W dzień i w nocy trwała bez przerwy prawie kanonada ciężkiej artylerii i naloty lotnicze, zgromadzeni w mym mieszkaniu w Alejach Ujazdowskich 34 moi bliscy przyjaciele i krewni w liczbie dwudziestu kilku osób, czuwając bez przerwy, konstatowali niejednokrotnie napięcie takie ostrzału, że na jedną minutę liczono do dziesięciu pocisków padających w najbliższym otoczeniu domu, brak zaś wody i światła czynił życie nie do zniesienia, gdy szczególnie wszystkie okoliczne domy stawały w płomieniach.
Niemniej gdy [...] koło południa przerwanym zostało nagle bombardowanie i rozeszła się pogłoska, że prowadzone są pertraktacje o zawieszenie broni, rozpacz ogarnęła wszystkich taka, że zdawało się, że gotowi są wszyscy bez wahania śmierć ponieść, byleby stolicy nie oddać wrogowi w ręce!
Widziałem takich ludzi, jak Jerzego Komorowskiego, jednego z dyrektorów firmy [Lilpop,] Rau i Loewenstein, znanego ze swego opanowania i zimnej krwi, który w chwili dowiedzenia się o zawieszeniu broni szlochał wprost spazmatycznie — widziałem młodych oficerów armii polskiej, którzy dowiedziawszy się ode mnie o nieszczęściu, które ich stolicę ukochaną spotyka, nie mogli pomimo zahartowania w walce swych łez powstrzymać.
Wszyscy gotowi byli na największe ofiary, a gdy stało się i na ulice stolicy wkroczyły wojska niemieckie, wszyscy bez wyjątku zachowali się z godnością wielką i opanowaniem, tak zdawałoby się trudnym do osiągnięcia u ludności Warszawy, zwykle tak impulsywnej.
O władzach polskich nie mówiono wcale!
Warszawa, 27 września
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Z dalekiego Polesia, znad Narwi, z jednostek, które się oparły w Kowlu demoralizacji — zebrałem Was pod swoją komendę, by walczyć do końca.
Chciałem iść najpierw na południe; gdy to się stało niemożliwe — nieść pomoc Warszawie.
Warszawa padła, nim doszliśmy. Mimo to nie straciliśmy nadziei i walczyliśmy dalej, najpierw z bolszewikami, następnie w bitwie pod Serokomlą z Niemcami.
Wykazaliście hart i odwagę w czasie zwątpień i dochowaliście wierności Ojczyźnie do końca.
Dziś jesteśmy otoczeni, a amunicja i żywność są na wyczerpaniu. Dalsza walka nie rokuje nadziei, a tylko rozleje krew żołnierską, która jeszcze przydać się może.
Przywilejem dowódcy jest brać odpowiedzialność na siebie. Dziś biorę ją w tej najcięższej chwili — każąc zaprzestać dalszej bezcelowej walki, by nie przelewać krwi żołnierskiej nadaremnie. Dziękuję Wam za Wasze męstwo i Waszą karność, wiem, że staniecie, gdy będziecie potrzebni.
Jeszcze Polska nie zginęła!
Kock, 5 października
Obrona Polski 1939, oprac. Waldemar Strzałkowski, Warszawa 1990.
Wpadła do piwnicy nieznana mi łączniczka: „Bronić się, będziemy się bronić, do końca! Tu zginiemy! Nie poddamy się!”. Dostrzegła mój uważny wzrok. Rzuciła na posłanie angielski granat, „gamon”. „Kiedy wejdą, wyciągnij zawleczkę, o tak, i ciskaj. Chyba wolisz polec niż żeby cię zastrzelili”. [...]
W tej chwili wpadł major „Zryw”: „Bronimy się i tu padniemy!”. Zakotłowało. Kobiety obejmowały majora za kolana. Klęczały. Jedna podniosła do góry niemowlę. Druga wyciągnęła naprzód może dwuletniego malca. „Panie majorze, litości! Litości nad naszymi dziećmi! Chcemy żyć, chcemy, żeby one żyły. Nie bijcie się już, kapitulujcie! Tutaj są sami cywilni, tyle dzieci, tyle dzieci, ranni, starcy, majorze!”.
To już nie był krzyk, to skowyt. Otoczyły „Zrywa” ciasno, nie mógł się ruszyć. Coś mieniło mu się w wyrazie twarzy. Przygarbił się. Długo patrzył na chłopczyka, wziął od matki na ręce jej niemowlę. Milczenie. A potem, schyliwszy głowę, półszeptem: „Poddajemy się”. I do mnie: „Oddaj granat”.
Warszawa, 27 września
T. Sułowska-Bojarska, Codzienność: sierpień–wrzesień 1944, Warszawa 1993.