11 lipca 1944 wieczorem poderwał wszystkich alarm! Ogłoszono go z powodu aresztowania przez Sowietów we wsi Bogusze dowódców Brygad, zgromadzonych tam na polsko-sowieckiej naradzie — pułapce. Około 2 tysięcy ludzi ruszyło z nami w kierunku Puszczy Rudnickiej.
Wygląd wyruszającej kolumny mógł każdego przyprawić o spazmy śmiechu. Nie kończący się tabor hałaśliwie rozklekotanych wozów, na których ułożono wszelki sprzęt dowództwa, utrudniał marsz i uniemożliwiał posuwanie się w ukryciu. Wpływał źle na samopoczucie żołnierzy, wszyscy przeczuwali żałosny koniec.
Bez przeszkód przekroczyliśmy tor kolejowy, a następnie trakt Wilno–Lida i jeszcze tej nocy dotarliśmy do Puszczy.
Bogusze, 11 lipca
Z ziemi polskiej do Polski, „Karta” nr 36/2002.
Brak było wiadomości ze Śródmieścia. Poszliśmy na dalekie rozpoznanie. Było zbyt wielu ochotników na ten patrol, musiałem wybierać. „Witek”, „Jacek”, „Pakulski”, „Marek”, no i naturalnie „Kubuś”. Tym razem jako fotoreporter. Narzekał, że nadal brak mu bojowych tematów, i robił po drodze okolicznościowe zdjęcia. […] „Witek” ze swoim Bergmanem — nie chciał się chłopak z nim rozstać ani na chwilę — ja z konspiracyjnym wisem w ręku, reszta chłopców z przydzielonymi na ten patrol pistoletami. Może broń nie była nam wtedy w Śródmieściu potrzebna, ale my z bronią w ręku, pod biało-czerwoną flagą, wywieszoną po raz pierwszy od pięciu lat, byliśmy potrzebni. Ludziom stojącym na ulicy, facetowi z mijanej bramy, który w porywie patriotycznych uczuć wręczył mi dobrze już napoczęte pół litra.
Jeszcze nas wtedy ludzie pozdrawiali. Uzbrojeni żołnierze AK jeszcze ludziom dodawali otuchy. Jeszcze i my sami pozowaliśmy do zdjęć powstańczych. […]
Miasto było już wtedy wyraźnie zróżnicowane. Od strony Woli widać ślady bombardowań i pożarów. Rozprute domy z kolorowymi przekrojami mieszkań zawieszonych wysoko na tle nieba. Na piątym piętrze błyszczy w słońcu wanna, jakby nie wiedziała, że reszty stropu, mieszkania i domu już nie ma. Ruiny są świeże, niespłukane deszczem, kanciaste. Jeszcze nieprzemieszane przez następne bomby. Zachowały kształt poszczególnych przedmiotów i elementów: desek, cegieł, zbrojeń, zwisających stropów, wyrwanych futryn, mebli. Przechodzimy wolno i ostrożnie, znacząc pierwszy ślad, wydeptując pierwszą ścieżkę wśród ruin. Im bliżej Śródmieścia, tym mniej śladów bombardowania. Całe odcinki ulic jeszcze nietknięte. Zadziwia ilość wywieszonych biało-czerwonych flag. Jedne wyraźnie nowe, zrobione wczoraj, inne czekały pięć lat. Na każdym niemal rogu ulicy barykada. […]
Tam, gdzie domy są stale pod obstrzałem, mieszkańcy zdążyli już powybijać dziury w murach i w ślepych ścianach. Przechodzimy, klucząc przez podwórza, zakamarki, mieszkania na parterze, schodzimy do piwnic, by nagle znowu wyjść na ulicę. Towarzyszy mi jakiś nowy surrealistyczny krajobraz miasta, powstały dziś na zwykłej do wczoraj ulicy. Omijam głęboki lej od bomby, potykam się o wystające płyty chodnikowe, by po kilku krokach, po ledwie podpartej desce wejść do pokoju. Pali się niepotrzebne nikomu światło, naprzeciw miejsca po ścianie stoi nietknięte pianino. Z długiego, ciemnego korytarza, który zachował zapach mieszkania, zamiast na klatkę schodową, wychodzę przez wyrwę w ścianie na mały ogródek zalany słońcem, przytulony do ściany, niespodziewany w tej części miasta. Znowu mieszkanie, meble, obrazy na ścianach. Wydaje mi się, że naruszam czyjś osobisty świat, choć wybite szyby i powiewające firanki przeczą spokojowi książek stojących na półkach.
Warszawa, 3 sierpnia
Stanisław Jankowski „Agaton”, Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie. Wspomnienia 1939-1946, t. 2, Warszawa 1984.
Wreszcie utworzono patrol sanitarny. Isia zebrała stare koleżanki: Basię „Pająk”, Jankę (Gruszczyńską), Basię „Wasilewską” i mnie. Zostałyśmy przydzielone do II plutonu kompanii szturmowej por. „Prokopa”. Dowódcą jest por. „Piorun”.
Po zbiórce ustawiliśmy się przed Ministerstwem Sprawiedliwości od Podwala, czekając na rozkaz wymarszu. Por. „Piorun”poszedł na odprawę. Wrócił z majorem „Trzaską”, dowódcą naszego baonu. Major w krótkich słowach powiedział nam o zadaniach, jakie nas w przyszłości czekają. Byliśmy bardzo wzruszeni i przejęci.
Warszawa, 8 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Stale siedzimy na Barokowej. Jutro mamy stąd odmaszerować, bo jest coraz goręcej. Cały dzień bombardują nas samoloty, plus minus co 15 minut. Coraz niebezpieczniejsza jest warta w bramie, bo odłamki zraniły już kilku ludzi.
Cały ten czas spędziłam w strasznie „pokojowy” sposób. Szykowałyśmy jedzenie, zmywałyśmy, szyły i tylko czasem (na szczęście bardzo rzadko) zakładamy jakiś opatrunek.
Chłopcy mieli tu dobry wypoczynek po walkach na Woli, ale aż nudne jest to czekanie tylko na bomby.
Warszawa, 11 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Dzisiaj dostaliśmy barykadę na Jezuickiej przy Kanonii. Budowaliśmy ją właściwie sami – pod dowództwem pchor. Edka „Kańskiego” - z worków z cukrem i kaszą oraz mebli z pobliskich mieszkań i cegieł. Niemcy podpalili rano katedrę, czym wypłoszyli nas ze stanowisk wewnątrz, i ostrzeliwali nas potem jeszcze z granatników przy budowie barykady.
Nie mogliśmy nic poradzić na pożar w katedrze. Patrzyliśmy tylko w bezsilnym gniewie na palący się dach, który mógł lada chwila runąć i zniszczyć całe wnętrze. Na szczęście wieczorem ogień się zmniejszył i nie było już takiego żaru wewnątrz murów.
Warszawa, 12 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Około trzeciej usłyszeliśmy dziwny gwar na ulicy. Wyszliśmy na balkon. Od Podwala jechał mały czołg, otoczony tłumem żołnierzy i cywilów. Przy którejś z barykad zdobyto czołg! Ktoś znalazł kwiaty, które podał sanitariuszce siedzącej koło kierowcy.
[...]
I w pewnej chwili nastąpił wybuch. Nie mogę uzmysłowić sobie dokładnie, co się stało. Oślepił mnie potworny, czerwony blask i ogłuszył straszny huk. Nie zdając sobie właściwie sprawy, co się stało, rzuciliśmy się w panicznej ucieczce do pokoju. Tratując wszystko po drodze, wybiegliśmy na klatkę schodową. Wszędzie unosił się pył i jakiś straszny zapach – połączenie prochu ze spalonym ciałem. Brak było powietrza. Dopiero na podwórzu usłyszałam głosy. Były to nieludzkie wycia, błaganie o śmierć lub pomoc, krzyki i płacz. Mnóstwo rannych i jakieś zdeformowane, obnażone resztki ciała ludzkiego wlokły się po podwórzu. Pobiegłam po apteczkę na górę. Jakimś cudem znalazłam ją wśród porozbijanych mebli, kawałków tynku i futryn. Czułam, że nic mi się nie stało, chociaż całe plecy miałam mokre, a sukienkę podartą od wybuchu.
Najgorsze było przeprowadzenie rannych do szpitala. Trzeba było przechodzić po zmasakrowanych ciałach i brodzić w gęstej mazi z krwi ludzkiej i kurzu. Ściany domów opryskane były krwią, z balkonów i gzymsów zwisały części ciała, wyrzucone podmuchem. Ściany niektórych domów były zawalone.
W szpitalu był straszny tłok. Ranni czekali w kolejce na opatrunki, nieraz umierając na korytarzu. Najwięcej było poparzonych. Większość prawdopodobnie umrze, bo nie ma dla nich ratunku.
[...]
Ciało jednego z żołnierzy z czołgu wybuch wrzucił na nasz balkon. Jego to krew opryskała mnie i kilka osób.
Cmentarzyk na podwórkach przy Kilińskiego 1 i 3 zapełnił się prawie zupełnie.
Warszawa, 13 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
16-go zapaliła się znów katedra. Niemcy nie mogli dostać się do wnętrza, gdyż wszystkie wejścia były zatarasowane, jednak nie można było utrzymać stanowisk w katedrze. Z początku sądziliśmy, że uda się ją uratować, zaraz jednak zapalił się dach. Dym był tak przykry, że płakaliśmy i kaszlaliśmy cały dzień.
Staraliśmy się pomóc księżom przy ratowaniu dobytku kościelnego. Zasypywaliśmy piaskiem wejście do podziemi, gdzie ukryte są kosztowności. W ostatniej tej chwili uratowaliśmy cudownego Jezusa u Fary. Wyniosłyśmy go z Basią „Pająk” i księdzem na podwórze, skąd ponieśli go dalej podziemiami.
Warszawa, 16–18 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Dni, w które nie mam służby, spędzam przeważnie na Długiej. Pomagam w szpitalu lub punkcie opatrunkowym. W wolnych chwilach po służbie chodzimy do łaźni. Jest w niej jeszcze woda, gdyż znajduje się w suterenie. Jest to największy luksus, na jaki nas stać.
W szpitalu na Długiej jest coraz gorzej. Ranni leżą na korytarzach, w podziemiach i na wszystkich piętrach. Palił się już dach i kiedyś całe rano gasiliśmy pożar. [...] Niemcy stale rzucają bomby zapalające.
Na szpitale zajęto wszystkie większe sklepy, restauracje i parterowe mieszkania. Przybył bardzo duży transport rannych od Jana Bożego. Przeważnie są to cywile i nikt się nimi nie zajmuje. Chodzimy do nich z Zosią, naszą medyczką, i zorganizowałyśmy im opiekę spośród ludności cywilnej. Żadna z sanitariuszek nie ma czasu dla cywilów.
Warszawa, 18 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Rano, gdy tylko obudził się dzień, wybiegłem z piwnicy na dwór. Słońce wschodziło, mgły ustępowały, zapowiadał się śliczny dzień. Ojciec od rana znajdował się już na forcie [czerniakowskim]. Ruch wszędzie był niesamowity. Przede wszystkim zaraz o piątej zaczęto wznosić barykadę na Powsińskiej, przed mostem, a po niej rowy dobiegowe do fortu i do parku. Również na samym forcie chłopcy się okopywali zawzięcie, wnosząc na szańce niemieckie lotnicze formularze, raporty tzw. Flugansage, które całymi blokami zalegały kilka kazamat.
Fort tętnił życiem. Intendentura nie próżnowała. Od razu uruchomiono warsztat rusznikarski, ruszyła produkcja butelek samozapalających i granatów. Przystąpiono do zorganizowania nasłuchu radiowego. […] Ponieważ energii elektrycznej nie było już na Sadybie od 3 sierpnia, początkowo zasilano aparaty radiowe prądem z baterii i akumulatorów, ale później Ryncio [Ryszard Zienkiewicz] wpadł na bardziej oryginalny pomysł. Na specjalnych stojakach ustawił rowery z dynamami do reflektorów i kolejno na zmianę kilku powstańców pedałowało w miejscu, zasilając w ten sposób prądem aparaty radiowe. Potem użyto do pedałowania niemieckich jeńców. […]
W bloku [przy ulicy Morszyńskiej 5] panował też niezwykły ruch. Pospiesznie organizowano szpital polowy, ponieważ drewniany budynek szkolny w razie ewentualnego ostrzału artyleryjskiego czy bombardowania lotniczego nie dawał absolutnie żadnego zabezpieczenia. Zaczątkiem szpitala w bloku stało się mieszkanie generałowej Branickiej. W narożnym pokoju od podwórka urządzono salę operacyjną, ponieważ ta strona bloku była zasłonięta od północy budynkami ulicy Okrężnej, od zachodu skrzydłem bloku, a od wschodu mieszkaniem Wacława Rogowicza, zresztą z tej strony, od Wisły, atak artyleryjski był najmniej spodziewany. […]
Mimo ostrzału na Sadybie panował ruch jak w najlepszych przedwojennych czasach. Sklepy były otwarte. Po drugiej stronie ulicy, na ścianie domu przy Okrężnej 5, wisiał barwny plakat, przedstawiający młodego żołnierza w hełmie, z karabinem na ramieniu. U dołu plakatu duży napis nawoływał: „Wszyscy w szeregi AK.” Radość z wolności malowała się na wszystkich twarzach. Na ulicy tu i ówdzie widać było żołnierzy z zawadiackimi minami, z bronią niedbale zawieszoną na ramieniu czy na szyi. Na każdym kroku obdarzani byli serdecznymi uśmiechami i powitaniami.
Warszawa, 19 sierpnia
Maciej Piekarski, Tak zapamiętałem, Warszawa 1979.
Wyszliśmy, gdy było już ciemno. Długą, przez Teatr Miejski i Daniłowiczowską doszliśmy do Banku Polskiego. Tam przesiedzieliśmy całą noc w dużej sali na parterze. Część chłopców była rozstawiona na stanowiskach, ale noc przeszła cicho. [...]
Od rana zaczęło się bombardowanie. Na szczęście bomby padały gdzieś dalej, ale kazano nam przejść na korytarz bliżej schronu, gdyż część budynku była do pierwszego piętra zniszczona. O 11-ej dużo osób poszło na Mszę św. do pobliskiej kaplicy na terenie Banku. [...] W pewnej chwili nadleciały znów samoloty. Wybuchy były bardzo silne i blisko. Po chwili przyniesiono wielu rannych, pomiędzy którymi był i ksiądz. Bomba trafiła w ołtarz podczas Podniesienia.
[...]
Tymczasem Niemcy przypuścili szturm. Walka toczyła się już w salach i korytarzach gmachu. Żołnierze ze stałej obsady, którzy mieli odpoczynek, zaczęli wiać. Punkt opatrunkowy się zwijał. Kucharz biegał w rozpaczy, gdyż właśnie przygotował świetny, niedzielny obiad!
Posłano po pomoc i amunicję, ale dowództwo odmówiło. Wkrótce jednak przyszedł mały oddziałek, z dziesięciu ludzi, nawet dobrze uzbrojonych, ale tylko na jedną godzinę.
[...]
Dla podniesienia psychiki walczących „Antoni” kazał dawać obiad. Chłopcy wpadali po jednym na chwilę, aby tylko zdążyć przełknąć trochę „świątecznego” obiadu.
Warszawa, 20 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Cały szpital na Długiej mieści się już tylko na parterze i w piwnicach. Ludzie leżą na ziemi w zupełnych ciemnościach i bez powietrza. Jest potwornie gorąco, słychać tylko jęki i błaganie o pomoc. Gdy schodzę tam w wolnych chwilach, to nie mogę nadążyć, tyle jest roboty przy tych biedakach. Rany im gniją i są pełne robactwa, gdyż opatrunki zmienia się co kilka dni. Często gdy ktoś umrze, to leży kilka godzin na posłaniu, nim ktoś to zauważy. Trupy wynoszą uwolnieni z Gęsiówki Żydzi na podwórze, gdzie przykryte ledwie papierem, otoczone rojem much, leżą znów do czasu, aż znajdzie się dla nich miejsce na grób.
Warszawa, 24 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Zaprowadzono nas na Nowomiejską. Przed jednym z domów był duży lej od pocisku artyleryjskiego. Koło niego leżało kilku zabitych żołnierzy i cywilów, odrzuconych pod ścianę. W najbliższej bramie uderzył nas straszny widok. W półcieniu, jaki w niej panował, ujrzałam dwie dziewczyny w panterkach leżące w wielkiej kałuży krwi. Jedna, z obydwiema nogami urwanymi do kolan, ostatkiem sił trzymała kikuty w powietrzu, aby ich nie opierać o brudną posadzkę. Skrwawiona była zupełnie. Jakaś koleżanka wstrzykiwała jej morfinę. Nie zakładano jej opatrunku, bo przyszli już ze szpitala z noszami, aby je zabrać. Dziewczyna powtarzała: „Ja chcę żyć, ratujcie mnie”. Założyłam naprędce opaski uciskowe i owinęłam kawałkami płótna. Obok – jeszcze gorszy widok. Na kolanach klęczącej kobiety leżała druga dziewczyna – bez rąk i nóg. Była jeszcze przytomna. Matka jej – gdyż przypadkiem była przy niej – błagała nas, aby jej dać tylko morfiny. Nie pozwalała zakładać opatrunków - „aby jej nie sprawiać jeszcze bólu”. Szeptała do nas, że to już agonia, bo dziewczyna nie miała już prawie krwi. Biedaczka płakała strasznie, powtarzając: „Mamusiu, ja umieram”.
Warszawa, 29 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Na Brzozowej siedziałyśmy 24 godziny. Cały dzień podchodził jeszcze czołg. Biegałyśmy z posiłkami, czołgając się właściwie pod niskimi barykadami, które raczej przypominają jakieś marne okopy.
Po powrocie do Ministerstwa wyczułam jakieś dziwne podniecenie. Mówiono tajemniczo o przebiciu się oddziałów do Śródmieścia. Od kilku dni wiadomo było, że opuszczamy lada chwila Starówkę, nikt jednak nie wiedział, którędy. Do tej pory mówiono o kanałach, teraz jednak tą „niehonorową drogą” – jak mi ktoś tłumaczył – miano ewakuować tylko część wojska i rannych. Reszta wojska, a za nim ludność cywilna, przebije się górą – przez Ogród Saski.
Nie wierzyłam tym pogłoskom. Opuścić Stare Miasto? Tak długo i krwawo bronioną placówkę? Wydawało mi się to zupełnie niemożliwe.
Warszawa, 30 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Dziś rano zapowiedziano już „oficjalnie”, że wieczorem wyruszy pierwsza partia do kanału. Mieli tam być mniej ranni ze szpitala, ranni chodzący oraz część sanitariatu.
Niestety wskutek złej organizacji nikt do wieczora nie wyszedł. Wszyscy czekali na podwórzu Ministerstwa od obiadu – bez skutku. Zmęczeni są teraz bardzo, gdyż nie pozwolono im się kłaść, a niektórych nawet dłuższe siedzenie męczy. Samo ubieranie jest dla wielu męką – gdy na przykład mają odłamki w nogach, a muszą przecież włożyć do kanału jakieś buty.
Wielu się denerwuje, że „nie zdąży”. Rzeczywiście z innych oddziałów już prawie wszyscy ranni są ewakuowani.
My – zdrowi – stale się jeszcze łudzimy, że może nie będziemy potrzebowali przechodzić do Śródmieścia, bo nadejdzie wreszcie pomoc...
Warszawa, 31 sierpnia
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Po szóstej wyszliśmy na Długą. Tutaj tłum zalegał całą szerokość ulicy i pobliskie ruiny. Zwątpiłyśmy w ogóle w możliwość przejścia do kanału. Co gorsza, że było tu jeszcze mnóstwo rannych i sanitariuszek. Szeregi żołnierzy i cywilów stały od Placu Krasińskich aż po Barokową i dalej.
Gdy uprzytomniłam sobie, że o 7-mej nadlecą, jak co dzień, samoloty i zaczną bombardować i strzelać z broni pokładowej, wiedziałam, jaka będzie masakra. Co gorsza, że nie było sposobu, aby tego uniknąć. Do kanału nie wpuszczono tymczasem nikogo, gdyż Niemcy podpalili w nim benzynę.
Niedaleko usłyszeliśmy pojedyncze karabinowe strzały. Kilku chłopców pobiegło obsadzić najbliższe barykady, aby nie dopuścić do obstrzału na Długą.
Zbliżała się godzina siódma.
Punktualnie co do minuty zwarczały niedaleko samoloty. Tłum zafalował. Zaczęto pchać się do domów, w ruiny lub chociaż bliżej ścian. Ranni, podtrzymywani przez sanitariuszki, kulili się jak najniżej, zasłaniając głowy rękami. Nikt nie chciał jednak opuścić miejsca, z którego miał się wydostać kanałami na wolność.
[...]
Po 15 minutach nastąpił następny nalot. Powtarzały się one teraz już regularnie. Po każdym z nich wybiegałyśmy ogłuszone i zamroczone na ulicę, gdyż przy rosnącym niebezpieczeństwie zaczęto wpuszczać do kanału.
W międzyczasie dużo cywilów wystraszonych nalotami powróciło do swych nor, woląc czekać w nich na Niemców niż zginąć w ostatniej chwili od bomby. Widziało się też żołnierzy przebierających się w cywilne ubrania. Nie wytrzymali oni już nerwowo i zrezygnowali z możliwości uratowania się.
Jakiś gruby człowiek w cywilu stanął na występie muru i zaczął wołać, starając się przekrzyczeć tłum: „Żołnierze! - to zdrada. Jesteśmy już otoczeni! Przebierajcie się i chowajcie, bo tymi kanałami nikt z nas się nie wydostanie!”.
Warszawa, 2 września
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Miałyśmy iść kanałem krótszym, na Daniłowiczowskiej. Był on stary i bardzo niski. Żydzi robili nam kijki do podpierania się, gdyż podobno miejscami kanał ten był wysoki tylko na 90 centymetrów. Chłopcy wiązali sznury z niemieckich flag, powyciąganych z jakich składów. Mieliśmy iść trzymając się tej linki, aby się nie pogubić i nie zabłądzić.
[...] Nie palono nigdzie świateł, gdyż Niemcy byli już bardzo blisko i stale strzelali z granatników. Przyłączono nas do jakiegoś oddziału, za nami szła jeszcze garstka AL-owców.
[...]
Miasto było nie do poznania. W tej części nie byłam od kilku dni. Ilość zbombardowanych domów powiększyła się znacznie. Dużo z nich paliło się jeszcze, co dawało w nocy niesamowity widok.
W ciszy posuwaliśmy się naprzód. Od czasu do czasu słychać było strzał z karabinu lub huk granatnika. Poza tym miasto wydawało się wymarłe i tylko trzask płonących belek przerywał groźną ciszę.
Do Daniłowiczowskiej szliśmy około godziny. W gruzach, wśród ciemności, stale się ktoś gubił, pozostawał w tyle lub wywracał się. Małe dziewczynki z kuchni miały całe nogi pokaleczone od upadków, gdyż nie były przyzwyczajone do chodzenia po gruzach.
Przez Daniłowiczowską przebiegaliśmy pod obstrzałem. Niemcy mieli nas jak na dłoni przy świecącym księżycu i rakietach. Na szczęście nikt nie został ranny.
[...]
Byliśmy pierwszym oddziałem, który miał przejść tej nocy przez kanał, spodziewano się zatem, że zejdziemy niedługo.
Warszawa, 2 września
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Dołączyłam do oddziału, gdy stali już wszyscy pod ścianą Sądów i kolejno biegli do kanału. Część dziewcząt już poszła, przede mną stały Irena i Zosia, od których dzieliło mnie kilku chłopców lekko rannych. Zawiązałyśmy sobie chustki na głowy, aby w razie pożaru w kanale przy położeniu się w wodzie nie zapaliły się włosy. Wszyscy chłopcy zrobili to samo – rozdałyśmy im cały zapas chustek trójkątnych.
Była godzina dziesiąta rano. [...]
Przeżegnałam się i pobiegłam schylona. Przy samym włazie, nie zwracając uwagi na bzykające kule, stał młody podchorąży z pistoletem w ręku. Bronią tą odstraszał cywilów pchających się między żołnierzy. Przy samym otworze zawahałam się. Cywil przede mną gramolił się wolno po klamrach. Bałam się, że będę mu stąpać po rękach.
Naokoło wlotu kanału utworzył się jakby wał z porzuconych plecaków, koców, walizek i papierów. Podchorąży pilnujący porządku kazał nieraz rzucać rzeczy zbyt obciążonym, aby potem nie tworzyły zatorów w kanale. Nade mną pokiwał głową powątpiewająco, gdyż rzeczywiście z plecakiem i dwoma torbami z trudem weszłam do włazu.
Wyczułam pod nogami haki i zaczęłam się spuszczać. Na dole szumiała woda. Schodziłam jak mogłam najszybciej, gdyż następny deptał mi prawie po rękach. Na dole stał jeszcze niezdecydowany cywil. Krzyknęłam, aby schodził z drogi. Gdy wreszcie zniknął w otworze z boku, zeskoczyłam na dół.
Prowadziły stąd dwie drogi. Między nimi przelewała się woda, sięgająca do kostek. Linka, wzdłuż której mieliśmy posuwać się w kanale, prowadziła w otwór na prawo. Zrobiłam krok z podwyższenia, na którym stałam, i zanurzyłam się w wodę po kolana. Uspokojona, ruszyłam naprzód.
Nie widziałam nic, tylko słyszałam szum wody i kroków i czułam w ręku linę. Pomacałam ściany naokoło i wyczułam oślizgłe cegły sufitu kilkanaście centymetrów nad głową, przechodzące łagodnie po bokach w ściany, odległe na długość ręki. Pomyślałam, że czasem woda wypełnia cały kanał... posuwałam się wąskim przejściem poziomym, od którego odchodziły rozchylone ścianki kanału.
Warszawa, 2 września
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Szliśmy dość długo, nim zatrzymano nas przy pierwszym włazie. Obawiano się granatów niemieckich. Po pewnej przerwie posuwaliśmy się wolno i możliwie cicho przez mały krążek światła padający z góry.
Otwory te następowały co pewien czas. Podczas gdy czekaliśmy na sygnał marszu, opieraliśmy się o ściany kanału, poprawiając ciężkie torby. Chłopcy prawie wszyscy mieli karabiny, wielu niosło jeszcze amunicję. Zmęczeni byli coraz bardziej. Co chwila ktoś wyrzucał przedmioty najmniej potrzebne ze swego plecaka, byle donieść ukochaną i tak ciężko wywalczoną broń. Pod nogami wyczuwaliśmy stosy koców, ubrań, amunicji, przez które trudno było czasem przejść. Potykaliśmy się i ślizgali. Stale jakieś porzucone linki plątały się naokoło nóg.
Podczas postojów następowała cisza, przerywana tylko pluskiem wody. Po chwili jednak zaczynały się szepty, przechodzące w głośne rozmowy. [...] Chwilami poziom wody podnosił się powyżej kolan – pod wpływem wejścia do kanału nowej partii. Panikarze jednak zaczynali zaraz wszczynać alarm. Na szczęście woda nie podniosła się wyżej i raczej opadała.
Warszawa, 2 września
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
Przechodziliśmy teraz przez zbieg kanałów – wielką, trochę wyższą halę, w której zapalono latarki i świeczki. Ujrzeliśmy wtedy na występie muru nosze z ciałem żołnierza, zmarłego w kanale. Leżało też tu trochę broni i amunicji. To słabsi zostawili, licząc, że może ktoś jeszcze zabierze.
Chłopcy byli jednak tak zmęczeni, że z trudem ciągnęli nogi. Nie odpoczywali przecież już dość długo.
Weszliśmy teraz pod Śródmieście. Kanał był tu niższy. Trzeba było iść ciszej, chociaż światło można było palić. Przechodziliśmy pod schronami pełnymi szwargocących Niemek. Gdy stawaliśmy, można było rozróżnić poszczególne słowa. Odpoczynki były o tyle przykrzejsze, że musieliśmy stale schylać głowy.
Kanał stawał się coraz niższy, ale pocieszano nas, że „już niedługo koniec”. Szliśmy teraz coraz wolniej, ale gotowi byliśmy wszystko znieść wobec bliskiego końca. Ostatni odcinek wydawał się najdłuższy. Nawet ja musiałam porządnie schylać głowę, a cóż dopiero chłopcy!
Nagle – kilkanaście kroków przed sobą – ujrzałam światło. Stale ktoś wspinał się szybko po klamrach, przesłaniając na chwilę wylot włazu. Teraz dopiero zobaczyłam, że kilka metrów przede mną idzie Zosia.
Gdy doszłam do włazu i spojrzałam w górę, zobaczyłam czyjąś uśmiechnięta twarz. [...] Czyjeś mocne ręce wyciągnęły mnie na jezdnię. Wokoło stali ludzie, oglądając nas jak dziwolągi. [...]
I nagle uderzyło mnie coś dziwnego i nieoczekiwanego – cisza. Nie słychać było już stałego szumu wody w kanale ani samolotów i bomb, jak kilka godzin temu. Ludzie chodzili spokojnie po ulicach, domy miały szyby, niedaleko zaś stała mała, „filigranowa” barykada na Nowym Świecie. Widać było, że budowano ją bez pośpiechu, porządnie – i właściwie niepotrzebnie.
Warszawa, 2 września
Teresa Potulicka-Łatyńska, Dziennik powstańczy 1944, Warszawa 1998.
W nocy 5/6 stycznia 1945 zlikwidowałem z por. „Ostoją” na kolonii Jakubowskie komendanta posterunku milicji w Boćkach — Michała Zielińskiego, współpracownika NKWD, a także starszego lejtnanta Aleksandra Dokszyna ze SMIERSZ-a, rozpracowującego miejscową siatkę AK. Dostał moje trzy kule w legitymację pod mundurem, na sercu. Było w niej pozwolenie na dokonywanie aresztowań do pułkownika włącznie. „Wićka” i „Kukułka” w tym czasie obstawiali dom.
Boćki, 6 stycznia
Z ziemi polskiej do Polski, „Karta” nr 36/2002.
[Spotkanie] miało niezwykle burzliwy przebieg – wszyscy byli zgodni w kwestii bezprzykładnego bohaterstwa powstańców, nie tylko żołnierzy walczących z bronią w ręku, ale również ludności cywilnej, kobiet i dzieci. Różnice wystąpiły, jeśli chodzi o genezę powstania, współpracę dowództwa z Armią Czerwoną, na tle ogólnego stosunku Rządu Londyńskiego do władz radzieckich. Padło wiele gorzkich słów i pretensji, na które odpowiadał m.in. mjr Stahl. Edmund Osmańczyk, który odwiedził właśnie Katowice, a także ja włożyłem swoje „trzy grosze”, aby rozładować napiętą sytuację i wyjaśnić nieporozumienia. Nieobce mi były sekrety wojennego podziemia, byłem przecież czynnie zaangażowany w robotę konspiracyjną jako człowiek AK. Po spotkaniu w gronie organizatorów doszliśmy do wniosku, że spraw kontrowersyjnych nie należy chować pod sukno, ale właśnie wydobywać na światło dzienne i poddawać pod osąd opinii publicznej. Nawet jeśli przy okazji przyjdzie gardłować, a nwet się spocić. Trud ten z pewnością się opłaci.
Katowice, 25 lutego
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
17 kwietnia oba szwadrony (jeszcze razem) zajęły osadę Mała Narewka na skraju Puszczy Białowieskiej. Rozbrojenie posterunku milicji przeprowadził por. „Nowina”.
Mała Narewka, 17 kwietnia
Z ziemi polskiej do Polski, „Karta” nr 36/2002.
22 kwietnia wrogo do nas nastawieni i sprzyjający Sowietom mieszkańcy białoruskiej wsi Wiluki ostrzelali patrol mojego szwadronu. Ukarałem ich za to trzy tygodnie później.
Wiluki, 22 kwietnia
Z ziemi polskiej do Polski, „Karta” nr 36/2002.
30 kwietnia nastąpiło ważne wydarzenie w moim życiu. Łącznicy „Łupaszki” przyprowadzili do szwadronu dwie zabiedzone kobietki z siatki. Staliśmy w wiosce Pondy koło Zwierzyńca. Kobietkom radzono: „Tylko nie do «Zygmunta». Nie wytrzymacie!”. Rady nie posłuchały. Na drugi dzień „Krystyna” (Alicja Trojanowska) i „Danka” (Wanda Czarnecka) stanęły do raportu z prośbą o pozostanie w szwadronie jako sanitariuszki.
Pondy, 30 kwietnia
Z ziemi polskiej do Polski, „Karta” nr 36/2002.
2 maja stanęliśmy w wiosce białoruskiej. Wziąłem pięciu zakładników, bo oni lubili do nas postrzelać...
Nazajutrz przed południem: „Alarm!”. Zerwałem się na nogi. W przejeżdżającej ciężarówce zobaczyłem kilkunastu ludzi w białych koszulach. Jeden trzymał między udami erkaem dziegciara, dwóch — pepesze, reszta — karabiny. Mijali nas i przejechaliby. Raptem los wydał ich w nasze ręce. Przed ciężarówkę wyskoczyły dwie domokrążne babki. Stanęli.
„Ognia!”. Załoga auta „cichła”, jeden po drugim. Po naszej stronie siedział żywy i cały ruski szofer. „Nie ubiwajtie.” Uspokoiłem chłopca (17–18 lat), że my „tolko swoju swołocz”.
Patrzę, koło mnie stoi siostra „Krystyna” i nie ma już kogo ratować.
— Po jaką cholerę siostra tu się pchała? — pytam.
— Mnie jakoś przy panu bezpiecznie.
Zginęło siedmiu milicjantów i dwóch uzbrojonych członków PPR. Jechali z Białowieży, z uroczystości pierwszomajowych.
3 maja
Z ziemi polskiej do Polski, „Karta” nr 36/2002.
11 maja „odwiedziłem” wieś Wiluki, której mieszkańcy w kwietniu ostrzelali mój patrol. W „podziękowaniu” z rozkazu „Łupaszki” wieś spaliłem i kazałem rozstrzelać jednego członka PPR. Ludności dałem czas na opuszczenie wsi.
Wiluki, 11 maja
Z ziemi polskiej do Polski, „Karta” nr 36/2002.
16 maja pod wsią Patoki nastąpiło spotkanie z przybyłą tam po zboże ekspedycją ludowego wojska i milicji, w której brali również udział strażnicy więzienia z Bielska Podlaskiego. Atakowaliśmy murowany dom i zabudowania. Strzelało kilku tylko strażników — nie wszyscy. W walce zabity został ich dowódca. Do niewoli wzięliśmy jedenastu żołnierzy, trzech z nich pozostało z nami do końca.
Potoki, 16 maja
Z ziemi polskiej do Polski, „Karta” nr 36/2002.
Mieszkańcy Domanowa i sąsiednich Patok naprowadzili oddział NKWD (około stu Sowietów) na dwór Hieronimowo, gdzie mieszkało 40 polskich rodzin przesiedlonych zza Buga. Skomunizowani chłopi chcieli zagarnąć ziemię przez tamtych uprawianą. Ruscy dwór spalili, a polskie rodziny obrabowano. Mieszkańcy Patok i Domanowa byli wrogo do nas nastawieni, posiadali broń i współpracowali z NKWD. W odwet za ich postępek, z rozkazu majora, 20 maja obie te wsie spaliłem (pomimo gróźb dalszych represji ze strony komendanta NKWD). W większości płonących zabudowań i stodół eksplodowała amunicja. Zlikwidowany też został sołtys Bekiesz, jego syn i jeszcze ktoś.
Wpadło wtedy w moje ręce dwóch sowieckich kapitanów, lekarzy weterynarii. Wtedy jeszcze puszczałem ich wolno (póki nie złajał mnie za to „Łupaszka”).
Hieronimowo, 17 maja
Z ziemi polskiej do Polski, „Karta” nr 36/2002.
[17 maja] mieszkańcy Domanowa i sąsiednich Patok naprowadzili oddział NKWD (około stu Sowietów) na dwór Hieronimowo, gdzie mieszkało 40 polskich rodzin przesiedlonych zza Buga. Skomunizowani chłopi chcieli zagarnąć ziemię przez tamtych uprawianą. Ruscy dwór spalili, a polskie rodziny obrabowano. Mieszkańcy Patok i Domanowa byli wrogo do nas nastawieni, posiadali broń i współpracowali z NKWD. W odwet za ich postępek, z rozkazu majora, 20 maja obie te wsie spaliłem (pomimo gróźb dalszych represji ze strony komendanta NKWD). W większości płonących zabudowań i stodół eksplodowała amunicja. Zlikwidowany też został sołtys Bekiesz, jego syn i jeszcze ktoś.
Wpadło wtedy w moje ręce dwóch sowieckich kapitanów, lekarzy weterynarii. Wtedy jeszcze puszczałem ich wolno (póki nie złajał mnie za to „Łupaszka”).
Domanowo, Patoki, 20 maja
Z ziemi polskiej do Polski, „Karta” nr 36/2002.
Nad ranem 7 lipca zatrzymaliśmy się na dzienny postój w wiosce Brzeziny. Przez środek wsi przechodziła droga. Na skraju wsi znajdowała się stodoła, przed którą mój zwiad (dwunastu ludzi) ćwiczył ujeżdżanie koni pod dowództwem plutonowego. Dochodząc do drogi, za którą kwaterowała część szwadronu, usłyszałem huk silników. Po chwili ze wzgórza (dwieście–trzysta metrów od nas), gdzie kwaterował w kilku budynkach 2 szwadron „Burego”, wyjechały na nas trzy auta: łazik, fiat osobowy i ciężarówka. Na wzgórzu zatrzymała się druga ciężarówka, otoczona natychmiast ludźmi „Burego”.
Dałem rozkaz kontynuowania ćwiczeń na ujeżdżalni. Porwałem od najbliższego żołnierza pepeszę i z kilkoma ludźmi z niedbale przewieszonymi automatami ruszyliśmy na spotkanie nadjeżdżających. Nasze mundury dawały poczucie bezpieczeństwa. Łazik podjechał do nas. Szofer grzecznie pozdrowił. Zostało przy nim dwóch naszych. Z pozostałymi ruszyłem dalej. Fiat zatrzymał się przy koniach. Przez okno wychylił się oficer (pułkownik-prokurator) przywołując plutonowego. Zapytał o drogę, twierdząc, że się „zgubili”. Podszedłem. Otoczyliśmy auta. Wszyscy Rosjanie (prócz kobiety obok pułkownika) na rozkaz podnieśli ręce. Wyszli z aut i zostali odprowadzeni do chaty, pozostając pod strażą. Zgodnie z rozkazem majora mieli zginąć.
Któryś z dowódców drużyny zorganizował kopanie. O kilkadziesiąt metrów za stodołą w zbożu zaczęto szykować dół. Szedłem powoli do kwatery zatrzymanych. Przy łaziku, obstawionym kilkoma żołnierzami, szofer tłumaczył funkcjonowanie maszyny podchorążemu „Konarowi”. Rozmowa w tonie przyjacielskim.
Zanim wszedłem do pomieszczenia zatrzymanych, podbiegł do mnie wartownik: „Panie poruczniku, on ma bardzo dobry zegarek”. Pamiętał, że 2 maja (moje imieniny) w Puszczy Białowieskiej zgubiłem podarowany mi przez babkę na imieniny zegarek. Wchodzę do zatrzymanych. Siedzą na stołkach. Zegarka na ręku nie widać. „Kto otniał ot was czasy?” [Kto wam zabrał zegarek?] — „Nikto, imieju” — odpowiedział pułkownik i wyjąwszy zegarek z kieszeni podał mi go. No, zdobycz potrzebna — Longines (on też go nie kupił).
Pułkownik zapytał: „Uże nie nużnyj?” [Już niepotrzebny?], bardzo poważnie. „Da” — odpowiedziałem. „Nie ubiwajtie żenszcziny” [Nie zabijajcie kobiety].
Wyszedłem z bardzo dziwnym uczuciem. Dół był gotów. Wyprowadzono skazańców i dołączono do nich szofera. Kobieta tuliła laleczkę, którą kazałem rozpruć i sprawdzić zawartość (pamiętałem, że często używa się lalek jako skarbonek). Jak twierdziła kobieta, kukołoczka [laleczka] miała być dla riebionka [dziecka]. Nie wiedziałem, że dla tego, co ma przyjść (żadne oznaki odmiennego stanu nie były widoczne). Piszę to ze łzami, ja, twardy człowiek i dowódca.
Przy egzekucji byłem obecny, ale sam w niej nie uczestniczyłem. Pułkownik objął kobietę. „Praszczaj, Masza” [„Żegnaj, Masza”]. Zginęli.
Rozkaz majora musiałem wykonać i wykonałem, ale ciągnie się za mną do dziś niepotrzebny ciężar. A tyle wykonanych wyroków mam za sobą!
Brzeziny, 7 lipca
Z ziemi polskiej do Polski, „Karta” nr 36/2002.
10 lipca mój 1 szwadron ponownie „odwiedził” Siemiatycze. Rozbroiliśmy posterunek milicji (jeden funkcjonariusz został zlikwidowany). Zniszczeniu uległy akta w urzędzie gminnym. Dokonaliśmy też rekwizycji w spółdzielni.
Kilka dni później nastąpił Brzezin ciąg dalszy, a właściwie zakończenie. Nadjechali Sowieci z odwetem. Wioskę podpaliło dwóch lejtnantów. Staliśmy akurat na kwaterach w pobliżu i natychmiast ruszyliśmy z pomocą mieszkańcom płonącej wsi, biorąc udział w gaszeniu zabudowań. Poprowadzony przeze mnie pościg zwiadu konnego zakończył się ujęciem i rozstrzelaniem jednego z podpalaczy.
Oni zabijali Polaków, by zniszczyć nasz Naród. My w obronie Narodu zabijaliśmy ich — zabójców.
Siemiatycze, 10 lipca
Z ziemi polskiej do Polski, „Karta” nr 36/2002.
Nastąpił bardzo ważny dzień w moim życiu. Oświadczyłem się siostrze „Krystynie”, dając jej kilka godzin do namysłu (!).
Późnym wieczorem 27 sierpnia zapukałem na plebanię w parafii Osmola. Ksiądz proboszcz Kazimierz Godlewski był wielkim przyjacielem 1 szwadronu.
Pięć minut przed północą zaczął się nasz ślub. Pożyczona obrączka ślubna. Żona miała swój rodzinny pierścionek z datą: 1883 rok. Orszak ślubny: państwo młodzi, świadkowie — „Wiktor” i „Bolek Biały”; asysta: dwa erkaemy z obsługami. Jeden erkaem ulokował się przy stopniach kościoła, drugi w rozpadlinie muru skierowany na drogę. „Wiktor” zwraca uwagę: „Zygmunt, schowaj nahajkę, bo straszysz żonę”. Schowałem za cholewę buta.
Powiedziała „tak”. Jedyna kobieta — żona na prawie pięćdziesiąt lat. Krótkie przemówienie księdza: „Trzymajcie się, nie dajcie się!”.
Osmola, 27 sierpnia
Z ziemi polskiej do Polski, „Karta” nr 36/2002.
Następną koncentrację major „Łupaszka” wyznaczył w znanej nam już gajówce Stoczek. Odbyła się 7 września. Stawili się na nią wszyscy dowódcy szwadronów i oficerowie V Brygady. Major przekazał zebranym rozkazy Komendy Okręgu Białostockiego AK, dotyczące przeprowadzenia zamierzonej demobilizacji Brygady. Rozformowanie szwadronów miało się odbywać stopniowo, przy czym ich dowódcy zostali zobowiązani do pozostania w polu i do odejścia na końcu. Całą siatkę terenową miała objąć akcja zaopatrywania partyzantów w odprawy pieniężne i w fałszywe dokumenty, umożliwiające im rozpoczęcie życia w cywilu.
Partyzanci stopniowo odchodzili do cywila, co u niektórych wywoływało objawy niesubordynacji i rozprzężenia.
Stoczek, 7 września
Z ziemi polskiej do Polski, „Karta” nr 36/2002.
3 października za bunt i napaść na kolegów zostali rozstrzelani trzej żołnierze 1 szwadronu: „Tarzan”, „Mucha” i „Kula”.
3 października
Z ziemi polskiej do Polski, „Karta” nr 36/2002.
Melduję, że 17 grudnia 1945 o godz. 14.30 w Poznaniu, jadąc samochodem służbowym do firmy „Stomil” po odbiór opon, zauważyłem na moście dworcowym idącego [Jana Kempińskiego] „Błyska” w towarzystwie dwóch nieznanych osobników. Natychmiast kazałem samochód zatrzymać i referentowi śledczemu Kubiakowi Stefanowi dałem polecenie obserwowania podejrzanych mi osobników, a sam udałem się do Kom[endy] Woj.[ewódzkiej] MO po czterech ludzi uzbrojonych, gdzie przy ich pomocy zaaresztowałem „Błyska” na ul. Focha, przy parku Wilsona. (…) Po zatrzymaniu przywiozłem ich do Kom. Woj. MO Wydział Śledczy, gdzie rozpoczęto wstępne dochodzenia, gdyż „Błysk” jest dowódcą grupy partyzanckiej AK.
Poznań, 17 grudnia
(z akt sprawy SR-167/46)
Krzysztof Gozdowski, Wielkopolski ataman, „Karta” nr 10/1993.
W dniu 20 listopada 1952 roku wykluczono mnie z partii na posiedzeniu kolegium CKKP. O tym powiadomiono mnie w dniu 30 grudnia 1952 r. Powód wykluczenia – nieujawnienie w ankietach personalnych mojej kilkudniowej przynależności w roku [19]44 do NSZ i AK.
Miałem wtedy 23 lata i do tych oddziałów dostałem się przypadkowo ukrywając się przed aresztowaniem Niemców. Gdym się zorientował jaka jest ich linia polityczna – uciekłem od nich. Tych spraw nie wymieniłem w ankiecie przy wstępowaniu do partii (PPR) i później nie sprostowałem tego, po prostu obawiając się że mnie usuną za to z partii, a co gorsza – napisałem w jednej z ankiet, że należałem do AL.
[...]
Jest to mój wielki grzech w stosunku do partii, ale kara, to jest wykluczenie mnie, jest za wysoka.
Jestem już dwa miesiące poza nawiasem partyjnym. Odrzucony, jak nikomu niepotrzebny śmieć, albo wróg. Te dwa miesiące są dłuższe dla mnie niż wiek. Nie widzę przed sobą celu ani końca.
Towarzyszu Przewodniczący podejdźcie do mnie ze zrouzmieniem, po ojcowsku i po partyjnemu. Tak jak Wy to potraficie. Do Was się odwołuję. – Ropatrzcie jeszcze raz moją sprawę i pozwólcie mi wrócić w szeregi partyjne. Dajcie jaką tylko chcecie najsroższą karę, ale nie odrzucajcie mnie od partii, która mnie wychowała i dla której chcę pracować. Przyjmijcie mnie z powrotem mimo że tak zgrzeszyłem. [...]
Towarzyszu Przewodniczący.. Służyłem partii pracą i za to partia nagradzała mnie awansem społecznym – z tokarza doszedłem na dyrektora. Obecnie poświęciłem się pracy literackiej i pracując piszę powieści, by wykazać i zostawić potomności obraz dziejowych przemian, jakich byłem świadkiem. Utrwalam na papierze to co widzę. Chcę by moje książki dopomagały zwalczać trudności i ułatwiały kształtowanie się psychiki nowego socjalistycznego człowieka.
[...]
Obecnie piszę dalej, ale czuję się jak gałąź odrąbana od pnia z którego czerpała soki. Tym pniem była i jest dla każdego pisarza partia. Pozwólcie mi z powrotem przyrosnąć.
Wierzbica, 2 marca
Listy do pierwszych sekretarzy KC PZPR (1944–1970), wybór i oprac. Józef Stępień, Warszawa 1994.
Gdy miałem 16 lat wybuchła wojna, i ja chcąc wnieść swój wkład w walkę z barbarzyńskim okupantem, a będąc pozbawionym jakiegokolwiek wychowania i uświadomienia ideologiczno-politycznego – wstąpiłem do Armii Krajowej.
Teraz zaczynają się normalne koleje losu młodego chłopca, który przez walkę z najeźdźcą, będąc w nieodpowiednim towarzystwie – wykoleja się. Minęły lata okupacji, a ja byłem nadal posłuszny swoim dowódcom, i nie zaprzestawałem walki. I to było moim największym błędem. Będąc w więzieniu zacząłem zastanawiać się nad genezą swojego postępowania. Zacząłem dużo czytać, zwłaszcza literatury marksistowskiej, i zobaczyłem, że dotychczas miałem oczy zasłonięte bielmem. Moje skromne wykształcenie (7 klas) i mój młody wiek oraz jak już wspomniałem, brak opieki moralnej, nie pozwoliły mi w okresie sanacyjnym ujrzeć prawd i horyzontów prawdziwego socjalizmu. Dopiero odbywając karę więzienia, pod wpływem literatury i prasy, a zwłaszcza prasy – poczułem się jak człowiek ślepy, któremu zaczął wracać wzrok.
[...]
Wiem, że sam pochodząc ze środowiska proletariackiego, zdradziłem ideę, za którą walczył mój Naród. Ale również z nienawiścią dochodzę do wniosku, że niemało przyczyniły się do tego warunki i wychowanie w ustroju faszystowskim sanacyjnej Polski.
[...] Ponieważ mam jeszcze przed sobą 7 lat więzienia, co praktycznie równa się zestarzeniu w murach więziennych, bardzo proszę o zmniejszenie wyroku, abym jak najprędzej mógł znaleźć się w gronie uczciwych ludzi z mojej klasy, którzy z uporem i radością budują swe nowe i szczęśliwe życie. Chciałbym w praktyce wykazać, że największym skarbem naszej ery socjalistycznej jest człowiek, i abym mógł kiedyś mówić tak jak myślę teraz, a jak powiedział Pierwszy Obywatel Naszej Rzeczypospolitej Ludowej Bolesław Bierut: „człowiek, to brzmi dumnie”.
Goleniów, 1 sierpnia
Krzysztof Szwagrzyk, Listy do Bieruta. Prośby o ułaskawienie z lat 1946–1956, Wrocław 1995.
Zwracam się z prośbą o umożliwienie mi nabycia w jakiejkolwiek formie brytyjskiego munduru żołnierskiego, tj. bluzy, spodni, beretu itp. Posiadany od 1944 roku mundur uległ po 20 latach całkowitemu zniszczeniu, żadnych innych możliwości nabycia obecnie nie mam. Jestem byłym członkiem Armii Krajowej i muszę przyznać, że tak się przyzwyczaiłem do chodzenia w takim uniformie, że jego brak nie daje mi spokoju. Dlatego z tak wielką prośbą zwracam się o pomoc w nabyciu tegoż munduru.
Choć ciężko pracuję na utrzymanie, zapłacę pełną wartość ewentualnie otrzymanych przedmiotów, byleby tylko prośbie stało się zadość. Chodzi mi tylko o to, aby rzecz, której pragnę, była w stanie dobrym, aby to był zwyczajny mundur żołnierski, podobny do używanych w czasie ostatniej wojny na szczupłą osobę, wysoką 178 cm.
Myślę, że Pan Ambasador właściwie zrozumie moje intencje. Proszę zatem o pomyślne dla mnie załatwienie sprawy. Z wyrazami szacunku, Artur Ł.
Kraków, 21 lipca
Maciej J. Drygas, Perlustracja, „Karta” nr 68, 2011.
To, co dzieje się w Polsce, jest tak absurdalne, że musi za to przyjść kara, bo myślę, że ukryta struktura świata jest rozumna [...]. Nie wiem jednak, kiedy to nastąpi. Moja diagnoza może być mylna, ale wydaje mi się, że to, co się w Polsce dzieje, jest wynikiem przetrwania, jak w lodówce, tej polskiej formacji umysłowej, która kwitła w końcu lat 30., doszła do romantycznej i męczeńskiej egzaltacji w czasie wojny, po czym przez 20 lat karmiła się wspomnieniami z AK i obsesyjną literaturą o wyczynach, powstaniu.
17 lipca
Andrzej Walicki, Zniewolony umysl po latach, Warszawa 1993, cyt. za: Hanna Antos, Polska Czesława Miłosza, „Karta” nr 69, 2011.