Zobaczyłam, jak Niemcy rzucają płonące szmaty do wnętrza domów, a potem szybko się cofają. Budynek za budynkiem stawał w płomieniach, pod gradem ciężkiego ostrzału z karabinów maszynowych. Gdzieś w pobliżu wybuchały granaty. Ziemia drżała. Ogień się rozprzestrzeniał. [...]
Na balkonie drugiego piętra płonącego domu ukazała się kobieta. Załamywała dłonie w geście rozpaczy. Po chwili zniknęła w środku, ale wnet wróciła znowu, z dzieckiem na ręku. Za sobą ciągnęła pierzynę. Przełożyła ją przez balustradę, a następnie zrzuciła na chodnik.
Najwyraźniej zamierzała skoczyć, a może rzucić dziecko, licząc na to, że pierzyna zamortyzuje upadek. Przycisnąwszy dziecko do siebie, zaczęła przechodzić przez poręcz balkonu. Nagle znieruchomiała pod gradem kul. Dziecko spadło na ulicę. Ciało kobiety pozostało przewieszone martwo przez balustradę.
Płomienie objęły już górne piętra. Eksplozje wstrząsały całym domem, coraz częstsze i gwałtowniejsze. W oknach pokazywali się ludzie. Skakali z różnych wysokości i ginęli, zabici podczas spadania lub rozbiwszy się o bruk. [...]
Odwróciłam się od okna wstrząśnięta. Nie mogłam dłużej patrzeć. Pokój wypełniał gryzący dym i swąd spalenizny. [...]
Przez całą noc stałam nieruchomo przy oknie [w domu przy ul. Świętojerskiej 21], w stanie graniczącym z szokiem. Żar bijący od pożaru palił mi twarz, dym gryzł w oczy, ale ja wpatrywałam się w płomienie trawiące getto. Nadszedł świt, straszliwie cichy i upiorny, ukazując wypalone skorupy domów i zwęglone ciała ofiar. Nagle jedno z tych ciał zaczęło się ruszać, powoli czołgając się na brzuchu, dopóki nie zniknęło w dymiących ruinach. Inni również dawali oznaki życia. Ale wróg czuwał. Rozległ się suchy terkot karabinu maszynowego — i wszystko znowu zamarło w bezruchu.
Warszawa, 25/26 kwietnia
Władka Meed, Po obu stronach muru, tłum. Katarzyna Krenz, Warszawa 2003.