My, jeńcy Polacy w Smoleńskim obozie jeńców zgromadzeni, zadajemy głosem pełnym oburzenia kłam obłudnym słowom przez panów szerzonym, jakoby nas tu męczono, jakoby nas po barbarzyńsku traktowano.
Podnosimy protest przeciwko temu fałszowi na ogłupienie mas obliczonemu, protest tak głośny, by go słyszał cały świat. Z niewoli wielkopańskiej kazaniami o „ojczyźnie, Polsce od morza do morza” i innymi smakołykami słodzonej, dostaliśmy się tutaj do otoczenia pełnego prawdziwej wolności robotniczej.
Braterskie przyjęcie, jakiego tu doznaliśmy, po raz pierwszy usłyszane słowa, które nam całą zgniliznę stosunków społecznych, w których dotychczas żyliśmy, odkrywają, wszystko to skuwa nas silnym łańcuchem braterstwa z proletariatem rosyjskim. I każdy z nas pragnie wziąć oręż, by stać się bojownikiem nie kapitalizmu (jak dotąd), lecz nowego ustroju świata, którego treścią: dyktatura proletariatu, powszechny obowiązek pracy, równość, swoboda i braterstwo. [...]
Niech żyje III Międzynarodówka komunistyczna!
Niech żyje Armia Czerwona!
Niech żyje Polska Sowiecka!
Niech żyją nasi wodzowie Lenin, Trocki i Marchlewski!
Wiedeń, 7 listopada
Polscy jeńcy wojenni w niewoli sowieckiej w latach 1919-1922. Materiały archiwalne, Warszawa 2009.
My, jeńcy Polacy, zwracamy się do Polskiego Biura przy CK KPR o polepszenie naszego bytu w rożdiestwienskim obozie. Mamy wprawdzie w obozie instruktora politycznego, t. Szarka, który jednakże nam, jeńcom, w naszej biedzie nie może, jak sam się wyraża, pomóc. Tak na przykład, nie zmienili jeńcy w przeciągu 3 miesięcy bielizny, jedni, ponieważ drugiej pary nie mają, a drudzy, ponieważ bielizna jest tak porwana i zużyta, że wprost niemożliwem jej dalej używać. Gdy więc jeńcom proponowano iść do łaźni, to jeńcy, wielka część tychże przynajmniej, zrezygnowała całkowicie z łaźni. [...]
Kilkakrotnie nie wydawano na obiady masła z powodu, że w magazynie obozowym przejściowo masła na składzie nie było. W miejsce masła jednakże nam tak samo nie wydano innych produktów. A gdy później przywieziono masło do magazynu, na ten czas nam również masła za czas zaległy nie wydano, ponieważ, jak buchalter się tłomaczy, masła za zaległy czas nie można wydawać.
Staszesik, Grankowski, Woglaszewski, jeniec pol. Szmidt.
Moskwa, 28 kwietnia
Polscy jeńcy wojenni w niewoli sowieckiej w latach 1919-1922. Materiały archiwalne, Warszawa 2009.
Obóz ulokowany 10 wiorst od Moskwy, na brzegu kanałów rzeki Moskwy. Obecnie w obozie znajduje się 132 jeńców wojskowych ulokowanych w czystych, drewnianych barakach. Jeńcy śpią na pryczach piętrowych niezbyt ciasno, wszyscy posiadają sienniki ze słomy, bielizny pościelowej i koców nie ma. Mydło wydaje się regularnie, jest kąpielisko. Zawszenia prawie nie ma, w pryczach dużo pluskiew. Kuchnia czysta.
Bielizny osobistej posiadają na 2 zmiany, która im była wydana przez władze miejscowe obozu. Ubranie zniszczone, lecz lepsze niż w innych obozach. Obuwie mają wszyscy. Na ogół jeńcy w tym obozie wygląd mają zdrowy, do izby chorych zgłasza się dziennie 2-3 jeńców. Dwa dni przedtem 83 bardziej słabych jeńców wywieziono do Kraju. Istnieje izba chorych i pomoc lekarska, lekarstw starczy. Chorych epidemicznie i skorbutu nie ma.
Dzienna racja żywnościowa jak w innych obozach. Za 30 dni władze obozowe dodają każdemu jeńcowi 20 funtów mąki, 1 funt cukru, 1 funt soli, 1/4 funta tytoniu, 500 tutek.
Prawie wszyscy jeńcy pracują w tartaku, który jest obok tego obozu, budują drewniane domy oraz pracują w stolarni i kuźni.
Ogólne traktowanie łagodne. Obficie uposażona biblioteka komunistyczna.
Obóz we wsi Pererwie, ok. 21 czerwca
Polscy jeńcy wojenni w niewoli sowieckiej w latach 1919-1922. Materiały archiwalne, Warszawa 2009.
Obóz we wsi Władykinie liczy około 500 jeńców wojskowych polskich. Stąd większe partie jeńców wychodzą na pracę w okolicy w komunistycznych gospodarkach sowieckich. Rozmieszczenie jeńców w salach na piętrze niezłe, większość nawet ma bieliznę pościelową. Na dole w suterynie rozmieszczenie ciasne, większość jeńców sienników ani bielizny pościelowej nie posiada, brudno, powietrze stęchłe. Słoma w siennikach od dawna niezmieniana. Przy obozie jest odwszalnia i kąpieliska rosyjskiego typu, które z powodu zepsucia bardzo często przez dłuższy czas nie są czynne. Przepisowo kąpiel ma być dwa razy miesięcznie. Mydła wydają po pół funta na miesiąc, lecz bardzo nieregularnie. Bielizna osobista brudna, dużo jeńców cierpi na zawszenie. Według oświadczenia komendanta obozu, w razie braku bielizny u jeńców on takową wydaje, jeńcy zaś uskarżają się, że bielizny nie starczy, że to co mają, pozostało im po ograbieniu, nowej zaś nie dostali. Duża ilość jeńców chodzi boso, inni w łapciach. Butów nie dostają.
Ogólny wygląd jeńców wskazuje na złe odżywianie, dużo cierpi na amnezję. Chorób epidemicznych obecnie według, zeznań jeńców, nie ma, chorych wywożą do szpitala. Lekko chorzy pozostają w izbie chorych. W izbie chorych urządzenie prymitywne, trudne, brakuje lekarstw. Sanitariusze spośród jeńców, lekarz bywa dw-trzy-razy tygodniowo. [...]
Ogólny nastrój jeńców apatyczny, terror polityczno-moralny komunistów, szczególnie tzw. jaczejki komunistycznej, gnębi i dusi swobodę wypowiadania się i obcowania z członkami Delegacji.
Obóz władykinskij, ok. 21 czerwca
Polscy jeńcy wojenni w niewoli sowieckiej w latach 1919-1922. Materiały archiwalne, Warszawa 2009.
Art. 1. Osoby, których działalność lub postępowanie daje podstawę do przypuszczenia, że grozi z ich strony naruszenie bezpieczeństwa, spokoju lub porządku publicznego, mogą ulec przytrzymaniu i przymusowemu umieszczeniu w miejscu odosobnienia, nieprzeznaczonym dla osób skazanych lub aresztowanych z powodu przestępstw.
[...]
Art. 4.
(1) Odosobnienie może być orzeczone na trzy miesiące, może być przedłużone w związku z zachowaniem się odosobnionego na dalsze trzy miesiące [...].
(2) Odosobnieni mogą być zatrudnieni wyznaczoną im pracą.
Warszawa, 17 czerwca
„Dziennik Ustaw RP” z 1934 roku, nr 50, poz. 473.
Wprowadzono mnie do lochu, gdzie leżała słoma. Podoficer policji wprowadził mnie do wnęki i kazał uklęknąć z podniesionymi rękami. Po chwili weszło dwóch policjantów, którym kazał załadować broń. Miało to stworzyć pozory, iż szykują się do egzekucji. Po parominutowej ciszy ten sam podoficer oświadczył mi, że jeśli będę usiłował uciec, to mnie zastrzeli.
Bereza Kartuska, 8 lipca
Piotr Siekanowicz, Obóz odosobnienia w Berezie Kartuskiej 1934–1939, Warszawa–Chicago 1991.
Jeszcze pierwszego dnia odbył się apel wieczorny. Prowadził go komendant obozu podinspektor policji Bolesław Greffner. [...] Krępy, gruby, przysadzisty, zawsze w ciemnych okularach, był klasycznym typem wyższego oficera policji, sadysty. Z wyglądu przypominał mi trochę Himmlera. [...]
Na pierwszy apel przybył z Brześcia, stolicy Polesia, wojewoda płk [Wacław] Kostek-Biernacki, nadzorca miejsca odosobnienia. Wygłosił do nas krótkie pouczenie w stylu wojskowym. Mówił, że znaleźliśmy się w Berezie, ponieważ jesteśmy ludźmi, którzy z tych czy innych powodów nie szanują państwa ani jego ustroju, którzy nie doceniają istnienia i siły wolnej Polski. Wobec tego nauczy się nas tutaj szacunku dla państwa polskiego. A szacunek dla państwa — filozofował dalej — zaczyna się od szacunku dla tego, kto jest symbolem i narzędziem władzy państwowej, to jest od szacunku dla policjanta. W Berezie — wykładał wojewoda — musimy na każdym kroku, w każdym momencie oddawać honory policjantowi. Jesteśmy również zobowiązani wypełniać każdy rozkaz bez sprzeciwu, gdyż każdy policjant jest naszym bezpośrednim i absolutnym zwierzchnikiem, nawet gdy nie jest na służbie. Przed policjantem musimy frontować, tak jak przed Prezydentem, Marszałkiem i Naczelnym Wodzem, to znaczy stanąć na baczność trzy kroki przed nim, śledzić go wzrokiem i czekać, aż oddali się o trzy kroki. Nie wolno nam w Berezie chodzić, lecz zawsze mamy biec. Wreszcie wojewoda zapowiedział, że dostaniemy wszyscy jednakowe pasiaki jako symbol, że od każdej jednostki, każdego obywatela państwo wymaga takiego samego minimum lojalności i szacunku dla władzy. [...]
Wreszcie dano rozkaz udania się na spoczynek. Ale już pierwszej nocy był alarm. Policjanci, krzycząc, wbiegli do sal, kazali nam wyjść na korytarz, a sami wyrzucili słomę z sienników na podłogę, zrewidowali złożone w kostkę na ławkach korytarza ubrania. Alarmy te powtarzały się co parę nocy i były bardzo męczące.
Bereza Kartuska, 8 lipca
Włodzimierz Sznarbachowski, 300 lat wspomnień, Londyn 1997.
Sala, do której weszliśmy, była dość duża, długa na około 12 metrów, a szeroka — na 5. Trzy wielkie okna były niemal do samej góry zabite deskami, a górne szyby, których deski nie zakrywały, były gęsto pobielone wapnem, tak że przepuszczały bardzo mało światła. W środkowym oknie u góry była tylko jedna mała kwaterka, którą się otwierało z nakazu dyżurnego policjanta, tylko dwa razy po pół godziny na dobę. Nic dziwnego, że powietrze w sali było ciężkie, tym bardziej że koło drzwi stała blaszana parasza [wiadro na odchody]. Całą resztę umeblowania stanowił jeden stół pośrodku pokoju z dwoma wiadrami wody. Głodni i spragnieni, rzuciliśmy się do stołu i chciwie piliśmy wodę, prosto z wiader. Ani prycz, ani ławek w sali nie było. Ławki stały tylko wzdłuż ścian na ciemnym korytarzu, oświetlonym w dzień naftowymi lampami.
Takich cel, obliczonych na 30 aresztantów każda, było sześć w jednym korytarzu, po trzy z każdej strony. [...] Żadnej kanalizacji ani sieci wodociągowej nie było. Wodę należało — jak się wkrótce dowiedzieliśmy — przywozić kilka razy dziennie beczkami przeciwpożarowymi ze studni z kieratem, gdzie niemal ciągle kręciło się dwóch lub czterech aresztantów. Przed przerobieniem koszar wojskowych na obóz koncentracyjny w budynku nie było elektryczności. Założyli ją dopiero na nasze przybycie; według nakazu wojewody — w nocy światło nigdy nie śmiało zgasnąć.
Poszczególne punkty regulaminu wywoływały wśród nas żywą dyskusję. Optymiści komentowali:
— Ee, aż tak źle tu chyba nie będzie! Przewidziane jest czytanie książek, przysyłanie paczek z żywnością, korespondowanie z rodziną, zapłata za pracę — niemalże tak, jak w więzieniu. Z kolei pesymiści zwracali uwagę, że nawet regulamin przewiduje bicie, że praca ma trwać 10 godzin dziennie i tak dalej.
Nasze rozmowy przerwało gwałtowne wejście dyżurnego policjanta. Jak się zdawało, obszedł już kilka sal z aresztowanymi i wszędzie dawał pierwszą lekcję obozowego bon tonu. Widząc, że niektórzy z nas siedzą na stołach, inni leżą na podłodze lub opierają się obojętnie o okna, wrzasnął:
— Powstań! Nie jesteście u siebie w domu! Kiedy do sali wchodzi władza, każdy musi się zerwać na równe nogi i stanąć na baczność! Komendę ma podać ten aresztant, który pierwszy zobaczy pana posterunkowego! I jeszcze jedno: w sali ma być idealna cisza. Rozmawiać nie wolno!
Bereza Kartuska, 10 lipca
Wołodymyr Makar, Bereza Kartuźka. Roky newoli ta borot’by, Toronto–Kijów 2001, tłum. fragm. Anna Richter.
Dojeżdżamy. Stacja Bereza Kartuska oddalona jest od miasta o 5 kilometrów i właściwie nazywa się Błudeń. Kilka nędznych, poleskich chatek. Policjanci wyprowadzają transport z wagonu. Jeden z konwojujących „oczyszcza” peron z publiczności, reszta otacza [...] więźniów zwartym pierścieniem.
Siadam na chłopski wózek i jadę do Berezy. Po drodze mijam więźniów. [...] Wszyscy są brudni, nieogoleni, ale hardo patrzą przed siebie. Jeden ma na głowie czapkę studencką, a w klapie marynarki „mieczyk”, znak ONR-u. [...] Między eskortowanymi jest dwóch ludzi starszych, mniej więcej około czterdziestki. Wyglądają na ukraińskich chłopów. Jest również trzech Żydów. [...] Wpatrują się we mnie uporczywie, jakby chcąc coś powiedzieć [...]. Ja również nie mogę odezwać się do nich, bo wiozący mnie chłopek uprzedził, że za próbę rozmowy z prowadzonymi — aresztują.
W odległości kilometra od Berezy Kartuskiej widzę jakiś tłum na szosie. Podjeżdżamy bliżej i oto mam przed sobą członków „obozu” przy pracy. [...] Każdy trzyma łopatę lub młot i pracuje przy naprawie szosy. Więźniowie są w swoich ubraniach, a raczej w łachmanach. Mimo że nie jest zbyt gorąco, większość pozdejmowała koszule i pracuje do połowy nago. Kilku za całe ubranie ma krótkie majteczki kąpielowe. Wśród pracujących są bardzo młodzi chłopcy, mogą mieć najwyżej 20 lat, a są i ludzie mający ponad 50 lat. Chudzi, bladzi, widać, że brak im sił do tej ciężkiej pracy. Niektórzy poprawiają co chwila okulary, spadające przy kopaniu rowu.
Eskortę mają dobrą. Na każdych trzech pracujących jest jeden policjant, który stoi im za plecami. Ci również mają bagnety na karabinach. Za nimi, regularnym półkolem, w gęstej tyralierze, co 5–6 kroków, otaczają ich inni policjanci. [...] Z obu stron szosy policjanci na koniach.
Gdy wózek, na którym jechałem, zrównał się z grupą więźniów, jeden z policjantów podskoczył ku mnie, wołając: „Prędzej przejeżdżać, nie gapić się!”. Woźnica podciął konia. [...] Jadąc szosą prużańską od strony miasta widzę tuż przed miastem biały parkan wysokości około 4 metrów. Parkan zakończony jest w górę dwiema kondygnacjami drutu kolczastego, od drogi oddzielony linią drutu; w „korytarzu”, między parkanem i drutem przechadzają się policjanci z karabinami, na których osadzone są bagnety.
Bereza Kartuska, 13 lipca
Wacław Czarnecki, Bereza Kartuska, „Robotnik” nr 251 z 13 lipca, nr 252 z 14 lipca, nr 253
z 15 lipca 1934.
Ostrzegam mieszkańców okolicznych i przyjezdnych obywateli przed jakimkolwiek usiłowaniem nawiązania stosunków z odosobnionymi z pominięciem administracji miejsca odosobnienia, pomagania im w ewentualnym przygotowaniu ucieczki lub w samej ucieczce, oraz przed wszelkimi czynnościami sprzeciwiającymi się przepisom o miejscu odosobnienia.
Winni popełniania powyższych czynów będą surowo karani w przepisanej drodze administracyjnej, a nadto mogą być zamknięci w miejscu odosobnienia jako zagrażający spokojowi i bezpieczeństwu publicznemu niezależnie od ewentualnej odpowiedzialności karno-sądowej.
Bereza Kartuska, 13 lipca
Wczesnym popołudniem we wtorek 18 września 1934 przyjechała komisja z Warszawy. Ci cywilni panowie na ciemno ubrani, z czarnymi teczkami — klasyczni wyżsi urzędnicy — zaczęli kręcić się po obozie jak po zoo. Poznałem wśród nich dyrektora Departamentu Politycznego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, Henryka Kaweckiego. Miałem intuicję, że przyjechali, aby nas zwolnić. [...]
Przyszła kolej na mnie i wszedłem do sali na parterze naszego budynku. Za wielkim stołem siedzieli wokół wojewody Kostka-Biernackiego: dyrektor Kawecki, podinspektor Greffner, komisarze Kamala i Kundera oraz cywilni panowie z Warszawy. Zameldowałem się u Biernackiego:
— Panie wojewodo, odosobniony numer sześć melduje się posłusznie na rozkaz.
On przerwał:
— Niech się pan melduje panu dyrektorowi.
Zacząłem od nowa, Kawecki machnął ręką i mówi:
— Pan ma za pasem egzaminy. Na pewno pan straci rok. Uprzedzam pana, że jeżeli będzie pan kontynuował swoją działalność, wróci pan do Berezy. Chyba się pan orientuje, że nie pomoże to panu ani na zdrowie, ani w studiach. [...]
Niosłem z sobą na pamiątkę mój numer „6” z pleców, który odprułem, jak nam kazano, ale którego nie oddałem do magazynu. [...] Gdy wsiedliśmy do pociągu, Nowicki i ja, wywołaliśmy sensację wśród podróżujących, gdy dowiedzieli się, że wracamy z Berezy. Obaj byliśmy potwornie obdarci, gdyż zatrzymaliśmy na sobie ubranie noszone przez cały pobyt w obozie, a podeszwy moich butów turystycznych odpadały, więc przywiązałem je sznurkiem. [...]
Do mieszkania [w Warszawie] zaczęli wkrótce przychodzić dziennikarze. Moja matka odprawiała ich, mówiąc krótko, że grozi nam ponowne zesłanie do Berezy, jeżeli będziemy opowiadać. I to poszło w prasie.
Bereza Kartuska-Warszawa, 18 września
Włodzimierz Sznarbachowski, 300 lat wspomnień, Londyn 1997.
Więźniowie wstawali o godzinie 5.00 rano. W ciągu 15 minut musieli ubrać się i — ustawieni rzędem — śpiewać Pierwszą Brygadę. Kto nie śpiewał z dostatecznie dużym zapałem, tego każdorazowo kierowano do grupy pracującej w gorszych warunkach, w błocie. [...]
Po powrocie z roboty odbywały się „wykłady”. Jeden z więźniów musiał głośno czytać Pisma, mowy, rozkazy marszałka Piłsudskiego. Później następował egzamin. Więźniowie opowiadali treść przeczytanych utworów, cytowali ważniejsze zdania.
Co dwa tygodnie przyjeżdżał do Berezy wojewoda Kostek-Biernacki, który wygłaszał przemówienia. Zwracał więźniom uwagę, że jest to ostatnia próba „poprawienia” ich, że powinni skorzystać z dobrodziejstw rządu, postępującego właśnie w ten sposób. Pan wojewoda oświadczał, że pierwsza kara jest łagodna i ma na celu przekonanie izolowanych o ich winie. Następnym razem grozi bowiem sąd i więzienie.
Warszawa, 27 września
Jak żyli więźniowie w Berezie Kartuskiej?, „Robotnik” nr 327 z 27 września 1934.
21 bm. wieczorem o godzinie 8.30 mąż mój wyszedł z domu i więcej nie wrócił. Z rana udałam się na policję, gdzie dano mi wymijającą odpowiedź. Dopiero nazajutrz, jak energicznie zażądałam na policji wyjaśnień, powiedziano mi, że mąż mój został wysłany do obozu izolacyjnego w Berezie Kartuskiej.
Mój mąż jest rzemieślnikiem i kupcem zajmującym się wyrobem i sprzedażą krawatów; był członkiem Komitetu Związków Gospodarczych w walce przeciw antysemityzmowi; nigdy nie był karany. Choruje mój mąż od dzieciństwa, ostatnio często miewał krwotoki, co udowodnić mogę świadectwem lekarskim. Obawiam się, że jego pobyt w Berezie skończyć się dla niego może katastrofalnie.
Jednocześnie podaję do wiadomości, że 6 bm. została u mnie przeprowadzona o 2.00 w nocy rewizja trwająca kilka godzin i żadnych obciążających dowodów nie znaleziono. Będąc przeświadczona, że mąż mój padł ofiarą omyłki, upraszam o interwencję celem zwolnienia go.
Sosnowiec, 25 kwietnia
List A. Solnik do Ligi Obrony Praw Człowieka i Obywatela w Polsce, AAN, zesp. Liga Obrony Praw Człowieka, sygn. 180/II-8, k. 24.
30 kwietnia pracowaliśmy od rana przy fundamentach koszar, które wysadzono jeszcze w okresie I wojny światowej: rękami wytaczało się z dwumetrowej głębokości dołów ogromne kamienie. Podczas przerwy obiadowej policjant na korytarzu jął nagle wykrzykiwać nazwiska. Wśród dwudziestu nazwisk wymienił też moje. W czasie obiadu — cóż by to znaczyło? O tej porze zazwyczaj odbywały się zwolnienia. Czyżby to było możliwe?
Wywołanych zamknięto w małej komórce. Słyszeliśmy, jak wszystkich pozostałych wyganiano z budynku na dwór. Potem otwarto drzwi i kazano nam zabierać manatki, odzież i sienniki. Wątpliwości już nie było: zwolnienie! Nie powiem, żeby nas upoiła radość: coś wypaliło się w naszych sercach — to, czym człowiek cieszy się i smuci: wrażliwość na świat. Byliśmy jak kamienie — niezdolni do wzruszeń.
Bereza Kartuska, 1 maja
Aleksander Hawryluk, Bereza, Warszawa 1956.
Wobec powtarzających się prób i usiłowań anarchizowania życia społecznego zarówno na odcinku bezpieczeństwa publicznego, jak i na odcinku finansowo-gospodarczym państwa przez poszczególne jednostki przestępcze o wybitnie antyspołecznym nastawieniu, MSW poleca przedłożyć jak najrychlej wnioski na odosobnienie w Berezie Kartuskiej:
a) wszystkich wybitniejszych kryminalistów recydywistów, których działalność, częstokroć terrorystyczna lub bandycka, grozi w każdej chwili naruszeniem spokoju i bezpieczeństwa publicznego, wzbudza stały niepokój ludności, a przez nieuchwytność dowodów, wystarczających dla sądu, stwarza pozory bezkarności i indolencji władz,
b) wszystkich wybitniejszych szkodników na odcinku finansowo-gospodarczym, a więc przemytników dewiz, spekulantów, lichwiarzy, podbijaczy cen na artykuły pierwszej i koniecznej potrzeby w życiu gospodarczym kraju itp. jednostki, których działalność wymierzona jest w pierwszym rzędzie przeciwko Skarbowi Państwa i równowadze budżetowej, przeciwko zaufaniu szerokich rzesz ludności do Skarbu i państwowych instytucji finansowych, a następnie przeciwko szerokim kołom społeczeństwa, i znowu dowodów winy, wystarczających dla sądów, zebrać niepodobna lub postawić te jednostki w stan oskarżenia w normalnych warunkach wymiaru sprawiedliwości z tych czy innych względów trudno.
Ministerstwo wyjaśnia przy tym, że nie chodzi o akcję masową, zwłaszcza w odniesieniu do mniejszej miary przestępców [...], lecz o unieszkodliwienie w drodze wyjątkowej i natychmiastowej jednostek najwybitniejszych, znanych szerszemu ogółowi ze swej szkodliwej roboty, a niestety dotychczas bezkarnych i nieuchwytnych.
Warszawa, 4 października
Pismo Ministerstwa Spraw Wewnętrznych do Urzędów Wojewódzkich w sprawie osadzenia w miejscu odosobnienia recydywistów kryminalnych i spekulantów z 4 października 1937, AAN, zesp. MSW Wydział Bezpieczeństwa, sygn. 1270, k. 3–4.
16 lutego nastąpiły pierwsze aresztowania wśród młodzieży narodowej, między innymi aresztowano aplikanta adwokackiego Witolda Świerzewskiego, z którym stale współpracowaliśmy na terenie politycznym. [...] W godzinach porannych 17 lutego przyszli do mieszkania mego dwaj wywiadowcy PP i oświadczyli, iż jestem wezwany do prokuratora miasta Wilno — wezwania jednak formalnego nie doręczyli. [...]
Zostałem przez nich odprowadzony do Urzędu Śledczego przy ulicy Świętojańskiej 2 — gdzie doręczono mi nakaz prokuratora na przeprowadzenie u mnie rewizji osobistej, po czym bez żadnego badania odprowadzono do aresztu policyjnego przy zaułku Ignacowskim 7. Była godzina 13.00. [...] O 20.00 przeprowadzono mnie do kancelarii aresztu i doręczono mi dekret podpisany przez wojewodę Bociańskiego nakazujący osadzenie mnie w Berezie Kartuskiej.
Wilno, 17 lutego
Protokół przesłuchania Stefana Łochtina z 21 kwietnia 1940, zesp. Komisja powołana w związku z wynikiem kampanii wojennej 1939 r., Archiwum Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie (AIPiMS), sygn. A.20.5/18.
5 września rano stanęliśmy na miejscu na stacji Błudeń w pobliżu Berezy Kartuskiej. [...] Wyładowano z pociągu powyżej tysiąca osób. [...] Po dwóch godzinach marszu przyszliśmy do obozu odosobnienia w Berezie Kartuskiej. [...] Przy furtce stało dwóch policjantów z gumowymi pałkami policyjnymi w rękach, którymi okładali przechodzących i nawoływali: „Szybciej, biegiem”. Biegnąc dalej, zauważyłem wyciągnięte dwa sznury policjantów i cywilów (jak się później dowiedziałem — przestępców kryminalnych), zaopatrzonych w specjalne „bykowce”, sękate kostury, koły. Każdy z więźniów musiał przejść przez wyciągnięty w ten sposób „korytarz” policjantów i kryminalistów, którzy wrzeszcząc w niebogłosy: „Biegiem, skurwysyny, biegiem, kurwa wasza mać, biegiem, nie bójcie się, jeszcze was nie wieszamy!” — okładali trzymanymi w rękach narzędziami biegnących więźniów. [...]
Kiedy znaleźliśmy się na placu, każdy musiał położyć się twarzą do ziemi w następstwie wydanej komendy: „Od czoła padnij, kłaść się na pyski!”. Następnie policjanci na tę zbitą masę ludzi wchodzili i depcząc po ludziach, bili ich pałkami gumowymi, krzycząc: „Nie podnosić łbów, mordy do ziemi!”.
Bereza Kartuska, 5 września
Protokół przesłuchania Franciszka Klimy z 2–5 stycznia 1942, zesp. Komisja powołana w związku z wynikiem kampanii wojennej 1939 r., Archiwum Instytutu Polskiego i Muzeum im. gen. Sikorskiego w Londynie (AIPiMS), sygn. A.20.5/18.
Zasnąłem spokojnie i, zdaje się, spałem długo. W nocy obudził mnie hałas w izbie. Panowało tu niebywałe podniecenie: niektórzy wyglądali przez okno, po czym obracali się ku nam i szlochali nieprzytomnym, rwącym się głosem: „Wolność...”.
Bereza Kartuska, 17 września
Bereziacy, red. Leonard Borkowicz i inni, Warszawa 1965.
Ranek mroźny, słoneczny. Jeńcy biegają i tupią już od godz. 3-ciej. Od południa pochmurno. Przyniesiono gazetę rosyj[ską] i polską gadzinę „Gazeta Radziecka” — treść [i] język ohydne — nowości żadne. Ogólnie nastrój się popsuł, obojętność, apatia. Cały dzień budowaliśmy prycze z desek. W barakach niesłychany hałas i rwetes. Każda grupa chce jak najprościej pryczę zbudować. Zatargi i awantury. Jedzenie na ogół lepsze niż w poprzednim obozie — jest gęstsze, smaczniejsze, więcej mięsne — miska na 12 ludzi.
Bołoto, pod Putiwlem (Ukraina), 5 października
Pamiętniki znalezione w Katyniu, przedm. Janusz Zawodny, Paryż 1989.
Dzień 12.10 (dzień imienin) w niewoli przeszedł cicho, spokojnie. Pogoda piękna, słońce, ale mróz. Już 6 dni w niewoli. Barak o wym[iarach] 12,80×5,80, w którym mieszka nas 191 ofic[erów], ciasno straszliwie, każdy centymetr wykorzystany. Spanie na gołej podłodze. Wszyscy spać muszą na bok[u], na spanie na wznak nie ma mowy. W razie, gdy siła wyższa zmusza [do] wyjścia na dwór w nocy, to odbywa się to po „żywych trupach”, przy tym słyszało się różne słówka jak: głowa, ręka, ucho itp. Mycie proste wojenne na dworze. Jeden drugie[go] polewa zimną wodą z menażki. Każdy dzień podobny do siebie. Śniadanie o godz. 10.00 wg czasu bolszewickiego, kasza jaglana lub pęcak, obiad o godzinie 15.00 [...] — kapuśniak lub inna zupka rzadka. Kolacja o 19.00, herbata (kipiatok) do tego 1/4 chleba na cały dzień. Pracować nie pracowaliśmy, więc żarcie nam dawane dostatecznie wystarczyło (umrzeć trudno, a żyć ciężko), prymitywne — postne, ale mimo wszystko zajadali się, aż uszy się trzęsły.
Bołoto, pod Putiwlem (Ukraina), 12 października
Pamiętniki znalezione w Katyniu, przedm. Janusz Zawodny, Paryż 1989.
Zebrano nas na placu obozowym w Dachau, oficerowie SS przyglądali się nam i wyciągali z szeregów. Wszystkich wyciągniętych odesłano do Gusen. Kiedy wróciliśmy do bloku, żeby zabrać swoje rzeczy na tę podróż, to mój blokowy powiedział, żebyśmy pamiętali, że jedziemy do najcięższego obozu, gdzie naprawdę potrzeba będzie dużego wysiłku, żeby przetrwać. Ale też zacytował nam Szekspira, byśmy wierzyli, że nie ma takiej nocy, po której by nie zaświeciło słońce. Nam też zaświeci.
Transport z Dachau do Gusen, 25 maja
Mauthausen-Gusen. Przejście przez śmierć, „Karta”, nr 40/2004.
[W obozie w Zamościu] Wszystkich wysiedlonych skierowano na komisję lekarską. Oddzielano tam tych, którzy byli przeznaczeni do Auschwitz; lokowano ich w barakach numer 12 i 13, które były dodatkowo ogrodzone płotem z drutu kolczastego i bardzo strzeżone.
Pierwszą noc spędziliśmy razem z rodzicami. Na drugi dzień, 6 grudnia, wypędzono nas z baraku na plac i nastąpiło oddzielenie dzieci od rodziców przez komendanta obozu przezywanego „Ne” [Artura Schütza] i jego pomocnika narodowości ukraińskiej.
To było straszne przeżycie. [...] Powstało wielkie zamieszanie, płacz matek i dzieci. Ukrainiec wściekał się, bił pałką, gdzie popadło, dzieci wyrywał z rąk matek, które mdlały, nie chciały ich oddać, prosiły, błagały — bez skutku.
Dzieci i starców skierowano do baraku numer 16, natomiast rodziców, ludzi zdolnych do pracy, do wywiezienia na roboty do Niemiec — ulokowano w baraku numer 14. Mnie i siostrze przydzielono opiekuna — starszego człowieka, pana Kasperskiego, współwłaściciela młyna w Zawadzie. Tylko raz, na drugi dzień po rozłące, odwiedziliśmy rodziców w ich baraku, co było zabronione nawet pod karą śmierci. Chcieliśmy pójść do nich jeszcze raz, ale już ich nie było.
Zamość, 6 grudnia
Wysiedlenia Wielączy, podał do druku Bogusław Garbacik, „Karta” 2010, nr 62.
Postanowiliśmy w pięciu chłopców zorganizować ucieczkę z obozu. Dwóch z Wielączy i trzech z Udrycz. 18 grudnia upatrzyliśmy miejsce w północno-zachodnim rogu ogrodzenia, obok baraku numer 9. Na drugi dzień, około 10.00 przychodzimy do ogrodzenia, a tam jest zrobiony otwór. Wywnioskowaliśmy, że ktoś przez ten otwór w nocy uciekł. Ogrodzenie było wykonane z dwóch płotów z drutu kolczastego i wyłożone wewnątrz kłębami z takiego samego drutu. Wzdłuż ogrodzenia z każdej strony chodzą uzbrojeni strażnicy, na wieży strażnik z karabinem maszynowym. Stoimy obok i podejmujemy szybką decyzję — uciekać. Wpadamy kolejno do otworu, przechodzimy przez zwał drutu, drugi płot przeskakujemy i uciekamy na północ, do zabudowań gospodarczych. To się działo szybko, sekundy. Obejrzałem się: strażnik stał nieruchomo około 100 metrów od nas. Na naszą ucieczkę w ogóle nie reagował.
Wyszedłem na ulicę Lubelską i zastanawiałem się, w którą stronę mam iść, bo nie znam Zamościa. Ruszyłem w stronę wieży kościelnej kolegiaty, do centrum. Nagle — oczom nie wierzę — idzie mama! Wzięła mnie za rękę i poszliśmy pieszo z Zamościa do wuja we wsi Wielącza Poduchowna, gdzie przenocowaliśmy. Na drugi dzień rano poszliśmy z mamą do Kątów Pierwszych, gdzie mieszkali rodzice.
Zamość, 19 grudnia
Wysiedlenia Wielączy, podał do druku Bogusław Garbacik, „Karta” 2010, nr 62.
Aż wreszcie 30 stycznia rano barakowy głośno mówi, że wszyscy mają zabierać tobołki i wychodzić na plac. Był mróz, a śnieg padał dużymi płatami. Byliśmy zmarznięci i przemoknięci.
Na placu stali strażnicy, wyczytywali matkę albo opiekunkę, liczyli ile osób zostało, zapisywali i kazali przechodzić na drugą stronę. Wyczytali nas. [...] Chorych i małe dzieci zawieziono wozami do pociągu, a pozostali szli przez Zamość do stacji kolejowej.
Powsiadaliśmy do zatłoczonego pociągu. Było gorąco, nie mieliśmy wody, dzieci w gorączce wołały pić. Pociąg zatrzymał się dopiero w Rejowcu i stał całą noc. Ludzie wołali do kolejarzy: „Dajcie nam wody!”, podawali przez okna garnki. Kolejarze chcieli nam pomóc, ale Niemcy powylewali wodę, klęli i strzelali do góry. Ja i moja siostra lizałyśmy szyby zaparowane w oknach.
Zamość–Siedlce, 30 stycznia
Wysiedlenia Wielączy, podał do druku Bogusław Garbacik, „Karta” 2010, nr 62.
Wieczorem 2 marca 1945 odbyła się w drugiej kompanii narada wybranych delegatów strajkowych. Zapadła decyzja, że 4 marca cały nasz obóz przystępuje do strajku głodowego. Na ręce komendanta ma być złożony memoriał do władz NKWD w Moskwie.
Znalazł się papier do pakowania, który po wyrównaniu posłużył za podaniowy. Udało się zdobyć kupiony ołówek. W rezultacie powstało takie w przybliżeniu pismo w języku rosyjskim:
„Obóz internowanych Polaków w Diagilewie pod Riazaniem Nr 179 proklamuje od rana dnia 4 marca 1945 roku głodówkę protestacyjną, przedstawiając następujące postulaty: a) natychmiastowe przeniesienie nas do innego, bardziej humanitarnego obozu i stworzenie lepszych warunków bytowych; b) przybycie do obozu przedstawiciela polskiej ambasady w Moskwie; c) umożliwienie nieskrępowanej korespondencji z Krajem; d) natychmiastowe zwolnienie i odesłanie do Polski zatrzymanych generałów; e) ustanowienie na okres przejściowy polskiego kierownictwa obozu i wybieranych kontrolerów kuchni; f) natychmiastowe powiadomienie NKWD w Moskwie o podjętej przez oficerów polskich w tym obozie głodówce; g) w razie niespełnienia zgłoszonych postulatów głodówka będzie trwała aż do śmierci ostatniego oficera polskiego w obozie”.
Delegaci umówili się, że w przypadku prowadzenia przez władze NKWD badań i dochodzeń należy odmówić jakichkolwiek wyjaśnień i pertraktacji. Doktor Bohdan Kopeć pouczył nas, jak zachowywać się w czasie głodówki, aby nie tracić na próżno energii, zwłaszcza że kilku kolegów było bardzo osłabionych fizycznie. Ksiądz „Protazy” ogłosił, że na swojej pryczy będzie spowiadał chętnych.
Diagilew, 2 marca
AK do Riazania, „Karta” nr 6/1991.
Po prawej stronie od bramy, przy budynku kuchni, stała przyczepa samochodowa. Weszliśmy na tę przyczepę i stamtąd obserwowaliśmy czołgi amerykańskie za Dunajem. Po chwili chciałem zejść z przyczepy, żeby się położyć (wtedy już nie było apeli, pracy), bo byłem słaby i głodny, a tu jadą trzy czołgi amerykańskie. Trach! — szlaban prysnął.
Rany boskie, jak myśmy wrzeszczeli! Zeskoczyłem z przyczepy, ale nie mogłem się dostać do tych Amerykanów, bo tłum walił w ich stronę. Przeskoczyłem przez płot, po drutach, na drugą stronę. Tam stały dwa maszty, na jednym już wisiała polska flaga, na drugim czeska, potem następne.
Jeden z Amerykanów wszedł na czołg i zaczął wrzeszczeć. Chciał coś powiedzieć, ale ściągnęliśmy go i do góry! Mało brakowało, a byśmy zamordowali tego chłopaka, tak się cieszyliśmy. Wyrwał nam się w końcu, wszedł na czołg i zaczął mówić (jeden z więźniów tłumaczył), żebyśmy wracali do obozu, bo Niemców trzeba rozbrajać.
Poszliśmy, płacząc i śpiewając Jeszcze Polska nie zginęła.
Mauthausen, 5 maja
Mauthausen-Gusen. Przejście przez śmierć, „Karta”, nr 40/2004.
O piątej po południu przyjeżdżają Amerykanie, otwierają nam bramy i żołnierz mówi do nas po polsku: „Chłopaki, jesteście wolni”. Nas, Polaków, było w obozie najwięcej. Zaczęliśmy śpiewać hymn polski, potem „Nie rzucim ziemi”. Inne narody też zaczęły śpiewać, ale im to nie wyszło.
Brama otwarta, Niemcy składają broń w kozły, Amerykanie ją palą, strzela na wszystkie strony. Przed esesmańską kuchnią więźniowie uwijają się jak mrówki.
Gusen, 5 maja
Mauthausen-Gusen. Przejście przez śmierć, „Karta”, nr 40/2004.
Na nocleg zatrzymaliśmy się w szopach. Niektórzy więźniowie uciekali. Następnego dnia podeszliśmy pod Villach. Ja z kolegą, Gieniem Sacewiczem, szedłem na końcu. Nagle na początku kolumny zrobił się ruch. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Patrzymy, a do naszych strażników doskakuje kilkunastu partyzantów i ich rozbrajają, zabierają karabiny maszynowe. Za nami szedł jeden strażnik z karabinem, jak to zobaczył, zatrzymał się. My z Gieniem złapaliśmy go i odebraliśmy mu karabin. Wyzwolenie odbyło się bez żadnego strzału.
Loibl-Pass, 8 maja
Mauthausen-Gusen. Przejście przez śmierć, „Karta”, nr 40/2004.
Zebrano nas wszystkich na dziedzińcu więziennym i z prowizorycznej trybuny oficer oznajmił nam o bezwarunkowej kapitulacji Niemiec i o zwycięstwie ZSRR nad światowym faszyzmem. Chełpił się przy tym niezwyciężalnością Armii Radzieckiej, wyższością ustroju socjalistycznego, nawiązał do Napoleona i zakończył zapewnieniem, że tam, gdzie stanie noga radziecka, nikt nie da rady jej stamtąd usunąć. Więźniowie spokojnie wysłuchali przemówienia, a kiedy oficer skończył mówić, podniósł się krzyk: „Do domu, do domu, puśćcie nas do naszych rodzin, jesteśmy niewinni!”. Oficer zaczął się uśmiechać i z podniesioną ręką, kiwając głową, oświadczył, że kierownictwo obozu nie ma zamiaru nikogo zwalniać z tego powodu. Następnie w ostrych słowach rozkazał więźniom rozejść się i sam zszedł z trybuny.
Obóz w Donbasie, Ukraina, 9 maja
Leonard Pommersbach, Archiwum Wschodnie (AW) w Ośrodku KARTA, II/859.
Urozmaiceniem monotonii dni więziennych były, już dość częste, odgłosy salw armatnich oraz błyski rakiet, widoczne przez górną część okna celi. [...]
Wieczorem 9 maja [...] byliśmy zaskoczeni dużą ilością salw i rakiet. Takich ilości dotąd nie widzieliśmy. Czyżby to już Berlin był zdobyty? Byliśmy ogromnie zaciekawieni i gdy tej nocy wezwano mnie na śledztwo, po podpisaniu protokołu zeznań, odważyłem się zapytać, co oznaczały te salwy. Poinformował mnie, że zdobyto Berlin i Niemcy skapitulowały. [...] Obaj byliśmy zadowoleni, że wojna wreszcie się skończyła i to pełnym pogromem Niemiec.
Więzienie na Łubiance, Moskwa, 9 maja
Józef Grzesiak, Archiwum Wschodnie (AW) w Ośrodku KARTA, II/606.
W czasie drogi, 9 maja, pociąg zatrzymał się na stacji Zima i tam dowiedzieliśmy się, że zakończyła się wojna. Pociąg stał i każdy z nas miał nadzieję, że nas zwolnią i że wrócimy do Polski. W czasie tego postoju pociąg, który jechał ze wschodu na zachód, miał napisy na wagonach: „Priwiet bratniej Polsze”. Postój na stacji Zima trwał 2-3 dni i pociąg ruszył, ale niestety nie na zachód, tylko na wschód.
Orsza-Nachodka, 9 maja
Małgorzata Giżejewska, Kołyma 1944-1956 we wspomnieniach polskich więźniów, Warszawa 2000.
Śledztwa nie było, tylko w kwietniu 1947 r. sąd. Wyrok — kara śmierci. W obozie dano znać, że nas już rozstrzelano. Po wyroku zaprowadzili nas do cel śmierci. Cela malutka, cement, pryczka z deszczułki. Egzekucje odbywały się zawsze w nocy, koło trzeciej, czwartej. Słychać było, jak szczękają zamki, wyprowadzają ludzi i słychać, co strażnicy mówią. Bo cisza panowała tam niesamowita.
Pewnego dnia [...] 17 czerwca — słyszę nas ranem trzask: jedne drzwi otworzyli, drugie, coraz bliżej, bliżej... Przychodzą po mnie. Myślę — koniec. Człowiek robi się jakiś drętwy, w ogóle nie nadaje się już do niczego. [Od tej pory byłem już nie taki, jak kiedyś — gieroj, jak o mnie mówili!] Kazali wyjść, ręce do tyłu. Popatrzyłem — idą też znajomi. Prowadziło nas 10 albo 15 strażników, wszyscy doborowi, specjalnie szkoleni. Zaprowadzili nas do niedużego pokoju, zamknęli i poszli. My już nie rozmawiamy ze sobą, nic. Okna zakratowane, nic nie widać. Przeszło pół godziny, godzina, nas nie biorą. Słońce zaświeciło, zapomnieli o nas chyba, co jest? Więc dziś nas chyba nie rozwalą, o tej porze nie, tylko do wschodu słońca to robią...
Nareszcie drzwi się otwierają, wchodzi dwóch: „No, niczewo, budiete żyt. Widitie, nasz prawitiel charoszy. Otmieniajetsia: niet smiertnoj kazni! Wot siejczas wy dołżny rabotat i iskupit swoju winu. Budiete jeszczo choroszyje ludi!”. [No nic, będziecie żyć. Zobaczcie, nasz przywódca dobry. Zmienia się: nie ma kary śmierci. A teraz powinniście pracować i odkupić swoją winę. Będą z was jeszcze dobrzy ludzie.] I dali nam wszystkim znowu po 10 lat, ale już od daty 17 czerwca 1947 roku!
Tallin, obóz Julemiste, 17 czerwca
Małgorzata Giżejewska, Kołyma 1944-1956 we wspomnieniach polskich więźniów, Warszawa 2000.
Nadszedł czerwiec 1947. Oficerowie z komendantury łagru pytającym o powrót do Polski odpowiadają stale: „Wasze prawitielstwo nie chocziet was priniat”. Cierpliwość internowanych wyczerpuje się. Ktoś pisze na ścianach baraków kredą, gdzie indziej krwią: „Nic tu nas lepszego nie czeka niż Katyń”, „Czeka nas Katyń”, „Koledzy, w imię BOŻE zaczynamy głodówkę”.
Od 29 czerwca 1947 cały obóz głoduje.
Diagilew, 29 czerwca
AK do Riaziania, „Karta” nr 6/1991.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia 1953 r. Obchodzono je w innym nastroju niż w poprzednich głodowych latach. Była nawet choinka cedrowa, dość ciekawie przybrana, bo wieszano na niej wiele rzeczy niezwiązanych z tradycją. Oprócz waty, więźniowie wieszali na niej napisy z życzeniami w różnych językach oraz kartki i listy od rodzin. Była to pierwsza wigilia przy choince — wielonarodowościowa. [...] Nie było już w naszym obozie wielkiego reżimu, ale nadal pracowaliśmy po 10 godzin na dobę i 2 godziny „udarnika” (prac dla obozu).
Obóz Łazo na Kołymie, 24 grudnia
Małgorzata Giżejewska, Kołyma 1944-1956 we wspomnieniach polskich więźniów, Warszawa 2000.