W Beresteczku leżały setki rannych w większości z 8. pułku ułanów. Szesnaście podwód wiozło nas kilkudziesięciu w kierunku Horochowa. [...] Skierowali nas do szpitala, gdzie lekarz odmówił przyjęcia. Woźnica, wściekły, około północy wywiózł nas z powrotem za wieś i tam brutalnie wyrzucił do rowu. Nie mogłem nic mówić, bo zupełnie straciłem głos.
Z rowu wyciągnął mnie jakiś cywil i położył w sieni najbliższej chałupy. Nastała piekielna noc: przyszła stara baba i okradła mnie z medalika i ściągnęła sygnet. Dawałem jej znaki ręką, by dała mi z beczki wody; odeszła, a ja straciłem przytomność, a może zasnąłem. Zbudził mnie huk broni palnej. Francuzi na nie osiodłanych koniach uciekali; sztab uciekał; chałupy w ogniu. Wywlokłem się przed chałupę; jakiś szwadron ruszył do szarży, a piechota się cofała. Na to wszystko od strony nieprzyjaciela wpadła kolumna samochodowa lotnicza w mundurach hallerowskich. Dowódca tej kolumny zatrzymał ją pod ogniem i kazał zbierać rannych. Jego żołnierze chcieli dalej jechać, ale on z rewolwerem w ręku zmusił do załadowania nas. Wrzucono mnie na ciężarówkę z bombami oraz innego oficera z drugiego rowu, który krótko potem zmarł. Po kilku godzinach jazdy jeden samochód był niezdolny do jazdy; wrzucono dużo bomb do wody, a samochód spalono. Ja musiałem asystować przy spisywaniu protokołu i stąd pamiętam nazwisko dzielnego dowódcy kolumny, por. lotnika Golikowskiego... Według późniejszych informacji, wszystkich pozostawionych w Horochowie rannych bolszewicy wymordowali.
7 sierpnia
Kornel Krzeczunowicz, Ułani księcia Józefa. Historia 8 pułku ułanów ks. Józefa Poniatowskiego 1784-1945, Londyn 1960.
Stoimy na głównej ulicy, zupełnie wyludnionej. Okna, choć biały dzień, zamknięte okiennicami. Czekamy chowając się za węgły domów. [...] W pewnym momencie zobaczyłem po drugiej stronie staruszkę, która stoi i patrzy. Krzyczę: „Kobieto, uciekajcie, bo was w tej chwili zabiją”, a ona mi na to dobrą polszczyzną: „Ja się tam, panie, śmierci nie boję” i stoi spokojnie dalej. Jeśli ona się nie boi, to ja też nie. [...] Ledwieśmy przejechali szosę, słyszymy jakieś piekielne krzyki za sobą: hurra, hurra! Widzimy biegnącą za nami ćmę kozactwa. [...] Kozacy tuż-tuż. Ten i ów z naszych ułanów odwraca się i pali na oślep w tył z karabinków. Jestem już na samym końcu. W pewnym momencie zatrzymuję się, zawracam swego konia — oni swoje też wstrzymują i stoimy tak przez chwilę naprzeciw siebie na trzy–cztery kroki. Cel doskonały: walę z mauzera raz po raz do trzech najbliżej stojących i... trzech leci z koni. [...]
Konia ostrogami i dalej — znów się do mnie zbliżają, ale ostrożniej niż poprzednio, znów konia odwracam i słyszę tylko świst kul koło siebie, koń zaś pode mną się szarpie. [...] Idzie coraz wolniej, wolniej, wreszcie opiera się piersią o wysoko ścięty pień drzewa i staje. Ściągam go na lewo, widzę, jak z pyska i nozdrzy bucha krew. Chwieje się, zeskakuję z niego na prawo, bo z lewej nadjeżdża kozak i z rozmachem tnie szablą, której siłę uderzenia częściowo wstrzymuje drzewo, jeszcze uderza końcem w juczki mego siodła i akurat w tej chwili koń pada. [...] W tym momencie młody kozak w papasze z ospowatą gębą śmiało najeżdża na mnie, przytyka mi lufę karabinu do piersi i krzyczy: „Zdajsia, Polak!” [Poddaj się!]. Zdążyłem tylko przegiąć się w tył i szablą ciąłem go po łbie. Krew bryznęła na mnie. Kozak spadł z konia, wypuszczając z dłoni karabin, który porwałem jak deskę ratunku.
Klewań, 17 września
Kazimierz Rzewuski, Moje walki z bolszewikami lipec-październik 1920 r., „Wojskowy Przegląd Historyczny” nr 2, 1993.
Możemy się dziś pochwalić zdobyciem Równego, a za godzinę pewnie i Dubna. Dwie twierdze na jeden dzień to dosyć. Niezmordowanym pościgiem jazdy, piechoty, samochodów pancernych i lotników zadaliśmy takiego bobu bolszewikom, że na jakiś czas będą mieli chyba na naszym froncie dosyć wojny zaczepnej. Oficer i żołnierz bije się teraz z myślą, że jednak wyznacza granice państwa polskiego. Bodajby nas ta wiara nie zawiodła i dyplomaci umieli nasze zwycięstwo wykorzystać. [...]
Jesteśmy wciąż bez żadnych urządzeń, bo przeciągnąć ich wobec przemarszu 300 kilometrów prawie niepodobna, toteż wraca się do pierwotnego sztabowego urzędowania z pisaniem rozkazów na pięć rąk pod dyktando i lotnej poczty sztafet konnych. Straszny kłopot mamy z paroma tysiącami jeńców, których nie ma czym żywić, bo ta hołota wyjadła przedtem całe zboże w okolicy.
Łuck, 18 września
Stanisław Rostworowski, Listy z wojny polsko-bolszewickiej 1918-1920, wyb. i oprac. Stanisław J. Rostworowski, Warszawa 1995.