Kiedy nastąpiła wyznaczona godzina ewakuacji, a oddziały nie sprawiały wrażenia, jakby miały się gdziekolwiek ruszać, rozkazano mi poprosić czeskiego dowódcę, aby porozmawiał z pułkownikiem [Basilem] Coulsonem. [...] Udałem się w kierunku czeskiego dowódcy, który wraz ze swoim zastępcą defilował nerwowo przed swym oddziałem.
— Mon commandant — rzekłem, pozdrawiając i przerywając mu marsz.
— Bláha — odpowiedział krótko, odwzajemniając pozdrowienie.
— Proszę pozwolić ze mną na chwilę.
Przepchnęliśmy się przez tłum, który odprowadził nas wzrokiem do hotelu, gdzie czekał pułkownik.
— Mon commandant — spytał cicho — skąd to opóźnienie?
— Mon colonel — odpowiedział Czech — niepodobnym było sprostać pana rozkazom względem czasu.
— Trzy razy więcej dostał pan czasu. Tym razem nie dostanie pan ani chwili dłużej. Zna pan rozkazy Paryża. Należy je wypełnić. Mon commandant, licząc od tej chwili ma pan pięć minut na opuszczenie miasta.
— Mon colonel — rzekł Bláha salutując i wyszedł bez słowa.
Po chwili rynek był zupełnie pusty, nie licząc tłumu oczekujących cywilów. [...]
O 11.00 patrol polskich ułanów wjechał na rynek, jednak dopiero o 13.00 do miasta zaczęła „wlewać się” cała kawaleria. Entuzjazm świadków tego wydarzenia był ogromny. Paradę prowadził pułkownik Latinik i jego ekipa, defilująca po szerokiej esplanadzie wśród tłumu gapiów. Siły czeskie z pewnością to widziały, choć oddalone były o co najmniej milę, za doliną. Zaczął padać deszcz, nie zdołał jednak ugasić zapału tłumu. Gdy orkiestra zaintonowała polski hymn narodowy, wtórujący tłum posłał swój pean echem daleko, aż do serca doliny.
Polskie wojsko, zarówno piechota, jak i kawaleria, było słabo wyekwipowane, zaś piechota zwłaszcza wyglądała opłakanie. Byli to chłopcy ubrani w zupełnie przypadkowe mundury ozdobione różnymi wzorami, objuczeni rozmaitymi paczkami, pod wielobarwnymi, poplamionymi pelerynami. [...] Każdy żołnierz w ich szrankach okryty był kwieciem, większość z nich na wylocie lufy swego karabinu miała wetkniętą miniaturową flagę jednego z państw sprzymierzonych. [...]
Dziś był dzień ich triumfu.
Cieszyn, 26 lutego
James A. Roy, Pole and Czech in Silesia, London 1921 (tłum. Mateusz Sidor).
5 dni temu wybuchła wojna i już mieliśmy uciekać. [...] W Konstancinie w tym czasie mieliśmy do dyspozycji tylko dwa samochody osobowe. [...]
Każda ambasada pozostawiła jednego urzędnika w Warszawie. Mianowałem dyrektora biura — Mara i wystawiłem mu coś w rodzaju pełnomocnictwa, ale zaadresowałem je już do dowództwa niemieckiego. W większości wypadków jednemu dyplomacie przypadło pilnowanie placówki do czasu wkroczenia wojsk niemieckich. [...]
[...] Z rezydencji zabrałem najważniejsze dokumenty i razem z pieniędzmi wcisnąłem je do małego nesesera. Wytłumaczyłem członkom poselstwa kierunek jazdy i wyruszyliśmy. [...]
W nalotach, o dziwo, nastąpiła przerwa. Na ulicach jechał jeden samochód za drugim. Na moście dudniły ciężkie platformy wojskowe. Na Pradze, na drugim brzegu Wisły, widać było wyraźne ślady ataków z powietrza. Najbardziej ucierpiały fabryki i domy robotnicze w ich pobliżu.
Za mostem jechaliśmy już bardzo powoli. Na całej szerokości jezdni: fury chłopskie, ciężarówki, luksusowe samochody, motocykle, rowerzyści, stłoczeni piesi usiłowali poruszać się do przodu. Mój szofer zmuszony był co chwilę hamować. Co 30–40 metrów stawaliśmy i czekaliśmy długie minuty. [...]
Na furach i ciężarówkach jechały piętrowo zgromadzone meble, skrzynie, maszyny do szycia, dywany, pościel i tobołki na tobołkach. W małych czteroosobowych samochodach po 8–9 osób, głównie kobiety, starcy, dzieci, a na ich kolanach koty i klatki z kanarkami. Ludzie stali nawet na samochodowych zderzakach. Zapłakani, z czerwonymi oczyma, bladzi, z malującym się na twarzach przerażeniem, zmiętoszeni, zmęczeni. Uciekinierzy.
Warszawa, 5 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
Jedziemy wolno. Często stajemy na bocznicach. Zdarza się, że przez dłuższy czas musimy się obywać bez jedzenia. Karmią nas manną na gęsto oraz zupą z manny. Niekiedy trafiają się w nich duże, niedogotowane kluchy, z czego zawsze bardzo się cieszymy. Do punktów żywienia docieramy zazwyczaj w nocy. Po obiad chodzimy we dwie, z Iriną. Nieobeznane z terenem, błąkamy się wśród torów i zaciemnionych zabudowań dworcowych. Dygoczemy z zimna. Dima czeka na nas niecierpliwie i zadręcza się podejrzeniami. Roi mu się, że zjem jego porcję. Wciąż skarży się na mnie sąsiadom, zmyśla i bajdurzy.
2 kwietnia
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Ludzie powariowali. Nieustannie jedzą i nieustannie się wypróżniają. Ta druga czynność jest wielce kłopotliwa. Ustępu nie ma. Jeśli zatem ktoś zgłosi „zapotrzebowanie”, to w realizacji bierze udział zazwyczaj cała społeczność wagonu. Przebiega to następująco: wspólnymi siłami otwiera się drzwi, po czym „petent” ściąga spodnie i wypina sempiternę na wiatr. Kilka osób trzyma go za ręce i pod pachy. Kto może – czeka na przystanek. Wówczas wszyscy wyłazimy z pociągu i kucamy rządkiem – kobiety, mężczyźni, dzieci – przy swoich wagonach. Ludność miejscowa tłoczy się w pobliżu i przypatruje się nam ze zgorszeniem. Czasem ktoś westchnie:
– To są leningradczycy, nasza kultura, nasza chluba.
A nam jest wszystko jedno. Nie znamy ani wstydu, ani żadnych innych uczuć. Podjedliśmy sobie solidnie, teraz więc miło jest opróżnić brzuch, aby móc napchać go na nowo.
11 kwietnia
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Mimo obfitości jedzenia, ludzie szybko się wykańczają. Wiele osób zapadło na krwawą biegunkę. Niektórzy robią pod siebie i roztaczają wokół smród nie do zniesienia. Kiedy się domagamy, żeby zabrano ciężko chorych, lekarze tylko rozkładają ręce: wszystkie szpitale zapchane są po brzegi leningradczykami z poprzednich eszelonów. Więc chorzy jadą razem z nami, dopóki nie umrą. Wówczas wyrzucamy ich w biegu.
15 kwietnia
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Teraz już prawie zawsze jedziemy przy otwartych drzwiach. Zagląda do nas ranek i owiewa wszystkich ciepłym tchnieniem. Zaczynamy nasze życie codzienne: kłótnie, wyzwiska, obżarstwo, biegunka. Potem znowu noc... Wjeżdżamy w nią jak w mroczny tunel, pełen tajemniczych szmerów i lęków. Wszyscy czujemy się okropnie i chcemy, aby jak najszybciej zaczęło świtać.
16 kwietnia
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Dzisiaj niedziela. Czy to nasza ostatnia niedziela? Wszyscy idziemy jeszcze na nabożeństwo do kościoła, szukamy pociechy u pastora Schultego i zbieramy siły na następne dni. Nasz pastor uważa, że sytuacja jest bardzo poważna. Wie już to i owo od innych duchownych z zajętych terenów i udziela nam rad, jak mamy się zachowywać. [...]
Znowu w domu. Zaczyna się. Pierwsze rosyjskie naloty na miasto. Niedaleko od nas, przy Jauerstraße i Bahnhofstraße spadają bomby. W popłochu, tak jak stoimy, zbiegamy do schronu. Siedzimy tam jakąś godzinę. W schronie jest radio i słuchamy wiadomości: „10 lutego w godzinach wieczornych Liegnitz po zaciętych walkach dostało się w ręce wroga”. Po wyjściu ze schronu słyszymy megafon: „Ewakuacja Striegau zaczyna się 13 lutego o ósmej rano!”.
Co się dzieje? Pani Kirsch [sąsiadka] biegnie na rynek, żeby czegoś się dowiedzieć. Po dwóch godzinach wraca i opowiada o dantejskich scenach przed ratuszem. Tłum domaga się natychmiastowego transportu. Ewakuacja miasta ma odbywać się koleją. Ustalono, że 12 lutego ruszy transport kobiet z dziećmi do szóstego roku życia, 13 lutego transport starych i chorych, od 14 lutego transport pozostałej ludności. Ewakuacja ma objąć tylko mieszkańców Striegau, a około 30 tysięcy przebywających w mieście uciekinierów — nie!
Striegau [Strzegom]. 11 lutego
Helene Plüschke, Dziennik Śląski, „Karta”, nr 57/2009.
Około dziewiątej grożą nam bronią i wypędzają z domu. Trwogą napełnia sam widok żołnierzy wymachujących karabinami i włamujących się do piwnic i mieszkań. W pośpiechu pakujemy najpotrzebniejsze rzeczy. [...] Każde dziecko wpycha do poszewki na poduszkę trochę odzieży. Nic więcej. Margot zabiera resztkę chleba i kiełbasy. Ja zgarniam dwa koce, chowam niezbędne dokumenty. Pospiesznie opuszczamy mieszkanie.
Z pięciorgiem dzieci nie jest to wcale proste. Chłopcy wszystko traktują trochę jak zabawę. Na podwórzu stoi mały wózek drabiniasty. [...] W drogę! Ale dokąd? Rozkaz brzmiał: „Opuścić miasto!”. Zmierzamy Jauerstraße w kierunku Gutschdorfu [Goczałkowa]. Dzieci siedzą na podskakującym wózku i śmieją się wesoło, pierwszy szok już minął. Pani Kirsch potrząsa głową: „Czasem naprawdę przydałoby się mieć taką krótką pamięć!” — mówi, przyglądając się maluchom.
Kilka przecznic dalej odsłania się rozmiar zniszczeń ostatnich dni. Domy spalone do fundamentów, fasady z pustymi otworami okien, z których snuje się dym. Przez Ziganstraße nie ma przejścia, na Bismarkstraße drogę zagradza wielki lej po bombie. Wszędzie w panicznym popłochu pędzą jacyś ludzie, potykają się o leżące na ziemi nieruchome ciała; to głównie kobiety i dzieci, martwe, spalone. Margot, moja najstarsza, pojmuje już trochę, co się dzieje i pojękuje: „O Boże, mamusiu, to straszne!”. Zasłania twarz rękami i bezradnie kiwa głową. Pewnie nie zapomni tego dnia do końca życia. Kurczy mi się serce — jeśli chcemy przeżyć, musimy uciec stąd jak najszybciej, jak najdalej.
Ale nie docieramy daleko. Od strony wsi Fehebeutel [Wieśnica] przekopują się przez zaspy sowieckie czołgi i zaganiają uciekinierów z powrotem do miasta. Pędzą nas przed sobą jak stado bydła. Niektórzy porzucają ze strachu swoje wózki, czołgi rozjeżdżają je i miażdżą. W większości wypadków jest to cały dobytek tych ludzi. [...] Po jakichś dwóch godzinach znowu jesteśmy w domu.
Striegau [Strzegom], 16 lutego
Helene Plüschke, Dziennik Śląski, „Karta”, nr 57/2009.
Wczoraj wieczorem ucieszyła nas wiadomość, nadana przez sprawozdawczość wojskową: natarcie [Armii Czerwonej] między Sorau [Żary] i Bunzlau [Bolesławiec] zostało odepchnięte. Dzisiaj rano w zakrystii otrzymuję wiadomość, że obowiązkową zbiórkę wszystkich kobiet i dzieci ze wschodniej części miasta w celu ewakuacji wyznaczono na godz. 9.00 na Friedrichsplatz. O dziewiątej zgłasza się kilkaset osób na wyjazd, ale nie ma żadnych pojazdów. Muszą iść pieszo przez most Reichenberga, na zachód... Śmiertelny strach widać na twarzach szczególnie tych osób, które nie mogą się poruszać i potrzebują pomocy. [...] Cottbus i Drezno podczas ostatnich nocy przechodziły niemiłosierne naloty. Dworce są strasznie zniszczone. Cała nadzieja jeszcze w samochodach wojskowych, które są i tak przepełnione. Na ulicach kobiety i dzieci z wózkami proszą, aby zabrać je — dokąd? Byle na zachód.
Görlitz [Zgorzelec], 16 lutego
Franz Scholz, Dziennik niemieckiego księdza, „Karta” nr 21/1997.