Wybuch prochowni w Cytadeli o godzinie 9[.00] rano, 25 zabitych wojskowych i cywilnych, około 40 ciężko, dużo lekko rannych.
Krótkie żałobne posiedzenie sejmu; odezwa rządu:
„Zbrodnicza ręka dokonała w dniu dzisiejszym zamachu w stolicy państwa…”.
Witos nie był na miejscu katastrofy – odradzaliśmy mu.
Szyb tyle wyleciało w Warszawie, że Komisariat Rządu na Warszawę podjął specjalne kroki, by zapobiec lichwie „szklanej”.
Aresztowano wśród komunistów około 140 osób.
Warszawa, 13 października
Maciej Rataj, Pamiętniki 1918–1927, oprac. Jan Dębski, Warszawa 1965.
Krwawy dzień w Krakowie. Zaczęły się gromadzić tłumy na ulicach; wojsko i policja miały rozkaz nie dopuścić do zgromadzeń. Padł strzał. Walka z policją. Rusza wojsko; tłum rozbroił (niech żyje Dziadek!), zdobył karabiny i karabiny maszynowe, 2 pancerki; szarża ułanów na ul. Dunajewskiego. Ulica polana, konie ślizgają się i padają; salwy do ułanów 8 pułku ks. Poniatowskiego, masakrowanie rannych. […]
Krwawe żniwa w Krakowie: 13 wojskowych zabitych (2 oficerów – Bochenek i Zagórowski), 1 policjant, kilku oficerów rannych (ciężko – Bzowski), 70 ułanów ciężko, 40 lżej rannych, 61 koni zabitych, 70 ciężko rannych. Siodła pocięte. Z tłumu około 20 rannych.
Warszawa, 6 listopada
Maciej Rataj, Pamiętniki 1918–1927, oprac. Jan Dębski, Warszawa 1965.
Dnia 6 listopada Kraków był widownią tragicznych, bolesnych wypadków. Na ulicach miasta polała się krew, padły trupy. Niezależnie od wyniku dochodzeń sądowych, które będą prowadzone, niezależnie od politycznych osądów tych wypadków, jeden fakt wysuwa się już dziś w całej wyrazistości: oto ofiarą wypadków padło zabitych 2 oficerów, 12 żołnierzy, rannych 11 oficerów i 110 żołnierzy; przelali krew swoją, pełniąc ofiarnie obowiązek służby, spełniając wydany rozkaz, dając wyraz kardynalnej cnocie żołnierskiej – karności i posłuchu dla rozkazu.
Zabitym oficerom i żołnierzom wyrażam w imieniu Sejmu w dniu złożenia ich trumien na cmentarzu cześć, a rodzinom ich oraz rannym współczucie.
Warszawa, 10 listopada
Maciej Rataj, Pamiętniki 1918–1927, oprac. Jan Dębski, Warszawa 1965.
Krwawe zajścia. Wiadome było, iż komuniści gotują się do wystąpienia. PPS podjęła się wobec rządu zlikwidowania na własną rękę tych wystąpień. Pochód PPS odbywał się według wszelkich reguł strategii. Oddziały bojowe uzbrojone, częściowo umieszczone na autach ciężarowych. Doszło dwukrotnie do starcia – na Krakowskim Przedmieściu i koło kościoła Aleksandra. Strzały – w wyniku: 5 osób zabitych, 11 ciężej i lżej rannych. Policja pilnowała „reguł boju”, nie zachowując zresztą obiektywizmu: w momentach niebezpiecznych wkraczała, oddzielając PPS od napierających komunistów. Podobno wśród bojówki PPS byli i członkowie tajnej policji, a jeden z nich zginął.
Warszawa, 1 maja
Maciej Rataj, Pamiętniki 1918–1927, oprac. Jan Dębski, Warszawa 1965.
Doszliśmy do Starego Rynku, który od strony zachodniej otoczony był gęstym szpalerem wojska. Przed kościołem [...] stali w szeregach mężczyźni i chłopcy. Było ich około 30. Widziałem wśród nich licealistów i harcerzy. [...] Polacy zostali tu specjalnie zgonieni, aby byli świadkami egzekucji.
W pewnej chwili kobieta obok mnie próbowała przedrzeć się przez szpaler żołnierzy niemieckich, została jednak uderzona kolbą karabinu w głowę. Leżącą na ziemi bito i kopano. Zaraz po tym incydencie stanął przed skazańcami oddział żołnierzy niemieckich z karabinami gotowymi do strzału. W tym momencie jeden ze skazańców wspiął się na palce i krzyknął: „Niech żyje Polska!”. Rozległa się salwa, a ciała padały bezwładnie na kamienie.
Bydgoszcz, 9 września
Edward Serwański, Dywersja niemiecka i zbrodnie hitlerowskie w Bydgoszczy na tle wydarzeń z 31 X 1939, Poznań 1984.
Dotychczasowe akcje oczyszczające [...] przyniosły następujące wyniki:
Zastrzelono 200–300 polskich cywilów. Wiadomość tę podała komendantura miejscowa w Bydgoszczy. Komisaryczny nadburmistrz Kampe ocenia liczbę zastrzelonych na co najmniej 400. Dokładnej liczby nie można ustalić. [...]
Internowano około 400–500 cywilów, zgarniętych, jak popadło, z ulicy przez wkraczające do Bydgoszczy oddziały wojskowe.
Bydgoszcz, 9 września
Okupacja i ruch oporu w dzienniku Hansa Franka 1939–1945, t. 1: 1939–1942, oprac. Lucjan Dobroszycki et al., Warszawa 1970.
Wszędzie na ulicach pobite konie leżące w kałużach krwi, bez uprzęży, lub [...] pasące się spokojnie na skwerkach. Ani jednego człowieka, ani jednego auta nie spotykam na całej przestrzeni od Cytadeli do Nowego Światu. [...] Przejeżdżając koło Zamku jęczałem głucho, jakbym sam był trafiony. Zamek, potrzaskany granatami, z zawalonym miedzianym dachem, palił się okropnym, czarnym słupem dymu, bijącym w niebo jak sama rozpacz.
Warszawa, 17 września
Wacław Lipiński, Dziennik. Wrześniowa obrona Warszawy 1939 r., Warszawa 1989.
Zobaczyliśmy czołgi sowieckie, które czekały na nas rozstawione na swoich stanowiskach. Stało kilka samochodów opancerzonych i niezliczona masa Sowietów. Na czołgach wywieszono białe flagi. Do naszej grupy podszedł oficer sowiecki i zapytał, czy chcemy dalej walczyć, czy też poddać się. Usłyszałem odpowiedź kapitana marynarki Bończaka: „Nie chcemy walczyć i nie chcemy się poddać. Chcemy iść za Bug”. Oficer sowiecki odpowiedział, że możliwe są tylko dwie odpowiedzi: „poddać się” lub „walczyć”. Oficerowie Flotylli zdecydowali poddać się bez jednego strzału. Dano nam rozkaz oddania broni i stawienia się na zbiórkę. Pomaszerowaliśmy jeszcze pół kilometra. Sowieci rozkazali, by z grupy wystąpili oficerowie. Natychmiast zabrano im płaszcze, koce i wszelki ekwipunek wojskowy. Popędzono ich drogą w kierunku północno-wschodnim. Po jakimś czasie z tego kierunku usłyszeliśmy strzały. Pytaliśmy oficerów sowieckich, czy to znów jakiś polski oddział się broni. W odpowiedzi usłyszeliśmy: „To wasze pany są rozstrzeliwane w Mokranach”.
Okolice wsi Małoryta, woj. poleskie, 25 września
Mariusz Borowiak, Zapomniana flota. Mokrany, Gdańsk 2006.
Dali się nam we znaki od razu pierwszego dnia swojego pobytu, gdy tylko pozajmowali opuszczone mieszkania, a dziedzińce zastawili autami, radiostacją i kuchnią polową. W celu uprzątnięcia śmieci dozorca nasz ze swoimi pomocnikami wykopał rów na podwórku, zsypując tam śmieci, paląc i zakopując je. Gestapowcy ponaglali, a gdy jeden z robotników nie spodobał się, gdyż zbyt wolno widocznie pracował — pilnujący pracy gestapowiec wściekł się. Wyrwał mu łopatę, zbił po twarzy — pokazał, jak się kopie. [...]
Ofiarą zagnaną do roboty był woźny z ministerstwa oświaty, nie umiał rowu kopać, nie spodobało się znowu. Gestapowiec znów wyrwał łopatę, skuł po twarzy, wreszcie kazał się odwrócić do ściany i zastrzelił jak psa. Kiedy bezbronny człowiek zwalił się na ziemię, gestapowiec chwycił trupa za rękę i nogę i wrzucił go do dołu, a struchlałym robotnikom patrzącym na tę straszną scenę — kazał rów śmieciami zasypać i dalej kopać.
Warszawa, 30 września
Wacław Lipiński, zbiór rękopisów BN, sygn. 7986/4.
Spisywanie ewidencji, apele i zbiórki. Na zbiórkach [...] krzyczeli: „Polscy oficerowie, policjanci, listonosze i urzędnicy państwowi — wystąpić osiem kroków do przodu!”. [...] A kiedy już wywołani stali, jeden z politruków (tak ich nazywaliśmy), wskazując na naszych oficerów i rezerwę wojskową przeraźliwym głosem krzyczał: „To są wasze polskie burżuje, którzy znęcali się nad wami i trzymali polski naród w niewoli!”. [...] Po chwili kazano nam się rozejść do bloków, wszystkich oficerów i rezerwę wojskową lokując w oddzielnych blokach w pobliżu wieżyczek obserwacyjnych. [...] Wieczorami z pobliskiego lasu słychać było strzały z broni karabinowej. [...]
Za kilka dni przedostaliśmy się do tych bloków, gdzie przebywali nasi oficerowie i rezerwa wojskowa. Nie zastaliśmy już żadnego z nich.
Obóz w Talicy, obwód iwanowski, ZSRR, 5 października
Jan Bieńkiewicz, AW, sygn. II/1153.
Gdy się tylko ruszę do któregoś z tutejszych miasteczek, zaraz przypomina się wojna, którą już przeżyłam. [...] W Środzie wielka żałoba, bo pół godziny przed moim przyjazdem Niemcy zrobili na rynku publiczną egzekucję i rozstrzelali trzydziestu kilku Polaków za to, że w początkach wojny ludność cywilna zabiła jednego Niemca. Za jednego Niemca ginie czterdziestu naszych najlepszych i najniewinniejszych w świecie obywateli. Niepodobieństwem jest, by Niemcy nie mieli kiedyś odpokutować za to bestialstwo, za te ohydne, bezprzykładne mordy. W Kórniku też rozstrzelano kilkunastu Polaków. Właściwie nikt dobrze nie wie, za co się to dzieje.
Zemsta naszych ludzi będzie straszna, będzie to rzeź Niemców, bezlitosne mordowanie. Ja sama z zimną krwią zabiłabym Niemca, własnoręcznie walnęłabym w łeb pierwszego napotkanego Pludra. Nie będę się wcale dziwić, jeśli po tym, co się tu teraz dzieje, Polacy będą wyżynać nie tylko Niemców najzupełniej niewinnych, ale także ich żony i dzieci.
Kromolice, Wielkopolska, 21 października
Anna Andryczkówna, zbiór rękopisów Biblioteki Narodowej (BN), sygn. akc. 13188.
17 grudnia o ósmej rano przychodzi do nas sprzątaczka, Irena Wrońska, i mówi, że z Wyposażenia idą stoczniowcy na Kadłubownię — w naszym kierunku, czyli na pochylnię „Wulkan”. Już mój kierownik wiedział, że idą i mówi: „Kto wyjdzie, będzie miał kłopoty”. A to był dobry człowiek, który w najtrudniejszych czasach bronił mnie jako fachowca.
Ja i dwaj moi koledzy założyliśmy watówki i dołączyliśmy do tych strajkujących. Poszliśmy pod bramę główną, pod budynek dyrekcji. Mogła być wtedy godzina 10.00. Dyrektor Tadeusz Cenkier prosił o powrót do pracy, obiecywał podwyżkę. Tego nikt nie nazywał jeszcze wtedy strajkiem, myśleliśmy raczej: protest, manifestacja. Pod budynkiem dyrekcji było nas kilka tysięcy, z czego część wyszła na miasto. Ta grupa poszła w kierunku placu Grunwaldzkiego, gdzie już czekały armatki wodne i milicja z tarczami. Część ludzi cofnęła się do stoczni, inni chcieli się dostać do portu. Milicja ich znów polała wodą na wysokości Wałów Chrobrego. Zlani, zbici wracali pod bramę stoczni. Pamiętam kobietę-spawacza z K-2, która szła z połamaną tarczą milicyjną i mówiła: „Biją naszych”.
Rozochocona milicja zaczęła zaciskać pierścień wokół stoczni. Wtedy to już rozpoczęła się walka. My kamieniami, milicja zaś rzucała granaty z gazami łzawiącymi. Na ulicy Dubois z budynków leciały szmatki, takie białe, jakby padał śnieg — ludzie rzucali nam, abyśmy mieli czym wytrzeć oczy. Te starcia z milicją trwały jakieś dwie godziny — od 11.00 do 13.00. Jakiś facet wpadł do sklepu mięsnego, wybił szybę. Stoczniowcy go złapali, wyrzucili stamtąd, powiedzieli, że jest ubowcem.
Jacyś młodzi przewrócili gazik, złapali karabiny, a starzy stoczniowcy wyrywali im je i gięli lufy, aby nie można było ich użyć.
Przede mną szło dwóch mężczyzn, chyba malarzy, rozmawiali. Jeden mówi: „Synu, w razie gdybym zginął, to ty zaopiekuj się matką”, a syn: „Tata, gdybym ja zginął, to ty się zaopiekuj żoną i dziećmi”.
Wróciłem na swój wydział, zostawiłem watówkę, założyłem płaszcz. Poszliśmy w kierunku placu Żołnierza. Nie jeździły tramwaje, autobusy, nie było żadnej komunikacji. Doszedłem do Komitetu Wojewódzkiego, w którym już byli ludzie. Z okien wyrzucali kiełbasę i inne dobra — wtedy niedostępne, papiery, dokumentację; budynek płonął. Zapaliły się firanki, papiery, ze środka wyrzucano palące się rzeczy.
Jakiś chłopak próbował robić zdjęcia — złapali aparat, wyrwali mu, rozbili o bruk. Nie wiadomo, kto to był. Widziałem też, jak obok, na placu Hołdu Pruskiego łodzią, która tam stała — dla dzieci do zabawy, próbowano taranować drzwi Komendy Wojewódzkiej. W środku było już dużo aresztowanych i ludzie chcieli wyrwać siedzących z cel. Milicja usiłowała się bronić, ale chłopakom udało się wrzucić do środka benzynę i budynek zaczął się palić. Szybko go jednak ugasili.
Obok mnie padł człowiek. Mówię do kolegi: „Edek, strzelają do nas”.
Szczecin, 17 grudnia
Józef Piłasiewicz, Stanisław Wądołowski, Waldemar Brygman, Edmund Bałuka, Szczecin 1970/1971. Przełom roku, relacje zebrała i opracowała Ewa Kondratowicz, „Karta”, nr 65, 2011.
Kiedy 17 grudnia wracałem ze szkoły, zobaczyłem rozruchy — pali się, pali! Miałem wtedy 16 lat i byłem bardzo podekscytowany tym, co się dzieje. Szliśmy od strony parku Żeromskiego, w kierunku Komendy i Bramy Królewskiej. Ludzie skupili się przy domu partii. Tłum był niesamowity. Zimno było, mroźno. Strach tam było nawet podejść, bo — jak budynek już płonął — wylatywały z niego przeróżne, palące się rzeczy: telewizory, biurka.
Ludzie byli strasznie zdeterminowani. Ktoś krzyknął: „Uwaga, milicja nadjeżdża z prawej”. Ludzie przestali się bać i zaczęli rzucać kamieniami. Też wyrwałem z ziemi kostkę, bo jak wszyscy, to wszyscy. Działo się to pomiędzy domem partii, a budynkiem Komendy. Milicja zaczęła atakować od strony Komendy, ale ich przepędziliśmy. W tym momencie pokazały się wojskowe wozy bojowe, czołg. Ludzie jednak myśleli, że wojsko nie będzie strzelało.
Został tam wówczas rozjechany człowiek. Gdy dotarłem do tego miejsca, leżał przykryty zomowską tarczą. Wówczas taka nienawiść zapanowała w tłumie, że wszystko zaczęło przeć na tę Komendę. Było coraz ciemniej. Ludzie chwycili łódkę, przeznaczoną do zabawy dla dzieci, zaczęto ją wyrywać; ja też pomagałem. Ludzie próbowali nią taranować drzwi. Wszystko było otoczone, drzwi się zaczęły palić.
Od strony Odry nadjechały czołgi. Ludzie chwycili za kamienie. Pomyślałem wtedy, że moja mama martwi się, gdzie ja teraz jestem... Przyszło mi do głowy, aby gdzieś bokiem iść do domu. Ale to wszystko tak ciekawie się zaczęło rozwijać...
Pokazały się pierwsze strzały świetlne, jakby ktoś chciał oświetlić to wszystko z góry. Wydawało mi się, że przejechał tamtędy skot, który uderzył w palącą się łódkę. Potem leżał na boku, ludzie go podpalili.
Gdy rozległy się pierwsze strzały, tłum wpadł w panikę. Strzelano z Komendy. W odległości 3 metrów ode mnie ktoś leżał. Wtedy ktoś chwycił mnie za fraki: „Synu, uciekaj stąd, bo strzelają!”. Wszystko się rozpierzchło. Każdy chciał do domu, ja uciekałem w stronę Zamku. Zrobiło mi się ciepło, biegnąc potknąłem się o leżącego człowieka, odwróciłem się — nie wiem, czy żył, czy nie... Wstałem, pobiegłem 10–15 metrów, rozlało mi się takie ciepło po brzuchu. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co się dzieje. Upadłem.
Poczułem, że nie mam lewej nogi. Ale dotykam — noga jest. Okazało się potem, że kula przeszła przez nerw mięśnia czworogłowego i noga była, ale ja jej nie czułem. Gdy zacząłem się czołgać, podbiegły do mnie trzy albo cztery osoby i pytają: „Co ci jest”. Mówię, że nie mogę wstać. Wzięli mnie na ręce i zaczęli uciekać. Wtedy już strzelano całymi seriami.
Szczecin, 17 grudnia
Józef Piłasiewicz, Stanisław Wądołowski, Waldemar Brygman, Edmund Bałuka, Szczecin 1970/1971. Przełom roku, relacje zebrała i opracowała Ewa Kondratowicz, „Karta”, nr 65, 2011.
Następnego dnia, 18 grudnia, jak zwykle rano wsiadłem do tramwaju, pojechałem do stoczni. Przed bramą główną, przed budynkiem dyrekcji — stały czołgi. Stoczniowcy mówili: „My ich zaraz wyprawimy”. Wziąłem swoją watówkę, przyszedłem pod bramę. Stoczniowcy zaczęli lać pod gąsienice czołgów farbę, benzynę, a czołgi pomału, metr po metrze, się cofały.
W pewnym momencie — rozległy się strzały. Obok mnie padł młody chłopak, który coś tam mówił i zdążył jeszcze krzyknąć: „Chyba dostałem!”. Skoczyliśmy z kolegą Sacharczukiem i znaleźliśmy się za murem, poza linią strzału. Wtedy właśnie zabili Stefana Stawickiego, który przechodził obok budynku, później zabito młodego, 23-letniego chłopaka — Eugeniusza Błażewicza — stał przy pryzmie piasku, która służyła kuźni. Potem widziałem, jak nieśli na desce człowieka w porwanym kombinezonie — z nogawki spodni sterczały dwa piszczele, widać było roztrzaskane kolano. Rannych wnoszono do budynku przychodni stoczniowej i tam się nimi zaopiekowano. Za chwilę ucichły strzały i ruszyły karetki.
Byłem roztrzęsiony, zapłakany, w ogóle nie mogłem zrozumieć, jak można tak bezkarnie strzelać do spokojnych, bezbronnych ludzi.
Szczecin, 18 grudnia
Józef Piłasiewicz, Stanisław Wądołowski, Waldemar Brygman, Edmund Bałuka, Szczecin 1970/1971. Przełom roku, relacje zebrała i opracowała Ewa Kondratowicz, „Karta”, nr 65, 2011.
Moim zdaniem tyle ludzi młodych zginęło. I zginęło tyle ludzi młodych, którzy zostali, zostali postrzeleni — nie z przodu, tylko z tyłu, w plecy, w głowę. [...] Są na to dowody! I przecież tak jak ja bym — mam teraz córkę 2,5 roku — ja będę ją wychowywał przez dwadzieścia lat i ktoś mi zabije — no to przecież ja się muszę jakoś, w jakiś sposób zemścić. [...] To nie są takie błahe sprawy. Zginęło tyle ludzi. Fakt, żeśmy dostali bardzo nikłe informacje, co do osób zaginionych, nie? Bo na pewno zginęło więcej. Ja się dowiedziałem, byłem, jestem świadkiem naocznym, bo byłem w czwartek, w pierwszy dzień strajku na pogotowiu o godzinie dwunastej. Lekarz dyżurny mi powiedział, że jest, zginęło około trzydziestu ludzi. [...] Ci ludzie, którzy zginęli na ulicach, zostali zapakowani w worki nylonowe i pochowani jak bydło. I to jest prawdą! I nikt tego nie zmieni! (gromkie oklaski)
Bo ludzie... Przepraszam. Ludzie są wścibscy i sprawdzą cmentarze, sprawdzą wszystko, obliczą. Ludzie nie popuszczą tego oczywiście, nie? I powinni właśnie się znaleźć. I powinien to, moim zdaniem, towarzysz Edward Gierek objąć to w swoje ręce... i załatwić z tymi ludźmi, iż właśnie poszukać tych winnych, którzy do tego dopuścili. Moim zdaniem — fakt, że jest towarzysz Walaszek winny, że tak, że dosłownie opuścił Komitet Wojewódzki, bo na pewno by do tego nie doszło. Ale są winni też inni ludzie, którzy powinni za to ponieść najsurowsze kary.
Szczecin, 24 stycznia
Michał Paziewski, Debata robotników z Gierkiem. Szczecin 1971, Warszawa 2010, [cyt. za:] Gierek do ludu, „Karta” nr 65, 2011.
Strzelanie, które tak boli zebranych tu towarzyszy i kolegów, było tragedią, tragedią straszną, którą wszyscy przeżywamy. Nie chciałbym tu mówić o decyzjach, zapadłych w tej strasznej sprawie, ale wszyscy uznajemy, że była to tragedia. Jedno chcę powiedzieć, że właśnie władze w Szczecinie, a właśnie i wojsko, wszystko, dowódcy wojskowi, wszystko robili, aby tych ofiar było jak najmniej. Mnie w czasie tej tragedii meldowano, że — ponieważ pracowałem w ministerstwie spraw wewnętrznych, byłem wiceministrem, było mi wiadome, albo przynajmniej był mi wiadomy przebieg wydarzeń na Wybrzeżu — meldowano mi, że największa ilość zginęła przy szturmowaniu więzienia. Towarzysze! Jeśli kiedykolwiek ktokolwiek będzie szturmował więzienie, będziemy bronić. Więźniów nie pozwolimy wypuścić, kryminalistów i innych. Tak mnie meldowano. I tam najwięcej zginęło.
Dziś dowiedziałem się, że zginęli też przed stocznią. To jest rzeczywiście tragedia. Władzy i urzędów, jeśli będą atakowane, a tym bardziej, będziemy bronić. Chciałbym jedno powiedzieć, że tu — tak jak mnie informowano — władze wojskowe, władze państwowe, starały się maksymalnie działać ostrożnie. Choć to się nie udało i zaistniała straszna tragedia, którą wszyscy żałujemy, i z której wyciągniemy wnioski.
Zapadła też wówczas, przez poprzednie i najwyższe kierownictwo partyjne, decyzja, aby pochować tych, którzy zginęli, ale przy obecności rodzin. Oczywiście w sposób niegłośny, ponieważ wówczas bano się demonstracji. I to była podstawowa przyczyna, że chowano niegłośno, ale była decyzja, żeby były przy tym rodziny. Jeśli stało się inaczej, z profanacją, z tego muszą być wnioski wyciągnięte. Z tym zgodzić się nie można. I uważam, że te sprawy, o których tu koledzy mówili, muszą być wyjaśnione. I postaram się wyjaśnić. [...]
Jeśli są jakieś jeszcze inne sprawy, proszę zgłaszać do dyrektora, czy do Rady Zakładowej, którzy przekażą mnie, czy przez władze wojewódzkie do Warszawy. [...] Wszystkie sprawy nadużycia władzy, jakie tu miały miejsce, będą zbadane przez ministerstwo spraw wewnętrznych, przez prokuratora. I o wszystkich sprawach powiemy. Wszystko będzie wyjaśnione sprawiedliwie. Możemy to zagwarantować.
Szczecin, 24 stycznia
Michał Paziewski, Debata robotników z Gierkiem. Szczecin 1971, Warszawa 2010, [cyt. za:] Gierek do ludu, „Karta” nr 65, 2011.
W poniedziałkowy ranek, 7 czerwca, musiałam spełnić ten koszmarny obowiązek matki — musiałam zidentyfikować zwłoki syna... Wchodzę do kostnicy na Oczki i od razu rozpoznaję ciało Emila. Jest w strasznym stanie. Wygląda jak wielka, monumentalna rzeźba. Jest napuchnięte, nabrzmiałe, ogromne, chyba dwumetrowej długości. Na szyi otwarta rana, w której kłębią się białe robaki. Jestem wstrząśnięta tym widokiem. Na moich oczach robaki jedzą ciało mojego syna.
Wygląd zwłok znacznie różnił się od tego, który później widziałam na zdjęciu zrobionym przez funkcjonariusza Komisariatu Rzecznego, zaraz po wydobyciu ciała z wody. Na tamtej fotografii syn miał na szyi tylko siną pręgę i wyglądał, jakby spał na plaży. Świadczyło to o jednym. Zwłok Emila celowo nie włożono do chłodni, a ponieważ panował straszny upał, ciało zaczęło się szybko rozkładać. Wszystkie zmiany i ślady na ciele można było teraz wytłumaczyć rozkładem... W całej kostnicy, gdzie obok leżało jeszcze kilka odkrytych ciał, to były jedyne zwłoki o tak zmienionym wyglądzie. Tak jakby specjalnie poddano je obróbce termicznej, by jak najmniej nadawało się do identyfikacji.
Warszawa, 7 czerwca
Krystyna Barchańska, Emil, „Karta” nr 51, 2007.
16 czerwca w kościele św. Jacka przy ulicy Freta odbyła się msza żałobna, którą odprawił dominikanin o. Krzysztof Kasznica, były kapelan AK.
W kościele byli prawie wszyscy koledzy syna. Był też dyrektor liceum, profesor Kaliński, a także większość nauczycieli. Nad grobem Emila pochyliły się sztandary szkoły. Przyszli przedstawiciele Komitetu Prymasowskiego, przybyli także ci, którzy byli obecni na sali sądowej i pamiętali zeznania Emila na sprawie Tomka [Sokolewicza] i Marka [Marciniaka]. Ludzie znajomi i zupełnie mi obcy wypełniali po brzegi ogromny kościół.
Warszawa, 16 czerwca
Krystyna Barchańska, Emil, „Karta” nr 51, 2007.
W telewizji ciekawe programy religijne, kolędy, przemówienie premiera Tadeusza Mazowieckiego, który mówi o nowym życiu w Polsce w duchu chrześcijańskim. Na koniec przełamuje się opłatkiem z całym polskim ludem, życząc pokoju w nowych warunkach i nowym ustroju. Zakończył słowami: „Bóg jest z nami!”. A rok temu było nie do pomyślenia, żeby tak zmieniła się w Polsce polityka.
Mołodutyn, pow. chełmski, 24 grudnia
Władysław Kuchta, Twardą chłopską ręką. Kronika mego życia, wybór, wstęp i oprac. Donat Niewiadomski, Lublin 2007.