Jak i wczoraj Zawieyski wstępuje po nas i jedziemy z nim na Zjazd (odbywa się w gmachu NOT na Czackiego, jak i pamiętny październikowy).
Dyskusja nad referatem Żółkiewskiego – a właściwie nad wszystkim. Przed południem b. dobre przemówienie Voglera (z Krakowa) i olśniewająco dowcipne Kisielewskiego, zakończone wnioskiem: „Oddać zarząd Związku marksistom i niech im Pan Bóg da, żeby sobie z tym poradzili”.
Słonimski bardzo zirytowany tym jego zakończeniem, twierdzi, że to defetyzm i że nie należy rezygnować, skoro z nastrojów Zjazdu widać, że bezpartyjni osiągną większość w zarządzie.
Wbrew chęci usiłuję przychylić się do jego zdania. Okazał tyle charakteru i męstwa, wycierpiał tyle szykan zakończonych skandalem skonfiskowania jego książki (dwa tomy przedwojennych recenzji teatralnych), że trudno go opuścić w tych opresjach. Ale jestem bardzo perplexe.
Warszawa, 4 grudnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Połączone posiedzenie dwu sejmowych komisji: Komisji Kultury i Sztuki oraz Komisji Oświaty i Nauki. Tematem obrad było sprawozdanie podkomisji, dotyczące prac kulturalno-oświatowych takich instytucji, jak świetlice, domy kultury, domy ludowe.
Kisielewski w dyskusji stwierdził paradoksalnie, że u nas jest kultura elitarna, a w krajach kapitalistycznych kultura mas. Domagał się nowych i bardziej nowoczesnych metod pracy kulturalnej. Replikował na to Kruczkowski, który rozróżnił kulturę mas, jak to jest w Ameryce, od kultury masowej, jak to jest u nas. Tam inspiracją działań kulturalnych jest komercjalizm, u nas dążenia, by masom udostępnić najwyższe dobra kultury.
Zabrałem i ja głos, domagając się odświeżenia form pracy kulturalnej, w czym poparłem Kisielewskiego. Zwróciłem też uwagę na dobór odpowiednich, fachowo przygotowanych ludzi. Na koniec powiedziałem parę sceptycznych uwag na temat regresji kultury, mimo ogromnego zasięgu działań kulturalnych.
Warszawa, 9 listopada
Jerzy Zawieyski, Dziennik, Warszawa 2010.
Byłoby oczywiście rzeczą śmieszną, gdybyśmy dzisiaj mówili o sprawie Dziadów, nie rzucając jej na tło szersze. Ja bym drastycznie mógł powiedzieć, że jeśli ktoś przez 22 lata dostaje po gębie i nagle w 23. roku się obraził — to jest coś dziwnego.
29 lutego
J. Eisler, Marzec 1968, Warszawa 1991.
O godzinie 18.00 w klubie przy telewizorze dla wysłuchania mowy Gomułki. Była to chwila historyczna. Na tę mowę czekała cała Polska. Przed godziną 18.00 w Sali Kongresowej zebrał się aktyw partyjny. Owacja dla Gomułki trwała chyba z kwadrans. [...]
Chyba trzy czwarte mowy poświęcił Gomułka wyjaśnianiu, dlaczego Dziady zostały zdjęte z afisza, następnie zaatakował brutalnie oddział warszawski Związku Literatów i zwłaszcza personalnie Kisielewskiego, Jasienicę, Słonimskiego. Związek Literatów oraz wymienieni pisarze to według Gomułki inspiratorzy zajść w Warszawie. Atak na Kisiela był rodzajem wiecowej pyskówki, za to atak na Jasienicę czymś potwornym, ponieważ wywlókł bardzo dramatyczne akowskie sprawy Jasienicy sprzed 23 lat. O Słonimskim powiedział, że nie czuje się on Polakiem, na dowód czego przytoczył bardzo piękne wyznanie Słonimskiego drukowane w „Wiadomościach Literackich” 46 lat temu. Atak na profesorów godził także w młodzież.
Najważniejsze jednak stało się, w momencie kiedy Gomułka poruszał sprawę syjonistów i Żydów. Cała sala wyła: „Do Izraela, do Dajana!”. Nastrój antysemicki był nie do zniesienia. Tymczasem Gomułka zaczął wyjaśniać, co to jest syjonizm i odcinał się od antysemityzmu. Sala wtedy zawyła: „Gierek, Gierek!”. Był to szok dla telewidzów i zapewne dla Gomułki. Widać, że Gomułka nie spodziewał się tak żywiołowej przeciwko niemu reakcji. Im dalej Gomułka brnął w obronie Żydów przed antysemityzmem, tym większe były okrzyki na cześć Gierka, który w swym katowickim przemówieniu powiedział ostateczne, najwulgarniejsze slogany antyżydowskie i antyinteligenckie. Deeskalacja braw dla Gomułki była aż nadto wymowna. I o dziwo! Gomułka nie poruszył sprawy Zambrowskiego, [Stefana] Staszewskiego i innych Żydów. Co też było wielkim rozczarowaniem dla sali. Gomułka obiecał przywrócić Dziady, obiecał młodzieży we właściwym czasie rozważyć te postulaty, które uzna za słuszne. Pozdrowił na koniec klasę robotniczą, zapomniawszy o chłopach, no i pozdrowił milicję. Więc kozłem ofiarnym stał się Związek Literatów, profesorowie, inteligencja. Efekt polityczny jest taki, że nie zjednał sobie aktywistów partyjnych, obraził środowiska twórcze i naukowe, zraził w ogóle całe społeczeństwo. Wystąpienie Gomułki świadczy też o walkach i tarciach wewnątrz partii. Widocznie partia przeraziła się antysemityzmu i swojej obłąkańczej propagandy w rodzaju Gierka, Kępy i innych sekretarzy wojewódzkich, którzy grali na nucie antysyjonistycznej.
Warszawa, 19 marca
Jerzy Zawieyski, Dzienniki, [cyt. za:] Interpelacja, „Karta”, nr 64, 2010.
I. W szeregu czasopism naukowych przewijają się nazwiska wymienione w sensie negatywnym przez I Sekretarza KC PZPR tow. Władysława Gomułkę w przemówieniu wygłoszonym w dniu 19 bm.
[...]
Nie uważam za słuszne dopuszczania w czasopismach literackich i naukowych do cytowania w sensie pozytywnym, czy też obojętnym pisarzy wymienionych przez tow. W. Gomułkę w sensie negatywnym.
II. W Małej Encyklopedii A-Z (PWN) zwolniono już do druku hasła Andrzejewski, Jastrun, Jasienica, Kisielewski itp. W chwili obecnej zgłoszono tekst hasła: „Słonimski Antoni”. Wydaje się, że należy powtórnie ustosunkować się do wydrukowanych już haseł, takich jak: Kisielewski, Jasienica i albo je wyeliminować, albo przepracować, nadając charakter zgodny z obecną oceną tych ludzi. Jednocześnie zawiadamiam, że w zgłoszonej do nas, już poprawionej wersji encyklopedii Wiedza o Polsce (PWN) przeznaczonej na zagranicę (wersje: angielska i francuska) usuniemy hasła: Kisielewski, Jasienica, Słonimski.
III. W zwolnionej do druku ale jeszcze nie wydrukowanej książce R. Matuszewskiego pt. Literatura współczesna (PZWS, wyd. X) przewijają się wszystkie nazwiska pisarzy wymienione przez tow. W. Gomułkę w sensie określonej działalności politycznej. Ponadto ujęta jest również twórczość Wygodzkiego. W osobnych rozdziałach scharakteryzowano pisarstwo A. Słonimskiego i Andrzejewskiego, zamieszczając także wiersze Słonimskiego.
Nie uważam za słuszne, aby w obecnej sytuacji drukować teksty ukazujące w świetle bardzo korzystnym Słonimskiego i bez właściwej politycznie oceny innych pisarzy. Sprawę jednak komplikuje fakt, że książka jest podręcznikiem związanym programem szkolnym i nie mogą być dokonywane zmiany tylko drogą cenzorskich interwencji.
Przedstawiając swoje stanowisko w tych sprawach, zwracam uwagę, że konieczne są nie tylko szybkie decyzje, ale również pełna jasność, gdyż problemów tego rodzaju z dnia na dzień narasta coraz więcej.
Warszawa, 20 marca
Marta Fik, Marcowa kultura, Warszawa 1995.
Upał ogromny – ze 30 stopni w cieniu. Piszę kołysankę, wieczorem idę na koncert. Forsy nam starczy na parę miesięcy, stworzono mi więc, co mnie wciąż frapuje, osobliwą karę: życie w łagodnej próżni, w samym środku gotującej się jak kocioł Warszawy. Jak długo można żyć i pisać bez społecznego odzewu, dla siebie, po klasztornemu […]? Oto jest pytanie – jak długo? Jednak w okresie stalinowskim w Krakowie było mi łatwiej – miałem swoje środowisko, zaplecze, przyjaciół. W Warszawie jest demoniczniej, bardziej po Sowiecku. Ale cóż: żyć trzeba!
Warszawa, 8 czerwca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Służewiec popołudniowy to najpiękniejsza dzielnica Warszawy. Daleko piekielnie, sklepów nie ma, ale domy – cudo, szklane domy. I jakaż pespektywa – nawet Pajac Kultury ładnie stąd wygląda.
Warszawa, 14 czerwca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Wczoraj wieczór przyjechałem do Sopotu, podróż drugą klasą w upał ciężka, bo jakieś dzieci zatruwały życie. W Sopocie niestety ludzi mnóstwo (jestem zdemoralizowany, bo przyjeżdżałem tu zwykle zimą lub jesienią, mając wówczas całe miasto dla siebie). Wieczorem przechadzałem się, wcale pięknie to nasze Cannes wygląda, ładnie oświetlone, z neonami i kawiarniami na tarasach. Wszędzie tłumy młodzieży, i to naprawdę z zakładów pracy robotniczej – wszystko w koszulach z krajowego nylonu, dziewczęta pokazują nogi do pasa. Wszystko niebrzydkie, w każdym razie z rozbuchaną ambicją, nasz ustrój najlepiej stwarzać umie powszechne łaknienie: to mu wychodzi bez pudła.
Sopot, 17 czerwca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Do Warszawy jechałem [z Sopotu] z towarzystwem wracającym z wczasów – pracownicy fabryk, małżeństwo z dzieckiem, panienki, młody człowiek. Mili, „zadbani”, nieźle ubrani, czytający „Film” i „Przekrój”. Ale jakże to drobnomieszczańskie towarzystwo, jak interesują ich wyłącznie sprawy materialne, jak nie znają w ogóle innych tematów! Tak, komuniści osiągnęli tu swój „sukces”, oduczyli ludzi całkowicie od polityki, ideologii, myślenia ogólniejszego. A myśmy dokonali reszty, dając im „strawę kulturalną” w postaci głupawych piosenek, festiwali w Opolu, jazzu, etc. I pomyśleć, że w okresie stalinowskim walczyło się o te rzeczy ideowo, jako reprezentujące zachodnią kulturę. A teraz komuchy zrozumiały, że te wszystkie piosenki pracują dla nich – ogłupiają ludzi całkowicie, czyniąc ich dla rządzących absolutnie nieszkodliwymi, stają się elementem zniewalania mózgów. Pomyśleć, że sam w tym brałem udział. O cholera! Jest to po prostu polityczna i ideowa stylizacja pokolenia, dokonywana, o dziwo, w imię ideologii i polityki (a w gruncie rzeczy, oczywiście, w imię utrzymania się przy władzy). Ciekawym, kiedy i w którym pokoleniu ludzie ci zrozumieją, czego im brak. Chciałbym tego dożyć – no ale przecież sto lat się nie żyje.
Warszawa, 3 lipca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Wczoraj znowu byli przyjaciele z „Tygodnika”, Jacek [Woźniakowski], Pszon, Marek [Skwarnicki]. Namawiali mnie, żebym coś napisał pod nazwiskiem, że dyrektor cenzury w Krakowie pytał się, czemu dobrowolnie ze mnie rezygnują. Czyli znów miałbym wrócić do pisania „pod cenzurę” – o niczym, gdy dzieje się licho wie co. Tych cenzuralnych upokorzeń autofałszowania siebie (bo człowiek zaczyna stosować własną wewnętrzną cenzurę) najadłem się już przez dwadzieścia parę lat, a oni chcą mnie w to wtrącić na nowo, dla mojego dobra, bo myślą, że ja jestem zmartwiony niepisaniem, podczas gdy ja po raz pierwszy jestem wolny, bo mogę pisać, co chcę – w domu. Oczywiście – byle mi płacili. To jest sprawa delikatna, bo oni chcą coś mieć mojego, muszę im udowodnić, że tego, co ja chcę, cenzura nie puści. Wmawiają mi, że idzie „odwilż”. Jest rzeczywiście plenum KC, gdzie „psy gryzące się w zawiązanym worku”, jak mówi [Jerzy] Waldorff, o coś tam walczą, o czym społeczeństwo się nie dowie, tyle że uważny czytelnik dojrzy, iż nagle w prasie nie ma słowa „syjonizm” czy bzdury lub też pojawia się nazwisko, którego nie było, lub vice versa. Nie chcę korzystać z żadnej „odwilży”, chcę pisać swoje dla siebie […]. W każdym razie nabrać się już tak jak w Październiku – nie dam. Taka sztuka udaje się tylko raz.
Warszawa, 7 lipca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Ludzie pracują, chodzą do sklepów, oglądają telewizję. Cudzoziemcowi nie może pomieścić się w głowie, że jest tu coś anormalnego, zwłaszcza że nie rozumie, co pisze prasa i mówi radio. Nie uwierzyłby zresztą, że panuje tu kłamstwo tak całkowite i obowiązujące i że wszyscy się do tego przyzwyczaili, nikt nie ma ochoty się przeciwstawiać, a gdy ktoś nie chce brać udziału w urzędowym partyjnym kłamstwie, to zaraz wylatuje: kłamanie (mówienie mową umowną) jest probierzem lojalności i przydatności obywatelskiej, kto chce myśleć czy mówić inaczej, ten jest podejrzany. […]
Nasza prasa zawiera czystą politykę: to, co rządzący chcą, aby było powiedziane, i nic więcej. Stopień rygoryzmu tego „i nic więcej” jest przedmiotem dyskusji „rewizjonistycznej”, ale nie u nas w tej chwili. Tu panuje czysta forma polityczna, czyli czysty nonsens. A jeśli to potrwa parę pokoleń, jeśli ludzie zapomną, że im czegoś brak? „Wolna Europa” przypomina, jak może, ale ona działa z zewnątrz, to jej mankament, ciągle wypominany przez komunistów. Co prawda i ja jestem już na zewnątrz, emigrant wewnętrzny. To jest konieczne, aby być trochę z zewnątrz, aby nie dać się zapakować do klosza z usypiającym gazem, z drugiej jednak strony trzeba tu być, aby obserwować ludzi, w jaki sposób stopniowo działaniu tego gazu ulegają, aby widzieć, jak się łamie charaktery i niszczy nerwy.
Warszawa, 10 sierpnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
A więc słowo stało się ciałem: wkroczyliśmy do Czechosłowacji. My, to znaczy Wielki Brat, NRD, Węgry, Bułgaria, PRL, czyli piątka „warszawska”. Wkroczyliśmy jak najdosłowniej — wojskiem. Dziś o świcie słychać było lecące ciężkie bombowce, jechały też gdzieś tutaj czołgi — stąd przecież najbliżej do Pragi. Rano nie można było dostać gazet, wszystko znikło jak zmyte, dopiero koło obiadu mały Sandauer (junior) pokazał mi „Słowo”: na pierwszej stronie komunikat PAP, że „na prośbę rządu czeskiego” (?) wiadome kraje udzielają mu poparcia wojskowego przeciw spiskowi reakcyjno-kontrrewolucyjnemu, mającemu swe oparcie za granicą. I pomyśleć, że jeszcze wczoraj ta sama prasa łgała, że z Czechami wszystko jest w porządku i że mówienie o interwencji to kontrrewolucyjne intrygi. Co za perfidia — co za błazeństwo. A teraz my wkraczamy też i w jakże ohydnej roli. I zawsze tak po świńsku wychodzimy wobec Czechów — Zaolzie się kłania.
Ludność tu zareagowała w sposób klasyczny: rzucono się na sklepy i wszystko wykupiono. Ludzie przygnębieni, ale słychać też głosy, że dobrze tak Czechom, bo po co atakują socjalizm i kombinują z Niemcami. Ogłupiono już ten naród, zwłaszcza tutaj, gdzie ludzie nie czują się ani pewni, ani u siebie. [...]
Nic dokładnego nie można się dowiedzieć, bo Wolną Europę trudno złapać, a nasze radio, oczywiście, prawie nic nie mówi i puszcza muzyczkę — cóż to za skurwysyny.
21 sierpnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 2001.
Właściwie idą czasy analogiczne do stalinowskich, a w takim okresie nie należy mieszkać w rozplotkowanej, histerycznej i nerwowej Warszawie, lecz gdzieś na prowincji. Co prawda może owa legendarna „głucha” prowincja też już nigdzie nie istnieje, partia, matka nasza, wszędzie już dotarła ze swoim wścibstwem. Polacy zresztą też już nie ci co w okresie stalinowskim […].
Jest rocznica wojny, Powstania, rocznice tak ważkie i głębokie, wciąż jakieś odsłonięcia pomników, tablic, capstrzyki, warty na cmentarzach, ale cóż, kiedy wszystko obrzydzone przez wszechobecną propagandę komunistyczną […]. Oni obrzydzą i spłaszczą każdą najświętszą rzecz, każde uczucie, każdą rocznicę – nie mieliśmy ani razu żadnego odprężenia, nawet w dniu zakończenia wojny. Jakże szczęśliwe są narody mające tylko jednego „odwiecznego” wroga, nie znające tych podwójnych skomplikowań. Sojusz z Rosją – dobrze, ale nieprzyjmowanie przy każdej okazji tego języka patetycznych łgarstw, fałszujących nie tylko historię, ale i każde uczucie, każdą tradycję!
Warszawa, 2 października
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Po nocach nie śpię oglądając olimpiadę. Murzyny leją wszystkich – są przerażający. Rekordy w trójskoku niewiarygodne – biedny chory Schmidt skakał jak bohater, ale gdzie mu tam: pięciu czy sześciu skoczyło ponad 17 metrów, widać tartanowa bieżnia zmieniła sytuację. Za to stary Pawłowski ma złoty medal w szabli, pierwszy raz w życiu – wspaniale. Ale w ogóle Polska bierze raczej w dupę, a mnie to martwi: nowomodny polski szowinizm odstręczający jest jak wszystkie szowinizmy. Ha! Dobrze mi to pisać w prywatnym zeszycie, gdybym spróbował publicznie – tobym dostał. Co prawda Andrzejewskiego i Mrożka prasa potraktowała raczej ulgowo – ale mnie by nie uszło. Więc milczę: „O Ryczywole zamilczeć wolę…”.
Warszawa, 18 października
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Tutaj trwa w prasie dosyć autentyczny spór o „prywaciarzy”, czyli prywatne rzemiosło i usługi. „Kurier Polski” broni ich ostro przed atakami demagogów wskazując na to, że wielki przemysł maszynowy, okrętowy i inny kooperuje z nimi, oni dostarczają precyzyjnych części, których inaczej nigdzie by się nie dostało. Ale to mucha, atak ma podłoże ideologiczne, co im tam sprawy produkcyjne! Klaudiusz Hrabyk, superidiota, grzmi w „Życiu Warszawy”, że cała Polska pogardza prywaciarzami, którzy zbijają „wór złota”, że nigdy badylarz czy sklepikarz nie mógłby reprezentować „socjalistycznego narodu” i tym podobne brednie. A o prywatnych chłopach (połowa społeczeństwa) łaskawca zapomniał. I o tym, że np. „uspołeczniony” odpracowawszy swoje siedem godzin, wypina się na wszystko, a poza tym kradnie, ile wlezie. Ale cóż – nalot na „prywatnych” trwa. Tych, co są potrzebni do przemysłu, może nie ruszą, ale np. prywatni lekarze padną chyba ofiarą, tak jak już padli adwokaci. Wolne zawody nie mieszczą się w idei kolektywizmu, a jeśli życie na tym traci – tym gorzej dla życia!
Warszawa, 23 października
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Z okazji pięćdziesiątej rocznicy odrodzenia Polski ciągle widujemy w telewizji naszych rządców (przypomina mi to, że we Francji Dyrektoriatu określano dyrektorów jako „pięć małp”). Zaczęło się od spotkania z olimpijczykami: Cyrano przemówił do nich czytając mowę z kartki, odpowiadała mu – również z kartki – Irena Kirszensztajn-Szewińska. O Jezu, oni nam sport obrzydzą!
Punktem kulminacyjnym była akademia w Lublinie, a w niej, czytane oczywiście, przemówienie Cyrana, trwające 110 minut (obliczyliśmy z Zygmuntem). Zaczął od stwierdzenia, że Polska obecna jest suwerenna, niepodległą i co kto chce, potem zrobił wykład 50-lecia historii pomijając oczywiście wszystko co mu niewygodne, a więc Piłsudskiego (tylko parę kwaśnych wzmianek), Bitwę Warszawską, pakt o nieagresji Becka z Rosją, pakt Ribbentrop-Mołotow, wywózkę Polaków z Ziem Wschodnich, Katyń, Powstanie Warszawskie etc., etc., za to główne siły społeczne to oczywiście SDKPiL (paru Żydów na krzyż), KPP (dwa mandaty w pierwszym Sejmie) i PPR – żadnego AK w czasie okupacji w ogóle nie było. Olbrzymia sala z powagą wysłuchała tych bajęd, potem „Mazowsze” śpiewało pieśni rewolucyjne i ludowe. […]
Moczara w Lublinie nie było, były za to różne święte widma: Berling, Żytomierski etc. Moczarek przemawiał za to w Warszawie ma akademii październikowej – też schematycznie i nieciekawie.
Sopot, 8 listopada
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Zjazd partii nieustająco: w telewizji, radiu, prasie, kraj udekorowany, panegiryzm i samochwalstwo wręcz nieprawdopodobne – to jest nie do wiary, chyba w Bizancjum tylko było coś podobnego. Przemówienie Gomułki, chyba pięciogodzinne, o wszystkim, o gospodarce, a głównie o wspaniałości Polski Ludowej, miało chyba na celu „zagadanie” sprawy Czechosłowacji. Udało mu się to wspaniale, bo po nim wszyscy uderzyli w ten sam ton patetycznego samochwalstwa i mówienia o niczym. Mówił też Breżniew – po rosyjsku, a to samo. […] W ogóle zjazd idzie po gomułkowsku: superdrętwo. Aż strasznie słuchać, gdy wszyscy w kółko powtarzają to samo, i patrzeć na tę salę o kamiennych twarzach, klaszczącą w odpowiednich miejscach.
Sopot, 14 listopada
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Piszę w Wigilię – deszczową i mglistą. […]
Grudzień deszczowy, mglisty, smutny, mania świąteczna w pełni. Trzeba to odbyć, nie ma rady […].
No – rodzina przyszła, idę na wilię, jutro będę pisać dalej.
Dopisuję parę słów po wilii. Było troszkę smutno, trochę nudno – jakaś za bardzo świecka jest dziś wigilia – może przez stałą obecność radia, płyty itd. Dostałem w prezencie ostatnie wydanie pism Norwida – trzeba go będzie poczytać, bo w gruncie rzeczy mało kto go dobrze zna. Jest wieczór – Warszawa świętuje, obżera się, ta nowa Warszawa, którą niezbyt lubię – ale innej już nie będzie, przynajmniej za mojego życia. To śmieszna rzecz płakać nad tym, że przeszłość minęła – tylko że w Polsce poszczególne okresy tak są od siebie różne, że aż staje się to absolutne – jakaż tu może być ciągłość pokoleń i kultury? Niewesołe – ale prawdziwe.
Warszawa, 24 grudnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Łaziłem trochę po mieście – bardzo jest w święta osobliwie: ogromne, zupełnie bezludne bloki, taki jakiś nowoczesny Utrillo. W kościołach kolorowe szopki, sporo ślubów i chrzcin, od czternastej za to już zupełna przyprószona śniegiem pustka. Wszyscy żrą w domu albo oglądają telewizję.
Warszawa, 25 grudnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Okropnie zabawna polemika jest w „Kulturze” (warszawskiej rzecz prosta) na temat telewizyjnego cyklu „Stawka większa niż życie”, przedstawiającego bohaterskiego „kapitana Klossa”, oficera niemieckiej Abwehry, będącego w istocie agentem Polski Podziemnej (żeby było śmieszniej, podziemia… komunistycznego). Jest to cykl krótkich, nieźle zrobionych filmów, gdzie bohaterski i przystojny (bardzo mu dobrze w eleganckim niemieckim mundurze) kapitan Kloss dokonywa cudów bohaterstwa, kiwając Niemców, jak chce. Bzdurstw historycznych jest tam całe masy, nieprawdopodobieństw otchłanie, taki polski James Bond, ale rzecz chwyta ogromnie, cała Polska to ogląda, dzieci się w to bawią. Toeplitz wyśmiewał się z całej rzeczy dosyć subtelnie i inteligentnie, pokazując, że naród odmłodniały i nie pamiętający okupacji bierze rzecz na serio.
Warszawa, 15 stycznia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Student czeski oblał się benzyną i podpalił, na znak protestu politycznego – wywołało to olbrzymie poruszenie, tylko bezczelni Moskale napisali, że to prowokacja. Rzecz jest wstrząsająca, pierwszy raz w Europie […]. Czesi są zastanawiający: o tyle bardziej dziś patriotyczni i solidarni od załatwiających swe drobne, prywatne sprawki Polaków.
Warszawa, 22 stycznia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Z zaopatrzeniem kiepsko, w sklepach towaru mało, Gomułka w przemówieniu skarżył się, że Polska to kraj biedny, bez ropy i rudy. Trzeba by więc przebudować model inwestycyjny, a nie akurat forsować te gałęzie produkcji, gdzie potrzeba rudy i ropy. Tymczasem my właśnie uzależniamy się coraz bardziej od Rosji forsując petrochemię w Płocku i hutnictwo żelazne. Do tego straszna masa inwestycji rozbabranych, zaczętych, przestarzałych, nie rentujących. Gomułka, gdy o tym mówił, miał w oczach popłoch – dobrze chociaż, że się poczuwa do jakiejś odpowiedzialności. […] Jak więc ratować Polskę? Całkiem, jeśli komunizm trwa, uratować się jej nie da („decydujcie się: albo dobrobyt, albo komunizm”), polecałbym jednak np. rozbudowanie międzynarodowych usług, na przykład dalekomorskiej floty handlowej […].
Warszawa, 24 maja
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Tak zwana kampania wyborcza w prasie przekracza sobą wszystko, co można by opisać: udowodnianie, że dwa razy dwa jest pięć i że nagi król jest ubrany, staje się tu wręcz obowiązkowym obrzędem: każdy dziennikarz chcąc wykazać swą wierność i przydatność musi tu napluć sam na siebie, co gorsza całe społeczeństwo musi pluć na siebie biorąc udział w tej upokarzającej komedii. Aby wyeliminować resztki, pozory jakiegoś wyboru, jakiejś konkurencji politycznej, prasa (oczywiście odpowiednio poinstruowana) nie wspomina ani słówkiem o możliwości skreślania nazwisk kandydatów – a przecież jest ich na listach więcej niż miejsc. Ludzie będą po prostu wrzucać owe listy tak jak je dostaną – zwłaszcza młodzież, „głosująca” po raz pierwszy, która nie bardzo wie, o co chodzi, a cieszy się z tego „dojrzałego” aktu, tak właśnie będzie robić. Organizatorom wyborów o nic zresztą innego nie chodzi, jak o to, aby uzyskać masową manifestację powszechnej bierności i posłuchu. W prasie pełno objaśnień, jak mają głosować chorzy czy ludzie znajdujący się w podróży – zupełnie wielki dom wariatów. […] Lecz problem psychologiczny, najważniejszy, zawiera się, powtarzam, w głowach ludzi rządzących: co oni właściwie sądzą o tym wielkim, a dziecinnym „tricku”, jaki uskuteczniają i którym upokarzają społeczeństwo, dając jednocześnie wyraz zarówno z jednej strony pesymistycznemu brakowi wiary we wszelką demokrację, jak i z drugiej swemu strachowi przed masą.
Warszawa, 28 maja
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
A tu dalej wybory. Komuchy w biurach i zakładach pracy zwołują zebrania, gdzie sugerują, aby nie wchodzić za kotarę, lecz wrzucać kartkę „jak leci”, co automatycznie faworyzuje kandydatów z pierwszych miejsc. Ludzie są tak zastrachani (czego się boję?!), że wszyscy będą tak głosować. A ja wcale – he, he. A to, co pisze prasa o naszym najdemokratyczniejszym w świecie systemie głosowania, nadaje się bez żadnych najmniejszych zmian do kabaretu. I pomyśleć, że sam dwukrotnie kandydowałem w takich wyborach i to na miejscach „mandatowych”. Ha! Wtedy tak mnie to nie raziło jak dzisiaj – ale też dziś rzecz ma większe niż kiedykolwiek znamię obłędu.
[…] Nie chcę się dać zwariować, tak jak daje się zwariować mnóstwo ludzi – po prostu całe społeczeństwo odcięte od innego punktu widzenia. „Wolna Europa” robi, co może, aby rzecz odkręcić, oni jednak też już nie bardzo rozumieją, że żyjemy tu pod kloszem z rozweselającym gazem i że ten gaz działa – działa i ogłupia.
Warszawa, 30 maja
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Dziś był w Makowie odpust, jakież to miłe i zabawne, a jak oni się tu świetnie mają, jak dziewczęta modnie ubrane, ile amerykańskich ciuchów! Na cmentarzu grobowce piękniejsze niż w Warszawie, kościół wielki, napchany ludźmi po wręby, a dalej zabawy, karuzele, strzelnice, jak to na odpuście. Świetne, bardzo mi się podobało – rzeczywiście Gomułka to „król chłopów”, powodzi im się doskonale, zwłaszcza w „dolarowych” wsiach galicyjskich: „trochę z tacy, trochę z macy”, i stąd biorą, i stąd. He, he.
Maków, 10 sierpnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Dziś 30. rocznica wojny – właśnie przed chwilą wyły syreny, ruch na ulicach zamarł na dwie minuty, ludzie stali milcząc, jak skamieniali. Ta wojna zdecydowała o naszym życiu, przekreśliła wszystko, zmarnowała naszą młodość i wiek dojrzały, wytrwała nam sześć lat życia, przekreśliła marzenia o Polsce całkiem wolnej – i tak cud, że żyjemy. A dziś świętują rocznicę komuniści i urządzają wiece – „przeciwko wojnie”. Pacyfizm Europy ułatwił kiedyś zadanie Hitlerowi, dziś ma je ułatwić Ruskim, no bo jak połknęli pół Europy, to teraz chcą pokoju, żeby kąsek strawić. Tak toczy się ten świat! Staliśmy z Lidią na balkonie przez te dwie minuty wycia syren: ta wojna to nasze życie, nasze małżeństwo, nasze przekreślone „kariery”. I to wszystko zrobił Hitler! Sukinsyn!!
Warszawa, 1 września
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
W Rosji trwa jednak chyba jakiś, mało z zewnątrz widoczny, sprzeciw tak zwanych intelektualistów. Dowodem tego może być wydana w… Warszawie płyta z piosenkami Bułata Okudżawy. Okudżawa to popularny w Rosji bard, autor piosenek wojskowych nader niekonformistycznych, które tam nagrywa się prywatnie na taśmy (podobno masami), ale płyt jego nie ma. Tutaj zrobiono mu za to płytę, śpiewaną po polsku przez najlepszych piosenkarzy (Młynarski, Łazuka, Przybylska), efekt jest świetny, śliczne rosyjskie melodie, coś z Wertyńskiego, a zarazem antystalinowska gorycz przebija wyraźnie – ciekawe, że to wyszło w Polsce. A jest przecież jeszcze w Rosji piosenkarz całkiem już konspiracyjny, niejaki [Włodzimierz] Wysocki, którego taśmy wręcz są zabronione. Opozycja piosenkowa, osobliwe zjawisko, jedyne w swoim rodzaju!
Warszawa, 14 września
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Odbywa się kongres Związku Bojowników o Wolność i Demokrację (cóż za nazwa pretensjonalna!), Moczar zasuwał z tej racji mowę niezbyt ciekawą, za nim, dla dekoracji, siedziało też, obok mord „partyzanckich”, paru starych oficerów „londyńskich” i akowców (Skibiński, Radosław, etc.). Martwa to organizacja, gdzie powtarza się w kółko najbardziej zdawkowe i ogólnikowe hasła „patriotyczne”. Charakterystyczna rzecz, że wskrzesza się dziś dwie rzeczy minione: hitlerowców i Żydów, bo nowego nic nie ma, żadnej konfliktowości ani dramatu, tylko komedia powtarzania w kółko haseł antyhitlerowskich, z dokładnym pominięciem Rosji i jej gwałtów – liczą na to, że ludzie zapomną o Wschodzie!
Warszawa, 20 września
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Zmęczony jestem i smutny. Jak zwykle nuży nieco festiwal „Warszawska Jesień”, bo muzyki za dużo, przy czym dawne bóstwa jakoś się zmierzchają – np. „Koncert na dwa fortepiany” Strawińskiego, niegdyś uwielbiany, dziś wydał mi się zdawkowy, szablonowy (fuga), jakiś nieświeży, ograny, choć wspaniale wykonał go angielski pianista Ogdon ze swoją żoną. Z polskich utworów tylko Lutosławski: jego „Livre pour orchestre” to naprawdę utwór wielki, z zębem, z koncepcją, przemyślany i nowoczesny w miarę, tyle ile wypada. […] Był też nocny koncert awangardowych wydzierań, oczywiście z Cage’em na czele, ale mało to ciekawe: jak powiedział Strawiński, to nie komponowanie, lecz filozofia. Np. utwór, gdzie przez 70 minut wali się w jeden klawisz fortepianu. Jest to raczej test psychologiczny i to jednorazowy. Ludzie nawet mało protestowali – jakoś się słuchało… Zresztą mało jest młodzieży: dawniej muzyka awangardowa miała posmak zakazanego owocu, uprawianie jej było niemal zastępczą walką ideową czy zgoła polityczną. Teraz wszystko minęło: władze pozwalają (raz okazały się mądre) i oto cała rzecz staje się igraszką bez znaczenia, nader mało poważną. W dodatku ranga muzyki spada: tyle tego wszędzie, w radio, na płytach, na ulicy, że zeszło do roli natrętnego brzęczenia. Jeszcze stare legendy trwają: Bach, Beethoven itp., ale stworzyć legendę nową bardzo jest trudno. Smutne, lecz prawdziwe! I stąd cały ten festiwal to już istny niewypał, a kiedyś przecież tak nas wszystkich podniecał. „Rewolucja zmarła, trzeba szukać nowego płomienia” – powiedział kiedyś Ignazio Silone. No właśnie – tak samo zmarła awangarda – i to zanim się na dobre urodziła.
Warszawa, 24 września
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Jak jest w końcu z tą polską gospodarką, bardzo źle, średnio czy możliwie – oto pytanie, na które mało kto u nas umie jednoznacznie odpowiedzieć. […] Otóż jak na kraj uprzemysłowiony mamy produkt narodowy raczej kiepski, nieobfity i trudno zbywalny, zwłaszcza za dewizy. Statki, wagony, trochę obrabiarek, tekstylia, produkty spożywcze, węgiel, miedź – oto prawie cały nasz eksport, nic więcej z rzeczy potrzebnych światu nie wytwarzamy, a i to, co jest, biorą przeważnie kraje socjalistyczne. […] jesteśmy krajem o przemyśle chorym, przestarzałym, mało wydajnym, nierentownym. Czy da się to naprawić? W obecnej sytuacji wątpię, zwłaszcza bez zmiany warunków politycznych, na co się nie zanosi. Panegiryki ku czci Gomułki w jego 65-lecie świadczą o stabilizacji epoki „gomułkowskiej”. […] Mamy wspaniałe statki rybackie, ale ryb na stołach brak – bo nie ma chłodni i środków transportu. Produkujemy świetne lokomotywy, a nasz tabor kolejowy jest stary i coraz gorszy. Obłędna jest niepraktyczność tego ustroju, manifestująca się, na przykład, w urzędowym upośledzeniu usług jako dziedziny „nieprodukcyjnej”. A jeśli już się usługami zajmujemy, to w sposób gigantyczny, uniemożliwiający precyzję. Na przykład ostatnio prasa się chlubi, że powstaje w Warszawie wielki dom obsługi i reperacji polskiego „Fiata”. Dom – gigant, kubatura kolosalna, 400 pracowników etc. A po ch… te rozmiary – już sobie wyobrażam, jaka tam będzie biurokracja, komplikacja, koszta, obłęd.
Warszawa, 8 lutego
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Wokół trwa obchodomania, ludzie stracili już rachubę, co to za rocznicę akurat się obchodzi – 25-lecie zakończenia wojny – jakże dwuznacznie brzmi ta rocznica w uszach ludzi mojej generacji i jak komuniści starają się to zagłuszyć patetycznie patriotycznym wrzaskiem. A skoro starają się zagłuszyć, znaczy, że wiedzą doskonale, iż rzecz ta w nas jeszcze nie umarła, jeszcze brzmi. Ale im chodzi o młodzież – my, świadomi rzeczy, nie jesteśmy im potrzebni. Wiedzą, że i tak będziemy milczeć, wobec milionów młodzieży – bezsilni, zakrzyczani, zapomniani. […] Wychować ludzi nie znających przeszłości ani dawnych pojęć – oto sztuka. Przeszłość jest największym wrogiem ustroju, dlatego pewno tyle jest obchodów – chcą przekonać samych siebie, że już się tej przeszłości nie boją.
Warszawa, 9 maja
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Kolarski Wyścig Pokoju okropnie szowinistyczny: Polacy, przygotowani jak zawodowcy, wygrali w cuglach (choć regulamin faworyzował zespoły, a krzywdził wielkie indywidualności, jak młody Francuz, co jechał szybciej od Szurkowskiego). Ale jakże idiotycznie pisze prasa, bez przerwy podkreślając „ofiarny trud” i „wytrwałą, pełną wyrzeczeń pracę” polskich kolarzy. A wiec sport to już nie zabawa, lecz również „ofiara” i „trud”. Jakież to sowieckie, aż się rzygać chce!
Warszawa, 28 maja
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Wczoraj były z wielką pompą urządzone „Wianki” na Wiśle. Komuchy dbają o circenses dla ludu, ale dbają po swojemu – nagle, irracjonalnie, niewygodnie, ale za to z olbrzymią (ni stąd, ni zowąd) reklamą. Chyba życia mi nie starczy na poznanie i rozszyfrowanie wszystkich dziwactw komunizmu i jego propagandy – u podstaw ich tkwi w istocie lekceważenie ludu, ale także obawa przed nim, stąd też urządzanie uroczystości pustych, beztreściowych, ale mających dać tłumowi okazję do wyżycia. Żałosna to zresztą okazja i co chwila okazująca swoje płytkie dno. Tak zwane bulwary nad Wisłą zalane były setkami tysięcy młodzieży, tłoczącej się w poszukiwaniu nie wiedzieć czego, tratującej skwery i trawniki – straty muszą być ogromne. Tymczasem atrakcji dano nader niewiele: trochę orkiestr beatowych, do których dołączyć się nie sposób, bufety, w których po dwóch godzinach nic już nie było (jak oni to robią?!), kurz, brud, ciżba spragniona czegoś, ale właściwie nie wiadomo czego. Przeważała młodzież, przystojna (wiejskie chłopaki – pierwsze pokolenie nowych warszawiaków), niby modne ubrania, nieraz z długimi włosami, ale zdezorientowana, bez stylu, z nieokreślonym temperamentem, nie bardzo wiedząca, jaka właściwie ma być. Warszawa, po swoich klęskach i z odnowionym składem ludności, to doskonała, typowa retorta nowego polskiego życia.
Warszawa, 24–25 czerwca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
U nas była, po sporcie i wiankach, dalsza porcja „opium dla ludu” w postaci Festiwalu Piosenki w Opolu. Śpiewano tam przeważnie o żołnierzach, o powrocie na „ojczyste ziemie zachodnie” itp. – nacjonalizm tak prymitywny i naciągany, że aż rzygać się chce. Myślę, że komuniści zrobili w Polsce rzecz straszną: obrzydzili młodzieży patriotyzm, Polskę, ideały społeczne, wszystko. Przez tandetność podawanej społeczeństwu „strawy ideologicznej” wywoływali u młodych niechęć do wszelkiej ideologii w ogóle.
Warszawa, 1 lipca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1997.
Niestety – głupia to dosyć młodzież (tu odzywa się we mnie starzec – powie ktoś). Młodzież ta ma rozbudzone pewne instynkty, a całkiem zanikłe inne – choćby instynkt polityczny. Wychowano ją bez jedzenia mięsa – bez znajomości najnowszej historii Polski oraz sytuacji świata, bez wiedzy o genezie wszystkiego, co nas otacza – wobec tego, nie wiedząc, że mięso istnieje, nie może go ona świadomie pragnąć. Pragnie za to strojów (zagranicznych), przygłupich radiowo-telewizyjnych piosenek, celebruje urlop i słońce, jakby tu była co najmniej Nicea, poza tym nic jej nie obchodzi. No i ten żargonie z telewizyjnych kabaretów: pseudodowcipy, nonszalancki, pusty. Polska Ludowa to wielka szkoła półinteligencji, wszyscy będą półinteligentami, nawet (a zwłaszcza) ci, co kończą wyższe uczelnie. […] Nudna ojczyzna, głupi obywatele – mniej co prawda głupi niż Sowieci, a raczej inaczej głupi – czyż to nie okropne? A może się w nich z czasem obudzi coś, co ich znowu zwiąże z nami? […] Zawsze między pokoleniami były różnice, nawet przepaście, ale w Polsce dzisiejszej tak dalece obecnie wszystko jest inne niż przed wojną, że w ogóle nie ma nawet wspólnego minimum pojęć wspólnego języka.
Witów, Podhale, 25 lipca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1997.
Nasz pobyt w Witowie powoli dobiega końca. Niezwykle sugestywny jest tutejszy świat, czyli ów „mikroklimat” góralskiego życia. Zachowały się dawne ludowe formy tego życia, stroje, hierarchia wartości, nie przeszkadza temu nowoczesność, której potrzebę górale odczuwają bardzo mocno i wprowadzają ją… za pomocą dolarów. Bo Witów należy do wsi najbardziej zamerykanizowanych („strefa dolarowa”), najbogatszych. Nierzadko widzi się góralkę rozbijającą się amerykańskim „krążownikiem szos”, wszędzie amerykańskie swetry i wiatrówki, sporo też maszyn rolniczych. Górale tutejsi jeżdżą do Ameryki z wizytą do krewnych, pracują tam pół roku czy więcej (choć oficjalnie bez obywatelstwa nie wolno), odmawiając sobie wszystkiego, ale za to wracają z samochodem lub dolarami, a za dolary w Polsce Ludowej dostać można wszystko – dolar jest tutaj, jak mawiał Stanisław Mackiewicz, walutą oficjalną i uprzywilejowaną. W rezultacie w Witowie jest dobrze – chłopi mają nawet na własność traktory, pewno kupione na lewo lub samemu zmontowane, bo oficjalnie bez pośrednictwa kółek rolniczych traktoru wypożyczyć Ne można, tym bardziej zaś mieć na własność.
W rezultacie Witów żyje pełną piersią, żyje swoim materialnym mikroawansem i ani się kłopocze, że w Polsce jest coś nie w porządku.
Witów, Podhale, 4 sierpnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1997.
Umarł trzy dni temu Paweł Jasienica, czyli Lech Beynar – parę dni bez reszty zaprzątała mnie Jego śmierć i pogrzeb. […]
Zaszczuli tego szlachetnego i niezwykłego człowieka. Powiedział o tym na cmentarzu z nieprawdopodobną wręcz odwagą Jerzy Andrzejewski: jego przemówienie o niewoli słowa, o fałszach i wymuszonym milczeniu pisarzy było znakomite. Pięknie, choć nie tak odważnie mówił Stomma, mocne, choć nieco zbyt krasomówcze, przemówienie wygłosił mecenas Siła-Nowicki. Od towarzyszy broni przemówił pułkownik Rzepecki, dawny szef BIP-u (Biuro Informacji Politycznej AK), oraz inny pułkownik, z 1939 roku, pod którym Lech walczył. Od literatów mówiła Auderska (prezes oddziału warszawskiego) i niepotrzebnie moim zdaniem przez Władka B. [Bartoszewskiego] zgwałcony Parandowski od Pen-Clubu. Celebrował biskup Miziołek i ksiądz Falkowski, który w białostockiej wsi Jasienica ukrył niegdyś rannego Lecha, ratując mu życie – stąd potem pseudonim „Jasienica”. Na zakończenie odśpiewano „Jeszcze Polska” – to było wzruszające, wszyscy mieli łzy w oczach. […]
Cenzura wiele pokonfiskowała w klepsydrach Jasienicy, m.in. cały nekrolog od towarzyszy broni, wzmianki wszelkie o służbie żołnierskiej oraz… że Lech był wiceprezesem Pen-Clubu. […] Nie ma się co łudzić, komuchy szerokiego gestu nie mają, łaska wielka, że w ogóle pozwolili wydrukować te nekrologi.
Warszawa, 19–23 sierpnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1997.
Słuchamy w telewizji Festiwalu Piosenki z Sopotu. Nawet w tym roku niezły, zirytowała mnie tylko występująca poza konkursem Amerykanka [Joan Baez], mistrzyni od „protest-songów”. Jest to apodyktyczna, rozgadana agitatorka antyamerykańska. Najpierw pokazała publiczności swoje małe dziecko i poinformowała, że jej mąż siedzi w więzieniu za odmowę służby wojskowej. Potem śpiewała okropnie nudno, choć ładnym głosem, piosenki przeciw wojnie w Wietnamie, o getcie murzyńskim, o braku wolności w Ameryce etc. Publiczność po trochu wychodziła, co artystki jednak bynajmniej nie peszyło, wyła dalej. Ułożyłem sobie do niej imaginacyjną mowę po angielsku (!), że jej osoba jest dla nas symbolem amerykańskiej wolności, bo gdyby u nas ktoś mając męża w więzieniu próbował wyjechać za granicę i śpiewać przeciw „swemu krajowi”, to dostałby w dupę, aż by się zakurzyło i zamiast na turystyczne wycieczki powędrowałby do ciupy.
Warszawa, 30 sierpnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1997.
U nas prasa znów robi raban przeciwko „prywaciarzom”, że zbijają majątki, bo zamiast „świadczyć usługi” zajmują się produkcją rozmaitych drobnych detali. Ale przecież te detale są nader potrzebne, kupują je zazwyczaj instytucje i zakłady państwowe, o cóż więc chodzi? Zresztą taka kampania wybucha u nas co pewien czas, prasa robi święte socjalistyczne oburzenie, zamyka się szereg warsztatów, potem okazuje się, że brak niezbędnych części dla produkcji państwowej, podnosi się rumor przeciwny i potem znów dla prywatniaków przychodzi „odwilż”, tyle że tymczasem wielu ludzi się zraziło i odeszło. Jest to przygłupia komedia, a najgłupsze są te dyletanckie pismaki, które naprawdę święcie się oburzają, że ktoś śmie produkować, kiedy przeznaczono go do „świadczenia usług”. Produkowanie jako przestępstwo to już zupełny absurd, ale jakoś nikt tego za absurd nie uważa.
Warszawa, 30 sierpnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1997.
Festiwal w pełni, teraz doszli do głosu młodzi zachodniacy, buntujący się przeciw formie i czysto dźwiękowym konstrukcjom, a propagujący buntowniczy gest, happening polityczny, do tego płyną różne wrzaski z głośników, jęki, ryki elektroniczne, a wszystko dedykowane, na przykład, Theodorakisowi. Dziś właśnie grała taka buntownicza studencka orkiestra z Amsterdamu, cóż za fryzury, cóż za brody, do tego arcykolorowe i arcyswobodne stroje, sztruksy, kobiety w kolorowych hajdawerach i długich butach, słowem szał. Czyż wróci kiedy moda na czerń fraków i smokingów, na skupione wsłuchiwanie się w abstrakcyjne budowle dźwiękowe? Wróci, na pewno kiedyś wróci, trzeba tylko poczekać lat trzydzieści!
Wściekam się swoją drogą na tę zachodnią „buntowniczą” młodzież. Trzydzieści parę lat temu, gdy przygotowywano największą rzeźnię w dziejach świata, wojnę, w której zginąć miało 40 milionów ludzi, żadnej takiej buntowniczej młodzieży nie było, była młodzież konformistyczna, dająca się nabierać Hitlerowi i Mussoliniemu ile wlezie. Dziś za to wyskoczyli jak filip z konopi, a za cel ataków, za największego imperialistę i wroga wolności wybrali sobie… Nixona. Nic ich nie obchodzi historia i jej lekcje, pojęcia też nie mają o komunizmie, Rosji. Ruscy zresztą pilnie o to dbają, aby świat zachodni nie miał o nich pojęcia. […] W „socjalistycznej” Warszawie komunizm reprezentują młodzi ludzie z Zachodu.
Warszawa, 23 września
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1997.
Dziś zdefiniowałem sobie, jaka jest różnica między Polską dzisiejszą a Polską „sanacyjną”: tę drugą znałem zresztą wcale nieźle, miałem już przecież dwadzieścia osiem lat, gdy wybuchła wojna. Otóż Polska przedwojenna była niejednolita, pełna dysproporcji, konfliktów, nieraz ubóstwa, rządzona niezbyt dobrze, z elitą władzy dość przypadkową. Niemniej jednak był to kraj normalny, w żaden sposób nie można by go określić jako dom wariatów. Natomiast Polska dzisiejsza to niewątpliwy i klasyczny dom wariatów: to wszystko, co w Rosji jest tragiczne czy dramatyczne, tu jest tylko operetkowe. Kraj z tajemniczą, nikomu nie znaną „elitą” na górze, rządzony w myśl doktryny, którą mało kto podziela, z prawami dziwacznymi i zawile sformułowanymi, egzystujący od przypadku do przypadku, w dużym stopniu dzięki korupcji i łamaniu tegoż prawa, nie informowany o niczym i mający wszystko w dupie, ale za to kierujący się węchem i siódmym zmysłem, kraj, gdzie wszyscy boją się czegoś nie nazwanego, nikt natomiast nie boi się oszukiwać i naciągać, wiedząc doskonale, że bez tego nie można by żyć, kraj, gdzie nikt nie wierzy w marksizm, a partia marksistowska ma dwa miliony członków – etc., etc. Jak z domu wariatów wyłonić się ma normalny naród?! Chyba że dom wariatów rozszerzy się na cały świat […]. Wtedy my okażemy się jeszcze najnormalniejsi, bo już przyzwyczajeni, zaprawieni.
Warszawa, 5 października
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1997.
Byliśmy z Lidią na przedstawieniu w Teatrze Klasycznym śpiewanego widowiska o okupacji „Dziś do ciebie przyjść nie mogę”. Ma ono już ponad pięćset przedstawień, pokazywane było za granicą w ośrodkach polonijnych, wszędzie ludzie płakali, bo to naprawdę śliczne i przypomina okupację, „jak gdyby to było wczoraj”. Ale kawiarniane Katony występują przeciw temu, że to „moczaryzm”, „partyzantyzm”, „zbowidyzm” etc. Istotnie – idea jest po trochu moczarowska, żeby pokazać i pogodzić wszystkie polskie piosenki wojskowe i partyzanckie z różnych frontów, ze Wschodu i z Zachodu i czort wie jeszcze skąd. Idea to, rzecz prosta, apolityczna i trochę udająca Greka, lecz w wykonaniu wcale smaczna i taktowna: jest tu „Natalia”, piosenka batalionu uderzeniowego Konfederacji Narodu, czyli Piaseckiego, jest „Płynie Oka” berlingowców, są „Czerwone maki na Monte Cassino”, jest też powstańczy „Marsz Mokotowa” i „Szturmówka” Ekiera, są nawet reminiscencje legionowe i „Piosenka o mojej Warszawie” Harrisa. Niepotrzebnie tylko w programie figuruje fragment z książki Moczara, który to Moczar ohydnie się obchodził z akowcami w czterdziestym piątym roku w Łodzi, kiedy był tam szefem UB […], ale pomimo wszystko przedstawienie jest śliczne i kawiarniane […]. Rację mają starawi ludzie na Sali, którzy zapłakują się słysząc te dawne piosenki. Ma to i swój podtekst aktualny: wtedy Polska walczyła, choć była pod niemieckim butem, dziś niby jest wolna, a bezsilna i co gorsza – skurwiona. Bo nikt nie ma ochoty walczyć, nikt nie wierzy w walkę, nikt nie wie, o co właściwie ma walczyć.
Warszawa, 5 października
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1997.
Głęboka sytuacja kryzysowa, a nagła reforma cen robi wrażenie aktu histerycznego, który wywołać może nieobliczalne konsekwencje.
Co zresztą już się stało. Okazuje się, że wiadomości o rozruchach są prawdziwe: rzecz działa się w Gdańsku, był strajk, podobno podpalono KW, są zabici i ranni. Połączenia z Gdańskiem przerwane, słychać, że obowiązuje tam godzina policyjna. Nic pewnego dowiedzieć się nie można, bo nasza prasa i telewizja oczywiście milczą na ten temat (ich bezczelność nie ma granic), a „Wolną Europę” jakoś trudno złapać. W każdym razie coś się dzieje — doigrali się, bo tym razem, jak się zdaje, rzecz nie ma nic wspólnego z grupami inteligencji jak w roku 1968, lecz ma charakter czysto robotniczy. […]
To, co mamy, to rezultat 25-letniego pomieszania pojęć na górze i biernej bezwzględności na dole. A imię jego: komunizm.
Warszawa, 16 grudnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Trudno się zorientować, co tam się dzieje teraz – podobno strajk w stoczni trwa, próbuje się też otwierać porozbijane sklepy. Nasza telewizja i radio odezwały się na ten temat po dwóch dniach, gdy cały świat trąbił już o tym na wszelkie sposoby, prasa zaś nasza podała komunikat dopiero dziś. Nie negują, że był strajk i sprawa socjalna, kładą natomiast nacisk na „męty” i chuligaństwo. Przypominają, że zmiana cen jest podyktowana „koniecznością uzdrowienia gospodarki”, grożą represjami, a w ogóle, jak zwykle, informują minimalnie. Wczoraj w telewizji było trochę zdjęć, głównie popalonych autobusów.
Warszawa, 17 grudnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1997.
Jednym z najbardziej niepokojących przejawów w życiu Polaków jest straszliwy upadek umiejętności myślenia politycznego – ba, rozumienia tego, co się dzieje. Jest to, rzecz jasna, skutek nienormalności naszego życia politycznego, trwającej niemal bez przerwy przynajmniej od 1939 roku. Od tego czasu dostęp do faktów jest dla przeciętnego Polaka wybitnie utrudniony. Ze wszystkich stron podają mu gotowe selekcje [...], a ze względu na potężne naciski ekonomiczne, polityczne i moralne, jakim bez przerwy podlega, sam skłonny jest kierować się we własnym wyborze i interpretacji raczej swoimi potrzebami, cierpieniami, życzeniami i obawami niż chęcią zrozumienia tego, co się dzieje. [...] Myślenie magiczne zastępuje próby analizy. [...]
Intelektualiści powinni korzystać z możliwości „naprawy Rzeczpospolitej”, jak pisze Kisiel, po prostu starając się rozepchać granice cenzuralności i robiąc swoją konkretną robotę na konkretnych odcinkach – bez wielkiego szumu. Szum dodałby im aureoli, którą notabene lubią, ale władze skłoniłby do reakcji negatywnej (jeżeli nie od razu, to za parę miesięcy). Manifesty rozległyby się po świecie – ale co z tego, świat się lubi pogapić, a w krytycznej sytuacji i tak guzik pomoże.
Davis (Kalifornia), 2 kwietnia
PPN. 1976 – 1981. Język niepodległości, wybór i oprac. Łukasz Bertram, Warszawa 2012.
Tutaj przeszedł 1 Maja, można było oszaleć, patrząc w telewizji, jak tłumy defilują, a na trybunach stoją niezmiennie faceci o tępych twarzach – skąd oni biorą taką „elitę”? To chyba Gomułka mianował swoich „ciemniaków” – wszyscy mają w twarzach coś wspólnego, jakąś uniformistyczną sztywność. Myślałem sobie, że ten nowy, chłopski naród trzeba wychować, ale że komuniści są tu wychowawcami jak najgorszymi, bo ich frazeologia w tym kraju nie chwyta – nie pasuje do jego historii, rozwoju, typu narodowego.
Warszawa, 3 maja
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1997.
Złożyłem dziś podanie o paszport do Francji (!), a przy okazji zwiedziłem muzeum Pawiaka i byłem wstrząśnięty… bezczelnością komunistów. Pawiak przedwojenny, „sanacyjny” jest tam postawiony na równej stopie z hitlerowskim, komuniści przedwojenni, odsiadujący śledztwo czy sądowe kary zrównani z ofiarami terroru okupacyjnego, a także z „Grotem” Roweckim czy Starzyńskim. Do tego w życiorysach takich dawnych komunistów, jak Sochacki, Dąbal, Łańcucki, nic nie napisano, że zostali oni zamordowani w stalinowskiej Rosji – ta sprawa w ogóle nie istnieje. W rezultacie panującego tam „pomieszania z poplątaniem” Bogu ducha winny nowy człowiek nic nie skapuje poza tym, że Pawiak to była wspólna mordownia sanacyjno-hitlerowska w jakichś nieznanych bliżej czasach faszyzmu i że mordowano tam zawsze komunistów (nawet tych, co zginęli w Rosji…), którzy stali zawsze na czele wszelkich polskich ruchów wolnościowych. Robić z miejsca straszliwej kaźni, której świadkowie jeszcze żyją, narzędzie do kłamliwej walki z nie istniejącą już sanacją – to już tylko komuchy potrafią. I jakież straszne lekceważenie ludzi, prawdy, historii, jaki cynizm.
Warszawa, 7 maja
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Byłem na przysiędze wojskowej Jerzyka na stadionie „Syreny”. Dużo gadania (komunistycznego), przysięga bełkotliwa w tymże stylu, defilada zabawna. Ale dlaczego majorzy wyglądają jak dziady, jak sczłapane konie? Przed wojną w Nowej Wilejce major to był istny Pan Bóg, elegancki, niedosiężny, w chmurach. No, ale ci może się będą dłużej bili – tylko z kim i o co?! Wszystko się zdewaluowało w tym „ludowym” świecie – no ale może właśnie tak być powinno w Polsce Ludowej, a ja jestem stary tetryk i żyję umarłą przeszłością? Może.
Warszawa, 8 czerwca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Okropnie smutny ten „poparyski” grudzień, zimny, błotnisty, mglisto-deszczowy. I ten strasznie beznadziejny zjazd partii, według najgorszych wzorów. Mówią godzinami o niczym, uroczystą, drętwą mową, wszystko już z góry załatwione i zadecydowane, a te sześć dni ględzenia to fasada – do czego komu potrzebna?! To właśnie przerażające, że potrzebna, aby przypodobać się Breżniewowi i uspokoić jego czujność – wtedy robił to Gomułka, teraz Gierek. Ani słowem nikt nie nawiązuje do tego, co się stało (spalenie komitetu w Gdańsku – w końcu rzecz niemała), aby, broń Boże, Breżniew nie odniósł wrażenia, że tu się o czymś mówi, a to mógłby uznać za podejrzane. Kto chce rządzić, musi być dobrze z Breżniewem – oto zasada, jakże prosta, a jakże obfitująca w fatalne skutki, boć skoro ona obowiązuje, to milczenie na wszelkie ważne tematy staje się nie tylko zasadą, ale w końcu drugą naturą, degeneruje ludzi, robią się nieludzcy. […] Cała nasza partyjna elita polityczna zmienia się w automaty, ludzi nieczułych i niewrażliwych na drgnienia prawdy, nie dopuszczających możliwości istnienia innych poglądów, nie znających prawdziwej dyskusji, nie robiących niczego, co nie uzgodnione, nie postanowione z góry. Rezultat – chcąc coś zmienić, trzeba wyjść na ulicę i palić komitet. […]
Smutne to wszystko i bez wyjścia. A taki zjazd partii już kiedyś opisałem, tamten, w 1968 roku – a ten jest identyczny, choć parę lat przecież minęło. Nic się tu nie rusza, nic, pomimo tamtego gdańskiego Grudnia!
Warszawa, 7 grudnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
A tu widzę wyraźnie, że plajta gospodarcza wcale nie ustąpi. Wprawdzie trwają intensywne roboty miejskie – koło nas wszystko rozkopane i całe noce borują Trasę Łazienkowską, wprawdzie rynek jest na pewno lepiej zaopatrzony (jedzenie), ale wciąż nasuwa się pytanie, kto za to wszystko będzie płacić?! Owszem, buduje się olbrzymie hotele, w Warszawie ma to nawet robić trzystu szwedzkich robotników (na rogu Marszałkowskiej i Al. Jerozolimskich), także w Łodzi przy dworcu rośnie ogromny hotel – a więc Gierek po latach rozumie to, czego nie pojmował durny Kliszko. Ale Polska ma garb, ciężki garb, w postaci ogromnego, nienowoczesnego i nierentownego przemysłu, który zbudowano idiotycznie przez te dwadzieścia siedem lat. Budowano go pod kątem politycznym, a dziś wali się on na nas zgoła ekonomicznie. Co z tym zrobić, jak to zreformować? Reformy takie mogłyby być drastyczne: któż się ośmieli zamknąć warszawską hutę i wysłać robotników na trawkę?! Sami ukuliśmy naszą klatkę, z którą się teraz szarpiemy!
Warszawa, 15 lutego
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Obecne wybory to szczyty kpin ze społeczeństwa. Nikt nie wie, jak ma głosować – kandydatów w każdym okręgu jest więcej niż miejsc, ale ani słówkiem nie bąknięto nigdzie, czy ma się kogoś skreślać czy nie: liczą, że ludzie potraktują rzecz jako formalność i wrzucą kartkę bez skreśleń, dzięki czemu automatycznie policzy się głosy pierwszym „mandatowym” kandydatom. Nie wspominając ani słowa o tej najważniejszej czynności wyborczej pisze się za to mnóstwo na temat lokali wyborczych, sprawdzania list, głosowania w czasie podróży, nawet jak głosować za granicą, gdzie czas jest inny, więc i godziny otwarcia lokali wyborczych inne. Istna komedia, po prostu Mrożek, surrealizm w świecie tak realnym, Orwell.
Wrocław, 25 lutego
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Już po wyborach – tyle razy to widziałem, a ciągle rzecz wydaje mi się niepojęta i nieprawdopodobna. W telewizji pokazują, jak całe wsie idą „do urny” z kapelą, jak głosują „intelektualiści”, aktorzy etc., bez przerwy powtarza się, że to ogromny sukces, że głosuje się za „lepszym jutrem”, za przyszłością Polski, za owym, ale nikt nie bąknie słówka na temat, o którym wszyscy doskonale wiedzą: że to nie są żadne wybory, lecz upokarzająca komedia, bo kandydaci z góry są wyznaczeni i mianowani. Aż wstyd o tym mówić, boć to truizm – każdy wyrafinowany inteligent uśmiechnie się na to z wyższością, że po cóż mówić rzeczy tak prostackie, co niby każdy wie. Ale właśnie że nie wie, nikt już tu tego nie wie, wszyscy uważają, że rzecz jest normalna. Więc to chyba ja zwariowałem albo wszyscy?! Czyż ten naród nie ma godności, nie czuje, że go biją po pysku?! I już nigdy nie poczuje, bo on wierzy, że tak być musi i powinno?!
Warszawa, 23 marca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Wiosna prawdziwa! Naokoło nas zupełnie nowa Warszawa, w ogóle ledwo można wyjść z domu, bo Trasa Łazienkowska wręcz opływa nasz dom. Olbrzymie wykopy, buldożery, dźwigi, Z Al. Ujazdowskich widać bloki na Saskiej Kępie – impreza jest wielka, Gierek wsadził w nią ambicję, szkoda tylko, że tyle zieleni zniszczą: całą Agrykolę (sportową), okolice stadionu na Łazienkowskiej. Mam nadzieję, że tego wszystkiego nie spartolą, to już byłoby okropne. Co prawda z komuchami nigdy nic nie wiadomo.
Warszawa, 9 kwietnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Pobyt w Toruniu szalenie interesujący […]. Dwa odczyty w Klubie Inteligencji Katolickiej, publiczność świetna, […] znakomita młodzież, zbuntowana wreszcie przeciw komunizmowi, a nie przeciw bzdurom, jednocześnie mądra i z jakąś perspektywą czasów. […] młodzież gorzka, ale i zarazem realistyczna, znająca miarę rzeczy, przy czym oczytani również w literaturze emigracyjnej (!), w ogóle spragniona czegoś nowego, no i zbrzydzona komunistyczną drętwą mową do samego dna. […]
Pytali mnie, czy koło „Znak” w Sejmie, takie jakie jest, ma rację bytu, dałem do zrozumienia, że nie. Marzy im się katolicka opozycja, jeden odczytywał nawet fragmenty encyklik, z których wynikało, że Kościół musi się zajmować polityką i moralnością społeczną.
Warszawa/Toruń, 24 kwietnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Jest 55. rocznica Rewolucji Rosyjskiej. U nas oczywiście na ten temat nieustające pienia anielskie: czytając prasę i oglądając filmy na ten temat można by sądzić, że Rosja to istny raj ziemski, że nie ma tam żadnych problemów, żadnych trudności, najmniejszych konfliktów. Nie wiem, komu służy taka bezsensowna propaganda, ale widocznie służy, skoro ją uprawiają. A może chcą przekonać samych siebie?
Warszawa, 8 listopada
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Dziś w całej Polsce i oczywiście w telewizji specjalnie obłudne komunistyczne święto: Święto Kobiet. Przeczytałem i usłyszałem, że kobiety nareszcie mają dziś w Polsce Ludowej to, o co kilkadziesiąt lat walczyły (?!). A więc praca podwójna: w domu, w małej kuchni, przy trudnościach z zakupami, i w zakładzie, biurze, fabryce, normalne osiem godzin. Sam cymes, sama słodycz! I każda rzecz, którą oni mówią, obraca się w taką jakąś bzdurę.
Konstancin, 8 marca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Ciągle się u nas krzyczy o konieczności zbudowania „drugiej Polski”. Dziś poszedłem pieszo do Piaseczna i przypomniało mi się to hasło. Zaiste – przydałoby się. cóż to za obskurna ohyda to Piaseczno, mimo że zbudowano w nim jakąś wielką nową fabrykę, to jednak substancja miasta pozostała ta sama: nędzne budy, groteskowe małe kamieniczki, jakieś liszajowate ulice. A przed Piasecznem coś arcypolskiego: herb miasta, jakiś jeleń i tablica, że w czerwcu będą „dni Piaseczna” z racji iluś tam setek lat istnienia. Pewien facet w „Literaturze” napisał, że trzeba jak najprędzej obstawić Polskę standardowymi blokami, a zlikwidować dawne nory! Na Zachodzie jakoś łączą jedno z drugim, modernizują starzyznę bez zmiany jej kształtu, lecz jeśli to u nas niemożliwe? Takie Piaseczno nie zachęca i nie budzi żadnych nadziei, więc burzcie – chciałoby się zawołać. Tylko do kogo wołać? Żebyż ten komunizm był wydobniejszy ekonomicznie, żebyż nie przeszkadzał ludziom z inicjatywą! No, ale cóż, pech: jak już jest rewolucja, to musi być durna, konserwatywna i dogmatyczna, w końskich okularach. O cholera!
Piaseczno, 10 marca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
A więc już święta, męczące jak każde święta. […]
[…] Końcowym akordem moich „towarzyskości” ostatniego tygodnia była wizyta u Michnika, gdzie zeszli się owi „komandosi” z Marca 1968: Barbara Toruńczyk, Seweryn Blumsztajn, Małgorzata Szpakowska i inni […]. Przyjemna ta młodzież (siedzieli w ciupie po półtora roku), wszystko wiedzą, umieją, rozumieją — może tylko za wielki cień sprawy żydowskiej nad tym wszystkim — kiedyś, przed wojną, nic to nie szkodziło, dziś zalatuje trupami. […]
[…] Ta młodzież „marcowa” to ostatnie drożdże, jakie znam — ostatnia grupa fermentująca, inteligentna.
Warszawa, 21 kwietnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Jesteśmy przed 1 Maja, miasto już udekorowane, Gierek wyłazi ze skóry, żeby zrobić z Warszawy „drugie Katowice”. Trzeba przyznać, że ruch tu jest jak diabli, aż mi się serce do tego rwie, bo przyznać, że ruch tu jest jak diabli, aż mi się serce do tego rwie, bo zawsze krzyczałem o plaże i tereny zabawowe nad Wisłą, a oni to robią niezwykle szybko, za Gomułki ani się o czymś podobnym śniło. Koło nas też praca wre, Aleje Ujazdowskie już jutro będą otwarte, tunel pod nimi gotowy, zarys Trasy Łazienkowskiej w stronę Myśliwieckiej już wyraźny. Jutro też oddają do użytku podziemne przejście pod Krakowskim Przedmieściem, na wprost Uniwersytetu. A do tego ogromne roboty przy budowie Dworca Centralnego, dzielnice mieszkaniowe rosną, stare się burzy (mój kochany Targówek!), hotel szwedzki się wykańcza, inne w przygotowaniu, trasa na Woli w budowie etc. Robi wszystko, żeby przekonać i zjednać ludzi.
Warszawa, 28 kwietnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Wczoraj wielkie przyjęcie u Amerykanów z racji święta narodowego. W ogrodzie rezydencji ambasadora, na przepięknej skarpie dalekiego Mokotowa zeszło się ze 600 osób. Była też uroczystość z podniesieniem i spuszczeniem flagi na wysokim maszcie przy dźwiękach hymnu (granego z taśmy). Paweł Hertz, w kwaśnym humorze, powiedział, że widać, iż oni mają tylko 197 lat państwowości… Deszcz trochę popadał, myślałem, że im zepsuje wszystko i nuciłem „Gott straffe Amerika”, ale skończyło się na paru kropelkach. A przydałaby się im kara za flirty z Moskwą – ostatnio na ambasadzie zdjęli już wszystkie fotografie, został tylko wielki Breżniew z Nixonem. A jednocześnie zaczęła się konferencja w Helsinkach – z przemówienia Gromyki widać, że to bezczelny sowiecki pic – a oni, ci Amerykańcy, furt się na to nabierają. Może dopiero jak na własnej skórze poznają, czym jest Rosja, wówczas oczy im się otworzą. Na razie są beznadziejni, a frazesy bez treści, jakie wymieniają, mogą przyprawić o mdłości.
Warszawa, 4–5 lipca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Katowice-Chorzów-Warszawa. Komentarz Stefana Kisielewskiego na temat wesołego miasteczka w Chorzowie
A więc znów jesteśmy w Warszawie, Jaworze minęło jak sen czy cień – nie wiem dlaczego, kojarzy mi się z cieniem, choć było tam bardzo przyjemnie – tyle że deszcze, stąd może cień. Po drodze spędziliśmy dzień w Katowicach. W Parku Kultury w Chorzowie jest wesołe miasteczko, muszę powiedzieć, że czegoś takiego nie widziałem jeszcze dotąd, a widziałem przecież niejedno. Ogromna przestrzeń, jezioro ze statkami, kolejka napowietrzna, którą jedzie się nad całym parkiem ze dwie godziny, przeróżne karuzele i kolejki w najrozmaitszych stylach i rodzajach, zaopatrzenie świetne – po prostu rzecz wspaniała. To cały Gierek: dać ludowi circenses, niech się bawi – aby tylko nie politykował, nie próbował mieszać się do niczego. Trochę to niewolnicza koncepcja – i ci zmęczeni górnicy na owych huśtawkach wyglądają po trochu jak niewolnicy. Ale rzecz zrobiona jest świetnie – wszystkie maszyny rodem z NRD, a oni umieją to robić solidnie. Koncepcja masy ślepej, bez reszty kierowanej przez menadżerów, ale mającej to, co potrzeba do życia.
Katowice-Chorzów-Warszawa, 12 sierpnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Lublin zrobił na mnie arcyprzykre wrażenie. Dworzec iście azjatycki, stare miasto się wali, zaopatrzenie fatalne. Że też naprawdę „oni” nie mogą znaleźć forsy na rzeczy najważniejsze, a jednocześnie w tymże Lublinie wybudowano na wyrost pokazową autostradę – może, jak mówią „złośliwi”, dla przemarszu wojsk?! (Jakich?) A na lubelskiej Starówce są cudowne stylowe piwnice, gdzie mogłyby się mieścić studenckie winiarnie, byli nawet amatorzy na ich dzierżawę, cóż, kiedy władze nie zezwoliły – jakżeby to prywatni ludzie mieli się „bogacić”? Idea działa.
Lublin, 1 czerwca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Polska ma ogromne sukcesy w piłkarskich mistrzostwach świata – przedziwne to, ale prawdziwe – trener Kazimierz Górski dokonał cudu! Mamy reklamę jak cholera, tyle że inni robią na futbolu interes jak cholera, a my tylko dokładamy i dokładamy. Zaś sami piłkarze otrzymywać muszą forsę nielegalnie, bo oficjalnie to są amatorzy i tyle. Swoje grosze dostaną, ale na pewno w upokarzającej i dziadowskiej formie. Taki to kraj i system – niech go diabli wezmą! Tylko że nas razem z nim…
Warszawa, 25 czerwca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Polacy osiągnęli niezwykły sukces na piłkarskich mistrzostwach świata w NRF. Zdobyli trzecie miejsce, a mogło być jeszcze lepiej, bo wygrali kolejno z Argentyną, Haiti, Włochami, Szwecją, Jugosławią, przegrali z NRF (teraz, z jakichś „politycznych” względów, pisze się RFN), a o trzecie miejsce wygrali z Brazylią. Cała Polska żyła tymi rzeczami, narodowe kompleksy trochę się wyprostowały. Mnie ciekawi trener, Kazimierz Górski, że potrafił wydębić od naszych władców dewizy na nagrywanie filmów z zagranicznych meczów, wyjazdy na obserwację etc. Dokonał w swoim rodzaju wielkiego dzieła, szkoda że to tylko w futbolu… Było to zastępcze opium dla ludu: rządu nam wybierać nie wolno, ale wygrywać w piłkę wolno.
Warszawa, 9 lipca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Partia wymyśliła, a Sejm uchwalił nową strukturę administracyjną kraju: skasowano powiaty, zrobiono za to 49 województw bezpośrednio podległych centrali. I tu znowu niezgłębiona zagadka komunistycznej duszy: dlaczego nie zrobić prawdziwej dyskusji na ten temat, dopuszczając do głosu i oponentów, niezadowolonych, który na pewno nie brakło, bo przecież zamęt się zrobił piekielny, wielu ludzi straciło pracę etc. Zamiast tego ów ogólny chór zachwytów i rzekoma „uchwała” Sejmu, jakby można było nie uchwalić czegoś, nad czym drobiazgowo pracowano od miesięcy. Zresztą nie ma już u nas innych uchwał, tylko jednomyślne. Ależ dziwacy z tych komunistów, kosmiczni dziwacy!
Warszawa, 14 czerwca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 2001.
Ford był w Warszawie i Krakowie, witany entuzjastycznie przez nic nie rozumiejącą publikę, prasa oczywiście podała, że to jest „historyczne” ― telewizja pokazuje go ciągle z Gierkiem, a to, co mówią, jest idealnie pozbawione treści ― po prostu sowiecka „mowa-trawa”, przyjęta przez Amerykanów z ochotą. Ale nie tylko przez Amerykanów: cały świat ją przyjął, bo zaczyna się właśnie owa konferencja w Helsinkach, gdzie zjechały się wszystkie najgrubsze fisze świata i wszyscy pospołu mówią... o niczym, odmieniając we wszelkich przypadkach słowa „odprężenie” i „współpraca”, ale nie precyzując, co te słowa znaczą. Zresztą, jak się zdaje, i w tym końcowym dokumencie konferencji, który ma być podpisany, też nie ma konkretów, tylko pobożne życzenia. Świat zwariował i daje się prowadzić na pasku Sowietom, bo ta konferencja tylko im jest potrzebna ― zastępuje konferencję pokojową, jest uznaniem, po 30 latach, wszystkich sowieckich zaborów.
[...] W niewoli jesteśmy już na mur, ta niewola stała się życiem, utwierdzamy ją w sobie wzajemnie ― może to już nie niewola?
Zakopane, 30 lipca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996, [cyt. za:] Droga do „Solidarności”. Lata 1975–80, wybór i oprac. Agnieszka Dębska, Warszawa 2010.
Wczoraj był pogrzeb Słonimskiego, kościół św. Krzyża nabity tłumem, śpiewali „Boże, coś Polskę”, potem pochówek w Laskach, gdzie leży jego żona. Przyszli ludzie najrozmaitsi: „opozycja”, katolicy, marksiści, dawni i obecni. Uczucia miałem mieszane: z jednej strony dobrze, że była taka manifestacja wolna i swobodna, z drugiej jednak nasuwało się pytanie, co łączy tych wszystkich ludzi (bezradnych w istocie i zagubionych), jaki to autorytet właściwie żegnano. Walczył o różne rzeczy: o pacyfizm (bez sensu – przed Hitlerem), o racjonalizm dość prymitywny, niby o „socjalizm”. Miał swoją piękną kartę przed samą wojną, był odważny, walczył. Ale potem – czort wie co. Trochę komunizował, siedział w UNESCO z łaski Polski Ludowej, kiedy wrócił do kraju, mocno był niejasny. Dopiero po Październiku zaczął być „heroldem wolności”, ale jako prezes Związku Literatów (1956–1959) zawalił masę spraw przez brak orientacji oraz załatwianie własnych interesów. […] Bóg z nim, ale nie bardzo rozumiem, co to za prorok dla tej zebranej tam różnorakiej inteligenckiej rzeszy, która przeważnie już nie pamięta, co on właściwie robił? A może różnorodność jego osoby przyciąga ludzką rozmaitość? […]
Wisiał piękny nekrolog ręcznie napisany, bo inne cenzura pokastrowała. No cóż, była w tym wszystkim jakaś nostalgia za wolnością, a u starszych – tęsknota do dawnych czasów. Wreszcie człowiek utalentowany, zostanie po nim luka. Podobno Iwaszkiewicz chciał w Laskach przemawiać, już sięgał po kartkę (ten to ma tupet!), a tu ksiądz powiedział, że na życzenie zmarłego przemówień nie będzie. Dobre.
Warszawa, 9 lipca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
A więc moja przepowiednia nie sprawdziła się ― na szczęście. Z racji amnestii zwolniono Michnika, Kuronia i innych, a także wszystkich robotników, co jeszcze siedzieli ― tych nawet, którzy mieli wyroki po 10 lat. Prasa podała rzecz ogólnie, nie wspominając o „kontestatorach”, za to „Wolna Europa” trąbi o tym bardzo głośno, twierdząc zresztą niezbyt mądrze, że to początek „dialogu ze społeczeństwem”. Żadnego „dialogu” oczywiście nie będzie, dialog byłby, gdyby doszło do procesu, i tego prawdopodobnie Gierek chciał uniknąć. Rozmawiałem już telefonicznie z Adamem, bo aż mi się wierzyć nie chciało, ale był przy telefonie, bardzo rześki i wesoły. Po prostu cud ― nic innego!
Co się za tym kryje? Pierwsza moja myśl była, że śledztwo w sprawie krakowskiego studenta wykazało udział w całej sprawie UB, i Gierek, zrozumiawszy, że go robią w konia, postanowił z nich zrobić wariatów. [...]
Pobyt nad morzem się już kończy ― dobrze, bo dosyć mam tej „nowej klasy”, tych „czerepów rubasznych”, co zaludniają tu mola i plaże, szczekają jakąś dziką nową polszczyzną, a gadają tylko o forsie i zabawie. Głupia Polska, owoc ostateczny naszego 30-lecia. Inteligencja wyginęła, klasy się przemieszały, sowietyzm, nowe ziemie, tak zapewne być musi, pisałem o tym wielokrotnie, nawet z humorem, a teraz wcale mi nie do humoru. Obrzydli mi, ojczyzna mi obrzydła, a tu teraz właśnie taka propaganda patriotyzmu, że aż się chce rzygnąć.
Sopot, 26 lipca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996, [cyt. za:] Droga do „Solidarności”. Lata 1975–80, wybór i oprac. Agnieszka Dębska, Warszawa 2010.
A tymczasem u nas kryzys gospodarczo-rynkowy, jakiego jeszcze nie było. Nie tylko już mięsa nie ma, ale i wielu innych rzeczy, na przykład kawy (w kawiarniach zbożowa), ciastek, mąki, czasem w ogóle najprostszych rzeczy. Ceny skaczą bez urzędowego „sejmowego” powiadomienia, jest odwrót od pieniądza, którego ludzie mają sporo, dolar na „czarnym” rynku sięga zawrotnej sumy 150 złotych. Jest ogólna pogoń za tym dolarem, a ucieczka od złotego, jako tako normalny towar kupuje się za dewizy lub bony PKO w sklepach „Pewexu” albo też w nowo utworzonych sklepach specjalnych, gdzie wszystko jest, ale dwa razy droższe. Ludzie nie pracują, wieś, zamiast kontraktować świnie, zabija je i sama zjada. Do tego jeszcze powódź, która w dużym stopniu utrudniła i zniszczyła żniwa. Jak pisał Tuwim: „plajta, klapa, kryzys, krach…”.
Warszawa, 27 sierpnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
A tu 60. rocznica rewolucji rosyjskiej, te mowy, te uroczystości przekraczają wszelkie pojęcie: kłamstwa niebotyczne, ociekające frazeologią o wolności i demokracji, wszystko absolutnie przeciwne do rzeczywistości ― niebywałe. I my z tym żyjemy i nikomu to nie przeszkadza?!
Warszawa, 27 października
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996, [cyt. za:] Droga do „Solidarności”. Lata 1975–80, wybór i oprac. Agnieszka Dębska, Warszawa 2010.
Dziś zobaczyłem na pokazie film Wajdy „Człowiek z marmuru”. Film śmiały, prawda, na bezrybiu… – ale jednocześnie jakiś dziecinny, naiwnawy, pokazani są ludzie niczego nie rozumiejący, a to przecież nieprawda, było inaczej – oczywiście to się pokazać nie da. Ale i taki cud, że film puścili. Strzępek przemilczanej historii.
Warszawa, 12 grudnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Dzisiejsza „korowska” czy „ropciowa”, ewentualnie „pepeenowa” opozycja to grupy elitarne i oderwane, niedysponujące poza Radiem Wolna Europa żadnymi masowymi środkami przekazu do społeczeństwa, a i to „dysponowanie” dosyć jest wątpliwe. Powielaczowe pisemka to rzecz wzruszająca i cenna, ale nie przełamie ona inercji społeczeństwa, któremu po 1970 roku zastrzyknięto bakcyla bezideowego pragmatyzmu i które, wystając w kolejkach czy tłocząc się w autobusie, marzy tylko o zaopatrzonym rynku, o własnym mieszkaniu czy ewentualnie o samochodzie, a więc o doraźnym awansie społecznym, nie zaś o „wolności słowa” czy „prawach człowieka”, bo społeczeństwo wychowane w totalizmie nie kojarzy już tych rzeczy ze sobą i hasło z marca 1968 „Nie ma chleba bez wolności!” to dla niego czysta abstrakcja. [...]
Działalność młodzieży i twórców w postaci wydawania pism, biuletynów, nawet książek, organizowania prywatnych kursów i wykładów, komitety uczelniane etc., to działalność znakomita, wychowuje ona grupę inteligentów żywych, wyłamujących się z panującego orwellizmu, chcących myśleć samodzielnie, świadomych zakłamania historii, polityki, literatury, jakie u nas panuje. [...]
Ale w polityce, w realnym wpływaniu na sytuację kraju te grupy – na razie przynajmniej – roli nie odgrywają. [...] Tym większą rolę przywiązują do wychowawczej narodowej roli, jaką samodzielnie zapragnęły odgrywać grupy KOR, ROPCiO czy PPN. [...] KOR na pewno ma największe zasługi, bo był jednym z pierwszych inicjatorów, bo siedział w ciupie, bo prowadzi teraz szeroką (oczywiście w znaczeniu względnym) działalność interwencyjną i oświatową. Ale ROPCiO ze swym odważnym „krzykiem” politycznym też jest bardzo dobry, a PPN chce głębiej i spokojniej myśleć – świetnie. Wszyscy są potrzebni, wszystkich powinniście popierać.
Paryż, 5 lutego
PPN. 1976–1981. Język niepodległości, wybór i oprac. Łukasz Bertram, Warszawa 2012.
Na razie w ramach akcji „Igrzyska” („Chleba czy Igrzysk”) dano ludowi obchody 60-lecia Niepodległości. O rany Julek! — jak mawiał Tuwim, czyli w narodowym jadłospisie „Dziś flagi”. Pomieszano w diabelskim kotle fakty, lata, fałszerstwa, wspomnienia i niepamięć, przybliżono do siebie daty Niepodległości i „Października” (listopada), aby nikt już niczego nie rozumiał, pominięto sto niewygodnych faktów i osób, opuszczono słonia w menażerii, skreślono lub sfałszowano Piłsudskiego, w rezultacie pozbawiono nas jeszcze jednej narodowej rocznicy. A swoją drogą dziwaczna to cena za pokój (bez kuchni), za sojusz z Wielkim Bratem i za „wschodnią rację stanu”: w nagrodę za to wszystko sfałszować mamy sobie historię — osobliwa zapłata.
Warszawa, ok. 11 listopada
Kisiel [Stefan Kisielewski], Wstrząs, gruzy, galówki, „Kultura”, nr 12/1978.
W Sylwestra, na ekranach telewizorów, między rewią polską a rewią amerykańską pojawia się przed zmaltretowaną, zmarzniętą publiką Edward Gierek. Nie stać go jednak na zniżenie się do plebsu i parę okolicznościowych ludzkich słów, odczytuje jak zawsze przygotowane wcześniej, pełne górnolotnych „państwowotwórczych” frazesów przemówienie. O ileż to lat język sanacyjnych galówek przeżył Nieboszczkę Sanację, mój Boże!
31 grudnia 1978/1 stycznia 1979
Wybuch w Rotundzie warszawskiego PKO wszyscy absolutnie uważają za dzieło zamachu... Ja osobiście nie: gdyby to był zamach, już byłaby podana zapięta na ostatni guzik wersja, oczywiście fałszywa. Fakt, że dotąd nie uzgodniono komunikatu dowodzi, moim zdaniem, iż musiało tam być piętrowe techniczne niedbalstwo i nie wiadomo, na kogo je zwalić. Lecz to ludzi nie ciekawi, podobnie jak nikt nie wierzył w kolejowe „wąskie gardło”, zatkane na dodatek śniegiem, wszyscy mówili, że to było umyślne i że coś się za tym kryje.
Warszawa, 15 lutego
Powodowani lękiem i troską o ład i spokój w społeczeństwie polskim domagamy się jak najrychlejszego uchylenia sankcji i zwolnienia z aresztu Mirosława Chojeckiego, aresztowanego dnia 25 marca b.r. [...] Znieważający zarzut przestępstwa pospolitego nie może zyskać wiary ani w oczach społeczeństwa polskiego, ani w oczach świata. Zarzut ten nie jego kompromituje, może zaś spowodować ogromne poruszenie i zbulwersować nader sfrustrowane społeczeństwo w sytuacji wielkich trudności gospodarczych. [...] Skutki tego postępowania nie dadzą się przewidzieć, mogą być niebezpieczne, wręcz groźne.
Jerzy Andrzejewski, Marian Brandys, Stefan Kisielewski, Tadeusz Konwicki, Julian Stryjkowski.
Warszawa, 9 kwietnia
Mówiłem tu 12 lat temu o kneblu cenzury. Potem przestałem mówić, bo wszyscy mieli dość mego pesymizmu. Zdecydowałem się zabrać głos, bo zaistniały fakty, które nawet mnie, pesymistę, zaczęły nastrajać optymistycznie. […]
Został zrealizowany postulat Jerzego Putramenta, który w felietonie w 1969 roku napisał, że malkontenci niezadowoleni z cenzury i cyklu wydawniczego mogą założyć sobie własne wydawnictwo.
Warszawa, 4 maja
Anna Bikont, Joanna Szczęsna, Lawina i kamienie. Pisarze wobec komunizmu, Warszawa 2006.
5 grudnia 1980 do Sztokholmu przybył Czesław Miłosz. Tego samego popołudnia ukazał się „Der Spiegel” ze zdjęciem ogromnego sowieckiego czołgu z czerwoną gwiazdą, rozjeżdżającego Polskę. W ten sposób „Der Spiegel” antycypował wydarzenia, które, jak sądzono, będą miały miejsce najbliższej nocy.
Czesław Miłosz wśród kamer, mikrofonów i reflektorów został zasypany pytaniami o aktualną sytuację Polski. Uchylał się od odpowiedzi, powtarzając, że nie jest komentatorem politycznym, tylko poetą, który przybył do Sztokholmu po odbiór literackiej Nagrody Nobla. Później, podczas uroczystości noblowskich, wyraził swoje polityczne stanowisko, nosząc znaczek „Solidarności” w klapie marynarki.
Na uroczystość wręczenia Nagrody Nobla przyjechało kilka ważnych osób z kraju, między innymi Mirosław Chojecki, Grzegorz Boguta, Stefan Kisielewski. Zaprosił ich Miłosz, ale zapomniał uprzedzić o tym organizatorów, którzy nie zarezerwowali miejsc w hotelach. W tej sytuacji część gości Miłosza zamieszkała u nas, a część jak Jerzy Giedroyc, pani Zofia Herzowa i Stefan Kisielewski w Grand Hotelu. Miłosz nie pomyślał też, żeby ich zaprosić na główne przyjęcie z królem po ceremonii wręczenia nagród. W związku z tym bardzo zacne towarzystwo: Jerzy Giedroyć, Zofia Herz, Kisielewski i my przyjęliśmy zaproszenie wydawcy Miłosza w Sztokholmie, Adama Bromberga, na kolację do eleganckiej restauracji, w tym samym czasie, kiedy odbywało się przyjęcie w ratuszu sztokholmskim.
5 grudnia
Katarzyna Puchalska, Droga przez Bałtyk, Relacja Jakuba Święcickiego nagrana przez Katarzynę Puchalską w kwietniu 2005, „Karta” nr 47/2005.