźć nareszcie z piwnicy. Piękny, słoneczny dzień. Tylko nad Warszawą wciąż dymy bure i fioletowe ognie. Och, ile trupów na ulicy! Kobieta rozpłaszczona na jezdni, a obok przewrócone wiadro. Trup powstańca z rozłupaną czaszką. Szara miazga mózgu bieleje na piasku. Mały, czarny kotek, chudy przeraźliwie, z sierścią nastroszoną, miaucząc wybiega z domu, rozgląda się, węszy, biegnie i po chwili liże różowym języczkiem mózg żołnierzyka.
Dziury, okopy, wertepy straszne. Wychodzimy na aleję Sportową. Domy podziurawione kulami. […] Rozglądam się dookoła, nie mogę poznać mojej dzielnicy. Domy wypalone, tylko osmalone kikuty kominów sterczą ku górze. Ulica Pogonowskiego jeszcze w ogniu. Drzewa potrzaskane, gałęzie połamane. Konary odcięte pociskiem zwisają bezsilnie, ziejąc świeżą raną. W powietrzu odór spalonej benzyny pomieszany z mdłą wonią krwi, z gryzącym smrodem dymów.
Esesmani, którzy komenderują własowcami, nie czekają na nasze odejście i bez żenady zaczynają grabież. Widzę ich, jak wynoszą z domów sprzęty i prowianty, ładują je na samochód ciężarowy. […]
Skinieniem głowy pozdrawiam znajomych, sąsiadów, z którymi nie widzieliśmy się od wielu dni. Każą nam się ustawiać w szeregi. Marsz, marsz, w nieznane.
Uczucie z jakim wychodzimy? Ulga, właśnie i tylko — ulga. Na dnie serca ołowianą kulą leży rozpacz, że taki właśnie jest koniec naszej walki, naszej męki, naszej nędzy. Ale jest w nas jeszcze niepokój: co z nami zrobią? Dokąd nas zawloką?
Warszawa, 30 września
Dzienniki z Powstania Warszawskiego, red. Zuzanna Pasiewicz, Warszawa 2004.
Na niewielkiej przestrzeni między placem Wilsona i „Szklanym Domem” oraz „Zniczem” opieraliśmy się do wieczora nacierającym z trzech stron oddziałom niemieckim i ukraińskim. W piwnicach i na parterze „Szklanego Domu” leżało pokotem wielu rannych, których nie można było przetransportować do szpitala. Krążyły pogłoski, że będziemy przeprawiać się przez Wisłę pod osłoną ognia artylerii radzieckiej i zasłon dymnych. Wierzyliśmy, że dowództwo nie dopuści, aby Niemcy wzięli nas żywcem. Toteż gdy wieczorem podano do ogólnej wiadomości, że zgodnie z rozkazem Komendy Głównej Żoliborz skapitulował — początkowo nikt nie mógł w to uwierzyć. Po pierwszej chwili oszołomienia, wpadliśmy następnie w dziką rozpacz, wielu usiłowało popełnić samobójstwo, buntowaliśmy się przeciwko temu — jak wówczas sądziliśmy — absurdalnemu rozkazowi. Po dwóch miesiącach walki trudno było zrozumieć, że tyle wysiłków i ofiar ma iść na marne. Przeszło dwustu poległych i drugie tyle rannych — oto straszliwy bilans kilkutygodniowych zmagań naszego batalionu.
[...] Po zapadnięciu zmroku w równych szeregach przemaszerowaliśmy na plac Wilsona, gdzie ustawieni w szpaler żołnierze Wehrmachtu odbierali broń. Nie mogłam się zdecydować na oddanie mojej efenki, której uprzednio złamałam iglicę. Korzystając z tego, że nikt na mnie nie patrzył, wygrzebałam nogą dołek w ziemi i wrzuciłam do niego pistolet.
Zaprowadzono nas na duży plac między ulicami Krasińskiego i Słowackiego, i tam ustawiono w kolumny. Przed kolumną Niemcy ustawili kilka czołgów, a sami krążyli wokoło, bacznie obserwując (widocznie w dalszym ciągu nie dowierzali nam, chociaż byliśmy już rozbrojeni). W pewnej chwili tłumacz powiedział, że Niemcy kazali pozdejmować z rękawów nienawistne im biało-czerwone opaski powstańcze. Oburzyło to nas — przecież opaski były jakby naszymi mundurami! Oczywiście nikt nie miał zamiaru usłuchać takiego polecenia.
[...] Niemcy pospiesznie popędzili nas ulicą Krasińskiego na Powązki. Przy bramie Pionier-Parku stała gromada esesmanów, którzy dokonywali pobieżnej rewizji, grabiąc przy tym co cenniejsze przedmioty. Oddzielono oficerów i kobiety od reszty żołnierzy. Wskutek słabego oświetlenia jeden z żołdaków skierował mnie do grupy mężczyzn; gdy tłumacz wyjaśnił mu, iż mimo spodni i krótko obciętych włosów jestem dziewczyną — zirytowany swoją pomyłką esesman pchnął mnie tak silnie na ścianę baraku, że na krótko straciłam przytomność.
Warszawa, 30 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983
W Alejach Ujazdowskich u wylotu ulicy Wilczej był właz, którym wyszła z kanałów po czterodniowym błądzeniu dość liczna grupa żołnierzy [z Mokotowa]. Byli w strasznym stanie. Błądząc kanałami, ulegli zatruciu gazami, wychodzili, nie mogąc podnieść obrzękłych powiek znad obficie łzawiących oczu. To były jednak najlżejsze przypadki. Przeważnie wychodzili ludzie zupełnie wykończeni, mdlejący przy zetknięciu się ze świeżym powietrzem; jeszcze inni — krzyczący, czepiający się wszystkich dookoła, z ciężką psychozą. Sprawiało to potworne wrażenie: jakaś gromada na pół obłąkanych ludzi, cuchnących nieczystościami kanałów, ludzi, których żadnym sposobem nie można było uspokoić, nawet tłumaczeniem, że doszli szczęśliwie na polską stronę. Niewiele z naszych słów docierało do tych uchodźców przerażających swoim wyglądem i zachowaniem.
Warszawa, 30 września
Pełnić służbę... Z pamiętników i wspomnień harcerek Warszawy 1939-1945, red. Anna Zawadzka i Zofia Zawadzka, Warszawa, 1983.
Przed kotłownią WSM-u na Suzina Niemcy zagrodzili nam drogę i kazali skręcać w wąską uliczkę Płońską [...]. Na całej długości chodnika wzdłuż VI, VII i IX Kolonii, a naprzeciw IV czekali na nas w równym szeregu z rozpylaczami gotowymi do strzału. Na wysokich trójnogach ustawione były karabiny maszynowe z wiszącą długą taśmą naboi. Stojący najbliżej nas Niemiec przesuwał wolno lufę karabinu z dużym celownikiem po naszych twarzach. [...]
Ruszyliśmy w kierunku ulicy Krasińskiego. Na jej końcu stał martwy szkielet klasztoru Zmartwychwstanek z wypalonymi oknami Szliśmy wzdłuż działek w stronę Powązek. Tą samą drogą, na której przed dwoma miesiącami nasi chłopcy, niosąc broń, zaskoczeni zostali przez budy żandarmów i przedwcześnie zaczęli Powstanie.
Za działkami weszliśmy w szczere pole, mając po lewej stronie samotny Instytut Chemiczny, który atakował Andrzej Ruszczyk. Teraz Andrzej był z nami. Pani Ruszczykowa obandażowała mu głowę, rękę zawiesiła na temblaku i jako ranny cywil szedł między swoją matką a moją. Nagle w oddali na polach ukazały się czołgi. W równej kolumnie, w bojowym szyku, z działami ustawionymi poziomo sunęły na nas. W konwoju powstał popłoch: — Czołgi puścili! Tygrysy! Z tych dział nas wytłuką! Gąsienicami rozjadą! — szemrano.
Czołgi zbliżały się. Kiedy były już bardzo blisko, zrobiły nagle efektowny zwrot i zwycięsko przedefilowały przed naszym frontem — o kilkanaście metrów od nas.
Warszawa, 30 września
Jarosław Abramow-Neverly, Lwy mojego podwórka, Warszawa 2001.
Minęliśmy wiadukt nad torami Dworca Gdańskiego i szliśmy w stronę Okopowej. Domyśliliśmy się, że prowadzą nas na Wolę. Na tym zakręcie ujrzałem ogrom naszego konwoju. Nie kończył się i nie zaczynał. Całe miasto pędzono. Gdzie okiem sięgnąć, szli ludzie. Jak ja z plecakami i tobołkami. Gdyby nie to, można by sądzić, że idąc wzdłuż muru kolejnych cmentarzy: Powązkowskiego, Żydowskiego i w głębi Augsbursko-Ewangelickiego, kroczymy w jakimś gigantycznym orszaku żałobnym przez puste i martwe miasto.
W istocie, w tym wielkim kondukcie grzebałem moją przedwojenną Warszawę. Żegnałem się z nią na zawsze. [...] Żal był straszny. Większy niż na jakimkolwiek pogrzebie. Gorycz wielka. Czułem się opluty, zdradzony i poniżony. Wystawiony do wiatru. Mój żal do aliantów i rządu w Londynie, który nam nic nie pomógł i tylko grał Z dymem pożarów, krzycząc o bohaterstwie, jak i do tych przeklętych Rosjan i kościuszkowców, którzy byli na moim podwórku i na nie nie weszli, był równy. Może większy niż do Szwabów, bo oni przynajmniej nie udawali. Od pięciu lat nas mordowali i niczego innego się po nich nie spodziewałem.
Rozmiar ruin przerażał. Dopiero teraz mogłem to ocenić — mijając spalone mury z resztką tynków po dawnych pokojach i wiszącym czasem kaflowym piecem lub kaloryferem na którymś piętrze, brnąc przez wyboje ulic z barykadami w poprzek jezdni, patrząc na przewrócone tramwaje i olbrzymie leje po bombach. Na wielu skwerach i trawnikach stały naprędce sklecone krzyże z hełmami na świeżo usypanych mogiłach. [...]
Chociaż siedząc w piwnicy, wiedziałem, że bombardują nas bez przerwy, nie przypuszczałem, że aż takie cmentarzysko zobaczę, iż o jeden cały dom będzie trudno. Zniszczenia po oblężeniu Warszawy [w 1939] wydały się teraz śmieszne.
Warszawa, 30 września
Jarosław Abramow-Neverly, Lwy mojego podwórka, Warszawa 2001
Eskortujący nas Niemcy porozpinali bluzy i powiesili sobie hełmy przy pasach. Dzień był słoneczny i ciepły. Polska złota jesień dopisała jak w 1939 roku.
[...] Niebo było czyste. Tylko co jakiś czas śmigał po nim sowiecki myśliwiec najnowszej produkcji. Zataczając pętle i obracając się w imponujących zwrotach, demonstrował nam swą moc. Lotnicze asy taktownie przypominały nam o swym istnieniu, zapewniając nam honorową eskortę. Byśmy uroczyściej i godniej mogli pożegnać się z miastem. Oni pilotowali nas z nieba, a Niemcy z ziemi. Ten gest przyjaźni odczuliśmy wyjątkowo boleśnie. Jak szyderstwo i drwinę z naszego losu. W szale wygrażaliśmy im pięściami i przeklinaliśmy wściekle:
—Teraz paradujecie, bydlaki?! I pokazujecie swą siłę?! A gdzie byliście przedtem?! Żeby was ziemia święta pochłonęła! Sowieckie skurwiele!
Był to wyjątkowo perfidny pokaz. Stalin urządził nam cud nad Wisłą. Na miarę swego poczucia humoru.
Warszawa, 30 września
Jarosław Abramow-Neverly, Lwy mojego podwórka, Warszawa 2001