[…] W kolejce elektrycznej, która wówczas kursowała do Gdyni-Stoczni było dużo ludzi. […] Młodzież w wagonach dowcipkowała, nastrój był wesoły. Jednak już od Sopotu towarzyszył nam aż do Gdyni helikopter. Po przyjeździe na stację Gdynia-Stocznia pociąg się zatrzymał. Po automatycznym otwarciu drzwi pasażerowie wysypali się na peron, z którego schody prowadzą na pomost ponad torami. […] Młodzi chłopcy, w wieku 18–20 lat, pierwsi pragnęli dopaść schodów, ażeby być pierwszymi na pomoście […]. Gdy trójka młodych ludzi była w połowie schodów, bez jakiegokolwiek ostrzeżenia padła salwa pistoletu maszynowego i trzech młodych stoczniowców jak ściętych padło na stopnie pomostu. W tym czasie już duża grupa ludzi zbliżała się do schodów. Strzelał już nie jeden pistolet maszynowy, ale dwa, a później trzy. Robotnicy cofnęli się za wagony.
Zauważyłem jeszcze kilku ludzi wijących się z bólu, na pewno rannych, w tym jedną młodą kobietę […], która […] trzymała dłoń przy prawej skroni, przez którą spływała krew. Krzyczała: „Za co? Za co? Co robicie? Za co?”. Kobieta była w 7–8 miesiącu ciąży.
Gdynia, 17 grudnia
Grudzień 1970, Edit. Spotkania, Piotr Jegliński, Paryż 1986.
Przeszliśmy 10 lutego, Świętojańską, do prezydium. I tam, przy prezydium zaatakowała nas milicja. Było ich kilkuset. Jak się cofaliśmy, zobaczyłem, że rozbita została budka telefoniczna. […]
Zaczęły się walki. Raz oni, to znowu my ich spychaliśmy. Mali chłopcy latali z wiadrami z wodą i zaduszali petardy. Chłopaki po wojsku biegali obok nich i pilnowali, żeby petard nie brali do ręki, bo może ręce porozrywać. Dużo petard było odrzucanych z powrotem w milicjantów.
Potem nastąpił ostry atak milicji. Gonili nas przez tory aż do hotelu robotniczego. Uciekaliśmy zygzakami, bo strzelali z pistoletów. Przysiadali i strzelali.
Gdynia, 17 grudnia
Grudzień 1970, Edit. Spotkania, Piotr Jegliński, Paryż 1986.
17 grudnia […] nikt nawet nie chciał brać się do roboty. […]
Wyszedł dyrektor Cenkier i mówi: „Nie wychodźcie na miasto, bo powtórzy się Czechosłowacja, powtórzą się Węgry” — zaczął straszyć. Ale go wygwizdali. No i wyszliśmy. […] wszyscy szli środkiem jezdni, spokojnie, nawet gdy ktoś brał jakiegoś kija, to mu odbierano. Główny okrzyk to był: „Szczecin z Gdańskiem”, śpiewaliśmy „Jeszcze Polska”, „Wyklęty powstań ludu” […]
Przeszliśmy więc skrzyżowanie Malczewskiego i Wyzwolenia i tam przed Placem Grunwaldzkim zastąpiła drogę milicja. […] Chcieliśmy wyjść zatrzymać milicję […]. To się nie udało. Zarzucili nas gazem i trzeba było się cofnąć. […]
Wszędzie było pełno gazu. Ludzie z domów rzucali szmaty namoczone wodą, żeby przemywać oczy, ale to jeszcze gorzej było. […]
Wtedy dowiedzieliśmy się, że remontówka wyszła, że idą kobiety, lżej nam się zrobiło, bo ja już dobrze zmęczony.
Jak zobaczyłem, że idzie „Gryfia”, że idą kobiety z transparentami — „My nie chuligani, a stoczniowcy”, taki był transparent, tośmy się przyłączyli.
Szczecin, 17 grudnia
Grudzień 1970, Edit. Spotkania, Piotr Jegliński, Paryż 1986.
Podchodzimy pod gmach ubezpieczeń. Na przodzie kobiety […]. A milicja już zaczęła atakować. Rzucała świecami łzawiącymi. Przy mnie jeden […] dostał świecą w samo czoło, aż mu skórę rozcięło. Ta świeca tak oślepiła, że sam zacząłem płakać i skoczyłem w bok pod mur. […] z przodu milicja zrobiła odwrót, a z parku młodzi z kamieniami skoczyli […]. Podszedłem pod komitet, a ludzi zaczęło się już mnóstwo zbierać. Żądali Walaszka. […] Ale w bloku gdzieś na drugim piętrze pokazał się jakiś gruby człowiek w kapeluszu i w szaliku i zaczął grozić pięścią. Wtedy jak wszyscy rzucili się, zaczęli rzucać […] kamieniami. Wycofałem się. Poszedłem do Waliszewskiego. Obok stał Kaliszczyk, członek partii, działacz. Wacek podchodzi do mnie i mówi: „Edek, czuję się jakbym teraz wygrał milion”. On mówi: „Dzieje się to, co powinno się już dawno stać”. Wtedy ja do Kaliszczyka: „No i co panie Kaliszczyk, co pan powiesz […]”.
Nasza stocznia podeszła, kiedy komitet był cały, nie ruszony. Godzina była 14 – 14.30. Uważam, że gdyby ktoś wyszedł i powiedział to, na co czekał świat pracy, np. „Toczymy rozmowy z rządem, jesteśmy z wami […]”, to komitet byłby uratowany. Ale ponieważ wygrała ślepota […] – ktoś wyszedł i jeszcze pięścią grozi. Wiadomo przecież, co tłum potrafi zrobić. Chociaż to są rozumne istoty, ale jak wpadną w panikę czy gniew to wiadomo… Pierwsze poleciały szyby. Gdzieś około godziny 16 zaczęło się palić. Podjechały cztery scoty. Zbliżały się […] czołgi. […] Na jeden scot wyszedł jakiś pułkownik. Obok mnie jakaś przewrażliwiona kobieta zaczęła krzyczeć: „To chyba Rusek przebrany za Polaka”. On chciał do tłumu mówić, ale nic to nie pomogło. Po piorunochronach i po rynnach drapali się młodzi, tacy po 16 lat, szyby wybijali. Wyrzucali portrety Gomułki, telewizory, kasy pancerne. Zaczęli wynosić kiełbasy i jeszcze mówili, że po starej cenie. […] Niewiele po godzinie 16 to już tak hajcowało, że nie wiem…
Szczecin, 17 grudnia
Grudzień 1970, Edit. Spotkania, Piotr Jegliński, Paryż 1986.
17 grudnia o ósmej rano przychodzi do nas sprzątaczka, Irena Wrońska, i mówi, że z Wyposażenia idą stoczniowcy na Kadłubownię — w naszym kierunku, czyli na pochylnię „Wulkan”. Już mój kierownik wiedział, że idą i mówi: „Kto wyjdzie, będzie miał kłopoty”. A to był dobry człowiek, który w najtrudniejszych czasach bronił mnie jako fachowca.
Ja i dwaj moi koledzy założyliśmy watówki i dołączyliśmy do tych strajkujących. Poszliśmy pod bramę główną, pod budynek dyrekcji. Mogła być wtedy godzina 10.00. Dyrektor Tadeusz Cenkier prosił o powrót do pracy, obiecywał podwyżkę. Tego nikt nie nazywał jeszcze wtedy strajkiem, myśleliśmy raczej: protest, manifestacja. Pod budynkiem dyrekcji było nas kilka tysięcy, z czego część wyszła na miasto. Ta grupa poszła w kierunku placu Grunwaldzkiego, gdzie już czekały armatki wodne i milicja z tarczami. Część ludzi cofnęła się do stoczni, inni chcieli się dostać do portu. Milicja ich znów polała wodą na wysokości Wałów Chrobrego. Zlani, zbici wracali pod bramę stoczni. Pamiętam kobietę-spawacza z K-2, która szła z połamaną tarczą milicyjną i mówiła: „Biją naszych”.
Rozochocona milicja zaczęła zaciskać pierścień wokół stoczni. Wtedy to już rozpoczęła się walka. My kamieniami, milicja zaś rzucała granaty z gazami łzawiącymi. Na ulicy Dubois z budynków leciały szmatki, takie białe, jakby padał śnieg — ludzie rzucali nam, abyśmy mieli czym wytrzeć oczy. Te starcia z milicją trwały jakieś dwie godziny — od 11.00 do 13.00. Jakiś facet wpadł do sklepu mięsnego, wybił szybę. Stoczniowcy go złapali, wyrzucili stamtąd, powiedzieli, że jest ubowcem.
Jacyś młodzi przewrócili gazik, złapali karabiny, a starzy stoczniowcy wyrywali im je i gięli lufy, aby nie można było ich użyć.
Przede mną szło dwóch mężczyzn, chyba malarzy, rozmawiali. Jeden mówi: „Synu, w razie gdybym zginął, to ty zaopiekuj się matką”, a syn: „Tata, gdybym ja zginął, to ty się zaopiekuj żoną i dziećmi”.
Wróciłem na swój wydział, zostawiłem watówkę, założyłem płaszcz. Poszliśmy w kierunku placu Żołnierza. Nie jeździły tramwaje, autobusy, nie było żadnej komunikacji. Doszedłem do Komitetu Wojewódzkiego, w którym już byli ludzie. Z okien wyrzucali kiełbasę i inne dobra — wtedy niedostępne, papiery, dokumentację; budynek płonął. Zapaliły się firanki, papiery, ze środka wyrzucano palące się rzeczy.
Jakiś chłopak próbował robić zdjęcia — złapali aparat, wyrwali mu, rozbili o bruk. Nie wiadomo, kto to był. Widziałem też, jak obok, na placu Hołdu Pruskiego łodzią, która tam stała — dla dzieci do zabawy, próbowano taranować drzwi Komendy Wojewódzkiej. W środku było już dużo aresztowanych i ludzie chcieli wyrwać siedzących z cel. Milicja usiłowała się bronić, ale chłopakom udało się wrzucić do środka benzynę i budynek zaczął się palić. Szybko go jednak ugasili.
Obok mnie padł człowiek. Mówię do kolegi: „Edek, strzelają do nas”.
Szczecin, 17 grudnia
Józef Piłasiewicz, Stanisław Wądołowski, Waldemar Brygman, Edmund Bałuka, Szczecin 1970/1971. Przełom roku, relacje zebrała i opracowała Ewa Kondratowicz, „Karta”, nr 65, 2011.
Kiedy 17 grudnia wracałem ze szkoły, zobaczyłem rozruchy — pali się, pali! Miałem wtedy 16 lat i byłem bardzo podekscytowany tym, co się dzieje. Szliśmy od strony parku Żeromskiego, w kierunku Komendy i Bramy Królewskiej. Ludzie skupili się przy domu partii. Tłum był niesamowity. Zimno było, mroźno. Strach tam było nawet podejść, bo — jak budynek już płonął — wylatywały z niego przeróżne, palące się rzeczy: telewizory, biurka.
Ludzie byli strasznie zdeterminowani. Ktoś krzyknął: „Uwaga, milicja nadjeżdża z prawej”. Ludzie przestali się bać i zaczęli rzucać kamieniami. Też wyrwałem z ziemi kostkę, bo jak wszyscy, to wszyscy. Działo się to pomiędzy domem partii, a budynkiem Komendy. Milicja zaczęła atakować od strony Komendy, ale ich przepędziliśmy. W tym momencie pokazały się wojskowe wozy bojowe, czołg. Ludzie jednak myśleli, że wojsko nie będzie strzelało.
Został tam wówczas rozjechany człowiek. Gdy dotarłem do tego miejsca, leżał przykryty zomowską tarczą. Wówczas taka nienawiść zapanowała w tłumie, że wszystko zaczęło przeć na tę Komendę. Było coraz ciemniej. Ludzie chwycili łódkę, przeznaczoną do zabawy dla dzieci, zaczęto ją wyrywać; ja też pomagałem. Ludzie próbowali nią taranować drzwi. Wszystko było otoczone, drzwi się zaczęły palić.
Od strony Odry nadjechały czołgi. Ludzie chwycili za kamienie. Pomyślałem wtedy, że moja mama martwi się, gdzie ja teraz jestem... Przyszło mi do głowy, aby gdzieś bokiem iść do domu. Ale to wszystko tak ciekawie się zaczęło rozwijać...
Pokazały się pierwsze strzały świetlne, jakby ktoś chciał oświetlić to wszystko z góry. Wydawało mi się, że przejechał tamtędy skot, który uderzył w palącą się łódkę. Potem leżał na boku, ludzie go podpalili.
Gdy rozległy się pierwsze strzały, tłum wpadł w panikę. Strzelano z Komendy. W odległości 3 metrów ode mnie ktoś leżał. Wtedy ktoś chwycił mnie za fraki: „Synu, uciekaj stąd, bo strzelają!”. Wszystko się rozpierzchło. Każdy chciał do domu, ja uciekałem w stronę Zamku. Zrobiło mi się ciepło, biegnąc potknąłem się o leżącego człowieka, odwróciłem się — nie wiem, czy żył, czy nie... Wstałem, pobiegłem 10–15 metrów, rozlało mi się takie ciepło po brzuchu. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co się dzieje. Upadłem.
Poczułem, że nie mam lewej nogi. Ale dotykam — noga jest. Okazało się potem, że kula przeszła przez nerw mięśnia czworogłowego i noga była, ale ja jej nie czułem. Gdy zacząłem się czołgać, podbiegły do mnie trzy albo cztery osoby i pytają: „Co ci jest”. Mówię, że nie mogę wstać. Wzięli mnie na ręce i zaczęli uciekać. Wtedy już strzelano całymi seriami.
Szczecin, 17 grudnia
Józef Piłasiewicz, Stanisław Wądołowski, Waldemar Brygman, Edmund Bałuka, Szczecin 1970/1971. Przełom roku, relacje zebrała i opracowała Ewa Kondratowicz, „Karta”, nr 65, 2011.
Trudno się zorientować, co tam się dzieje teraz – podobno strajk w stoczni trwa, próbuje się też otwierać porozbijane sklepy. Nasza telewizja i radio odezwały się na ten temat po dwóch dniach, gdy cały świat trąbił już o tym na wszelkie sposoby, prasa zaś nasza podała komunikat dopiero dziś. Nie negują, że był strajk i sprawa socjalna, kładą natomiast nacisk na „męty” i chuligaństwo. Przypominają, że zmiana cen jest podyktowana „koniecznością uzdrowienia gospodarki”, grożą represjami, a w ogóle, jak zwykle, informują minimalnie. Wczoraj w telewizji było trochę zdjęć, głównie popalonych autobusów.
Warszawa, 17 grudnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1997.