20 stycznia 1940 zaczęliśmy werbować młodzież i kolegów i wtajemniczać ich w nasze zadanie. Kto jaką broń miał, taką z sobą przynosił. Powstanie naznaczyliśmy na 21/22 stycznia.
W niedzielę 21stycznia podzieliliśmy się na cztery grupy, które miały opanować: pierwsza grupa koszary górne, druga – koszary dolne-więzienie, trzecia – miasto, czwarta – stację kolejową. O jedenastej w nocy zaczęliśmy powstanie. Z kilkoma karabinami i rewolwerami zdobyliśmy koszary, pocztę, szpital, miasto. Ale nie wiedzieliśmy o wojsku rosyjskim na stacji, w wagonach. Oni po rozpoczęciu strzelaniny uderzyli na nas. Broni w koszarach nie znaleźliśmy, więc ci, co jej nie mieli, od razu uciekali. Rosjanie opanowali miasto, ale padło ich kilkudziesięciu (około trzydziestu).
Czortków, 21 stycznia
Powstanie w Czortkowie, „Karta” nr 5/1991.
Powstanie rozpoczęło się wieczorem 21 stycznia 1940, czyli w rocznicę wybuchu powstania styczniowego. Mogło w nim wziąć udział, jak mi się wydaje, paruset ludzi. Uzbrojenie było indywidualne, przeważnie posiadano broń jeszcze z 1939 roku.
Wszyscy stawiliśmy się na miejscu przeznaczenia. Jakie mieliśmy perspektywy? Byliśmy optymistami, bo przecież zmobilizowanie wszystkich wtajemniczonych i wyjazd pociągami do Zaleszczyk to nie był wielki problem. Grupa operacyjna „Kolej”, w której się znajdowałem, miała oprócz zajęcia dworca usunąć stamtąd wszystkich pracujących tam Rosjan. Parowozy były „pod parą”, tak że tylko wsiąść i jechać. […]
W naszej grupie nie doszło do wymiany ognia. Każdy uzbrojony był w pistolet. Akcja przebiegła sprawnie. Rosjanie byli bardzo przestraszeni i gdy wpadliśmy z bronią, to w ogóle nie stawiali oporu. Dwóch czy trzech strażników szybko rozbroiliśmy.
Czortków, 21 stycznia
Powstanie w Czortkowie, „Karta” nr 5/1991.
W niedzielę [21 stycznia] o dziewiątej wieczorem wystrzelona rakieta dała sygnał do rozpoczęcia działań. W tym dniu, dla wyrobienia sobie alibi, zapisałem się dobrowolnie z sąsiadem, Cześkiem Noworolskim, na nocny dyżur. Zadaniem naszym było pilnowanie zwrotnic i systematyczne czyszczenie ich ze śniegu. Wyznaczono nam posterunek w kierunku Zaleszczyk, tam też była budka zwrotnicowych, gdzie obaj się ulokowaliśmy. Co pewien czas wychodziliśmy i obserwowaliśmy, czy ktoś nie idzie na stację.
Około godziny trzeciej nad ranem wokół stacji rozpoczęła się strzelanina. Musieliśmy z kolegą kłaść się na podłogę, aby nie trafiły nas kule. Po pół godzinie strzelanina ucichła. Postanowiliśmy wyjść, aby zobaczyć, co się dzieje wokół nas. Do dworca zaczęły nachodzić grupki zbiegów. Były to przeważnie żony Rosjan, niektóre uciekały boso, w nocnych koszulach. Wojsko zaczęło kręcić się po torach, zabroniono nam wychodzić z budki. Nie mogłem zrozumieć, co się dzieje, a nie było kogo się zapytać. Pociągi stały przygotowane, ale nikogo obok nich nie było oprócz obsługi.
Dopiero później dowiedziałem się, że jedna z trójek nie wykonała swego zadania. Mieli przerwać łączność kolejową ze stacją w Kopyczyńcach, ale przerwali tylko jedną linię przy szosie, a ta przy torach była nadal czynna. Podobno ci chłopcy nie mogli wdrapać się na słupy.
Czortków, 22 stycznia
Powstanie w Czortkowie, „Karta” nr 5/1991.
Piąta rano, zrywam się z łóżka z postanowieniem wyruszenia w drogę na Jasną. Przecież tam czekają i mogą myśleć, że nie stawiłam się na godzinę „W”?! Wychodzimy z Hanką. Na Lesznie pusto i jakoś blisko nie strzelają. Dopiero za Żelazną Bramą zaczyna być gorąco. Zewsząd strzały, tak że trudno zdecydować się na dalsze skoki w poprzek ulicy. No, hop! Między budkami Okrąglaka przemykamy się Graniczną, Królewską — oj, jak tu gorąco. Przeskakujemy Marszałkowską — piorą z Saskiego i PAST-y, i biegiem w plac Dąbrowskiego. O Boże, nasze placówki — opaski na rękawach! Jeszcze chwila i jesteśmy na Jasnej [w sztabie kwatermistrza Okręgu]. Wchodzę na podwórze. Z balkonu wita mnie „Meta” [Ppor. Edward Marian Sokopp, szef motoryzacji Okręgu] okrzykiem: „Myszka przyszła!”. Jedna z tych najlepszych chwil! Okazało się, że większość po różnych perypetiach dopiero dziś doszlusowała. Są prawie wszyscy — biuro zaczyna się organizować.
Duży lokal cechu szewskiego. Ja zostaję przydzielona do kancelarii Kwatermistrzostwa Okręgu. Zakładam dziennik podawczy, dostaję moc legitymacji Armii Krajowej do ostemplowania. Każdy łapie się za swoją robotę. [...] Na podwórku stoi parę samochodów, koło których kręcą się chłopaki „Mety”. Błyszczy wszystko — gotowe do startu.
Warszawa, 2 sierpnia
Broni prawie nie mamy. Pięć rewolwerów szybko rozchodzi się z szuflady „Badacza” [Mjr Tadeusz Dołęga-Kamieński, kwatermistrz Okręgu]. Sytuacja żywnościowa nieciekawa. Tymczasem społeczeństwo nas dokarmia.
Wiadomości z miasta dobre, opanowujemy coraz więcej ulic. Tygrysy często wjeżdżają na plac Dąbrowskiego i od Napoleona, ale nasi chłopcy przepędzają je. Butelki z benzyną są główną bronią. Figle też nie są zaniedbane. Chłopcy „Mety” [Ppor. Edward Marian Sokopp, szef motoryzacji Okręgu] postawili butelkę na środku jezdni, od której sznurki przeciągnięte do dwóch bram podejrzanie wyglądają. Tygrys nadjechał, zobaczył i zawrócił. Śmiechu co niemiara. Co chwila „Meta” wpada z wiadomościami i meldunkami, wszędzie go pełno. Przyniósł mi zdobyczne na Niemcach cukierki, rodzynki i migdały. Z przyjemnością jemy, bo jesteśmy głodni.
Zaczynają patrolować samolotami i w porozumieniu z „gołębiarzami” ostrzeliwują nas z broni pokładowej. [...]
„Meta” zainstalował radio. Słuchamy wszystkich audycji z Londynu. Komunikat podaje, że Warszawa chwyciła za broń, że walczy! Hymn — duże wrażenie. Druga noc przy robocie. Strzelanina się ucisza.
Warszawa, 3 sierpnia
Niezapomniany, okropny i wspaniały w swej grozie widok płonącej Warszawy obserwujemy z tarasu ósmego piętra PKO. Rozszalały żywioł ognia potężnieje i zbliża się, opasuje nas coraz ciaśniejszym pierścieniem. Z całą premedytacją Niemcy wykonują swoją zapowiedź — spalenie Warszawy! Straszne! Czołgami atakują, pędząc ludność cywilną przedtem, każąc jej rozbierać barykady. Padają niewinni od kul polskich, ku chwale Ojczyzny!
Warszawa, 10 sierpnia
Około 19.00 przed kwaterę [na ul. Kilińskiego] zajeżdża czołg, zdobyty tego dnia przez chłopców. Wszyscy wylegają przed bramę, wychylają się z okien i balkonów. Kto może, wskakuje na czołg, by na nim wjechać do kwatery. Wśród głośnych okrzyków: „Hurra!!!”, „Niech żyje!!!”, czołg zdobywa napotkane po drodze barykady. I nagle... Błysk, huk i setki pokrwawionych strzępów ludzkich wylatują w górę. Czołg wybuchł. Okazało się, że miał założoną bombę zegarową, która punktualnie o godzinie siódmej wybuchła. Ofiar jest masa. Ogólnie obliczają na jakieś dwieście osób. O ile chodzi o naszą kompanię, straty w zabitych są stosunkowo niewielkie (ginie podchorąży „Orlicz” [Michał Światopełk-Mirski]), ale za to rannych jest bardzo dużo.
Warszawa, 13 sierpnia
Starówka broni się, musi się bronić, żeby stan posiadania się nie zmniejszył! [...] Stare Miasto odcięte. Łączność tylko kanałami. Coraz gorsze wieści przychodzą stamtąd. W PKO wre gorączkowa praca. Nastrój minorowy wzrasta. Spodziewana pomoc nie nadchodzi. Zapasy żywności kończą się. Z chlebem najgorzej. Młyn pod obstrzałem, piekarnia Bernatowicza pod obstrzałem bomb i „krów”. Porucznik „Janek” dzielnie trwa na posterunku. Co dzień zdaje raporty, ale wali się i pali. Ofiar bez liku. Kilka moich spacerów po mieście potwierdza spostrzeżenia innych. Mogiły, barykady, leje od bomb, pożary! Granatniki walą. [...] Jestem głodna, dobrze, że papierosów nie brak.
Zdaję sobie sprawę z beznadziejności sytuacji, nie dzielę się tymi spostrzeżeniami z nikim. Humor dla wszystkich i pogodna twarz. Nie boję się. Czuję wokół sympatię, każdy, choćby najsilniejszy, potrzebuje pociechy. Padają pamiętne słowa podczas audycji z Londynu: „Jeśliby pomoc nie miała przyjść, dam wam znać — Mikołajczyk”. Czuję podświadomie, że nie przyjdzie. [...] Czuję się bardzo sama i zaczynam na wszelki wypadek przegląd życia. Przyjemność sprawia mi słuchanie mszy świętej. Przystępuję do spowiedzi. Ze zdrowiem źle. Jestem słaba, kaszlę, gorączkuję. Życie w piwnicy robi swoje.
Warszawa, 15 sierpnia
Szare postacie podnoszą się nagle. Jest ich dużo, bardzo dużo. Szturm. Pocisk unieszkodliwia nasz karabin maszynowy. W takiej chwili! Rzucamy granaty. Robi się szaro od pyłu. Huk rozrywa uszy. Naprzeciwko naszej pozycji pędzi susami kilku hitlerowców. Strzelamy oszczędnie. Mało amunicji. Znów granaty. Tym razem ostatnie. Ogromny blok walącego się muru ląduje na głowach paru nacierających. Granat wrzucony do wnętrza naszego pokoju toczy się poprzez próg i wybucha w korytarzu. Na moment głuchnę. Nie słyszę nawet własnych strzałów.
Wpadają. Chronimy się do korytarza. Porucznik „Wagner” ciężko ranny w rękę. Zmieniam gwałtownie magazynek. Przebiegamy w prawo. W drzwiach następnego pokoju natykam się na czarnego jak diabeł szwaba. Strzelam pierwszy. Zgina się i powoli, jak na zwolnionym filmie, osuwa się na podłogę. Serie odpryskują tynk nad głową. Chwytam automat zabitego i strzelam w głąb pokoju. Nadbiega jeszcze paru powstańców. Cofamy się do dalszych sal. Strzelec „Chwast” przybity bagnetem do podłogi. Obok niego esesman z wywalonymi na zewnątrz jelitami. Obaj żyją.
Warszawa, 19 sierpnia
Janusz Kozłowski, W baonie, Warszawa 1970.
Siedzimy na placówce przy ulicy Wilanowskiej, przedpołudnie zeszło dosyć spokojnie. Od czasu do czasu ostrzeliwują nas z broni maszynowej z ulic Dworkowej i Willowej. Gdzieś z tamtej strony siedzi dwóch „wolnych strzelców”. Walą dranie jak w tarczę, widocznie mają celowniki lunetowe. Robią to z istną precyzją niemiecką — bez względu, czy spostrzegą jednego z naszych, grupę sanitarną, kobiety, dzieci. Szkoda, że nie możemy stąd wypatrzyć tych gniazdek.
Teraz siedzę w oknie i bezradnie patrzę na taką scenę. Dosyć daleko przed nami, przez otwarte pole idzie kobieta z dzieckiem na ręku. Jest za daleko, by ją ostrzec, zresztą już weszła w pole strzeleckich popisów Niemców. Przez lornetkę widzę wyraźnie, jak seria poszła jej koło nóg. Kobieta przystanęła, rozglądając się niespokojnie. Zaraz następna seria, widać bliższa, gdyż ta pada szybko na ziemię. Dziecko zrywa się i ucieka jeszcze parę kroków i przewraca się. Dymki unoszące się z suchej ziemi wskazują miejsca pocisków. Kobieta stara ukryć się za snopem zżętego zboża, lecz szybko wraca po dziecko. Łapie małe na ręce i biegnie do następnego snopa, a kule biją dookoła. W biegu upuszcza chustę czy pled, lecz już po niego nie wraca. Jeszcze parę chwil i chroni się za murem na wpół rozwalonego domku. To polowanie nie udało się.
Warszawa, 24 sierpnia
I na co to całe przedsięwzięcie powstańcze? [...] Dzielnica za dzielnicą się poddaje. Nie istnieje Wola, Powązki, Mokotów, Powiśle, Marymont (cały spalony), Starówka w gruzach. Pozostały: Żoliborz i Śródmieście. Musimy bronić honoru powstańca. Honor ten leży pogrzebany na wszystkich podwórkach domów, przy ulicach, placach. Szeregi mogił co dzień rozkwitają w parku Żeromskiego. Przynajmniej Ci mają sporo zieleni i nikt po nich nie depcze.
Warszawa, 26 sierpnia
Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów (BUiAD) IPN, sygn. AK 159.
Przed nami klasztor i mur Łazienek. Nasza drużyna zajmuje parter i pierwsze piętro narożnika. Nagle, skądś z bliska, pada strzał i nasz chłop pada z rozbitą głową. [...] Na podwórzu sprawdzanie drużyn. Niespodziewanie wali granatnik szkopów, a pocisk rozrywa się tuż za jedną z drużyn, która stoi w dwuszeregu. Robi się jatka. Odłamki, gruz i szkło ranią stojących. [...] Przed nadejściem patrolu sanitarnego pomagam robić pierwszy opatrunek. [...] Trzeba ich poprzenosić pod dach.
A tu alarm! Na stanowiska! Natarcie tyraliery Niemców, ze wsparciem dwóch czołgów! Są od nas o 120 metrów. Rozpoczynamy ogień. Niemcy odpowiadają nam. Lufy dział czołgowych wolno zwracają się w naszą stronę, mierzą, ogień z jednoczesnym hukiem, trzaskiem muru, drzewa. Kurz przesłania widok. Robi się gorąco.
Wzywam „pancerszreka” [Panzerschreck — niemiecka rakietnica przeciwpancerna]. Ustawia się w oknie, mierzy, celuje. Czołgi jak na dłoni. Strzał! Nic nie wypala, drugi nabój — nic, nie wypala. A czołgi suną wolno i walą. Obsługa zdenerwowana, zdejmuje machinę ze stanowiska, sprawdza zapalnik iskrowy i — nagle huk! Bydle rąbnęło wewnątrz pokoju, w ścianę, przy której stałem ze strzelcem „Jurem” [Włodzimierzem Borowym]. Czułem, jak mnie unosi coś w górę i rzuca o biurko, potem dym, huk i okropny szum w uszach. Podnoszę się z trudem i sprawdzam, czy jestem cały — brak furażerki.
Tymczasem kłęby dymu i huku opadają o tyle, że widzę kolegę leżącego w kałuży krwi. Dźwigam go — żyje, krew leci z szyi. Prawa ręka zwisa na strzępach kombinezonu. Wpadają koledzy i wynoszą go. Obsługę wyrzuciło na klatkę schodową. W ścianie widnieje wielka dziura. Ja nie słyszę. Podchodzę do okna i dopiero widzę, że czołgi bez przerwy walą w nasze stanowiska. Z pomocą nadchodzi Piat [angielski gratnik przeciwpancerny], gdyż „pancerszrek” uległ uszkodzeniu. Piat wali bez przeszkód, lecz niestety za blisko. Tymczasem tyraliera niemiecka załamuje się, Szkopi kryją się za czołgi, wycofują się. [...] Ja jestem jak na filmie niemym, gdyż nic nie słyszę, tylko szumi ciągle.
Warszawa, 27 sierpnia
Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów (BUiAD) IPN, sygn. AK 177.
Jest niedziela. Msza święta w holu, godzina siódma rano. Pod koniec nabożeństwa pierwsze bomby. Nikt się nie ruszył. Śpiewamy Boże, coś Polskę. Ledwo skończyło się nabożeństwo, rozszalał się atak. I tak już trwało do wieczora. Dwanaście godzin bez przerwy. Piekło kompletne. Cały budynek [PKO] chodzi, nieustający jazgot strzałów, wybuchy bomb i ten „cielak”! Schodzą z górnych pięter na dół. Twarze wystraszone, nerwowe. Podrywają się na głos: „Pali się drugie piętro!”. Idziemy ratować. Łańcuch stworzony z ludzi do podawania wody. Co i raz ktoś wpada, przynosząc straszne wiadomości z miasta. Alkazar! Znikąd pomocy — radio zamilkło, bo prądu nie ma!
Warszawa, 2 września
Niebywałe wrażenie przy wyjściu z PKO. Brama rozwalona, wokoło szkielety popalonych, dogasających domów. Na ulicy Świętokrzyskiej idzie się po rumowisku ze zwalonych domów na wysokości połowy piętra, na Jasnej na wysokości pierwszego piętra. Pełno niewypałów. Ciemno — tylko światło dogasających pożarów pozwala na uciążliwy cichy marsz po tych zwaliskach z cegieł i belek. Koszmarny marsz!
Docieramy do Alei. Przejście dogodne — nie strzelają. Rów wykopany w poprzek — trzeba schylić się dobrze i przebiec. Tak, po tej stronie Alei inny świat. Idę ze zdziwieniem, patrząc na domy stojące w zadumie z ciemnymi oknami, z — o dziwo! — nie wybitymi szybami. Ludzie normalnie mieszkają — śpią w swoich mieszkaniach. Jakie to wydaje się dziwne, po miesięcznym gnieżdżeniu się w piwnicy, po spaniu na twardej podłodze w brudzie i zimnie!
Warszawa, 4 września
Samoloty niemieckie zrzucają ulotki o poddaniu się i wychodzeniu ludności cywilnej z białymi chusteczkami. Był taki wypadek na Żoliborzu, że mieszkańcy kolonii przy Marymoncie, będący pod ustawicznym ogniem nieprzyjaciela i wśród częstych pożarów, zdecydowali się wyjść z białymi chusteczkami. Wojsko im nie pozwoliło. „Dzielniejsi” cywile nazwali ich tchórzami, zdrajcami itp. Uważam, że niesłusznie postąpiono, bo właściwie któż zapewni bezpieczeństwo w konsekwencji tego postępowania tym ludziom i weźmie odpowiedzialność za dalsze ich losy. [...] Jeżeli AK czy inni obywatele chcą się bronić, to mogą, ale ludzi innych przekonań, których nie pytano o zdanie przy rozpoczynaniu powstania, nie mają prawa narażać. Przede wszystkim ludzie nie mają już co jeść. Chodzą głodni, wyniszczeni przebywaniem w piwnicach, strachem o swych najbliższych czy stratą najbliższych. Żołnierze są też głodni i kradną, po prostu kradną z piwnic i mieszkań, gdzie kwaterują, co się da. Walczą, nie dzięki dyscyplinie, autorytetom dowódców, walczą, bo wiedzą, że wyjścia nie ma, że „kości do ostatniej zostały rzucone”, że wreszcie są Polakami.
Warszawa, 13 września
Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów (BUiAD) IPN, sygn. AK 159.
Dzisiaj wybrałam się po wodę. W ostatnich dniach nikt jej już nie dostarcza; jeśli chcemy zupę ugotować, musimy sami ją przynosić. Jest to i dość ciężkie, i bardzo niebezpieczne. Ja wyszłam w południe. Ostrzeliwanie było bardzo silne. Nie było mowy o dojściu do kranu przy kotłowni. Pociski zaczęły się rozrywać koło mnie, ledwo zdążyłam uskoczyć, a raczej zsunąć się do rowu. Jakiś ciężki pocisk eksplodował tuż koło mnie, tak że zostałam zasypana ziemią. Miałam jej pełne usta i oczy. Dopiero po kilku minutach usłyszałam jak w grobie głos jakiegoś wojskowego, który usunął ze mnie ziemię i wyciągnął mnie z rowu. Pociski waliły bez przerwy. Z wody musiałam zrezygnować, o dostanie się na „trójkę” przez bramy mowy nie było.
Weszłam do kwatery przez okno. „Piątka” zaczęła się palić dość gwałtownie. Harcerze z narażeniem życia powynosili z pięter i swoich kwater rannych kolegów. Kilku odważnych usiłowało ratować, lecz nie byli w stanie wskutek całkowitego wystawienia na ogień nieprzyjaciela. Mieszkańcy tego domu zrezygnowali już z ratowania budynku, chodziło o wyprowadzenie ludzi i trochę mienia. W „piątce” był punkt sanitarny, w którym znajdowało się też kilku rannych. Pociski zawaliły obok piwnice, tak że oni prawie bez niczyjej pomocy wydostali się, a raczej przeczołgali po gruzach poza obręb rowów. Gdy zobaczyłam ich, po prostu przestraszyłam się; absolutnie nie wyglądali na żyjących, nawet najciężej chorych, ale były to szkielety ludzkie, powleczone skórą, które wyszły z grobu. Biały pył, którym obficie byli przysypani: włosy, twarze, tułowia — robił wrażenie białego całunu, jakim dawniej owijano zmarłych.
Warszawa, 26 września
Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów (BUiAD) IPN, sygn. AK 159.
Nikt nie traci nadziei, że walka nie jest przegrana. Każdy będzie walczył do ostatniego naboju. Przez cały dzień ataki niemieckie i piekielny ogień artyleryjski. Wszyscy z Mokotowa mamy się wycofać na Śródmieście. Po zapadnięciu zmierzchu wchodzą do kanałów najpierw ranni, a później oddziały. Jednak z tych, którzy szli kanałami, większy był procent zabitych, gdyż Niemcy nie wahali się zamykać włazy i wpuszczać gaz do kanałów.
Warszawa, 26 września
Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów (BUiAD) IPN, sygn. AK 177.
Żołnierze niemieccy […] otworzyli klapę kanału [powstańcy oraz ludność cywilna przechodziła kanałami z odciętych przez Niemców dzielnic Warszawy; taka droga trwała często kilkanaście godzin; część z nich gubiła się po drodze, ginęła od wrzucanych przez niemieckich żołnierzy granatów lub wpadała w ich ręce przy wyjściu z kanału].
Znajdowałem się wtedy na pierwszym piętrze w domu nr 5 przy ulicy Dworkowej. […] Ulica była obstawiona przez żandarmerię, a koło włazów przez SS. Z włazu zaczęła wychodzić ludność cywilna, wśród której byli chorzy, kobiety, dzieci i mężczyźni, a także powstańcy z opaskami i bez opasek. Esesmani stojący koło włazu rozdzielali na dwie grupy kobiety, dzieci i starszych mężczyzn, kierując grupę pod dom nr 5.
Młodym kazano uklęknąć pod płotem po przeciwnej stronie ulicy. […] Esesmani otworzyli ogień z pistoletów maszynowych, wybili wszystkich powstańców. […] Pomiędzy zabitymi widziałem kilka kobiet.
Warszawa 27 września
Zbrodnie okupanta w czasie powstania warszawskiego w 1944 roku, oprac. S. Datner, K. Leszczyński, Warszawa 1962.
Wpadła do piwnicy nieznana mi łączniczka: „Bronić się, będziemy się bronić, do końca! Tu zginiemy! Nie poddamy się!”. Dostrzegła mój uważny wzrok. Rzuciła na posłanie angielski granat, „gamon”. „Kiedy wejdą, wyciągnij zawleczkę, o tak, i ciskaj. Chyba wolisz polec niż żeby cię zastrzelili”. [...]
W tej chwili wpadł major „Zryw”: „Bronimy się i tu padniemy!”. Zakotłowało. Kobiety obejmowały majora za kolana. Klęczały. Jedna podniosła do góry niemowlę. Druga wyciągnęła naprzód może dwuletniego malca. „Panie majorze, litości! Litości nad naszymi dziećmi! Chcemy żyć, chcemy, żeby one żyły. Nie bijcie się już, kapitulujcie! Tutaj są sami cywilni, tyle dzieci, tyle dzieci, ranni, starcy, majorze!”.
To już nie był krzyk, to skowyt. Otoczyły „Zrywa” ciasno, nie mógł się ruszyć. Coś mieniło mu się w wyrazie twarzy. Przygarbił się. Długo patrzył na chłopczyka, wziął od matki na ręce jej niemowlę. Milczenie. A potem, schyliwszy głowę, półszeptem: „Poddajemy się”. I do mnie: „Oddaj granat”.
Warszawa, 27 września
T. Sułowska-Bojarska, Codzienność: sierpień–wrzesień 1944, Warszawa 1993.
Mimo naszej subordynacji i poczucia obowiązku, nie byłyśmy w stanie przedostać się z Janeczką na kwaterę do pracy. Było naprawdę niesamowicie. W przeddzień bombardowano z całą dokładnością kolonię. Ja wyszłam do siódmej klatki schodowej i właściwie w ostatnim momencie zdążyłam wskoczyć na schody piwniczne i potoczyć się na ziemię, gdy posypały się bomby. Czułam, że zaczynam się dusić, że mam ciężką głowę, jakieś cegły posypały się na mnie. Nie wiem, po jakim czasie poczułam przypływ świeżego powietrza, ktoś wyciągnął rękę. Zrozumiałam, że mam ogromną wolę wydostać się z piwnicy. Ręki przyjacielskiej już nie było, kierując się zapachem świeżego powietrza zaczęłam się skradać po znajomych schodach, nie myśląc, że coś może się obsunąć, zawalić. Po „nocy koszmarnej” ujrzałam zapylonymi oczami dzień!!! Byłam pierwszą z uratowanych. Trochę byłam nieprzytomna, zobaczyłam jednak z daleka Janusię, jak cała rozdygotana biegła mnie szukać. Cała byłam przysypana pyłem. Drogi oddechowe miałam pełne pyłu. Podwórze było „zagrabione” od podmuchu bomb. Prowadzona za rękę, obeszłam jakieś leje, gruzy, szczęśliwa, że żyję i że Bóg taki dobry — trupów nie było.
Warszawa, 29 września
Biuro Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów (BUiAD) IPN, sygn. AK 159.
Z rana w kościele St. Séverin w intencji poległych powstańców. Oprócz mnie nikogo nie było. Ksiądz wyszedł sam do ołtarza, po chwili rozejrzał się i skinieniem ręki zawezwał mnie do siebie, prosząc, bym mu służył do mszy. Poszło mi to zupełnie dobrze. Prosiłem księdza, by w commemoratio pro defunctis wspomniał przed Bogiem o Polsce i powstańcach. Wywarło to na nim duże wrażenie i po mszy dziękował mi, że mógł się pomodlić w takiej intencji.
Przed południem w Maisons-Laffitte u Giedroycia. Bardzo go cenię i podziwiam. Ma światły, indywidualny sąd o rzeczach, przeważnie ostro krytyczny, co jako redaktorowi „Kultury” nie przysparza mu zwolenników.
Paryż, 1 sierpnia
Jerzy Zawieyski, Odwilż, „Karta” nr 63, 2010.