19 marca 1985 roku – 27 lat temu – zmarł Leopold Tyrmand – pisarz i publicysta, zbuntowany bikiniarz, w którego garderobie można było znaleźć niejedną parę kolorowych skarpetek i niejeden krawat marki „Byron”. Znawca i miłośnik jazzu, a także czołowy animator festiwali jazzowych w Polsce w okresie, kiedy jazz był oznaką wolności, a uprawianie muzyki jazzowej wymagało wiele odwagi.
Leopold Tyrmand urodził się 16 maja 1920 w Warszawie w zasymilowanej rodzinie żydowskiej. Po maturze, w latach 1938–39 wyjechał do Paryża, gdzie studiował architekturę w tamtejszej Akademii Sztuk Pięknych. Z początkiem wojny znalazł się w Wilnie. Franciszek Walicki, który tam właśnie poznał Tyrmanda, wspominał po latach: Leopolda Tyrmanda spotkałem w Wilnie późną jesienią 1939 roku. [...] Tyrmand, którego nazywaliśmy wszyscy „Lolkiem”, przybył do Wilna z falą uciekinierów z Warszawy [...]. „Lolek” był ode mnie starszy o kilka lat, bardziej doświadczony, dojrzały i obyty towarzysko. [...] przebywał przez dłuższy czas w centrum współczesnej Europy – w „samym” Paryżu! [...] On był niewysoki, szczupły, drobny, zawsze superelegancki (krawaty tylko z firmy „Byron” na Champ Elysees) [...]. „Lolek” był pozornie skupiony, jakby lekko rozleniwiony, w rzeczywistości bardzo czujny, bystry i energiczny. Był nieprzeciętnie inteligentny [...] . (cyt. za: Jazz Forum, nr 94/1985) W kwietniu 1941 Tyrmand został aresztowany przez NKWD, a następnie skazany na lata więzienia za konspirację antysowiecką. Z wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej mógł więzienie zamienić na roboty przymusowe. Na terenie III Rzeszy pracował jako robotnik i kelner, kreślarz i palacz, a także marynarz. W końcu spróbował uciec, ale został schwytany w Norwegii i trafił do obozu koncentracyjnego niedaleko Oslo.
Do Warszawy wrócił po zakończeniu wojny – w 1946 roku. Pracował jako dziennikarz, pisząc m.in. w „Expressie Wieczornym” i „Słowie Powszechnym”. W latach 1946–49 założył i prowadził wraz z Wojciechem Brzozowskim Jazz Club polskiej YMCA (Young Men's Christian Association). W latach 1947–49 był członkiem redakcji „Przekroju”, w roku następnym został z niej usunięty za recenzję turnieju bokserskiego, recenzję krytyczną wobec stronniczości sędziów z ZSRR. W tym samym roku rozpoczął stałą współpracę z „Tygodnikiem Powszechnym”. Praca ta skończyła się z chwilą, gdy władze komunistyczne powierzyły redakcję pisma Janowi Dobraczyńskiemu (1953). Tyrmand zaś został objęty nieoficjalnym zakazem publikacji.
W roku 1954 rozpoczął pisanie „Dziennika”. W zapiskach tych jest wszystko, czego można chcieć się dowiedzieć o życiu w socjalizmie. O życiu człowieka, który krytykował socjalistyczny ustrój i okazał się zagorzałym przeciwnikiem komunizmu. Na kartach „Dziennika 1954” znajdujemy kronikę trzech miesięcy (od 1 stycznia do 2 kwietnia) , a w niej m.in. spostrzeżenia Tyrmanda o inicjatywie prywatnej w czasach stalinizmu. Pod datą 7 stycznia Tyrmand notował: Z tą ginącą inicjatywą prywatną dzieją się dziwne rzeczy w komunistycznej Polsce, w piątym roku sześciolatki. Z prasy i z ogólnego, powierzchownego obrazu życia nie wynika bynajmniej jej istnienie. Wydaje się, jakby już jej nie było, a tymczasem tu i ówdzie widać jakiś sklepik, jakiś warsztacik, jakąś kieszonkową fabryczkę krawatów lub broszek. Przeważnie cichcem, w kącie podwórza, na peryferiach miasta. Przysiągłbym, że większość marksistów nie dostrzega tego społecznego fenomenu — sporego środowiska społeczno-zawodowego (bo nie nazywam tego już klasą), które żyje — i to nieźle — za cenę zmowy milczenia.
W „Dzienniku” Tyrmand opisuje życie z perspektywy inteligenta zamieszkującego Warszawę i widzącego niedoskonałości swojego miasta, dostrzegającego blaski i cienie z życia ludności warszawskiej. Spędziłem dziś chyba pół dnia w tramwajach, jadąc wzdłuż całej Warszawy. Tramwaj warszawski jest retortą, a jednocześnie symbolem naszego życia. Jego zewnętrzną cechą naczelną jest brud, obdrapanie, zapuszczenie. Ludzie — jak wiadomo — noszą w sobie odwieczny instynkt wzajemnej nienawiści […]. Rozdrażnieni nędzą i niewygodą ludzie skaczą sobie do oczu z najbłahszej przyczyny. Panuje tu bezapelacyjne prawo silniejszego w pysku i w ramieniu. Na trasie Mokotów-Krakowskie Przedmieście byłem świadkiem kilkudziesięciu chyba wymian zdań pomiędzy konduktorem a pasażerami i tymi ostatnimi między sobą, urągającymi najprymitywniejszemu pojęciu godności ludzkiej – napisał Tyrmand w dzienniku 12 stycznia.
Również w „Dzienniku” Tyrmand pisał o modzie na „ciuchy” z Ameryki i na kolorowe skarpetki w paski, ukazując wygląd typowego „bikiniarza”: Właśnie młodzież jest najżarliwiej „ciuchowa”, skarpetki w kolorowe paski są wśród niej manifestem i uniformem. O takie skarpetki toczą się heroiczne boje z komunistyczną szkołą, z komunistycznymi organizacjami młodzieżowymi, z systemem. Już przed paru laty skarpetki stały się zarzewiem świętej wojny o prawo do własnego smaku, jaką młodzież polska stoczyła z reżymem i którą wygrała. Były to zmagania o sylwetkę znaną na Zachodzie jako jitterbug albo zazou - wąziutkie spodnie, spiętrzona fryzura, tzw. plereza, buty na fantastycznie grubej gumie, tzw. słoninie, kolorowe, bardzo widoczne spod krótkich nogawek skarpety, straszliwie wysoki kołnierzyk koszuli. W Warszawie nazywano chłopców tak ustylizowanych „bikiniarzami”, w Krakowie „dżollerami”. „Bikiniarz” pochodził od krawatów, na których wyobrażony był wybuch bomby atomowej na atolu Bikini w 1946 roku. Oczywiście, polski jitterbug był ubogi i nie umyty, prowincjonalna wersja amerykańskiego pobratymca; był śmieszny swą nieprzystosowalnością ani do prawzoru, ani do własnego otoczenia; szył sobie ekstrawaganckie marynary u pokątnych krawców, zamęczał ich pomysłami, których nie rozumieli; obcinał nożyczkami rogi koszul z domów towarowych. Budził lekką odrazę, nawet u tych, którzy go nie zwalczali, ale i jakiś szacunek za swą nieustępliwość, za swą walkę z arcypotęgą oficjalności, za wyzwanie rzucone szarości i zglajchszaltowanej nędzy. Nieudolny protest i wrzaskliwe wyzwanie, ale zawsze. Zaś w pierwszej linii walki stały kolorowe skarpetki w paski, autentyczne, prosto z paczek, przyczyna piany na wargach komunistycznych pedagogów i organizatorów – notował Tyrmand 25 stycznia.
Na kartach „Dziennika” Tyrmand wielokrotnie zaznaczał swój sprzeciw wobec pisania pod cenzurę. Nie brał udziału w realizacji postulatów socrealizmu. Był w swojej postawie niezłomny, nawet jeśli oznaczało to brak możliwości publikowania i pisanie do szuflady. Tak pisał o sobie 22 stycznia: Prawnie i politycznie jestem człowiekiem zupełnie niewinnym, wzorowym obywatelem. Nie uczestniczę w żadnej antyrządowej akcji, nie należę do zabronionych organizacji, nie prowadzę żadnej nielegalnej działalności, płacę podatki, nie działam na niczyją szkodę, jestem administracyjnie zameldowany, papiery mam w porządku. Czy istnieje tedy jakiś konflikt pomiędzy mną a władcami tego kraju? Istnieje. Różnica poglądów. Ja myślę inaczej. Różnimy się w poglądach na konstytucję i architekturę, na przemysł i sport, na wolność osobistą i szkolnictwo. Oczywiście — moje poglądy nie są brane pod uwagę, a ponadto — niewątpliwie jestem za nie prześladowany. Nie mogę ich publikować, moje książki się nie ukazują, nie mogę oddawać się pracy w mym zawodzie, tracę najlepsze lata na pracę bezużyteczną dla mego indywidualnego rozwoju, nie mogę być naprawdę pożyteczny dla mego społeczeństwa, zarabiam z organicznym trudem na życie, nie mogę otrzymać mieszkania, w wielu wypadkach traktowany jestem jak obywatel pośledniej kategorii.
W postaci książki dziennik Tyrmanda ukazał się po raz pierwszy po ćwierćwieczu od napisania, w roku 1980. W kwietniu 1954 Tyrmand przestał pisać „Dziennik”, ponieważ na zlecenie wydawnictwa „Czytelnik” zaczął pisać „Złego”. „Powieść o bikiniarzach” okazała się „strzałem w dziesiątkę”.
Tak jak miłość do kolorowych skarpetek, tak i miłość do muzyki jazzowej zaszczepił w Polsce Leopold Tyrmand. W okresie stalinowskim jazz, którego korzenie sięgały do Nowego Orleanu i Ameryki, kraju imperialistycznego, był zakazany i rozwijał się w podziemiu, w tzw. katakumbach. Pierwszy publiczny koncert odbył się w marcu 1955 roku i reklamowany był plakatami – „Jam Session nr 1, Leopold Tyrmand ma zaszczyt przedstawić...”. Kiedy nadeszła Gomułkowska odwilż, w sierpniu 1956 roku odbył się w Sopocie I Ogólnopolski Festiwal Muzyki Jazzowej. Spiritus movens festiwalu był nikt inny, jak Leopold Tyrmand. Przy jazzie nie tańczono, jazzu słuchano. Jazz był także sposobem na życie dla pokolenia Tyrmanda, był synonimem „wolności”. Sam Tyrmand mówił po latach w wywiadzie: Jazz to jest dla mnie przede wszystkim umiłowanie, które było we mnie od samego początku, kiedy byłem bardzo młodym człowiekiem, czy chłopcem. Jazz to był wybór, to była jakaś konieczność. To istniało i określiło moją sylwetkę jako pisarza i określiło mnie kulturowo w każdym względzie. I to jest także jakaś tradycja mego dzieciństwa. Ona nigdy nie wybyła, pozostała na zawsze. To prawda, że w pewnym czasie moja postawa polityczna w jakiś sposób łączyła się, czy powiedzmy korelowała z jazzem. Jazz był wówczas niewątpliwie jakimś aktem odwagi czy powiedzmy bronią w tej walce, jaką toczyłem. (20 stycznia 1985, cyt. za: Jazz Forum, nr 94/1985) W 1957 roku również Tyrmand napisał pierwszą w Polsce książkę o muzyce jazzowej – „U brzegów jazzu”. Z czasem przypisał sobie autorstwo nazwy Jazz Jamboree i zainicjował tradycję otwierania festiwali jazzowych Swanee River.
W roku 1965 Tyrmand, nie mogąc publikować, wraz z otrzymaniem paszportu, wyjechał z Polski. Jedną z ostatnich książek, napisanych w Polsce przed wyjazdem, było „Życie towarzyskie i uczuciowe” - książka, w której krytykował środowisko inteligenckie za uległość wobec władz komunistycznych. „Życie...” nie dostało zezwolenia na publikację w Polsce. Tyrmand opublikował je już na emigracji. Osiadł w Stanach Zjednoczonych. Publikował w paryskiej „Kulturze”, nawiązał współpracę z tygodnikiem „The New Yorker”, założył miesięcznik „Chronicles of Culture”, wykładał na amerykańskich uczelniach. Tyrmand – publicysta „New Yorkera” okazał się kimś zupełnie innym niż Tyrmand – autor „Złego” i „Dziennika 1954”. Wydaje się, że na zawsze zerwał kontakty z Polską. Umarł 19 marca 1985 roku w Fort Myers na Florydzie.
Jan Józef Szczepański pisał w kilka dni po śmierci Tyrmanda w Tygodniku Powszechnym (31 marca 1985): Tyrmand nie godził się z uniformizmem, z ponuractwem doktrynerów, z nudą hiperinstytucjonalizacji. Propagował ideał życia bogatego i różnorodnego, pełnego inspirujących podniet i niespodzianek. Symbolami tego ideału były w tamtych rzeczy tak niewinne jak jazz, jak kolorowe skarpetki, czy fason spodni. Może się wydawać nieprawdopodobne, a jednak afiszowanie tych symboli wymagało wtedy odwagi.
W 27. rocznicę śmierci Leopolda Tyrmanda zapraszamy do zapoznania się z materiałami tekstowymi, wśród których znajdą się zapiski z „Dziennika 1954”, a także ikonograficznymi,
Wystarczy w wyszukiwarce wpisać tag (aktywny tutaj): Leopold Tyrmand.
(mk-z)