Powołując się na tutejszy reskrypt z 18 sierpnia 1916, polecam Panu c.k. Staroście, aby bezzwłocznie przypomniał ludności swojego powiatu wydany wskutek tego reskryptu zakaz używania koni do podróży odpustowych, a przekraczających ten zakaz pociągał do odpowiedzialności karnej.
Niezależnie od tego, zechce Pan c.k. Starosta za pośrednictwem zwierzchności gminnych i w porozumieniu z duchowieństwem wpływać na ludność, aby ze względu na panujące w kraju niekorzystne stosunki ekonomiczne, a szczególnie brak żywności, koni i wozów, nadto ze względu na niebezpieczeństwo rozwlekania chorób zaraźliwych, wstrzymała się w bieżącym roku od odwiedzania miejsc odpustowych i każdą wolną chwilę poświęciła pracy w domu około roli.
Lwów, 20 kwietnia
Archiwum Państwowe w Krakowie, Prezydium CK Namiestnictwa, DPKr 118.
Rozporządzeniem z dnia 11 sierpnia […] zarządził Urząd dla wyżywienia ludności, że sprzedaż mięsa w stanie surowym lub przyrządzonym jako też spożywanie mięsa lub potraw składających się z całości lub części mięsa jest bezwarunkowo zakazane w poniedziałek, środę i piątek każdego tygodnia.
W dniach tych także w prywatnych gospodarstwach tak mięso jaki i potrawy sporządzone w całości lub części z mięsa nie mogą być przyrządzone ani też spożywane.
Przekroczenie tego rozp. będzie karane grzywnami do 20 tysięcy kor. albo aresztem do 6 miesięcy.
Lwów, 19 sierpnia
C.K. Starostwo w Dąbrowie Tarnowskiej, Nr zesp. 234, teczka 02.
Aparat aprowizacyjny pozostawia bardzo wiele do życzenia (Głosy: ale chłopi z głodu umierają. Nie ma tego aparatu!) Słyszałem, że jest, a nawet mogę podać jego adres. Mówię o aparacie, a nie o żywności, bo i przy aparacie można także z głodu umrzeć. Trzeba mieć wzgląd na stosunki, w jakich się żyje, ale to, co się dotąd robiło, nie może być ani pochwalane ani w dalszym ciągu cierpiane. Wiemy, że do dziś jeszcze są ludzie gromadzący olbrzymie zapasy żywności, zboża i innych produktów, ale dowiadujemy się o tym dopiero z odbytych rewizji i ze skutków tych rewizji. Jeżeli chcemy nabyć poszczególne artykuły, czy to zboże, czy cukier, czy inne, zawsze je dostaniemy, jednak nie od urzędu aprowizacyjnego, lecz od tych, którzy aprowizacji nie prowadzą. Dostanie się je po cenach wygórowanych, paskarskich, które rujnują tego, który musi te towary nabyć, ale częstokroć ostatni grosz na to wydaje. Brak kontroli, brak zastosowania środków zapobiegawczych musiał doprowadzić do tych anormalnych stosunków, które powinny być jak najprędzej usunięte.
Warszawa, 22 lutego
Wincenty Witos, Przemówienia, oprac. Józef Ryszard Szaflik, Warszawa 2007.
Obecnie żyjemy w czasach ciężkich. Jesteśmy krajem złupionym przez obcych, państwem, prowadzącym wojnę, a więc mającym olbrzymie zapotrzebowanie, mimo tego musimy myśleć i o przyszłości. Stan jest rozpaczliwy. Ziemie zostały wyniszczone, zrujnowane i wyjałowione, zbiory przeszłoroczne nie tylko były liche, ale w wielu powiatach przepadły. Jeżeli zawczasu nie pomyślimy o środkach ratowniczych, jeżeli wcześniej nie wystaramy się o nasiona zdrowe, zdatne do siewu, to ogromne połacie kraju będą nie zasiane. Tego ludność sama sobie nie zrobi, tego nie zrobią towarzystwa, które tam pracują i są bardzo często jednostronne, ale to musi zainicjować i przeprowadzić rząd. Nie można wymagać rzeczy niezniszczalnych, ale można żądać tego, co w tej chwili jest rzeczą konieczną - a więc wewnętrzny rozdział ziarna, unikając separatyzmu dzielnicowego, powinien być pierwszym zadaniem rządu, który powinien mieć co do tego przygotowany materiał, powinien się dowiedzieć, ile jest morgów do obsiania tego zboża, ażeby wiedzieć, co z resztą zrobić. Zaczynając gospodarzyć u siebie, powinniśmy gospodarzyć dobrze, a to, co się dotąd robiło, nie jest gospodarką planową, nie może być cierpiane i prolongowane. W tym wypadku zdaje mi się, że rząd spełniłby swój obowiązek w sposób odpowiedni spełniając te życzenia, które nie są życzeniami naszymi, ale ogółu.
Warszawa, 22 lutego
Wincenty Witos, Przemówienia, oprac. Józef Ryszard Szaflik, Warszawa 2007.
Zniszczenie wojenne zniweczyło w wysokim stopniu nasze plany aprowizacyjne. Rok zapowiadał się dobrze; mieliśmy nadzieję, że własnymi zasobami dotrwamy do nowego. Wskutek najazdu ludność tych nawet okolic, które normalnie mają znaczne nadwyżki żywności, stanęła sama przed widmem głodu. Wobec tych, którzy szczęśliwie nie zaznali skutków najazdu, wyrasta obywatelski obowiązek złożenia wszystkich nadwyżek aprowizacyjnych państwu. (Głosy: bardzo słusznie). Rząd, świadomy tego, że zboże nie wystarczy, poczynił kroki, aby braki uzupełnić dowozem z zagranicy. Wprawdzie dobry urodzaj ziemniaków ułatwi w wysokim stopniu przetrwanie, rząd uważa jednak za swój obowiązek wezwać wszystkich, aby środków żywności nie marnowano, aby oszczędzano, co się da. Bardzo oszczędna gospodarka środkami żywności jest dziś nakazem dla wszystkich.
Warszawa, 24 września
Wincenty Witos, Przemówienia, oprac. Józef Ryszard Szaflik, Warszawa 2007.
Dziś rozochocony powodzeniem węglowym odważyłem się na drugie przedsięwzięcie: stać po zupę w ogonku, po zupę niemiecką. Ileż i tu kłótni, nieporządku, choć oprócz niemieckich żołnierzy są i nasi policjanci i mogliby oddzielać na przykład ogonek zupny od chlebowego, zapowiadać, że chleba już nie ma, wyprostowywać ogonek... Iure caduco, choć bez złej woli, przeskoczyłem parę ogniw w łańcuchach i dostałem zupę po dwóch godzinach.
Warszawa, 10 października
Karol Irzykowski, Dziennik, t. 2: 1916–1944, oprac. Barbara Górska, Kraków 2001.
Ciepło. Patrzę z balkonu. Ludzie nie idą jak zwykle o tej porze roku z werwą nowego sezonu, zasileni wigorem lata, pełni zimowych nadziei... Włóczą się ospale. Nie niosą sprawunków, ale dźwigają pakunki. Wielu obciążonych plecakami. Panie noszą na głowach chustki, moda wojennego stylu. [...] Odżywa dawny warszawski dowcip: silni, zwarci, gotowi — powtarza się z dodatkiem: silni w pysku, zwarci w uścisku, gotowi do ucieczki. [...] Najliczniejsze ogonki do wody. [...] Picie obok jedzenia występuje na pierwszy plan wszelkich potrzeb życiowych. Dalej idzie wolność utracona.
Warszawa, 16 października
Aurelia Wyleżyńska, zbiór rękopisów BN, sygn. III. 10786.
Jest chłodno, słotnie i bardzo smutno. Ludzie krzepią się różnymi plotkami i przepowiedniami. W domach już reżim wojenny przy posiłkach, cukier zaczyna być rarytasem. [...]
Do Krakowa napływa nowa fala uchodźców — Polaków wyrzuconych ze Śląska, Pomorza i Poznańskiego; z Bydgoszczy i Gdyni. O środki żywnościowe (mięso) coraz trudniej. Gdy na ulicy padł koń w zaprzęgu — przechodzący rzucili się, aby scyzorykami wykrawać zeń kawały mięsa.
Kraków, 24 października
Edward Kubalski, zbiór rękopisów Biblioteki Jagiellońskiej, sygn. Przyb. 73/87.
Zima trwa beznadziejnie. Prawie przez cały dzień prószył śnieg. Rano szyby były pokryte lodem, a wszystko na dworze sadzią. Wszyscy narzekają, bo brak węgla i drzewa. Po drodze do Grodziska pod torem kolejowym płoty są porozbierane przez ubogą ludność. Drożyzna cokolwiek spadła, ale chleba kartkowego nie ma, a z wolnej ręki jest nadal tak drogi, że Marysieńka piecze codziennie z razówki z przymieszką otrąb w piecu pokojowym. Niemcy nie srożą się tak jak dawniej, tylko ciągle zabierają do robót w Prusach.
Grodzisk Mazowiecki, 8 marca
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Wyruszyłem do Grodziska, żeby się dowiedzieć, czy nie wydają na kartki chleba i cukru, ale dostałem tylko dwa kilo soli. Natomiast rozlepiano akurat różowe rozporządzenia, że nie wolno przebywać na ulicach od zmierzchu do rana, nie wolno zatrzymywać się na ulicy i w bramach oraz że należy wojskowym i urzędnikom niemieckim ustępować z drogi w sposób „należyty”. Jest to chyba cios skierowany głównie w stronę handlujących na ulicach i w bramach inteligentów.
Grodzisk Mazowiecki, 21 marca
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Sprawa zdobywania żywności staje się coraz bardziej paląca. Oficjalne kartki żywnościowe uprawniają do nabycia ćwierci funta chleba dziennie, jednego jajka i kilograma marmolady z warzyw (słodzonej sacharyną) raz na miesiąc. Funt ziemniaków kosztuje złotego. Zapomnieliśmy już, jak smakują świeże owoce. Niczego nie wolno sprowadzać z „aryjskiej” strony, choć wszystkiego jest tam pod dostatkiem. Ale głód i żądza zysku są silniejsze niż strach przed karami, jakie grożą szmuglerom, a szmugiel staje się stopniowo ważnym przemysłem.
Ulica Sienna, będąca jedną z granic getta, oddzielona jest murami jedynie od przecznic; domy, których podwórza wychodzą na ulicę Złotą, czyli tzw. drugą stronę, są na razie oddzielone od świata zewnętrznego kolczastymi drutami. Większość przemytu odbywa się tutaj. Nasze okna wychodzą właśnie na takie podwórko. Przez całą noc trwa tam ruch, a potem, rano, pojawiają się na ulicach wozy z warzywami i sklepy pełne są chleba. Jest nawet cukier, masło, ser – oczywiście po wysokich cenach, bo przecież ludzie ryzykowali życie, by zdobyć te artykuły.
Czasem przekupuje się niemiecki posterunek i wtedy furgon pełen rozmaitych towarów handlowych przejeżdża przez bramę.
Warszawa, 15 grudnia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Wczoraj ociepliło się nieco i wiał zachodni wilgotny wiatr. W nocy spadł miękki śnieg. Po obiedzie byłem w Grodzisku, gdzie kupiłem rury do piecyka po 3,50 kawałek. U Dąbka nic nowego. Chleba nie ma zupełnie, rano był po 5,50 bochenek razowego. Żandarmeria urządza po bramach zasadzki na przekupni, wożących chleb kolejką. Aresztują ich i zabierają do Warszawy. Rewiduje się nawet robotników jadących do pracy.
Grodzisk Mazowiecki, 9 stycznia
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Rano byłem na mszy i w Milanówku, potem poszedłem do Grodziska po zakupy, głównie po słoninę. Chciałem też dostać koniny, ale jatka była zamknięta. W ogóle w Grodzisku panował nieopisany chaos w związku z przesiedlaniem się Żydów do Warszawy. Mają oni prawo zabierać z sobą rzeczy do 14 bm. wyprzedają więc rzeczy za bezcen. Kupują głównie chłopi, którzy w tym celu zjeżdżają do miasteczek. W życiu gospodarczym wywołało to taki chaos, że u Dąbka nie było w restauracji nic do zjedzenia.
Grodzisk Mazowiecki, 4 lutego
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Wybrałem się z Marysieńką do Grodziska. Chciała ona dokupić rur do piecyka, żeby go przenieść do innego pokoju. W mieście targ był wyjątkowo ożywiony, bo wszyscy chłopi przyjeżdżali, żeby kupować meble od Żydów. Poszliśmy również do znajomego kamasznika, gdzieśmy widzieli piecyk, ale rur nie dostaliśmy, bo mają wyjeżdżać dopiero za dwa dni. W domu zastaliśmy babcię, która zaraz zresztą odjechała. Za nią zakręciła się Andzia i uciekła, widocznie podniecona opowiadaniem o exodusie Żydów.
Grodzisk Mazowiecki, 5 lutego
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
W Grodzisku byłem po raz pierwszy w świeżo założonym sklepie niemieckim tego samego Niemca, który ciągle pije u Dąbka i straszy Polaków pistoletem. Dostałem tam skumbrii i świec na bon. Byłem też z Marysieńką w mleczarni u Borkowskiego, żeby mi dał jakieś zajęcie. Codziennie dostaję tam dwa litry odciąganego mleka. Mleko tłuste oraz masło są tylko dla Niemców. Z Polaków jeden jedyny burmistrz Radgowski dostaje kilo masła na miesiąc, podczas gdy samotny szofer Niemiec dostaje 4 kilo tygodniowo. Również przy wydawaniu jaj na kartki Polacy dostają po jednej sztuce, a Niemcy po 24.
Grodzisk Mazowiecki, 17 marca
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Nadchodzi głód!
Skończyły się domowe zapasy. Rozwinęła się swoista, leningradzka sztuka kulinarna. Nauczyliśmy się robić racuchy z gorczycy, zupę z drożdży, kotlety z chrzanu, kisiel z kleju stolarskiego. Wiele osób przynosi ze Składów Badajewskich ziemię zawierającą zwęglony cukier, wygotowuje ją, filtruje i pije jako kawę.
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Na dworze szaleje zamieć […]. Podczas tych potwornie zimnych dni jedno nazwisko jest na ustach wszystkich: Kramsztyk, człowiek, który zajmuje się dystrybucją opału. Niestety, ilość węgla i drewna, jakie Niemcy przydzielili dla getta, jest tak mała, że ledwie wystarcza na ogrzewanie urzędów takich, jak administracja Gminy, poczta, a także budynków szpitalnych i szkolnych. Tak więc dla ludności prawie nic nie zostaje. Na czarnym rynku węgiel osiąga fantastyczne ceny, a często w ogóle jest nie do dostania.
[…]
Głód przybiera coraz potworniejszą postać. Ceny jedzenia ciągle rosną. Teraz funt czarnego chleba kosztuje już cztery złote, a białego sześć złotych. Masło – czterdzieści złotych za funt; ta sama ilość cukru od siedmiu do ośmiu.
Warszawa, 22 listopada
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Dzisiaj dostałam na kartki śmiesznie mały kawałeczek chleba.
– Czemu tak malutko?
– Bo bardzo mokry – burknęła sprzedawczyni i wydało mi się, że spojrzała na mnie drwiąco. Dotknęłam go – istotnie był mokry. Przybita wróciłam do domu.
– Łże! Ona zwyczajnie kradnie! – rozwścieczył się Dima. Czas jakiś wpatrywaliśmy się ponuro w leżącą na stole
gliniastą skibkę.
– Ha! Profesor ma wagę! – wykrzyknął raptem i, chwyciwszy chleb, zniknął.
– Brakuje 100 gramów! – oznajmił po powrocie.
– 100 gramów! Co za łajdaczka!
Popędziłam do piekarni, gotowa walczyć o swój chleb, bez względu na konsekwencje. Ale sprzedawczyni, wysłuchawszy mnie, bez słowa odważyła 100 gramów. Widzisz ją! Wie gad, czyje owce zjadł!
Leningrad, 23 listopada
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Niemcy wpuścili do getta duży transport ziemniaków. Początkowo ludzie byli zaskoczeni taką hojnością, ale zdziwienie nie trwało długo. Okazało się, że te ziemniaki były przeznaczone dla hitlerowskich żołnierzy na rosyjskim froncie, ale zmarzły w drodze. Wtedy Niemcy otworzyli swoje nazistowskie serca i wysłali te ziemniaki Żydom do getta.
Teraz długie kolejki stoją przed sklepami spożywczymi. Ludzie próbują kupić po kilka zmarzniętych ziemniaków, bo choć nie można ich ugotować, nadają się świetnie na placki. Dokądkolwiek się pójdzie, zapach smażonych placków kartoflanych drażni nozdrza. Jako tłuszczu używamy czarnego oleju konopnego, który jest tu najtańszy.
Warszawa, 1 grudnia
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Dziś wśród starych rupieci znalazłam puszkę kleju do tapet, zrobionego z makaronowych odpadów. Ważyła kilogram! Cudownie! Nie wierzyliśmy własnym oczom. Dima natychmiast władował sobie do ust pełną garść kleju. Wyrwałam mu puszkę.
– Poczekaj, daj chociaż zagotować!
– Ugotujmy gęstą breję – Dima modlitewnie złożył
ręce.
– Wykluczone – sprzeciwiłam się stanowczo – będziemy gotować zupę na stugramowych porcjach. Wówczas kleju starczy na dziesięć dni.
– Masz rację, naturalnie – zgodził się markotnie. – Ty zawsze masz rację – dodał mściwie.
Leningrad, 6 grudnia
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Dima wstał dziś przede mną, długo krążył po pokoju, potykając się o meble i klnąc. W końcu wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Przepadł gdzieś na cały dzień.
– Gdzie byłeś? – zapytałam, gdy wrócił.
– A tak... łazikowałem – spławił mnie niejasno.
Po czym mrugnął porozumiewawczo i wypalił:
– Zamierzałem znaleźć bocheneczek chleba.
– O czym ty mówisz? – zawołałam wystraszona. Spojrzał na mnie przenikliwie.
– Pewnie myślisz, że zwariowałem?
– Nie, coś ty?... Ale... przecież...
– Daj spokój! Wiem, że chleb nie leży na ulicy. Nie o to chodzi.
– Więc o co? Nie odpowiedział. Ale ponieważ nie ruszałam się z miejsca i patrzyłam na niego, zaczął mówić. Z początku z trudem, powoli, a potem coraz szybciej i szybciej. Owładnęło nim jakieś dziwne, niezrozumiałe dla mnie podniecenie. Natknął się dziś na dziecięce sanki załadowane chlebem. Sanki otaczał pięcioosobowy uzbrojony konwój. Za nimi posuwał się tłum. Wszyscy jak urzeczeni wpatrywali się w bochenki. Dima ruszył z tłumem. Pod sklepem sanki rozładowano. Ludzie rzucili się na puste skrzynki w poszukiwaniu okruchów. Dima znalazł na ziemi, wdeptaną w śnieg, sporą skórkę. Jakiś chłopaczek wyrwał mu ją z rąk. Zaczął ją żuć ten podły zasmarkaniec, śliniąc się i mlaszcząc. W Dimę wstąpił demon. Chwycił chłopczyka za kołnierz i zaczął nim potrząsać, nie myśląc, co robi. Głowa malca dyndała na cieniutkiej szyjce, jak u szmacianego Pietruszki. Mimo to nadal poruszał szybko szczękami, oczy miał zamknięte. „Dosyć, dosyć wujku! Patrz!” – rozkrzyczał się nagle i szeroko otworzył usta. Dima grzmotnął nim o ziemię. Miał ochotę go zabić. Ale na szczęście ze sklepu wytoczył się, rumianolicy jak maślana bułeczka, sprzedawca. „A sio! Sio!” – krzyknął i zamachał rękami.
– Jakby to były wróble, a nie ludzie! – Dima był oburzony. – A najbardziej mnie zdumiewa, że temu szubrawcowi nikt nie przyłożył po pysku.Udręczony zadumał się nagle, zapatrzył tępo w jeden punkt. Czułam, że coś pominął w swoim opowiadaniu, więc zerknęłam na niego pytająco. Ale Dima pogrążył się już w nirwanie. Nie widział i nie słyszał niczego. Ostatnio przytrafia mu się to coraz częściej. Nie ma prądu. Siedzimy przy kaganku zmajstrowanym z butelki po lekarstwie.
Leningrad, 19 grudnia
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Tramwaje nie chodzą. Jedynym transportem są teraz dziecięce sanki. Suną ulicami, niczym niekończący się wąż. Wożą deski, mężczyzn, zwłoki.Zwłok dużo. Śmierć nie jest teraz rzadkim gościem. Wkręca się wciąż między żyjących. Umiera się łatwo, zwyczajnie, bez łez. Zmarłych owija się w prześcieradła, przewiązuje sznurkiem i zawozi na cmentarz, gdzie układa się ich w sągi. Potem grzebie się ich we wspólnych dołach. Nie każdy, rzecz jasna, potrafi zmusić się do uległości wobec tego, co nieuniknione. Są tacy (mniejszość), którzy chcą ocalić własne życie za wszelką cenę: kradną kartki, wydzierają chleb z rąk przechodniów i pożerają go na ich oczach, pod gradem razów, porywają dzieci. Grasują po ulicach, bo postradali zmysły z głodu i lęku przed śmiercią. Co dzień rozgrywa się, po czym ginie bez śladu w ciszy miasta, niewiarygodna ilość tragedii.Z zapartym tchem, z bólem i udręką, patrzy kraj na swoje umiłowane miasto. Z napiętą uwagą i podziwem patrzy na Leningrad cały świat. Z zimną ciekawością i narastającym rozdrażnieniem patrzą na Leningrad Niemcy.
Zagłodzony, zawszony, umęczony Leningrad trzyma się i ani myśli o kapitulacji.
Na kartki „fizyczne” dają, w związku z Nowym Rokiem, po butelce porto. To cudownie! Przehandlujemy je na makuchy.
Leningrad, 28 grudnia
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Na kartkę dziecięcą dostałam 25 gramów herbatników i 25 gramów konfitury. Urządziliśmy sobie ucztę; zjedliśmy wszystko od razu. Potem po maleńkim kawałeczku chleba. Bardziej smakował nam chleb.
Leningrad, 31 grudnia
Oblężone, wybór i oprac. Agnieszka Knyt, tłumaczenie z rosyjskiego: Elwira Milewska-Zon, Ośrodek KARTA, Warszawa 2011.
Jeszcze trudno mieć obraz tego, co posiadamy – wiele składów jeszcze nie sprawdzono, zwleka się z tym i opóźnia z różnych zresztą przyczyn. Są pewne zapasy w powiatach lublinieckim i tarnogórskim. Z tymi zapasami można przeżyć do 3 tygodni. W Katowicach 500 sklepów czynnych. W Sosnowcu zapasów na 7 tygodni, w Zawierciu wręcz głód. Mleko – słaba organizacja.
25 lutego
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Jak człowiek może pracować jeżeli trzeci tydzień w Pruszkowie k/Warszawy brak jest mięsa, wędlin i słoniny. Nie jest to brak przejściowy, bo powiedzmy nie ma dwa dni, trzy, tydzień, ale trzy tygodnie czy może nawet więcej, to stanowczo zadługo, chcieć żeby dostać kawałek słoniny lub mięsa na niedzielę, to trzeba stać w kolejce już od godziny drugiej w nocy, nie mówiąc już w tygodniu, żeby coś kupić. Mieliśmy mieć kilka gatunków wędlin cóż z tego kiedy nie ma zwykłych napewno zostało wysłane gdzieś zagranicę, nie będę pisał już gdzie, a może i nie zostało wysłane. Jest to niedbalstwo ludzi zajmujących stanowiska w zaopatrzeniu ludzi pracy chcąc wywołać niechęć do rządu.
Pruszków, 11 maja
Księga listów PRL-u, [t. 1]: 1951-1956, wybór tekstów i oprac. merytoryczne Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2004. [zachowana oryginalna pisownia listów]
Tak kochana Falo 49. Daj dalej znać tym, co nam zżerają mięso, kiełbasę, słoninę, że my nie możemy pracować o ogórkach, my pragniemy tłuszczów bez żadnych ogonków, bez tłoku, bez łamania kości, bo nam wstyd, jak żebracy cisnący się i krzyki w rzeźniach, bitwy o miejsce bliżej lady. Ja Falo 49 nie mogę patrzeć na te klątwy, na te tłoki, na te bluźnierstwa ludzi, ja nie mogę cierpieć, ja obejdę się czymkolwiek, kupię smalcu i basta, i dobra jest. Lecz mamy ludzi wrogo usposobionych – wykorzystują te chwile, śmiechy urządzają z ludzi przed sklepami. A macie spółdzielnie, macie tę dobroć komunistów i śmieją się. Ja oczywiście poszedłem do tychże panków i zacząłem reagować przeciwko ich śmiechom, prosiłem jednego z M.O. przechodzącego [by] chciał wysłuchać mnie o tych pankach. A ci jeszcze w większy śmiech, że to nawet i M.O. nie chce słuchać mnie, słowem okropności, okropności. Boleję bardzo nad tym, bo straszne zło wyrządza się ludowi kieleckiemu. Ogromne tysiące nasze nie jedzą mięsa w ogóle, a kiełbas nie znają, bo tylko po 20–40 dostawia się na sklep, a pod sklepem 300 osób, a więcej też.
Kielce, 16 lipca
Księga listów PRL-u. [t. 1]: 1951-1956, wybór tekstów i oprac. merytoryczne Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2004. [zachowana oryginalna pisownia listów]
Mieszkam w Radomiu. Sklepów jest pełno tylko do sklepów żadnych towarów nie dostawiają. [...] od dwóch tygodni w sklepach spółdzielni nie można dostać kawałka słoniny, kawałka mięsa, kawałka wędliny. Ale nie myśl Falo, że ludzie tak rozkupują, o nie. Po prostu dlatego, że do sklepów w ogóle żadnego towaru nie przywożą. Jak tu pracować w tak ciężkich warunkach głodowych, kiedy rodzina moja wcale nie ma już sił i chęci iść do pracy.
Tak samo przedstawia się sprawa z cukrem i octem. Falo, gdzie się to wszystko z naszej kochanej Ojczyzny Polski ulatnia, kto to zjada i kto to wypija, bo na pewno nie polski naród. [...] Człowiekowi kiszki z głodu się skręcają po kartoflach z solą i ogórkach bez octu, bo towar wędruje piorun wie gdzie. Więc co mam robić, czy się powiesić, czy ukraść co i iść do więzienia, czy mam czekać na powolną śmierć głodową.
Radom, 9 sierpnia
Księga listów PRL-u. [t. 1]: 1951-1956, wybór tekstów i oprac. merytoryczne Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2004. [zachowana oryginalna pisownia listów]
Dlaczego się tak dobrze w Polsce mamy, że jak od godz. 6-tej rano pójdzie kobieta do sklepu lub do piekarni i do masarni, więc są takie kolejki, że można zemdleć. Tak za chlebem, mięsem, a o kiełbasę, to w ogóle nie trzeba było pytać, bo nie ma. [...] Tyle transportów świń i bydląt przejeżdża przez naszą stację więc gdzie to wszystko idzie, gdzie tyle wszystkiego widzimy jak transporty wiozą, a w naszym państwie nie ma nic, ani chleba, ani słoniny, ani mięsa, cukru itp. To znaczy, że te transporty, które widzimy idą zagranicę do Związku Radzieckiego, państwa gdzie te pomarańcze produkują.
Starachowice, 20 sierpnia
Księga listów PRL-u. [t. 1]: 1951-1956, wybór tekstów i oprac. merytoryczne Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2004. [zachowana oryginalna pisownia listów]
Jesteśmy zmuszeni gotować „Trybunę”, ale ona nie nadaje się ani do gotowania, ani też do czytania, ponieważ w „Trybunie” jest tylko propaganda i więcej nic. W spółdzielni nie ma żywności tylko czasem wódka.
A teraz się zapytujemy, kiedy dostarczy nam mięsa Związek Radziecki ponieważ u nas nie można dostać kupić, a w Związku Radzieckim jest, to powinien nam dostarczyć.
Skoczów, 20 sierpnia
Księga listów PRL-u. [t. 1]: 1951-1956, wybór tekstów i oprac. merytoryczne Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2004. [zachowana oryginalna pisownia listów]
Po raz drugi zwracam się do Was w sprawach niezwykle ważnych dla naszych zdobyczy, dla naszej rewolucji. Pierwszy mój list nie znalazł żadnego oddźwięku. Na moją uwagę, że drożyzna absurdalnie, głupio wzrasta, że oprócz cukru, mąki i chleba absolutnie wszystko czego potrzebuje człowiek pracy fantastycznie zdrożało. Nie robiono nic. Obecnie do tych błędów doszedł błąd, który jest przestępstwem w stosunku do naszej rzeczywistości, doszedł katastrofalny brak mięsa. Siedzicie w zacisznych gabinetach partii czy związków zawodowych, odżywiają Was – towarzysze – świetnie zorganizowane i dobrze zaopatrzone stołówki i zamykacie oczy na to co się dzieje. Towarzysze dzieje się źle! Wydajność pracy spada! Oszukujecie chyba siebie i nas szeregowych członków partii entuzjazmem mającym miejsce tylko na łamach naszej prasy. Entuzjazm przy pustym żołądku i potwornych ogonkach stojących całymi nocami przed sklepami rzeźniczymi – diabli biorą. Mało tego, rozporządzenie godne hitlerowskiego czy amerykańskiego gestapo dające prawo naszej milicji przyjeżdżania z budą pod sklep i zabierania ludzi – głównie kobiety stojące w ogonkach – jest ohydnym gwałtem raniącym naszą komunistyczną godność.
Zamykacie oczy i zatykacie uszy na to co się dzieje [...]. Przez Waszą złą, głupią niedbałość o rynek żywności, powstają nowe bandy, zagrażające nowemu, naszemu porządkowi, ale nie chcecie tego widzieć. A bandy rosną w siłę i w bezczelność. Z rozpaczą myślę o wybuchu wojny. W naszym społeczeństwie, które toczy rak Waszego głupiego niedbałego postępowania i spychania z siebie winy – obawiam się, że zabraknie chęci do obrony naszych bezcennych zdobyczy. Zdobyczy, które Waszymi Towarzysze niedbałymi pracami zostały zohydzone. Jakiś nowy prowokator i dywersant, który zakradł się do Waszych szeregów pozbawił swoim łajdackim nikczemnym rozporządzeniem ludzi – węgla. [...]
Robotnicy naszej budowli z Wołomina, Zielonki, Jabłonny, Malich, Nadarzyna grożą, że jak przyjdą mrozy rzucą pracę. Niedawno rzucili pracę w sąsiedniej budowli i poszli w ogonek po mięso, a parę dni temu, najlepsze brygady poszły w ogonek po ocet! Czy Towarzysze rozumieją bzdurność tego czynu? A tow. Zambrowski „każe” jak ksiądz z ambony o braku dyscypliny partyjnej, o braku aktywności partyjnej. A kiedy tow. Zambrowski jadł obiad czy kolację bez mięsa? A kiedy jechał tramwajem? [...]
Należy wydać odezwę do ludzi, przyznać się do winy, przeprowadzić samokrytykę, prowokatora i sabotażystę, który odpowiedzialny jest za resort opałowy ujawnić i przykładnie ukarać. Skończyć z ogonkami przez wydanie wszystkim ludziom kartek na mięso i tłuszcze, a nie wydawać tych produktów bez kartek. [...]
Opanować drożyznę i dać wyraz tego nie tylko na papierze, że Rząd Polski Ludowej zrozumiał swoje błędy i troszczy się o ludzi pracy.
Towarzysze sprawa jest ważna. Przeczytajcie te uwagi i zastanówcie się czy zanim ze złością wrzucicie to do kosza – nie należy pomyśleć.
Lacki
Warszawa, 10 października
Listy do pierwszych sekretarzy KC PZPR (1944-1970), Warszawa 1994.
Jestem pracownikiem Szczecińskich Zakładów Celulozowo-Papierniczych w Skolwinie. Mieszkam w miasteczku Police, liczącym 6 tysięcy mieszkańców. Wszystko było by dobrze, gdyby nie zaopatrzenie mieszkańców w artykuły pierwszej potrzeby. Chleba mamy dość, a do chleba – ryby w Odrze, poza tym nic więcej. Dosłownie nie mamy co jeść. O mięsie i kiełbasie, tłuszczu i artykułach gospodarstwa domowego nie mamy co marzyć. Jeden sklep mięsny stale pusty. Nie może zaopatrzyć miasta kilka sklepów Samopomocy Chłopskiej obfitych w trunki, a nie kapustę, cebulę, kartofle, masło, jajka itp.
Kilkakrotne wzmianki w „Kurierze Szczecińskim” „czy Police są miastem” i „należy im zmienić system zaopatrzenia”, nie odnoszą żadnych skutków. MHD śpi. Po prostu wydaje nam się, iż znajdujący się gdzieś na krańcu Polski, gdzie nie ma dostępu i dojazdu i sami musimy zdobywać pożywienie dziką metodą. Przecież w Polsce Ludowej nie może istnieć bezprawie, musi ktoś się nami zaopiekować i przyjść z pomocą.
Zwracam się do Was z prośbą w imieniu wszystkich mieszkańców, zaopiekujcie się nami i pomóżcie nam, byśmy mieli co jeść, bo już po prostu brzydnie człowiekowi życie.
Police, 7 kwietnia
Księga listów PRL-u, [t. 1]: 1951-1956, wybór tekstów i oprac. merytoryczne Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2004. [zachowana oryginalna pisownia listów]
Słyszałem wypowiedzi różnych ludzi, partyjnych i bezpartyjnych, robotników i inteligentów – zdania ich są równe. Wystąpienia poznańskie nazywają po prostu rewolucją głodową. Ja ze spokojnym sumieniem przyłączam się do ich zdania. Nieprawdą jest, że ludzie potępiają wystąpienia w Poznaniu.
Czy nie mogłoby być inaczej po jedenastu latach wolności? Powiem – nie. Bo dopóki Polska będzie tą dojną krową, której w Warszawie dają żreć, a w Moskwie będą doić, dopóty będzie nędza, głód i dojdzie do bezrobocia, a wynikiem tego będzie rewolucja w całym kraju. Widzi się ludzi, którzy mają pięcioro dzieci, a zarabiają 780 zł (fakt z mego zakładu). Czy tacy ludzie mogą potępiać tych, którzy występowali również w ich sprawie? Sądzę, że nie. Nie będzie Nidy dobrze w Polsce, dopóki nie przestaniemy być kolonią Rosji Sowieckiej.
Grudziądz, 5 lipca
Księga listów PRL-u, [t. 1]: 1951-1956, wybór tekstów i oprac. merytoryczne Grzegorz Sołtysiak, Warszawa 2004. [zachowana oryginalna pisownia listów] ‘
Tajne specjalnego znaczenia [...]
W okresie od 25 do 30 października br. Biuro „W” i terenowe jednostki „W” skontrolowały około 160 tysięcy listów, celem wyłowienia wypowiedzi na temat sytuacji międzynarodowej, wynikłej w związku z kryzysem kubańskim. [...]
W wypowiedziach bardzo często przewijał się nastrój panikarski. Dominowały wypowiedzi o masowym wykupywaniu towarów, o brakach w aprowizacji.
W listach województwa wrocławskiego była mowa o tym, iż trudności aprowizacyjne trwają już od dłuższego czasu. Poza tym korespondenci pisali o konieczności likwidowania wkładów w PKO.
Nadawcy zamieszkali na Ziemiach Zachodnich wyrażali w listach zamiar przeniesienia się do Polski centralnej. Nastroje niepokoju zostały zwiększone faktem zabierania mężczyzn do wojska z mieszkań i dużych zakładów pracy, jak np. Pa-Fa-Wag i Elwro.
Należy podkreślić, iż listy ze środowisk inteligenckich i studenckich nacechowane były rzeczową i spokojną oceną sytuacji.
W trzech wypadkach przechwycono wrogie ulotki. Jedna z tych ulotek, pochodząca z Warszawy, a kierowana do ambasady USA w Warszawie, szkalowała polskich i radzieckich przywódców państwowych i wychwalała posunięcia Kennedy’ego. Autor tej ulotki przedstawiał się jako reprezentant robotników Warszawy, którzy na tajnych zebraniach i wiecach solidaryzują się z polityką amerykańską, potępiając politykę ZSRR i Polski.
Pozostałe dwie ulotki zostały przechwycone w Poznaniu i w treści swej oceniały w sposób szkalujący stanowisko ZSRR jako „ohydną prowokację”.
Warszawa, 5 listopada
Maciej J. Drygas, Perlustracja, „Karta” nr 68, 2011.
W wielu sklepach nie starcza mięsa na kartki.
Kolejki wywołują zniechęcenie, agresywność i nienawiść. Ale organizują się, tak jakby stanowiły trwałe grupy społeczne. Pojawiają się przywódcy. Mimo uprzywilejowanych (tych na początku) i pozbawionych tych przywilejów (tych na końcu), kolejka zaczyna przemawiać jednym głosem. Tworzący ją ludzie życzą sobie, by można było kontrolować, czy jest towar za ladą czy go nie ma; by została ustalona stała proporcja towarów przeznaczonych dla kolejki inwalidów – jedna trzecia, lub jedna czwarta, nie więcej; by pozamykać małpujące Zachód supersamy, w których można dostać tylko herbatę i ocet; by kupienie trzech produktów naraz, np. kawy, czekolady i koncentratu pomidorowego (jeśli są), nie wymagało w tym samym sklepie stania w trzech różnych kolejkach.
Kraków, 11 maja
Adrien Le Bihan, Gniewne Drzewo. Dziennik Krakowski 1976-1986, Kraków 1995.
Marsz głodowy w Krakowie. Afisz dnia: olbrzymi widelec próbuje nabić kartkę żywnościową wartości dwudziestu deko mięsa.
Marsz głodowy w Tarnowie.
„Solidarność” domaga się utworzenia komisji kontroli zaopatrzenia.
Kraków–Tarnów, 7 sierpnia
Adrien Le Bihan, Gniewne Drzewo. Dziennik Krakowski 1976-1986, Kraków 1995.