Zrobiliśmy zbyt złe doświadczenie z polakami i polskimi parlamentaryuszami i poznaliśmy się na ich taktyce, żeby polaków przedstawiać ciągle jako niewinnych baranków, jako zaczepionych i uciśnionych. To jednak nie pomyli rządu pruskiego w polityce, jaką wobec nich ma stosować. [...]
Polacy cieszą się całą pełnią tak zwanych praw wolnościowych, a nawet nadużywają tych praw. [...] Polacy liczą się w głębi serca ciągle jeszcze z ewentualnością odbudowania Polski. Nie zaprzeczy temu żaden szczery polak. We wszystkich dziedzinach życia odosobnili się, odłączyli się od niemców, wszędzie pozakładali własne Towarzystwa i starają się usilnie pogłębić jeszcze więcej rozłam między sobą a niemcami.
[...]
Co do środków, które przypadkiem znajdują się w moim etacie, a mianowicie budowy instytutów kulturnych w Poznaniu, to one chyba nie mogą szkodzić Polakom. Czyż mimo waszej polityki odosabniania się wielu z was nie będzie dla własnego dalszego samokształcenia się zwiedzało muzeum i teatru? Że w kasynie budujemy wielką salę dla zebrań, nie może to przecież gniewać Polaków. Doprowadziliście przecież, pożal się Boże, do tego, że Polacy wogóle już nie utrzymują towarzyskich kontaktów z Niemcami. [...]
Co właściwie myślą polacy osiągnąć przez tę politykę? Czy sądzą, że im się kiedyś uda owe dzielnice, które są już na pół niemieckie i leżą parę marszów dziennych oddalone od Berlina, oderwać od państwa pruskiego? To się nie stanie i stać się nie może, dopóty istnieć będą Prusy i Niemcy.
Skarżycie się panowie ciągle, że polaków nie dopuszcza się na urzędy. W prowincyi poznańskiej co prawda, skoro przeciwieństwa tak się zaostrzyły, jest to niemożliwe, gdyż prowadziłoby to do ciągłych zatargów. Cieszylibyśmy się jednak, gdyby polacy zgłaszali się w większej liczbie na urzędników w innych prowincyach pruskich. Bardzo chętnie byśmy ich tam ustanawiali. Miłoby nam było, gdyby jak najwięcej polaków wstępowało do armii jako oficerowie. Oddaję się ciągle jeszcze nadziei, że kulturno-dobroczynne (!) postępowanie rządu pruskiego doprowadzi polaków ostatecznie do przekonania, że się przecież nigdzie tak dobrze nie żyje, jak pod panowaniem Hohenzollernów.
Czegoż właściwie panowie żądacie? Czego chcą polacy? Niejednokrotnie się wyrażali, że zwyciestwo polaków byłoby zupełną klęską niemców [...]. „Jeszcze Polska nie zginęła” powtarzają naiwnie.
Takiej naiwności nie możemy jednak puścić płazem; musimy tak mówiących przekonać, że nadzieja ta jest na zawsze pogrzebaną.
Berlin, 15 stycznia
„Dziennik Poznański” nr 14, 17 stycznia 1901, w zbiorach Biblioteki Narodowej.
Początkiem tygodnia wysłałam przekazem pocztowym pieniądze pod adresem:
Wielebny Ksiądz Proboszcz
Kłos
Poznań (Posen)
Dominikany.
Poczta miejscowa przesyłkę przyjęła, lecz poznańska uświadomiła mnie, że pieniędzy nie mogą doręczyć adresatowi, nie wiedzą bowiem, co to jest „Dominikany” i proszą o adres dokładny.
Odpowiedziałam, że sama nie znam lepszego jak ten adres a „Dominikany”, to wielki kościół katolicki w Poznaniu z probostwem i proboszczem księdzem Kłosem. Od lat kilku pod tym adresem pieniądze wysełam i zawsze do rąk adresata dochodziły.
Dotychczas nie wiem, co poczta uczyni, prawie nie do uwierzenia, aby tę przesyłkę cofnąć do Obry miała. W ogóle takie przetrzymywanie przekazów bez słusznej przyczyny jest wręcz oburzające. Przedewszystkiem zależało mi bardzo, aby pieniądze te doszły spiesznie rąk adresata, czyż nie można poczty pociągnąć do odpowiedzialności? Szanowną Redakcyą proszę uprzejmie o informacyą, czy adres był rzeczywiście niedostateczny? I co dalej z taką pocztą uczynić?
(Skarżyć, jeżeli można udowodnić stratę. Red.)
Wiekopolska, zabór pruski, k. 19 stycznia
„Dziennik Poznański” nr 16, 19 stycznia 1901, w zbiorach Biblioteki Narodowej.
Szanownej Redakcyi pozwalam sobie do obfitego dotychczas żniwa hakatyzmu pocztowego dołączyć jeszcze jeden przykład, którego ja padłem ofiarą i który rzeczywiście tylko obłędem antypolskim wytłomaczyc sobie można. Wysłałem paczkę z adresem; Wielmożny Pan S. Posen – Beckerstrasse 1. Tu już chyba niema nawet żadnego spolszczenia rzekomo niemieckich nazw, a pomimo tego paczkę zwrócono z powodu, że „uverstäudlich, weil in polnischer Sprache”.
Zdaje się, że dotychczas ten zapał antypolski tylko w Poznaniu tak żywym płonie ogniem, i w większych miastach naszego Księstwa, lecz zapewne w bliskim czasie przejdzie na małe miasteczka i wsie, dla tego radziłbym, żeby [...] każdy o ile możności zażądał wydawania sobie przesełek z zapisem Wielmożny, Szanowny etc. K.B.
„Dziennik Poznański” nr 17, 20 stycznia 1901, w zbiorach Biblioteki Narodowej.
Niebywałe utrudnienia, z któremi się spotyka ludność polska, skoro przesyłki pocztowe opatrzone są polskiemi adresami, jest powodem, że zwołujemy wiec niniejszy, żeby zaprotestować przeciwko nowym porządkom i nieporządkom.
Wielokrotnie przy zaprowadzaniu nowych porządków oraz prześladowań języka polskiego spotykał nas niekiedy zarzut, że poniekąd zgadzaliśmy się na nie milcząco, bo ani zażaleń, ani protestów nie wnosiliśmy. Na zarzut taki nie chcemy się nadal narażać. Podnosimy zatem głos nasz stanowczo i wyraźnie. [...]
A nie tylko protestować chcemy, ale i zapowiedzieć solennie, że wszelkich będziemy używali środków prawnych, żeby się oprzeć skutecznie prześladowaniom antipolskim na tem jak i na każdem innem polu.
Zwołujemy więc więc
na 27 stycznia r. b. do Poznania.
Kazimierz Adamski [i in.]
Poznań, 23 stycznia
„Dziennik Poznański” nr 19, 23 stycznia 1901, w zbiorach Biblioteki Narodowej.
Na premierze sztuki Adama Krechowieckiego My, osnutej na tle ostatnich wypadków w Królestwie Polskiem, teatr był wysprzedany. Podczas przedstawienia przyszło do zajść. Obecni w teatrze socyalni-demokraci urządzili demonstracyę. Gwizdano, hałasowano, wznoszono nieprzyjazne okrzyki pod adresem autora, wołano: „Nie pozwolimy dalej grać! Wychodzić z teatru!” i t. p., rzucano żabki zapalone i przemawiano z galeryi. Skutkiem tego po drugim akcie dyrekcya odwołała akt trzeci. Przed kurtynę wyszedł inspicient i zawiadomiła, że dalszy ciąg przedstawienia się nie odbędzie. Czterech demonstrantów aresztowano, lecz wypuszczono ich zaraz na wolność. Kilku akademikom odebrano legitymacye. Na odchodnem odśpiewali socyaliści „Czerwony sztandar”. Większość publiczności zachowywała się spokojnie.
„Czas” nr 4, 5 stycznia 1907, w zbiorach Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego.
Szanowny Panie Dyrektorze!
[...]
Istotnie miałem i mam zamiar zająć się sprawą teatru ludowego w Nałęczowie i czyniłem w tym celu kroki. Miałem na myśli trupę tego rodzaju, jak Szanownego Pana w roku zeszłym, i wyrażałem tę myśl, że dawalibyśmy takiej trupie (gdyby prowadziła teatr w myśl podniesienia artyzmu na prowincji) za darmo salę albo za koszt oświetlenia. Jest wyrysowany plan budynku, jest plan, jest nawet nieco grosza, ale – czy to dziś można robić? Przyjdzie zakaz teatru w ogóle i praca, i pieniądz, tyle dzię potrzebny na rzecz oświaty, przepadnie.
Wobec tego decydujemy się zrobić scenę i widownię na otwartym powietrzu. Grać amatorskimi siłami, rzadko rzeczy wielkiej sztuki. Czy się to uda, czy i tego nie wzbronią? To dopiero w lecie można będzie zobaczyć.
Warszawa, Królestwo Polskie, zabór rosyjski, 12 lutego
Stefan Żeromski, Listy 1905–1912, oprac. Zdzisław Jerzy Adamczyk, Pisma zebrane, t. 37, pod red. Zbigniewa Golińskiego, Warszawa 2006.
Wczoraj miałem dzień bardzo niespokojny. Przyjechały do Krakowa wycieczki włościańskie z Przemyśla (raczej spod Przemyśla), z Łańcuta, ze Skawiny i postanowiły mi „złożyć hołd”. O 6-ej wieczorem ulica przed oknami moimi była całkiem zapchana. Prosiłem przywódców, aby zgromadzili wszystkich na podwórzu hotelowym, które jest obszerne. Jednakże zapełniło się jak kościół – głowa przy głowie, gdyż luda wszelkiej płci i wieku było kilkaset, a może i więcej. Wysłuchałem trzech mów, odpowiadałem trzy razy, a między przemówieniami było wiwatów, okrzyków i śpiewania: „Jeszcze Polska”, oraz „Boże coś Polskę” bez końca.
Kraków, Galicja, zabór austriacki, 1 czerwca
Henryk Sienkiewicz, Listy, t. IV, cz. 2, Maria z Babskich Sienkiewiczowa (1908–1913), oprac. Maria Bokszczanin, Warszawa 2008.
Wyczytawszy w N. 77 „Gazety Kieleckiej” wiadomość, że w d. 27 bm. ma być w Kielcach wystawiona sztuka „Dzieje grzechu, 6 obrazów z powieści Stefana Żeromskiego, uscenizowanych przez Janinę Mori, przyjętych do grania przez teatr warszawski, lwowski, krakowski, łódzki, poznański i wileński” – oświadczam, że nikomu nie udzielałem i nie udzielę pozwolenia na przerabianie mojej powieści na scenę.
Wiadomość o tym, jakoby przeróbka wymienionej powieści, dokonana przez p. Janinę Mori, miała być wystawiona w teatrach warszawskim, lwowskim itd., jest wymysłem, a cała ta sprawa przerabiania cudzej pracy bez zapytania autora i wystawiania na scenie wbrew jego woli jest pospolitym nadużyciem, przeciwko któremu kategorycznie protestuję.
Warszawa, Królestwo Polskie, zabór rosyjski, 26 września
Stefan Żeromski, Listy 1905–1912, oprac. Zdzisław Jerzy Adamczyk, Pisma zebrane, t. 37, pod red. Zbigniewa Golińskiego, Warszawa 2006.
Mróz piekący nawet w karecie. Przyjeżdżamy. U wejścia do lokalu „Muzy” tłok, tłum jak na odpuście. Trzy razy więcej ludzi, niż lokal pomieścić może. [...] W pierwszym zaraz pokoju pokazują mi gromadkę Rosjan, w mundurach i bez mundurów. Uprosili u członków T[owarzyst]wa rekomendację, dwóch z Białegostoku przyjechało. To mi się najwięcej ze wszystkiego podoba. Przechodząc koło tej gromadki, oddającej mi niskie ukłony, myślę: aha, robaczki, robiliście wszystko, aby słowa polskiego na świecie nie było. Otóż jest! I przychodzicie słuchać go, i – zyg-zyg marchewka! Tego rodzaju tryumf [sic!] jest i był zawsze jedynym miłym dla mnie, więc do ostatka w dobre usposobienie wprawiona, przed salą tak natłoczoną, że już i mucha by się nie zmieściła, z wielką łatwością wszystko, co miałam, powiedziałam, przeczytałam, po czym była muzyka, był śpiew i znowu muzyka, wszystko bardzo przyzwoite, nawet dość ładne – i wszyscy przyznali, że wieczorek udał się znakomicie i do uczęszczania na inne podobne zachęcił.
Eliza Orzeszkowa, Listy zebrane, t. V, Do przyjaciół: Tadeusza Bochwica, Jana Bochwica, Janiny Szoberówny, oprac. Edmund Jankowski, Wrocław–Warszawa–Kraków 1961.
[...] zmęczoną się czuję dwoma godzinami konwersacji, dysertacji, pracowitego układania 3-go z rzędu wieczorku literackiego w „Muzie”. Bo okazało się, że te wieczorki będą robotą bardzo dobrą, pożądaną i pożyteczną. Na drugim było prawie tak samo, jak na pierwszym, ludzi mnóstwo, a wszyscy zadowoleni, rozpromienieni, dziękujący, proszący o ciąg dalszy. Prawie rozrzewniającym jest ten rzut publiczności polskiej ku słowu polskiemu, zarząd „Muzy” w siódmym niebie, bo oprócz innych względów i kasę mu to robi, błaga o niezaniedbywanie. Ja i sama zaniedbywać nie chcę. Te różne roboty pisarskie i społeczne to jedyna racja bytu mego na ziemi i myślę czasem, że gdybym ich nie miała, spłonęłabym chyba od wstydu, że żyję, a może i od jakiego tam żalu czy bólu.
Eliza Orzeszkowa, Listy zebrane, t. V, Do przyjaciół: Tadeusza Bochwica, Jana Bochwica, Janiny Szoberówny, oprac. Edmund Jankowski, Wrocław-Warszawa-Kraków 1961.
Udał się wieczór [śmiechu] doskonale. Sala, około 200 osób zmieścić mogąca, jak nabita. Czytali – z jednym wyjątkiem – bardzo dobrze, śpiewali ładnie. Tylko bajki Lemańskiego w nieosobliwym czytaniu piękność i dowcip swój traciły, ale Korczak i Rodoć podnosiły [!] burze śmiechu i naprawdę miło było patrzeć na tę mozaikę roześmianych, rozpromienionych twarzy. Wszakże to są, z wyjątkiem niewielu osób, biedacy, którzy rzeczy takich dotąd nie znali i nie doświadczali. A jak dobrze je rozumieją, jak je cenią, jak na nie lecą! Pani Talhejmowa, mówiąc Zakochaną i na bis Terkotkę, była tak śliczna, że aż ją chciało się całować. Po skończeniu się wiecz[oru] wiele osób znajomych i nieznajom[ych] zbliżało się do mnie z podziękowaniem. Jest w tym radość, która za wiele wynagradza. Za 2 tygodnie będzie „Wieczór baśni” [...].
Eliza Orzeszkowa, Listy zebrane, t. V, Do przyjaciół: Tadeusza Bochwica, Jana Bochwica, Janiny Szoberówny, oprac. Edmund Jankowski, Wrocław-Warszawa-Kraków 1961.
Spieszno mi podzielić się z Drogim Panem wrażeniami wczorajszego wieczora. Udał się wspaniale; na całej linii powodzenie. Ciżba ludzi była taka, że ściany zdawała się rozsadzać, w pokojach do głównej sali przylegających mnóstwo osób stało na krzesłach i stołach, przez drzwi otwarte patrząc i słuchając. Wiele rodzin obywatelskich ze wsi przybyło, Rosjan znowu było sporo, gromadnie najrozmaitszego wieku i gatunku. Członkowie zarządu uwijali się, jak muchy w ukropie, porządku strzegąc i do przekonania przychodząc, że za wielu ludziom wejść pozwolili. Już zaraz przy moim czytaniu, a raczej mówieniu temperatura powietrza i psychiki publicznej dosięgnęła tak wysokiego stopnia, że było uczucie jakiegoś palenia się, płonięcia. [...] Końcowy chór deklamacyjny „O, święta ziemia polska”, wybornie powiedziany, wrażenie czynił silnego akordu kończącego symfonię różnych, pojedynczych dźwięków. Nikt tu dotąd nie słyszał chóralnej deklamacji; jest to nowość od bardzo niedawna wprowadzona w teatrach wielkomiejskich; no i maleńkie Grodno ją miało! [...] Wróciłam do domu po 12-tej, tak zmęczona, że ledwie zdołałam zdjąć z siebie szaty godowe (z żubrem), po czym aż do białego ranka – na laurach – nie spałam. I teraz czuję jeszcze ogromne zmęczenie, ale razem i wielkie zadowolenie, że serc ludzkich najmniej trzysta żywo zabiło dla rzeczy wielkich. I w tym jest jeszcze pewna radość, że jednak myśmy dziwnie zdolnym, żywotnym narodem. Po kilkudziesięciu latach najsroższej niewoli i jeszcze w niewoli, po tak długim, grobowym milczeniu, w takiej mizernej mieścinie, znajduje się tyle osób, aby taką poważną i piękną rzecz umieć wykonać, i tyle innych, aby jej ze wzruszeniem, z zachwytem, z wdzięcznością wysłuchać. Nie, chyba nie zginiemy! „Chór” wciąż śpiewa i naród na śpiew jego szeroko duszę otwiera.
Grodno, zabór rosyjski, 28 grudnia 1908/10 stycznia 1909
Eliza Orzeszkowa, Listy zebrane, t. V, Do przyjaciół: Tadeusza Bochwica, Jana Bochwica, Janiny Szoberówny, oprac. Edmund Jankowski, Wrocław-Warszawa-Kraków 1961.
„Muza” daje w teatrze sztukę zajmującą i dużą. Nieustrudzona jest „Muza”. Wczoraj wieczór, dziś przedstaw[ienie] teatr[alne]. Na wieczorze wczorajsz[ym] byłam. Czułam trochę niepokoju o to, jak lektorzy poradzą sobie z trudnymi scenami Prometeusza i Syzyfa [Marii Konopnickiej] [...]. Wszystko poszło wybornie. Lektorzy nabyli wprawy, wymoludowali głosy, czytają... choćby dla Warszawy! Sala jasno oświetlona, publiczność tłumna, skupiona i cicha, po ciszy i świetle rozchodzą się najpiękniejsze z dźwięków mowy naszej, na srebro i złoto dzwoniących falach swych kołysząc myśli wielkie, uczucia głębokie i tkliwe. Naprawdę, nadspodziewanie piękna rzecz zrobiła się z tych wieczorów; naucza, estetyzuje, unaradawia, szlachetnie bawi publikę grodzieńską.
Grodno, zabór rosyjski, 22 lutego/7 marca
Eliza Orzeszkowa, Listy zebrane, t. V, Do przyjaciół: Tadeusza Bochwica, Jana Bochwica, Janiny Szoberówny, oprac. Edmund Jankowski, Wrocław-Warszawa-Kraków 1961.
Teraz o drugiej sensacji [...]. Był nią konkurs rzeźbiarski na pomnik dla Szopena, w zeszłą niedzielę, w ostatni więc dzień pobytu mego w Warsz[awie], roz[s]trzygnięty. Sąd składał się z prezesa Komitetu (hr. Zamojski), z dwóch malarzy, dwóch artystów-architektów, jednego pisarza i trzech rzeźbiarzy, z których dwaj Francuzi i jeden Włoch, przez sławnego Rodina rekomendowanych. Projektów przysłano aż 66, co ma być liczbą w tych wypadkach monumentalną. Miałam wśród sędziów trzech znajomych, którzy mi co dzień zdawali sprawę z posiedzeń swoich i wszystkiego, co się na nich działo. Otóż artyści cudzoziemscy zachwyceni i wprost zdumieni byli ogromną sumą talentu w tych 66-ciu dziełach zawartą. Otwarcie wyznawali, że tak silnej twórczości nie spodziewali się znaleźć wśród Polaków. Jednak z przyznaniem pierwszej nagrody nie wahali się ani chwili, tak jedno z tych dzieł w doskonałości przewyższyło wszystkie inne, z których tylko 12 zostało dla słabości pomysłu czy wykonania usunięte hors concours. Tyle się o tym nasłuchałam, że doświadczyłam ochoty wielkiej zobaczenia tych dziwów, które znakomitych cudzoziemców w podziw wprawiały. A tu aż do wtorku wstęp dla publiczności wzbroniony. Więc wprowadzili mię i ze mną kilka moich osób sędziowie konkursowi do tego pałacu zaczarowanego w niedzielę. I rzeczywiście ujrzałam – czary. Mnóstwo piękności – o których szczegółowo wkrótce opowiem – lecz szczytem wszystko przerastającym – wybrany do pierwszej nagrody i wykonania projekt Szymanowskiego. W pomyśle i wykonaniu – arcydzieło. Wierzba na wpół złamana, przez wicher rozwiana, a u stóp jej siedzący Szopen, w szum drzewa zasłuchany. Nic więcej; żadnych dodatków, akcesorii, ozdób i ozdóbek. Ale drzewo ma wyraz niewypowiedzianego smętku, przez który przegląda tragizm, a twarz Szopena jest całym poematem zadumy, wsłuchania się w szmery ziemi ojczystej i płomiennej, bolesnej miłości. Ogromna prostota z genialnością połączona – jeszcze jeden dowód, że dwie te rzeczy: prostota i genialność, zawsze w parze z sobą chodzą. Nigdy jeszcze w dziedzinie sztuk plastycznych nic równie pięknego nie widziałam. Najstarszy z rzeźbiarzy cudzoziemskich rzekł do polskich członków jury: „Jeżeli zdołacie wznieść ten pomnik, będzie on najpiękniejszym w Europie”. Ale wzniesienie, czyli wykonanie w brązie, przedstawia podobno trudności ogromne z powodu drzewa i jego rozwichrzonych gałęzi. Kto wie, czt usunąć je będzie można. Jednak cała ta sprawa konkursowa i jej wynik napełniały nas wszystkich czymś na kształt radości i dumy;
Grodno, 5/18 maja
Eliza Orzeszkowa, Listy zebrane, t. V, Do przyjaciół: Tadeusza Bochwica, Jana Bochwica, Janiny Szoberówny, oprac. Edmund Jankowski, Wrocław-Warszawa-Kraków 1961.
A teraz o moich zabawach warszawsk[ich]. Przez ośm dni tylko 4 razy wyjeżdżałam na miasto. [...]
Trzecim wyjazdem moim było zwiedzenie nowej księgarni Geb[ethnera] i Wolf[fa], którą byłam wprost zdumiona. Paryż czy Londyn na myśl przychodzą. Rozmiary, architektonika, usługa, bogactwo materiału – imponujące. Labirynt sal, korytarzy, galerii ze ścianami zbudowanymi z książek; nad biurami, przy których sześćdziesięciu ludzi pracuje, w biały dzień żar i blask elektrycznego oświetlenia, wspaniały gabinet szefów, słowem – Europa i miliony. Przypatrując się temu wszystkiemu, myślałam sobie: wszystko to z nas!
[Grodno], 6/19 maja
Eliza Orzeszkowa, Listy zebrane, t. V, Do przyjaciół: Tadeusza Bochwica, Jana Bochwica, Janiny Szoberówny, oprac. Edmund Jankowski, Wrocław-Warszawa-Kraków 1961.
W Warszawie również pełno jest we wszystkich dziennikach [Lwa] Tołstoja [zm. 20 listopada 1910]. „Świat” przedrukował mój artykuł jubileuszowy – i dobrze zrobił, gdyż mimo mnóstwa ocen i charakterystyk nikt więcej o nim nie powiedział.
Śmierć jego może mieć w przyszłości duże następstwa, gdyż kopie i pogłębia przepaść między Rosją urzędową i nieurzędową. Oby ta nieurzędowa nie poszła śladem ostatniej pseudorewolucji, która żądając Bóg wie czego, zapomniała żądać jednej małej rzeczy, to jest wolności.
Oblęgorek k. Kielc, zabór rosyjski, 26 listopada
Henryk Sienkiewicz, Listy, t. IV, cz. 3, Henryk Józef Sienkiewicz – Jadwiga Sienkiewiczówna – Helena Sienkiewiczówna – Lucjan Sieńkiewicz, oprac. Maria Bokszczanin, Warszawa 2008.
Wystawa księgarska, na której spotkałem się z prezydentem Wojciechowskim. Wystawa robi przygnębiające wrażenie. Produkcja książki polskiej zamiera. Dziczejemy po prostu. Pornograficzno-kryminalne wydawnictwa wynoszą około 20% ogólnej produkcji. Wolff opowiadał mi, że w ich filii w Poznaniu w ostatnim miesiącu na 100 książek sprzedanych wypadało 70 w językach obcych!
Warszawa, 22 listopada
Maciej Rataj, Pamiętniki 1918–1927, oprac. Jan Dębski, Warszawa 1965.
Zabawna burza w szklance mętnej warszawskiej wody ucicha powoli, ale różne patrioty dziennikarskie w dalszym ciągu szczują, plują, rozdzierają szaty. Ważą się też losy moje na szalach ministerstwa sprawiedliwości: medytuje sam minister, czy mi proces wytoczyć, czy nie.
A po ulicach Warszawy chodzą dzieci z karabinami (dziś to obserwowałem w pochodach z powodu święta narodowego). Oczywiście, że tak samo łażą uzbrojone szczeniaki w Paryżu, Tokio, Moskwie, Rzymie itd. Rzecz w tym, aby nigdzie nie łaziły.
Warszawa, 11 listopada
Julian Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, oprac. Tadeusz Januszewski, Warszawa 1979.
Tu w Wilnie „otoczyli mnie” i z przestrachem widzę, że utrzymanie zaszczytnego odosobnienia jest w polskich warunkach niemożliwe. „Miłosz pachołek faszyzmu”, „Miłosz
pseudoklasyk”, „Miłosz wtłoczony w mistycyzm i formy klasyczne” – najdelikatniejsze
jeszcze epitety, a co gorzej, że patrząc na błotniste ulice, na nędzę, na idiotyzm rządowych hec, nie ma się serca i odwagi, żeby mówić o czystej sztuce, nie ma się dość moralnego prawa. [...] Przestrach mnie chwyta, kiedy oglądam moich „rówieśników”. Czyżbym naprawdę tak daleko ich za sobą zostawił?
Wilno, 21 stycznia
Czesław Miłosz, Jaroslaw Iwaszkiewicz, Portret podwójny, Warszawa 2011, cyt. za: Hanna Antos, Polska Czesława Miłosza, „Karta” nr 69, 2011.
Kochany Panie Marianie!
Bardzo Panu dziękuję za miły list! – „My pacyfiści” – ? Nie czas na pacyfizm. Nigdy nie byłem i nie będę pacyfistą-doktrynerem. Beck słusznie powiedział, że „nie ma pokoju za wszelką cenę”, więc nie ma i pacyfizmu za wszelką cenę. Jeżeli mi ktoś (ktokolwiek!) chce ojczyznę ruszyć – to w zęby; bez pacyf izmów; bez humanitaryzmów; bez żadnego w ogóle gadania. A że różne błazny, padalce, zasrańce i nienawistniki żerują sobie na moim wierszu [Do prostego człowieka, wydrukowany w „Robotniku” z 27 października 1929], pisanym 10 lat temu i skierowanym do wszystkich narodów – to już ich błazeńska, padalcza, zasrańcza i nienawistni cza sprawa. Pies im plugawe mordy lizał. Powinni być surowo karani za to, że teraz mój wiersz przedrukowują i przez to go rozpowszechniają.
Warszawa, 6 maja
Julian Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, oprac. Tadeusz Januszewski, Warszawa 1979.
Kochany Panie Bolesławie!
Owszem, racja: jestem świnia, żem dotychczas do Pana nie napisał. […] Ale jakże się tu nie ześwinić w tych koszońskich czasach! Nie ma Pan wyobrażenia, kochany Panie, jakie bydlę się ze mnie zrobiło… Nic nie piszę, nic nie myślę; tępota taka, że pień jest przy mnie –brzytwą. […] Niech Pan, broń Boże, nie myśli, że żartuję. Zestawienie kilkunastu słów w jedną maleńką strofę wydaje mi się niedoścignionym ideałem. […]
Dalej: czy celem moich „męczarni twórczych” (dygotania w niewynikłym jeszcze rytmie, wydrapywania z opornych rzeczy i zdarzeń najistotniejszych słów, grupowania ich w związki wybuchowe, doprowadzania zdań do wrzątku, aby w pewnej chwili ścinać je mrozem ostatecznej formy – i mnóstwo innych potwornych trudów) – czy celem tego wszystkiego ma być: a) odbudowa niepodległej Polski tj. powrót na teren Rzczypospolitej władz i urzędów, które obecnie tam nie władają i nie urzędują, przy czym powrót ów pociągnie za sobą zaistnienie państwowego bytu, mającego na celu administrowanie zbiorowym życiem narodu, b) szczęście przyszłych pokoleń, które z utworu mojego czerpać będą siły duchowe, potrzebne im do realizowania ideałów ogólnoludzkich (żeby np. w szklanych domach się mieszkało), c) „wkład do literatury nieprzemijających wartości artystycznych, które świadczą o nieprzerwanej walce człowieka o dobro, prawdę i piękno”, d) zastępcze zaspokojenie w ten sposób nieosiągalnych na ziemi rozkoszy EROS-tycznych, e) żeby być sławnym; mieć większy pogrzeb; zarobić i przepić, f) że muszę; że inaczej nie mogę (ależ przyczyna nie może być celem); g), h), i), j), k) etc. etc. – niech mi Pan koniecznie odpowie, który z tych domniemanych celów usprawiedliwiałby: a) mękę tworzenia, b) mękę nietworzenia.
Coś w tym przecież musi być, że impotencja poetycka (przy całkowitym zachowaniu tej drugiej, popularnej) wtrąca człowieka w nieopisaną rozpacz i o myśli samobójcze przyprawia.
Paryż, 3 kwietnia
Julian Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, oprac. Tadeusz Januszewski, Warszawa 1979.
Dzień słoneczny i piękny. Dowiedziawszy się od Tomki, że nie ma obławy w Milanówku, wybrałem się do Warszawy. Zrobiła na mnie nieco lepsze wrażenie. Sporo domów jest już odnowionych lub nawet odbudowanych. Bruki i chodniki również się naprawia. Jedynie śródmieście przedstawia nadal żałosny widok ruin. Ciągle spotyka się kapele uliczne, które grają bardzo pięknie. Przed filharmonią widziałem całą orkiestrę z dyrygentem. Grała fragment opery z towarzyszeniem śpiewu jakiegoś tenora o wyszkolonym głosie. Przed sejmem spotkałem zespół szczególnie wzruszający. Było to pięciu byłych żołnierzy. Dwóch, całkowicie ubranych, było jednonogich.
Warszawa, 10 czerwca
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
My siedzimy tu od 25 VI, właściwie internowani, gdyż nie wolno nam ruszyć się z Porto. O otrzymaniu jakiejkolwiek wizy nie ma mowy. Telegrafowałem do Rysia, do Pen-Clubu amerykańskiego, do Kapera i In., ale nikt się jeszcze nie odezwał. Czy Kot jest w Londynie? Pisałem do niego (na adres ambasady), prosiłem o obiecane pieniądze. Czy istnieje możliwość załatwienia tej sprawy? Pomóż mi, mój kochany, bo jesteś w rozpaczy. Nie wątpię, że i Wam nie lepiej.
[…]
Porto ładne, ale strasznie hałaśliwe. Piekielny żar. Świetna kawa i papierosy. Ale – „to ma starczyć”?
Ściskam Was wszystkich i całuję. Telegrafujcie, piszcie, ratujcie.
Porto, 4 lipca
Julian Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, oprac. Tadeusz Januszewski, Warszawa 1979.
Pogoda ładna. Wybrałem się do Warszawy [...]. Niemcy w Warszawie zachowują się o wiele spokojniej. Podobno mówią, że jeszcze w tym miesiącu musi wybuchnąć wojna z bolszewikami. Przyjechał tu z Berlina cyrk Buscha. Warszawa go bojkotuje. Na afiszach ktoś umieszcza napisy: „Żadna polska dusza nie chodzi do cyrku Buscha”. W związku z wywiezieniem niektórych pomników, jak Chopina, na pomniku Poniatowskiego był napis: „Józiu, zapisz się do volksdeutscherów, to cię nie wywiozą”. Na ulicach pełno orkiestr i śpiewaków, przeważnie bardzo dobrych, są to bowiem najlepsze nasze siły. Zarabiają podobno nieźle, ale wszystko, co grają, musi przechodzić przez cenzurę, za którą sporo się płaci. Mówił mi o tym Stefan Kisielewski, który również grywa po różnych kawiarniach. Spotkałem go, jak szedł właśnie do takiej cenzury.
Warszawa, 9 sierpnia
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Najdroższy Kaziuczku!
[…] O wizę, jak wiem z własnego doświadczenia, bardzo trudno. Z tego właśnie powodu, nie chcąc czekać w Portugalii, pojechałem byle gdzie, tj. do Brazylii, i tutaj w dalszym ciągu staram się o stałą wizę do Ameryki Północnej (turystycznej ani przejazdowej nie warto brać, bo Amerykanie wylewają bez pardonu, gdy tylko termin mija – i święty Boże nie pomoże). Napisz mi zaraz lub zatelegrafuj o swoich i przyjaciół planach. Czy mogę Wam być w czymś pomocny? Gdybyście się zdecydowali na Brazylię, zacząłbym tu działać w sprawie wiz dla Was – bo i o to niełatwo teraz. Jak stoicie z forsą? Osobiście nie mógłbym Wam pomóc (chyba, że dostanę jakąś większą sumę z New Yorku, o co się staram), ale może by mi się udało wydostać coś z poselstwa, z którego pomocy sam dotychczas nie skorzystałem. Tutaj tanio: pensjonat dla 2 osób można mieć za 700–1000 milrejsów miesięcznie (tj. za 35–50 dolarów), a w interiorze znacznie taniej. O jakichkolwiek zarobkach ani marzyć. Rio, dla przyjezdnego i bezrobotnego, jest wyłącznie plażowo-rozrywkową i kawiarniano-spacerową miejscowością. Zoppot – Biarritz – Nizza w olbrzymiej i wspaniałej skali. Skala nieopisana, prawie tak wielka, jak wstrząsająca uroda tego miasta. Gdy się pobędzie parę tygodni, gdy się człowiek napatrzy do syta – rzygać się chce. Nic się tu nie dzieje. Szalejąca przyroda męczy prędko, a z przyjemnymi, uprzejmymi, pełnymi ogłady i życzliwości Brazylijczykami można prowadzić (po francusku) łatwe, więc męczące, rozmówki na mdlące tematy „intelektualne”. Mnie już w Paryżu te rzeczy doprowadzały do torsji, więc ich unikałem, a co dopiero tutaj. Pić nie można, bo klimat nie sprzyja, o deszczu i błocie mowy nie ma, ciemnych, cichych szynczków nie znajdziesz – więc co tu robić? Dlatego ciągnie mnie do New Yorku, gdzie Żydkowie z Polski prowadzą małe restauracyjki, gdzie życie jest wprawdzie 3–4 razy droższe, ale za to ostrzejsze i trudniejsze. Naszym złamanym i chorym sercom obco tu i markotno w tej oranżeryjnej atmosferze. Nie […] mogę, żeby było tak łatwo, miękko i okrągło.
O sobie nic nie mogę Ci powiedzieć. Jestem zrozpaczony, otępiały, osłupiały, bez żadnej wiary i nadziei na przyszłość.
Rio, Brazylia, 10 września
Julian Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, oprac. Tadeusz Januszewski, Warszawa 1979.
Warszawa zawalona śniegiem, który sterczy na chodnikach w postaci pagórków. Na każdym rogu gra jakaś orkiestra, śpiewa jakiś tenor arie operowe lub też zespół weteranów czy inwalidów z ostatniej wojny okropnie fałszuje różne pieśni patriotyczne czy wojskowe. Niektórzy z nich niewątpliwie pokupowali sobie mundury, a nawet kule dla poruszania serc rodaków. Wszędzie wielka trwoga wskutek masowych aresztowań na nie znaną dotychczas skalę. Aresztuje się, rzecz dziwna, podobno głównie osoby, które współpracowały w jakikolwiek sposób z Niemcami, a więc urzędników magistrackich, oficerów policji i pracowników rozmaitych urzędów. Ma się ich osadzać w poprzednio opróżnionym Pawiaku, a później wywozić do Niemiec.
Warszawa, 17 stycznia
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Żyjemy w więzieniu. Przyglądając się opuchniętym, na wpół nagim postaciom, leżącym pokotem na ulicach, doznajemy uczucia, że zostaliśmy zepchnięci do poziomu zwierząt, podludzi, bezdomnych i zaniedbanych. Wychudłe, podobne do trupich czaszek twarze żydowskie, widok gasnących na naszych oczach dzieci — przywodzą na myśl obrazy głodu w Indiach czy leprozoria trędowatych. A jednak rzeczywistość getta przerasta naszą wyobraźnię i tylko jedno mogłoby nas jeszcze przerazić — masowe ludobójstwo zamiast stopniowego wyniszczania i powolnego wymierania.
I choć lęk zamyka usta, to trzeba jednak przyznać, że nagła i gwałtowna śmierć byłaby, być może, dla ginących z głodu wyzwoleniem, gdyż oszczędziłaby im długotrwałych mąk i straszliwej agonii... A jednak... jesteśmy ludźmi, nie zapomnieliśmy, że jeszcze niedawno, zaledwie przed dwoma laty, byliśmy wolni! O, jakże jesteśmy upokorzeni i nieszczęśliwi!
A jednak... chcemy żyć jak ludzie wolni, chcemy żyć i tworzyć! [...] Pragniemy, żeby te właśnie wieczory literackie, które dziś inaugurujemy, stały się jednym z dowodów naszego instynktu przetrwania, przypominały naszą przeszłość i budziły nadzieję na przyszłość. [...] Młodzieży żydowska! Być może wśród was znajdują się przyszli pisarze, tacy jak Wajsenberg. Starajcie się wytrzymać, aż słońce wzejdzie i oświeci ziemię.
Warszawa, 14 listopada
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Jestem żydowskim poetą. Każdego dnia, kiedy myję swoje ciało — tylko skóra i kości, nie ma ono już zupełnie mięśni — zastanawiam się, co to oznacza. Czy jestem już przeznaczony na śmierć? Okrywam szybko ostatnią koszulą wiązkę moich kości. Drżą moje blade wargi, a moje smutne serce staje się jeszcze bardziej zgnębione. Jestem żydowskim poetą. Zwracam się do Was z prośbą o miesięczne finansowe wsparcie. Jestem bardzo wyczerpany, padam z nóg. Gdyby okazało się to niemożliwe, proszę o szybką, jednorazową pomoc finansową.
Mam nadzieję, wielce szanowny i ukochany Panie Guzik, że wyjdzie Pan naprzeciw mojej uniżonej prośbie.
Warszawa, 27 lutego
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Ob. Papińska, woj. kieleckie:
Początkowo na terenie Kielc przeprowadziliśmy kontrolę dwóch bibliotek i wycofaliśmy szereg książek o charakterze jawnie antydemokratycznym. [...]
Sprawa bibliotek dla osób dorosłych została rozwiązana. W czasie naszej pracy wyłoniła się sprawa książek dla dzieci I młodzieży. Uważam, że zagadnienie „Co dać dziecku do czytania” jest bodaj większej wagi, aniżeli to samo zagadnienie w stosunku do osób dorosłych. Dziecko – to przyszłość narodu – dziecko to przyszły człowiek. Jak wychowamy dziecko, takie będzie społeczeństwo. Okres okupacji i tutaj zdążył się wedrzeć, aby zatruć swym jadem naszą dziatwę. Dlatego podkreślam raz jeszcze – musimy zwrócić baczną uwagę na książki, które są przeznaczone do czytania dla dzieci.
Jeśli spotkacie państwo książki w bibliotekach dla dzieci, które wydawane są przez Niemców – należy je bezwzględnie sprawdzić. Poznać bardzo łatwo. Na okładce książki, lub wewnątrz znajduje się napis w języku niemieckim (wydanie, drukarnie). Ostatnio wpadła mi w ręce książka o tytule pięknym i niewinnym Świat baśni i czarów Edmunda Jezierskiego – wydana Buchdrukerei „Pospieschna” Kraków. Książka ta stanowi żywy obraz czym karmiono młodzież, aby wyrośli z niej esesmani i gestapowcy.
23–25 maja
Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 6, Główny Urząd Kontroli Prasy 1945–1949, oprac. Daria Nałęcz, Warszawa 1994.
Ob. Tadeusz Karpowski, prawnik, woj. rzeszowskie:
Zacząłem pracę 1 lutego i z przyczyn natury technicznej Biuro zaczęło pracować dopiero w kwietniu. Do tego czasu pracowałem sam, bez pomocy, bez lokalu, bez maszyny do pisania, korzystając z Urz[ędu] Inf[ormacji] i Prop[agandy]. Tym niemniej kontrolą zostały objęte czasopisma, których było trzy, obecnie są dwa, bo tygodnik i biuletyn informacyjny zlały się w Dziennik Rzeszowski, jest jeszcze miesięcznik rolniczy „Niwa”. Teatry, których były dwa, jeden stały i jeden rewiowy, są kontrolowane. Kontrolujemy radiowęzeł, który także zamieszcza własny program. Kina nie kontrolujemy, ponieważ filmy stale przychodzą z Kinofikacji. [...]
[...] U nas książek ani broszur nie wydają, nie zachodziła potrzeba ingerencji, jeżeli chodzi o sztuki teatralne, nie udzieliłem zezwolenia na rozpowszechnianie w 5-6 wypadkach. Są to przeważnie jednoaktówki.
Teren rzeszowski jest żywy, ruch kulturalny wśród ludowców duży, grywają sztuki o treści klerykalnej i antysemickiej, i to było przyczyną niewydania zezwolenia na wystawienie.
23–25 maja
Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 6, Główny Urząd Kontroli Prasy 1945–1949, oprac. Daria Nałęcz, Warszawa 1994.
Ob. Sabina Lewi, Wydział Propagandy KW PPR w Białymstoku:
Nie pozwoliłam wystawiać sztuki „Tamten”. Sztuka ta jest stara z 1902 r. i omawia warunki życia Polaków w Rosji, Sybir, kajdany itp. Na wystawienie tej sztuki nie zezwoliłam. Jako cenzor zajęłam stanowisko, że jakkolwiek potępiam ucisk carski i potępia go również Rząd Sowiecki, ale w tym momencie wysuwać momenty przeciwko narodowi rosyjskiemu. [sic!] My chcemy dziś nasze stosunki umocnić, chcemy mieć stosunki przyjemne i nie leży w interesach demokracji, żeby przypomnieć rany jątrzące. Sztuka została niewystawiona.
Informacje nasze, które wychodzą, muszą być sprawdzone. My jeszcze nie wiemy czy Hitler umarł, czy nie. Poważna prasa sowiecka zajęłą stanowisko, że to jest kaczka. Tutaj właściwie nasze wiadomości radiowe powtórzyły, że Hitler umarł, bez komentarzy. Podać bez komentarzy, to znaczy iść im na rękę. Gdyby ta wiadomość była podana z komentarzami w artykule, byłoby dobrze. Ponieważ komentarzy nie było, wiadomości nie puściłam.
Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 6, Główny Urząd Kontroli Prasy 1945–1949, oprac. Daria Nałęcz, Warszawa 1994.
Ob. Sabina Lewi, Wydział Propagandy KW PPR w Białymstoku:
Jakie wytyczne ustaliliśmy przy kwestionowaniu książek? Książki wydzieliliśmy na: dostępne dla wszystkich i książki dostępne dla naukowców i społeczników. Są to książki o bogatym materiale faktycznym, dostępnym tylko dla naukowców. Należy zakwestionować książki o treści prohitlerowskiej. [...] Jeżeli chodzi o książki religijne, należy je zostawić, ale należy wykluczyć książki popularne o charakterze walki kleru przeciwko kierunkowi bezwyznaniowemu, przeciwko bezbożnictwu. Duża część kleru stoi na stanowisku demokracji. Z dziedziny filozofii zostają książki poważne o charakterze ideologicznym. Jeżeli będą książki, które będą miały za cel zwalczanie marksizmu, ośmieszanie, taką książkę należy zakwestionować. Z książek traktujących dziedzinę geografii – teren Białorusi i Ukrainy – trzeba usunąć. Z książek traktujących wojnę polsko-sowiecką – postanowiono zostawić Pisma Piłsudskiego. W dziewięciu [dziesięciu – od red.] tomach wydany jest tom Tuchaczewskiego i on został zakwestionowany, takich książek nie możemy propagować. Wzięto pod uwagę, że Tuchaczewski jest zdrajcą Narodu Sowieckiego. Z dziedziny literatury zakwestionowano książki pornograficzne i stojące na b[ardzo] niskim poziomie. Zakwestionowano literaturę o obronie Lwowa i Wilna. [...] Przez przeoczenie nie omawialiśmy książek o treści antysemickiej. Demokracja ludowa kończy z systemem naprężeń stosunków między narodami i walką narodów.
23–25 maja
Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 6, Główny Urząd Kontroli Prasy 1945–1949, oprac. Daria Nałęcz, Warszawa 1994.
Ob. Julia Bidowa, kierowniczka urzędu warszawskiego:
Urząd, który tu reprezentuję, nie radzi sobie z trudnościami. Od góry brak nam jeszcze całkowicie sprecyzowanych instrukcji dla niektórych dziedzin, od dołu zaś dorastającego do swych zadań personelu. Personel, zarówno w samym Urzędzie Wojewódzkim, jak w większym jeszcze stopniu w terenie, rekrutowany był przypadkowo. Jesteśmy demokratyczną cenzurą, chronimy nasze społeczeństwo, naszych chłopów, robotników, inteligencję i młodzież przed zatrutymi miazmatami lektury faszystowskiej, reakcyjnej, kryminalnej lub bezwartościowej. Strzeżemy prasy demokratycznej przed błędami wynikającymi z braku doświadczenia lub niewyrobienia jej redaktorów, przed podkładaniem do tej prasy kukułczych jajek. Są to zadania ogromne, do których nasz aparat, młody jeszcze, nie jest w pełni przygotowany. [...] Cóż mówić o głuchej prowincji. Tam zamazuje się całe strony w podręcznikach szkolnych. Kwestionuje się kleryków, dopatruje się w utworach Wyspiańskiego lub Słonimskiego propagandy akowskiej.
23–25 maja
Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 6, Główny Urząd Kontroli Prasy 1945–1949, oprac. Daria Nałęcz, Warszawa 1994.
Ob. Szydłowski, woj. krakowskie:
[...] chciałem powiedzieć o kryteriach stosowanych przy cenzurowaniu wydawnictw. Na skutek tego, że jak już powiedziałem, Kraków wymaga specjalnego taktu, my musieliśmy wykształcić w toku pracy cenzorskiej pewne postulaty, których nie wolno nam naruszać, natomiast stosować tolerancję i daleko idącą możliwość poglądów.
Na terenie Krakowa zastosowaliśmy 5 punktów, które są kanonem:
1.Ataki na autorytet naszego Rządu
2.Ataki przeciwko naszemu przyjacielowi – Zw[iązkowi] Radzieckiemu, przeciwko sojuszom zachodnim.
3.Ataki dotyczące granic wschodnich, które zostały ustalone i nie mogą podlegać dyskusji. W „Tygodniku Powszechnym”, gdzie omawiając geografię Polski, pisał o Niemnie, Puszczy Białowieskiej – te rzeczy wykreśliliśmy.
4.Wszystkie ataki na Jedność Narodową, wszelkie ataki na wywołanie tarć wśród partii demokratycznych, żeby nie miały one charakteru rozdźwięków.
5.Na terenie województwa krakowskiego bierzemy pod uwagę poziom artystyczny i z tego względu wzięto doradców, żeby nie przepuścić wydawnictwa na niskim poziomie.
To są punkty, których naruszyć nie pozwolimy.
Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 6, Główny Urząd Kontroli Prasy 1945–1949, oprac. Daria Nałęcz, Warszawa 1994.
Kochany Józiu! […]
Co do mnie, to czekam przede wszystkim na przyjazd ambasadora do Waszyngtonu, aby się dowiedzieć, w jaki sposób jak najprędzej wrócić do kraju naszej młodości. A jadę tam po nową młodość. Wierz mi, że to szczerze czuję. Będzie tam z początku ciężko, trudno, smutno, nawet obco. Ale powiedz mi, jak jest tutaj, in this country (wymawiaj: kałntri, z wykrzywioną gębą)? Łatwo? wesoło? swojsko? A będzie tu coraz ciężej, coraz smutniej, coraz bardziej obco. Więc niby po co sterczeć? Dla jakich ajdialsów? – Myślę, Józiu, że i Ty powinieneś poważnie zastanowić się nad powrotem. Zwłaszcza ze względu na Elżunię, bo grozi jej, jak wszystkim dzieciom europejskim na tym kontynencie, ajskrimizacja uczuciowa i intelektualna. Obserwuję to na jej rówieśniczkach, przebywających w Kanadzie. Poza tym: z czego Ty będziesz żył? Nasz rząd otoczy pisarzy najczulszą opieką – ale w kraju. Tutaj przecież nie będzie przysyłał „zapomóg”, bo to byłoby groteskowym zjawiskiem. Nie myśl, że Ciebie w kraju „nie chcą” i pozbądź się nałogu jałowych rozważań o swoich „grzechach” i „winach” z powodu niebytności w Polsce w ciągu ubiegłych sześciu lat. Ani Tobie, ani krajowi nie da to żadnych korzyści, ta psychologiczna jękliwość, te bezpłodne lamenty sumienia. Nikt do Ciebie nie będzie miał o nic pretensji: że nie byłeś, że nie cierpiałeś, że nie pisałeś, że nie podpisywałeś ze mną oświadczeń prosowieckich i pro lubelskich – ani nawet o to, że podpisywałeś jakieś antylubelskie. Te rzeczy się skończyły i nie należy o nich myśleć. Należy jedno: pracować nad rekonstrukcją żywych objawów kultury polskiej. Możesz być w Polsce tym, czym jesteś, nikt Ci w „światopogląd” nie będzie zaglądał. Oczywiście, jeżeli zaczniesz działać przeciw rządowi, jego zarządzeniom politycznym itd. albo jeżeli się spikniesz z faszystowskimi skurwysynami, którzy ciągle jeszcze prowadzą tzw. krecią robotę – pójdziesz do więzienia. Ale przecież ty nie jesteś polityk, ale Józio Wittlin, pisarz. Możesz więc być redaktorem, komentatorem innych pisarzy, wydawcą jakiejś biblioteki popularyzującej literaturę – polską, grecką, francuską, włoską – możesz pracować w bibliotece, w radio, w teatrze, możesz tłumaczyć książki i sztuki, możesz być nauczycielem, asystentem jakiegoś profesora literatury – roboty na każdym polu będzie po uszy. I nie myśl, jak myślą durnie, że Cię ktoś będzie „zmuszał” do pisania tych, a nie innych, utworów. To tylko zrozpaczeni durnie i bankruci rozsiewają te plotki. Bo zależy im na tym, aby do Polski wróciło jak najmniej ludzi i żeby w Polsce było jak najgorzej. Błagają oni Boga nie tylko o upadek kultury i literatury polskiej, ale o głód, epidemie, pożary, wojnę domową, pogromy Żydów itd. bo teraz tylko nieszczęścia i klęski kraju będą ich radością, zwycięstwem i… otuchą na przyszłość. – Czy zastanowiłeś się nad takimi zjawiskami, jak wyniki wyborów w Anglii, sprawą Leopolda w Belgii, koalicją komunistyczno-socjalistyczną w Norwegii, ostro-lewicowymi nastrojami we Włoszech etc., etc.? Czy tam wszędzie był Stalin i GPU? Sławetne „zastrzyki”? A zobaczysz, w październiku jakie będą rezultaty wyborów we Francji! Więc i w Polsce, mój kochany, wszystko poszło radykalnie na lewo – i za zbliżeniem ze Sowietami. – Gdzież więc jest Twoje miejsce, poeto i synu wymordowanego narodu? Z rewolucją europejską, która się właśnie odbywa – od Oslo po Neapol, od Madrytu po Warszawę. – Chcesz, to wrócimy razem.
Toronto, 31 lipca
Julian Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, oprac. Tadeusz Januszewski, Warszawa 1979.
Kochany Jarosławie! […]
Dopiero po powrocie prof. Langego będę mógł ustalić datę wyjazdu do kraju. […] W ogóle 95% uchodźców uważa mnie za „agenta Stalina”. Ale jest grono ludzi, z którymi przez cały czas jestem w bliskiej serdecznej przyjaźni […]. Od roku nic nie piszę. Kwiaty polskie są w 2/3 ukończone. Resztę napiszę w kraju. To, co jest gotowe, liczy mniej więcej 8–9 tysięcy wierszy. Posyłam Ci pewne fragmenty, z prośbą o wydrukowanie w Twoim piśmie (którego jeszcze nie widziałem, jak również innych pism polskich); specjalnie byłbym Ci wdzięczny za umieszczenie fragmentów Kwiatów w jakimś piśmie łódzkim. – Przetłumaczyłem ostatnio pierwszą pieśń Oniegina. Oprócz tego pracuję nad słownikiem „slangu” polskiego, co zresztą, z braku źródeł, jest tutaj b. utrudnione; w kraju będę to kontynuował. […] Z Ameryką nie zżyłem się. Męczę się właściwie w tym kraju. To moja wina, nie Ameryki. – Wciąż jeszcze dają mi się we znaki moje przypadłości lękowo-agorafobiczne – i znowu cała nadzieja, że to w Polsce przejdzie.
Nowy Jork, 14 września
Julian Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, oprac. Tadeusz Januszewski, Warszawa 1979.
Kochany Karolu! Sam nie wiesz, jak często wracałem myślą do Ciebie w czasie tych strasznych siedmiu lat – strasznych, wierz mi, i dla nas, „szczęśliwych i bezpiecznych uchodźców”. Z wielką radością dowiedziałem się, że żyjesz, jesteś, piszesz. […]
Karolu, przyjacielu młodych, szczęśliwych lat! Gdzie nasza młodość? Już Ci odpowiadam na to banalnie-retoryczne pytanie: przed nami, w przyszłości. Mimo wszystko, mimo wszystko… Wrócę wkrótce (za kilka miesięcy) do kraju i jak opętany zabiorę się do takiej właśnie pracy, jaką robił Kraszewski: wydobywanie z ukrycia nieznanych skarbów naszej kultury, odkopywanie rzeczy nieznanych lub zapomnianych a pięknych i istotnych. Marzę o studiach nad „nieoficjalną” literaturą polską. Co się stało z gronem naszych wspólnych przyjaciół-szperaczy? Wiem o kochanym Kaziu Piekarskim, że nie żyje (a może, co dałby Bóg, mylnie mnie poinformowano?). Gdzie Krzyżanowski, Borowy, Bystroń? Co porabiają? Pamiętasz, jakeśmy się zbierali u mnie, pili reńskie wino i gawędzili „uczenie”? Czy żyje Doroszewski? […]
Napisz do mnie, pozdrów przyjaciół – i oni niech napiszą. Lotnicze listy z Warszawy przychodzą tu już po 10–14 dniach.
Nowy Jork, 24 października
Julian Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, oprac. Tadeusz Januszewski, Warszawa 1979.
Moja angielszczyzna (amerykańszczyzna), po 5 latach pobytu w tym kraju, przedstawia się w tragicznie. Po to, żeby minutę (gruba przesada! 10 sekund!) mówić, muszę się kwadrans przygotowywać, więc możesz sobie wyobrazić, jak wygląda moja „konwersacja”, gdy się przypadkiem znajdę w towarzystwie amerykańskim […].
[…] chciałbym już jak najprędzej być w Polsce, gdzie bez najmniejszego trudu potrafię wyrazić wszystko, co czuję, np. „A von, faszystowski skurrrwysynu, dyszlem tam i nazad w…” etc., etc. W tym miejscu dostaję w mordę, ale chociaż wypowiedziałem się. – Jeżeli chodzi o powrót do kraju, mam te same niepokoje i rozterki, co Ty. Pod jednym względem jestem w gorszej sytuacji: że ja na pewno w Ameryce nie zostanę, gdy dla Ciebie pozostanie w Anglii nie będzie niczym bolesnym, może nawet przeciwnie. A ja w tych Sojedinionnych Sztatach czuję się jak dziecko (niestety nie pijane) we mgle. Ktoś o tym kraju powiedział dowcipnie, że bezpośrednio z czasów pionierstwa wkroczył on w okres dekadencji. Bez wszystkiego, co powinno było odbyć się w „międzyczasie”. Jest to społeczeństwo, w którym od wieku idee przemysłowe stale pożerają wszystkie inne. Wojna z Hitlerem była tutaj także zjawiskiem przemysłowym, bez żadnych właściwie korzeni ideologicznych. It was a business they had to do. The business is done – I Hitler przestał być wrogiem. Teraz, z pomocą radaru, wybierają sie na księżyc. Obliczyli nawet (bez żartów, sam czytałem), ile dolarów będzie kosztował przejazd dla jednej osoby (jeżeli się nie mylę, 28 000), Macy’s założy tam filię swego babilońskiego przedsiębiorstwa, a firma Coca-Cola (która rocznie wydaje na reklamę więcej, niż przedwojenna Polska na nowe szkoły i szpitale) będzie księżyczanom sprzedawała swoją mdłą lurę. Poza tym okaże się, że z księżyca najlepiej wycelować atomową bombę na Kreml.
Nowy Jork, 4 stycznia [właściwie: lutego]
Julian Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, oprac. Tadeusz Januszewski, Warszawa 1979.
Kochany Tuwimie,
Ktoś mi napisał, że Pan żyje i jest w Warszawie, dlatego próbuję pisać do Pana. – Jestem tutaj od września 1939 r. Od 1941 r. nie miałam już żadnej styczności z Zachodem, aż do lutego b.r. – Od 194 do lutego b.r. nie miałam żadnych wiadomości z kraju, z gazet polskich od 1941 do dziś nie widziałam żadnych. – Czy mógłby Pan przysłać mi trochę polskich gazet? Nie mam radia od 1941 i nie wiem zupełnie, co się dzieje na świecie. Daję od siedmiu lat tutaj lekcje języków, a że znam perfekt rosyjski, angielski, niemiecki i francuski – mam dużo uczniów. Tylko że Kluż trzy razy zmienił ludność, odkąd tu jestem.
Cluj, Rumunia, 6 sierpnia
Julian Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, oprac. Tadeusz Januszewski, Warszawa 1979.
Rano w Urzędzie Skarbowym, w domu i znowu w Urzędzie Skarbowym. Ile mi to zabiera czasu. Stamtąd do Muzeum Narodowego na otwarcie wystawy zbiorów odebranych Potockim. Bardzo piękne tkaniny, koronki i pasy słuckie. Tak pięknej i obfitej kolekcji pasów nie posiadało dotąd chyba żadne muzeum w Polsce.
Potem obeszłam wszystkie dawne sale muzeum. Lorentz uruchomił już całe muzeum. Są wielkie niepowetowane braki, ale z jakąż radością wita się dawne wielkie znajome pozycje!
Warszawa, 26 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Moja Miła, Droga Kaziu! Czy nie czas, aby się Pani z naszą nową literaturą zaczęła zaznajamiać już w kraju? Pisała mi Pani, że, aby przyjechać, musi Pani najpierw mieć gwarancję otrzymania pracy. Rozmawiałem w tej sprawie z najmiarodajniejszymi czynnikami, które mi oświadczyły, że żadnej „gwarancji” udzielić nie mogą, ale nie wątpią one, że pracy będzie Pani miała tutaj ile dusza zapragnie. Jest Pani wykwalifikowaną urzędniczką, zna Pani języki i – „last not least” – jest Pani przecież znakomitą literatką, nie ma więc najmniejszej obawy, aby Pani mogła być bezrobotną. Nie śmiem namawiać Pani do powrotu do Polski, bo skądże mogę wiedzieć, jak Pani zareaguje na naszą nową rzeczywistość. Dla mnie jest ona ciekawa, nawet piękna, a co najważniejsze głęboko zobowiązująca pisarza w stosunku do społeczeństwa. Jedyną namową niech będzie następujące stwierdzenie, szczere i doprawdy z głębi serca płynące: jestem bardzo szczęśliwy, że do Polski wróciłem, nie ma takiej zagranicy, w której dziś chciałbym przebywać.
Proszę o wiadomość, jakie są Pani zamiary. Jednocześnie składam ofertę na spełnienie wszelkich próśb Pani i okazanie każdej pomocy, niezależnie od tego, czy Pani wróci do Polski, czy nie. jedna rada praktyczna: proszę sobie zapewnić w Warszawie mieszkanie, bo z tym najtrudniej, ale myślę, że skoro siostra Pani mieszka tutaj, to i dla Pani znajdzie się miejsce.
Warszawa, 24 stycznia
Julian Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, oprac. Tadeusz Januszewski, Warszawa 1979.
Konstanty! Jestem, jak wiesz i pamiętasz, starym, wypróbowanym wielbicielem, a nieraz entuzjastą Twoich wierszy. Na tle lirycznej dekadencji rzekomo awangardowej i bezładu oraz dezorganizacji artystycznej, znamiennej dla twórczości licznych poetów młodszego, niż moje, pokolenia (żeby nie było fałszywych domysłów: NIE o Przybosiu mowa); śród bełkotu bezkarnego niestety, jakim epatują, nie wiedzieć kogo, nieodpowiedzialni za własne słowa „wizjonerzy”, odkrywcy dawno odkrytych ameryk, wzruszająco naiwni naśladowcy lepszych i gorszych poetów francuskich z lat międzywojennych; […]
Odpowiedzialność! – oto pierwszy dziś, moim zdaniem, obowiązek poety. Harmonijne powiązanie, nawet więcej: amalgamat odpowiedzialności artystycznej i społecznej za swoje słowa. Odpowiedzialność – to świadomość, że nasze wiersze czytać będą tysiące ludzi – a w „Przekroju” setki tysięcy; świadomość, że nasze słowa nie spłyną bez śladu, ale mogą utkwić w sercu i umyśle czytelnika – wyjrzyj przez okno: tego przechodnia; a ten przechodzień – to społeczeństwo, to naród, czyli historia, za którą my, poeci, jesteśmy nie mniej odpowiedzialni, niż wodzowie, mężowie stanu i inni aktualnie władzę sprawujący obywatele Rzeczypospolitej. Banał? Żebyś wiedział: najgłębsze, najistotniejsze prawdy brzmią zawsze banalnie.
[…]
Bo trzeba ci wiedzieć, Konstanty, że po szesnastu miesiącach od powrotu do Polski pełen jestem takich banałów, jak wiara, nadzieja, miłość do szlachetnych, nienawiść do nikczemnych, młody (na starość) optymizm, nigdy w tym stopniu za lat młodych niezaznany. Zapytasz może, jak odróżniam szlachetnych od nikczemnych? Grzeszników od świętych? Odróżniam, przyjacielu. Stawało się to z trudem i powoli. Aż się stało ostatecznie, bez żadnych wahań, raz na zawsze. Stało się nad grobem mojej Matki, zamordowanej przez faszystów. Byli to grzesznicy, Konstanty, straszni grzesznicy.
Warszawa, przed 9 listopada
Julian Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, oprac. Tadeusz Januszewski, Warszawa 1979.
Mój najdroższy!
Nie będę kontynuował ciuciubabki, jaką w stosunku do Ciebie od kilku tygodni uprawiam. Wszystkim naokoło, więc i Tobie, wiadomo już, że jestem inicjatorem i przewodniczącym Komitetu Jubileuszowego – będziemy Ci w tym roku składać hołdy i zasypywać Cię honorami. Tu l’as voulu, Léopold Dandin… Nie trzeba było stać się największym poetą swego wieku, napisać tylu cudownych wierszy, zdobyć sobie takiej miłości i czci u ludzi…
Słowem, Poldziu ukochany, będą rozmaite uroczystości. Zapewniam Cię jednak, że nie będzie „uroczystej akademii”, bo zanadto Cię kocham, abym Cię miał na takie rzeczy narażać. Zastąpi ją wielki wieczór autorski – w Teatrze Polskim zapewne. Będzie też parę miłych niespodzianek, które Ci po prostu ułatwią życie codzienne i dadzą możność spokojnego bytowania, pracy etc. – Wiesz już zapewne, że przygotowujemy zbiorową księgę ku Twojej – sit venia verbo – czci. Otóż, jako redaktor tej publikacji, zwracam się do Ciebie z gorącą prośbą: napisz sam krótki życiorys Leopolda Staffa: dzieciństwo, szkoła, uniwersytet, pierwsze wiersze, pierwsza książka… Umieścimy to na wstępie księgi.
W niedzielę (25 b.m.) jadę z żoną do Moskwy, zaproszony przez Związek Pisarzy Radzieckich. Wracam w połowie maja. Domyślasz się, jak bardzo jestem przejęty i wzruszony tą pierwszą moją „drogą do Rosji”. Po powrocie skomunikuję się z Tobą.
Warszawa, 21 kwietnia
Julian Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, oprac. Tadeusz Januszewski, Warszawa 1979.
Myślę, że zrozumie Pan moją postawę ironicznej lojalności. Chciałbym, żeby było na nią miejsce w naszym kraju i wszędzie, gdziekolwiek ludzie chcą coś naprawdę zrobić. Psioczyć, a równocześnie kochać robić – to b. polska cecha, na pewnym planie to może być jednak wcale zdrowa postawa. Mówię o lojalności wobec rozwiązań, które na pewno są niedoskonałe, ale jedynie możliwe.
San Francisco, 6 czerwca
Czesław Miłosz, list do Jerzego Borejszy z 6 czerwca 1948, archiwum za: Andrzej Franaszek, Milosz. Biografia, Kraków 2011.
Dyr. Antoni Bida, dyrektor naczelny GUKPPiW:
Towarzysze, Koledzy. Nasze Urzędy są instrumentem, są organem kontrolnym Państwa Ludowego nad słowem drukowanym i mówionym w kraju, w którym toczy się i będzie się toczyć zaostrzona walka klasowa, walka z reakcją, z agenturami sprzymierzonej z nią reakcji międzynarodowej, z ich ideologiczną ofensywą, z kosmopolityzmem, idealizacją zachodu i tzw. zachodniej kultury, nauki i sztuki, cywilizacji i demokracji. Z rozmaitymi postaciami dywersji ideologicznej, organizowanej pod naszym okiem, w naszych drukarniach, na naszym papierze przez uległą tej reakcji, zaprzedaną imperializmowi amerykańskiemu hierarchię watykńską w Polsce.
Czy przyswoiliśmy sobie nauki Plenum? Czy nauczyliśmy się władać czerwonym ołówkiem zgodnie ze wskazaniami Plenum? [...]
Jak wyglądają nasze sprawy organizacyjne w świetle Plenum? Czy w naszych Urzędach widać zmiany na lepsze? Towarzysze, niebywały liberalizm, niebywała tolerancja wśród nas wobec błędów. To musi być przełamane. Czy robiliśmy coś w celu poprawienia tego? Tak, robiliśmy i robimy, ale dlaczego nie ma wyników? Myślę, że przyczyn na to złożyło się dużo, ale jaka jest główna przyczyna? Co jest najważniejsze? Ta główna przyczyna polega na tym, że nasze Urzędy, nasz aktyw cenzorski pracuje w oderwaniu od Partii, w oderwaniu od ideologii i to znajduje potwierdzenie w obserwcji naszych Urzędów, w obserwacji w szczególności roli kół partyjnych w naszych Urzędach. Te koła partyjne stały na drugim planie, na marginesie, były majoryzowane, spychane do drygorzędnej roli przez czynnik administracyjny.
[...]
Nie bójcie się Towarzysze, Obywatele naczelnicy pracować z Waszym Kołem partyjnym. Nie bójcie się odpowiedzialności przed organizacją partyjną, nie spychajcie jej na margines. To jest kluczowe zagadnienie. My, jako naczelnicy, za mało interesowaliśmy się organizacją partyjną, ludźmi, którzy tę organizację tworzą, odsuwaliśmy ją od wpływów. To jest złe. I na tym odcinku rysuje się konieczny przełom.
11 grudnia
Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 6, Główny Urząd Kontroli Prasy 1945–1949, oprac. Daria Nałęcz, Warszawa 1994.
Ob. Chaber:
Proszę Towarzyszy, wchodzimy w nowy etap budowy fundamentów socjalizmu: plan 6-letni. Jakie są nowe zadania przed aparatem kontroli? Zadania te już stoją przed nami. Wróg będzie się starał teraz, w chwili największej radości, którą przeżywają masy, w chwili, kiedy masy ślą gorące życzenia i dary w 70 rocznicę urodzin Stalina, wróg będzie się starał uroczystość tę zakłócić najperfidniejszymi sposobami. Dlatego czujność w tych dniach jest konieczna. Prasę katolicką należy śledzić, żeby w dniach, kiedy będą sie odbywały zabawy i uroczystości, nie wymyślali praktyk religijnych i nie odciągali ludzi. Trzeba dbać o to na całym froncie.
[...]
My na obecnym etapie mówimy o przecinaniu, udaremnianiu dywersji wroga. Trzeba zdać sobie sprawę, że w perspektywie staną nowe, większe zadania: czuwania nad czystością myśli marksistowsko-leninowskiej na wszystkich odcinkach. My dopuszczamy jeszcze na scenę sztuki nierealne, ale w perspektywie pogłębiania ideologicznego klasy robotniczej wymagania nasze staną się inne. Będziemy silniejsi i ta walka, którą przeżywał ZSRR: wypaczania myśli leninowsko-stalinowskiej, stanie przed nami, i ta walka stawia przed nami nowe zadania, i powinna stać się źródłem nowego nastroju, bo ten nastrój prowizorium nie jest dobry. Z tym trzeba skończyć. Trzeba wytworzyć u ludzi poczucie doniosłości i wagi tego urzędu i perspektywy, które daje zawód.
11 grudnia
Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 6, Główny Urząd Kontroli Prasy 1945–1949, oprac. Daria Nałęcz, Warszawa 1994.
Przyjechała pani z „Domu Książki”, żeby mnie zabrać na kiermasz w A1. Ujazdowskie. Słońce prażyło jak w lipcu. Straszny jest poziom teraźniejszych pracowników księgarskich. Naprędce widać z półanalfabetów szkoleni, nic nie wiedzą o „towarze”, który sprzedają, nie znają żadnych książek. Nie umieli objaśnić równie głupim kupującym, co to „Ludzie stamtąd”, co „Znaki życia”. „Czytelnik” nawalił z „popularnym” wydaniem „Nocy i dni”, a większość tych, co świadomie chcieli kupić moje książki, pytała właśnie o „Noce i dnie”. Nie mogę powiedzieć, aby „tłumy dobijały się” o moje książki i aby wielu z tych, co je kupowali, wiedziało cośkolwiek o mnie i mojej twórczości. Żądano nieoczekiwanie dużo książek rosyjskich i marksistowskich. Ignorancja sprzedawców po prostu zaskakiwała. Młody człowiek sprzedający obok mnie, gdy ktoś zażądał książki L[ucjana] Rudnickiego „Stare i nowe”, odpowiedział: „Rudnickiego mamy tylko to”– i podał Adolfa Rudnickiego „Ucieczkę z Jasnej Polany”. Kiedy ktoś inny poprosił o książkę „Ziemia” Brzozy, podał mu przekład rosyjskiej powieści „Biała brzoza” itp.
Warszawa, 7 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Kochany Władku!
Nasza mocna, czuła, stara przyjaźń – starsza niż jubileuszowe ćwierćwiecze – jest mi nazbyt droga, abym w tym pięknym dniu odważył się nazywać Cię inaczej, niż po prostu kochanym Władkiem. Wiem, co bym od Ciebie na osobności oberwał, gdybym ten list rozpoczął np. od słów „czcigodny jubilacie”… Wolę nie ryzykować. Nie tylko ja – nikt Cię na pewno nie uraczy tym pompatycznym tytułem, który by Cię przyprawił o melancholię […].
Nie, mój dobry, kochany przyjacielu. Nikt nie traktuje Cię jako jubilata, nie urządza Ci uroczystości mumifikacji, ale coś wręcz przeciwnego: oto radosne święto poezji polskiej, obchodzone ku czci – nie! nie ku „czci”, bo to znowu zalatywałoby martwym słownictwem jubileuszowym – obchodzone ku miłości, z miłością, dla miłości, jaką najpracowitsza Rzeczpospolita Polska żywi dla jednej z najwybitniejszych postaci naszej poezji.
Nie rumień się i przyjmij tę wiadomość spokojnie i rzeczowo: Ty, Władku, jesteś właśnie jednym z najpiękniejszych, najczystszych, najbardziej i najgłębiej polskich pieśniarzy, jakich historia naszej literatury w ciągu blisko pół tysiąca lat wydała.
Niech Ci się nie zdaje, że lekkomyślnie, w świątecznym ferworze i w zapale przyjaźni rzucam to śmiałe zdanie. Mógłbym je poprzeć dziesiątkami stronic z Twoich książek, setkami strof, tak specyficznie Twoich, „Broniewskich”, serdecznych, wzruszających, nabrzmiałych duchem człowieczeństwa, dyszących patosem walki, bojowych i rewolucyjnych, a zawsze pięknych, prostych i jasnych, zrozumiałych, dostępnych i głęboko w duszę zapadających.
Władysław Broniewski, kochany Władku, to poeta posiadający m.in. pewną przedziwną i wzruszającą cechę: Jego wiersze, jak niczyje, potrafią organicznie wpłynąć w tok przemówienia, jakie aktywista partyjny wygłasza za dnia do swoich towarzyszy, a wieczorem, przy księżycu, tenże aktywista szepce wiersze tegoż Broniewskiego swojej ukochanej, trzymając jej spracowaną rączkę w swojej spracowanej ręce. Władysław Broniewski, mój Władku, posiadł niezwykłą tajemnicę nasycania życia i walki poezją, a poezji życiem i walką, jak nikt inny w jego pokoleniu i jak paru zaledwie wielkich poetów dawniejszych.
[…]
Nie ma poezji, jeśli w samym jej centrum nie bije ludzkie serce. I nie ma rewolucji, jeśli serce człowieka nie jest jej doboszem. W Twoich wierszach, kochany Władku, wyczuwa się zawsze dwoje ludzi: Ciebie, piszącego, i jego, tamtego, czytającego. I dlatego poezja Twoja trafiła nie tylko do setek tysięcy rąk, ale i do setek tysięcy serc, gdy tyle innych, niby to „pięknych”, a zimnokrwistych strof uschło na księgarskich półkach i proch się z nich sypie.
[…]
Gdy sobie na nowo przeczytałem wszystko, coś napisał […] – aż do pięknego poematu o Generalissimusie naszej Wielkiej Epoki, uświadomiłem sobie, że przecież przez lat z górą dwadzieścia pięć byłeś i nadal jesteś w naszej poezji wcieleniem marszu do Polski Socjalistycznej.
[…]
Jesteśmy braćmi cudownej godziny historycznej, która pozwala nam żyć, działać i tworzyć dla wielkiej sprawy miłości, nie zaś ginąć za nią. Ale tacy jak ja, Władku, przyszli do gotowego, a Ty, stary żołnierz polskiej Rewolucji, zawsze byłeś w walce i zawsze gotów byłeś zginąć dla największego swego ukochania.
Warszawa lub Anin, przed 25 września
Julian Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, oprac. Tadeusz Januszewski, Warszawa 1979.
Czytałam moje opowiadania i z rozpaczą myślałam o losach literatury w tym ustroju. Że mianowicie potężnego ustroju gospodarczego, zbudowanego w imię interesów państwa (które zawsze, i zawsze mniej [czy] więcej uzurpatorsko, uważało się za reprezentanta mas) nie da się, niestety, stworzyć bez zagłady wszelkiej twórczej literatury, sztuki, nauki. Między tym, co idzie z ponurej Rosji na świat, z historią Egiptu nasuwa się złowroga analogia. Egipt miał „najpostępowsze”, najprecyzyjniej zorganizowane życie gospodarczo-polityczne ze wszystkich krajów starożytności. Miał nawet w kaście kapłanów niezwykle rozwinięte różne rodzaje wiedzy technicznej służącej – tak jak się to wymaga dziś w krajach rządzonych przez dyktaturę moskiewską – tylko i wyłącznie gospodarczo-politycznym celom państwa. Ale Egipt poza rzeźbą i malowidłem ściennym nie zostawił ludzkości nic dla ducha (chyba tylko tajemniczy uśmiech sfinksów i rzeźbionych faraonów). W dziedzinie duchowej twórczości pozostał mattwą pustynią nie nawodnioną przez żaden Nil. Ani literatury, ani poezji, ani historii, ani filozofii, nic, nic, nic.
Tak będzie z nami w najlepszym wypadku, jeśli ten posępny eksperyment się uda. Zostaną „giganty” fabryczne, wieżowce, mosty, kanały, biurowce, bloki. Nie zostanie świadectwo ani jednej ludzkiej tragedii, ani jednego ludzkiego uczucia. Pokolenie epoki stalinowskiej pozostanie dla historii w sensie ludzkim nieme. Nikt się z tego źródła martwych form nie napije, bo wszelkie wody życia w tym suchym potoku z roku na rok wysychają.
Warszawa, 2 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Przez cały okres pracy od dni wyzwolenia starałem się jak najwydatniej pracować dla dobra Polski Ludowej. Zarówno w stisunku do kolegów w pracy, jak i do młodzieży starałem się jak najlepiej spożytkować swoją wiedzę i doświadczenie – nadrobić z nawiązką błędy i szkody wyrządzone w przeszłości. Pracuję nieustannie nad samym sobą celem uzupełnienia braków wiedzy i pełnego opanowania nowoczesnej nauki Marsizmu-Leninizmu-Stalinizmu. Pomocnem mi tu było zwłaszcza zeszłoroczne konwersatorium zorganizowane w Warszawie przez Ministerstwo Szkół Wyższych i Nauki. Wśród młodzieży szerzyłem kult Wielkich Wodzów Rewolucji. [...] Usłyszałem również szereg ciepłych słów uznania za biblioteczną wystawę pism Stalina, którą wspólnie z żoną urządziliśmy w Uczelni z okazji 70-ej rocznicy urodzin Wielkiego Wodza Światowego Proletariatu. W pracy społecznej staram się wyprzedzić innych: widząc obecnie jasno perspektywy rozwojowe Polski z najgłębszym przekonaniem biorę czynny udział w Ruchu Obrońców Pokoju [...]. Swoją czwórkę dzieci wychowuję na prawych obywateli Polski Ludowej. Obie córeczki są w szkole przodownicami pracy [...].
To też była ciosem dla mnie i dla dzieci odmowa ze strony Ministerstwa Szkół Wyższych i Nauki, bez umotywowania, zawarcia ze mną umowy na bieżący rok akademicki. Dyrektor Departamentu Kadr dał do zrozumienia, że Ministerstwo nie życzy sobie mojego kontaktu z młodzieżą natomiast nie stawia żadnych przeszkód odnośnie pracy naukowej. Pragnąc nadal działać w charakterze pracownika nauki zwróciłem się z podaniem o przyjęcie mnie do Archiwum Państwowego w Szczecinie. [...] od 6 z górą tygodni nie otrzymałem odpowiedzi. Pozostaję w ten sposób od początku września bez pracy. Środki utrzymania rodziny zdobywam zarobkując oprowadzaniem wycieczek PTTK po Szczecinie i okolicach oraz wyprzedając książki.
[...]
Pragnę najwydatniej pracować w dziedzinie, która mi jest droga w pracy naukowej, oświatowej lub na odcinku budowania kultury.
Zdaję sobie sprawę, że moja przeszłość musi budzić zastrzeżenia i stawiać znak zapytania odnośnie zaufania do mojej osoby. Pragnę jednak zyskać zaufanie [...].
Jaki mogę dać dowód swojej szczerości?
Chyba ten, że nie widzę inaczej szczęścia swoich dzieci, jak w rozwijającej się w pokoju Socjalistycznej Ojczyźnie.
Szczecin, 23 września
Stanisław Stępka, W imieniu Stronnictwa i Międzynarodowej Unii Chłopskiej. Wystąpienia Stanisława Mikołajczyka z lat 1948–1966, Warszawa 1995.
Droga Pani! […] Listy Pani sprawiają mi zawsze dużo radości – tyle w nich serca i prostej, bezpośredniej przyjaźni. Kiedy je czytam, mam zawsze wrażenie, że miła Cyganka Papusza patrzy mi w oczy i mocno ściska moją rękę. – Ciągle Pani powtarza, że nie jest Pani poetką. Proszę mi wierzyć (znam się na tym!), że jest Pani poetką! Mam nowy dowód – wiersz o kolczykach z liści. Ficowski ładnie go przetłumaczył, mogę więc stwierdzić, że to śliczny utwór. Niech Pani dalej pisze – i zawsze takie właśnie proste, z serca cyganki płynące wiersze! Gdy się ich jeszcze trochę uzbiera, wydamy to w książeczce (po cygańsku z polskim przekładem). Będzie to pierwszy na ziemi polskiej druk cygański, więc swego rodzaju historyczna książka.
Warszawa lub Anin, 6 maja
Julian Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, oprac. Tadeusz Januszewski, Warszawa 1979.
Potrzebuję pism warszawskich: „Nowej Kultury”, „Twórczości”, „Myśli Filozoficznej”.
[...] Bez tego kontaktu z krajem nie mogę funkcjonować. Potrzeba mi też elementarza dla Antka.
Bons, 14 września
Czesław Miłosz, Jerzy Giedroyc, Listy 1952–1963, Warszawa 2008, cyt. za: Hanna Antos, Polska Czesława Miłosza, „Karta” nr 69, 2011.
Sytuacja jest naprawdę bardzo groźna. […]
[…] wizyty i wycieczki do kraju z terenu Francji, Anglii, a ost[atnio] ze Stanów Zjednoczonych dają […] rezultaty. Widziałem szereg ludzi po takich wycieczkach i mam szereg relacji od swoich współpracowników. Ludzie wracają sentymentalnie zadowoleni, czy zachwyceni nawet. Ma się rozumieć nie zamierzają wracać do kraju i rezygnować z dobrobytu, który tu sobie zdobyli. Ale gotowi są, jeśli sytuacja się nie zmieni, w przyszłym roku znów pojechać do kraju na urlop. Ci ludzie są rozbrojeni. Myślę , że o to przede wszystkim reżymowi chodzi. Nie zależy im na powrocie – idzie im, by zamienić emigrację polityczną na emigrację zarobkową, Ew. opozycję typu Frontu Morges. Do tego zmierza ofensywa, skierowana na literatów i artystów […]. Boję się, że w obecnym stanie rzeczy nie jesteśmy w stanie temu procesowi zapobiec. […] Poza momentem materialnym, który odgrywa też wielką rolę, jest ambicja pisarza, głód czytelnika, niemożność wydania posiadanych rękopisów, brak rezonansu w prasie emigracyjnej etc. Próby wyjścia, które Pan szkicuje, nie bardzo trafiają mnie do przekonania. Przede wszystkim „socjalizacja” utworów literackich emigracyjnych wydaje mi się nie tylko niemożliwa do przeprowadzenia, ale szkodliwa. Jest to nie tylko podtrzymywanie żelaznej kurtyny, ale oddanie inicjatywy całkowicie w ręce reżymu. Dziś, chcąc wydać utwór pisarza emigracyjnego, reżym musi się liczyć z konwencją berneńską, samym pisarzem etc. Z chwilą przeprowadzenia takiej uchwały ma kompletnie wolną rękę w najbardziej tendencyjnych wyborach, przedrukach.
Sprawa debitu – pomijając, że jest nierealna nie rozwiązuje niczego. Jest tylko – dla mnie przynajmniej – dodatkowym obciążeniem. Jeśli dojdzie do skutku przedruk Translantyku Gombrowicza w kraju (a są pertraktacje) i jeśli reżym wypuści wydanie emigracyjne, to ma się rozumieć na to pójdę, ale pieniędzy nie będę chciał wziąć w dewizach. Będę więc musiał dopłacić autorowi jego procent z własnej kieszeni. Z własnej, gdyż książka jest dotąd deficytowa.
Wysyłanie masowe książek do kraju jest zagadnieniem niezmiernie ważnym. Zresztą, nie tylko emigracyjnych, ale w ogóle zachodnich. Tylko, że to też w niczym nie załatwia sytuacji literatów emigracyjnych. Znów jest sprawa wydania tej książki.
Nie ma innego rozwiązania, jak stworzenie dużego domu wydawniczego, który by dał możność egzystencji i twórczości pisarzom emigracyjnym. Nie tylko – wydając ich oryginalne utwory, ale wydając tłumaczenia, antologie etc. Wtedy można być zabezpieczonym. Jeśli mam możność wydawania książek, to mam umowę z autorem (tak, jak jest to przyjęte na Zachodzie), że mam prawa autorskie w swoim ręku nie tylko na daną książkę, ale również opcję na jego następne książki. Wtedy reżym, jeśli chce coś robić musi przyjść do mnie, a nie indywidualnie kusić poszczególnego pisarza. Dopóki jednak takich możliwości nie ma – praktycznie nie mam i nie mogę mieć pisarza w ręku. Byłoby to zwykłym nadużyciem, gdyż naszą rolą jest przede wszystkim pisarzowi pomóc i nim się opiekować, a nie być jego policjantem. Ludzie są ludźmi. Pisarz na emigracji jest w ciężkiej sytuacji i nie można zbyt wiele od niego wymagać. […]
Reasumując, jedynym wyjściem jest cos w rodzaju domu wydawn[iczego] im. Czechowa. Innego rozwiązania nie ma.
Paryż, 31 sierpnia
Jan Nowak-Jeziorański, Jerzy Giedroyc, Listy 1952–1998, Wybór, opracowanie i wstęp Dobrosława Platt, Wrocław 2002.
Do ambasady zwrócił się tut[ejszy] KWKZ [Komitet Współpracy Kulturalnej z za granicą] z następującą prośbą:
W ostatnim okresie opuściło Węgry, kierując się na Zachód szereg wybitnych artystów węgierskich. Są to instrumentaliści, wokaliści i inni. Między innymi również prawie cały zespół baletowy tut[ejszej] opery. Powodem tego jest – według KWKZ – niemożność zarobkowania tutaj wobec unieruchomienia teatrów, godziny policyjnej, braku opału itd. Według KWKZ poselstwa zachodnie pomagają artystom w umożliwieniu wyjazdów.
KWKZ, chcąc powstrzymać ten odpływ artystów na Zachód, chciałby umożliwić im występy w krajach DL i prosił, czy nie można by przyjąć artystów węgierskich do Polski i umożliwić im tam występy.
Jeżeli z innych wewnętrznych względów nie byłoby przeszkód uważamy, że należałoby w tym czasie przyjąć pewną ilość artystów węg[ierskich].
Prosimy o podanie, ilu i jakich artystów moglibyście przyjąć.
Budapeszt, 27 listopada
Rewolucja węgierska 1956 w polskich dokumentach, Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 8, oprac. János Tischler, Warszawa 1995.
To uczucie, że się jest niemym! Że ja tutaj na Zachodzie jestem niemy, że muszę borykać się z tą moją wewnętrzną sprzecznością, bo jestem tutaj, a tylko, tylko tam, czy z ludźmi stamtąd mogę się porozumieć w pół słowa – i to nie przez wspólną wiedzę o sprawach, ale przez sam s p o s ó b myśli. [...]
Być może sprzeczność jest potrzebna. Nie uchylam się od niej. Ale [...] uświadomiłem sobie cały ciężar, całą niemożność komunikacji, całą dziwaczność wieloznaczności, a tak chciałoby się być jasnym, zrozumiałym dla ludzi (i dla siebie!), określić dla nich swoje stanowisko.
18 września
Aleksander Wat, Korespondencja, oprac. Alina Kowalczykowa, Warszawa 2005, cyt. za: Hanna Antos, Polska Czesława Miłosza, „Karta” nr 69, 2011.
Już po wysłaniu mego listu z dnia 3 bm. dowiedziałem się jeszcze, że redakcja Wydawnictwa Literackiego, przygotowująca tom, mający zaprezentować poetów polskich, którzy debiutowali w Polsce Ludowej, usunęła z książki materiały, dotyczące mojej osoby. Wydawnictwo mnie o tym w żadnej formie nie powiadomiło, mimo iż w r. 1967 zwróciło się do mnie o wiersze i esej; esej ten i wiersze Wydawnictwo otrzymało. Wiadomość o tym dotarła do mnie drogą nadzwyczaj pośrednią.
Najbardziej w tej całej sytuacji — jak już o tym pisałem w liście z dn. 3 bm. — przygnębiającą jest dla mnie okoliczność, że wszystkie mnie dotyczące decyzje są poza moją wiedzą i w dziwnie dla mnie nieprzejrzysty sposób, noszący wszelkie cechy anonimowości. Nikt się do mnie nie zwraca, nikt ze mną nie rozmawia i sam nie wiem, do kogo mam się zwrócić i z kim rozmawiać. Od roku bez mała żyję w poczuciu, że jestem osaczony, choć dojść nie mogę, kto mnie osacza i jakie są po temu racje, ponieważ racji tych nikt mi nie wyłożył. Widocznie potrzebne jest, aby cała rzecz skończyła się następnym moim zawałem serca.
Warszawa, 7 stycznia
Marta Fik, Marcowa kultura, Warszawa 1995.
W dniu 12 kwietnia 1969 [TW „Roman”] złożył [Irenie] Lasocie-Zabłudowskiej niezapowiedzianą wizytę. Zauważył, że oczekiwała kogoś innego i jego wizytą była trochę speszona. [...] Po kilku minutach do mieszkania wszedł młody mężczyzna w wieku około 25 lat, którego gospodyni przedstawiła imieniem Maciek, dodając przy tym, że jest studentem Uniwersytetu Warszawskiego. W czasie towarzyskiej rozmowy Maciek wspomniał, że jest taternikiem i często bywa w Tatrach. [...] Po krótkiej grzecznościowej rozmowie „Roman” przeprosił Maćka i zgodnie z przyjętym już zwyczajem przeszedł do sąsiedniego pokoju, pozostawiając teczkę z ukrytym minifonem. Maciek po upewnieniu się, że są sami, relacjonował Lasocie-Zabłudowskiej:
Maciek: [...] Jest jeszcze parę egzemplarzy nowego numeru „Kultury”. Numer z marca jest o wiele ciekawszy niż poprzednie, dlatego że zawiera wiele informacji z kraju. Poza tym niedługo będę miał około dwustu egzemplarzy Wydarzeń marcowych, będę je miał dopiero w maju i chcę je rozprowadzić przed wyborami.
Rozważali oni ponadto sposób rozkolportowania omawianych wydawnictw „Kultury” paryskiej. Uzgodnili, że materiały rozprowadzą w domach akademickich.
[...]
W celu ustalenia Maćka wykonano następujące czynności:
[...]
— przeanalizowano wykazy członków Klubu Wysokogórskiego w celu wyłonienia mężczyzny o imieniu Maciek, studiującego na UW;
— ponadto zorganizowano zakryty punkt obserwacyjny, pozwalający na fotografowanie i orientacyjne ustalenie osób odwiedzających Lasotę-Zabłudowską w jej mieszkaniu.
W wyniku realizacji powyższych czynności [...] został ustalony Maciek — był nim Maciej Józef Włodek, syn Stanisława i Marii, urodzony w 1945 roku, kawaler, student piątego roku Wydziału Geologii UW, członek Klubu Wysokogórskiego.
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedroycia, „Karta” nr 40, 2004.
Droga Pani,
Przesyłam swój „testament”. [...] Jeśli idzie o sprawy, to:
[...]
Projekt opracowania w kraju materiału, który wypełniłby cały numer „Kultury”, zachowując w miarę możliwości różnorodność działów. Nie tylko polityka, ale i literatura. To musi być duży poziom. Rzeczy niedrukowane. Echa publikacji Wydarzeń marcowych i Przedwiośnia. [...] Zapoznanie się z książką Pytania i odpowiedzi wydaną ostatnio przez „Książkę i Wiedzę”. Zamierzam wydać analogiczną. [Zawierającą] wykaz pytań i problemów, które warto omówić. Możliwości [opracowania] materiałów z kraju do tej książki, czy też musi być w całości opracowana na emigracji. Pomoc w opracowywaniu przez „Kulturę” „czarnej listy” i „humoru krajowego”. Oba te działy przy pozornej błahości mają duże znaczenie. Przysyłanie ocen ludzi wyjeżdżających na emigrację z kraju. Z kim warto [współpracować], a kogo należy się wystrzegać. Opinia o Baumanie. Informacje o aresztowanych. Ich losy. Sprawa pomocy dla rodzin i samych aresztowanych. Czy Szpotański wypuszczony. Rozgrywki w partii. Atmosfera przedwyborcza. Ew[entualny] artykuł z wybiciem, nawet przesadnym, akcji bojkotowych. Ciągłe zwracanie uwagi na konieczność kontaktów i jazd do krajów bałt[yckich], Ukrainy i samej Rosji. Konieczność interesowania się tą problematyką. Sytuacja ekonomiczna (stopa życiowa). Robotnicy, nastroje. Namawianie ludzi, by szli do fabryk i próbowali coś tam robić. Jasienica — ważne, by nawiązać z nim ostrożny kontakt.
[...]
I prośba: by nie zgubić tej notatki. To mogłoby mieć niedobre skutki. Nie chcę obgadywać miłego M[acieja] K[ozłowskiego], ale on z zasady gubi papiery. Najlepsze pozdrowienia [...]
Jerzy Giedroyc [podpis nieczytelny]
19 maja
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedroycia, „Karta” nr 40, 2004.
[Maciej] Kozłowski przyszedł wczoraj z przesłuchania na obiad i zaczął mówić, że prowadzący śledztwo zarzucił mu szpiegostwo: „No i przy tym kara dożywotniego więzienia, ew[entualnie] śmierci”. Mimo pociechy, że chyba tak źle nie będzie, Kozłowski [powiedział]: „Niestety, kładzie mnie ten list redaktora «Kultury», gdzie są dyrektywy, co mam zebrać, zrobić, i z tego się nie wykręcę. Listu tego oraz innych notatek nie mogłem zniszczyć, gdyż znajdowały się w samochodzie [...], do którego nie miałem dostępu. Gdy prowadziłem wóz, a obok mnie siedzieli pracownicy MSW — pierwszy samochód jechał z matką i kobietą zatrzymaną ze mną, a ja jechałem za nimi w kierunku Warszawy — miałem spowodować wypadek; obmyślałem różne warianty, ale w każdym z nich była niepewność: jak ja z tego wypadku wyjdę i czy będę zdolny do ew[entualnego] zabrania, zniszczenia [notatek] czy ucieczki. W tym wszystkim przeszkadzała matka, gdyż to wszystko mogłoby się dziać na jej oczach”.
30 maja
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedroycia, „Karta” nr 40, 2004.
Maciek [Kozłowski] mówi: „Na pewno zapewnili jej bezkarność, puszczą do domu — a ta sypie, na pewno odetnie się od całej grupy — skompromituje «Kulturę», Giedroycia, Wolną Europę, nas. Okazuje się, że nie poznałem się na niej, zawiodła nas, [Maria] Tworkowska na pewno złoży oświadczenie [...] mogą to wydrukować w prasie — straszna kompromitacja. Stworzą międzynarodową organizację działającą na terenie Francji, Czech, Polski; głowa mi pęka, gdy uświadomię sobie tragizm sytuacji, jaki stworzyła Tworkowska”. [...] [Kozłowski] jest zdezorientowany, co z sobą dalej robić. Podpowiadam, że Tworkowska wyjdzie na bohatera, a Maciek będzie przestępcą i [będzie] siedział dziesięć lat więzienia. Maciek przyznaje rację. Śledztwo powinno wykorzystać słabość Maćka.
13 czerwca
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedroycia, „Karta” nr 40, 2004.
Myślę, że w Polsce jest system zamkniety i samowystarczalny, wiec nawet powietrze z zewnatrz szkodzi. Tylko co poeta, który tam dawno nie byl, ma robic, moze nawet slowa maja juz inny sens.
Berkeley, 13 czerwca
Czesław Miłosz, Zbigniew Herbert, Korespondencja, Warszawa 2006, cyt. za: Hanna Antos, Polska Czesława Miłosza, „Karta” nr 69, 2011.
Jestem emigrantem nie z wierności zasadzie [...], ale dla samoobrony, bo skorupa moja cienka, muszę umieszczać siebie w szklanych gablotach, nie mógłbym w Polsce żyć [...].
Tak, wiem, że co piszę, jakoś liczy się w Polsce. Tylko że obawiam się automatyzmów, bardzo silnych z powodu nacisku tradycji, tego poszukiwania moralnych autorytetów „poza”, że niby są tacy, co się nie ześwinili. I miałem jakieś rewelacje tutaj, rok temu, kiedy naprawdę miałem uczucie, że zaglądałem w otchłań, bo na jakimś nocnym piciu osoba z Polski zaczęła krzyczeć: „Panu nie wolno tak mówić, panu nie wolno niszczyć obrazu, jaki ludzie o panu mają!”. Ale przecież, jeżeli ktoś jest żywy, musi niszczyć obraz. [...]
Nie wiem, czy moje sądy o Polsce są słuszne. Ale przeraża mnie to, że jest to jedyny kraj na świecie, w którym wojna była wczoraj. To jest podtrzymywane sztucznie dla politycznych celów, jakakolwiek polityczna grupa by to robiła.
20 czerwca
Marek Skwarnicki, Mój Miłosz, Kraków 2004, cyt. za: Hanna Antos, Polska Czesława Miłosza, „Karta” nr 69, 2011.
W połowie maja 1969 razem z Marią Tworkowską udałem się samochodem marki „Morris” do Jerzego Giedroycia w Maisons-Laffitte k[oło] Paryża. Celem naszego wyjazdu było omówienie z Giedroyciem, jakie książki może nam wydać dla przerzutu ich przez Czechosłowację do Polski. [...] W toku dalszej rozmowy poinformował on nas, że interesują go zagadnienia polityczne w Czechosłowacji i oczekuje od nas jakiegoś wtyku, aby wydrukować go w „Kulturze”. Szczególnie chodziło mu o aktualną sytuację polityczną. [...] Giedroyc powiedział, że opracuje dla nas notatkę z wytycznymi i prześle ją pocztą. [...] dał mi kilkaset franków francuskich i marek zachodnioniemieckich na pokrycie kosztów związanych z wyjazdem moim i Tworkowskiej do Czechosłowacji.
8 lipca
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedroycia, „Karta” nr 40, 2004.
Giedroyc otrzymał ostatnio od [Jiřího] Lederera i [Heleny] Stachovej informacje o aresztowaniach i przesłuchaniach na terenie Czechosłowacji związanych ze sprawą Kozłowskiego. W liście do Giedroycia Stachová wyraża swe oburzenie zachowaniem się Kozłowskiego w CSRS. Twierdzi, że Kozłowski naraził wiele osób na przesłuchania przez władze czeskie. Odpowiedzialnością za to obarcza Giedroycia, zarzucając mu brak rozsądku. Konsekwencją takiej sytuacji będzie według Stachovej brak chęci do jakichkolwiek kontaktów z Giedroyciem w przyszłości. W podobnym tonie utrzymany był list Lederera, który poinformował Giedroycia, by nie liczył w przyszłości na niego.
Giedroyc jest zmartwiony takim obrotem sprawy. [...] Giedroyc jest przekonany, że przygotowywany proces będzie wymierzony głównie przeciwko „Kulturze” i jego osobie. Proces spowoduje, jego zdaniem, zastraszenie osób kontaktujących się z „Kulturą”. Mimo że Giedroyc otrzymuje informacje na temat aresztowanych (np. że „Kozłowski i Tworkowska sypią”), nie orientuje się jednak, jakie zarzuty mogą być postawione Kozłowskiemu i do czego przyznał się w śledztwie. Kozłowski był stałym gościem Giedroycia, dużo wie i posiadał bardzo rozległe kontakty w Paryżu. Wszystko to niepokoi Giedroycia i skłania go do rozmaitych przypuszczeń. Bierze pod uwagę możliwość, że Kozłowski mógł być naszym agentem.
30 września
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedroycia, „Karta” nr 40, 2004.
Jakkolwiek podjęcie przeze mnie działalności przerzutowej po przyjeździe do Paryża ze Spitsbergenu [jesienią 1968] i formy tej działalności były zbieżne z formami omówionymi przez [Krzysztofa] Szymborskiego z [Jerzym] Giedroyciem, to jednak ja działalność tę podjąłem nie wiedząc i nie będąc poinformowany, że sprawy te omawiali Szymborski z Giedroyciem. Z inicjatywą przerzutu wydawnictw „Kultury” przez Czechosłowację wystąpiłem sam po styczniowym nielegalnym pobycie w Polsce, bowiem uznałem, że jest to jedyna droga przerzutowa przez Czechosłowację, skąd nielegalnie przeszedłem do Polski, pomysł zaś przerzucenia wydawnictw „Kultury” dla jej kolportowania w kraju podjąłem także sam w czasie rozmowy z Maciejem Włodkiem w Krakowie.
18 października
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedroycia, „Karta” nr 40, 2004.
Akt oskarżenia stwierdza, że Jerzy Giedroyc, redaktor „Kultury”, działa w imieniu obcej organizacji, nie precyzując jednak, o jaką organizację chodzi. [...] Sądzę, że akt oskarżenia uważa za ową obcą organizację sam Instytut Literacki, Jerzego Giedroycia i jego dwoje współpracowników — małżonków Hertzów, ewentualnie korespondentów „Kultury”. Zdaje się, że nazwanie zespołu pracowników „Kultury” obcą organizacją wynika z faktu, że prokurator przyjął tezę zawartą w opinii [biegłego] Janusza Kolczyńskiego, a z opinii tej wynika, jakoby istniały jakieś powiązania między Instytutem Literackim a jakimiś znowu bliżej nie sprecyzowanymi organizacjami amerykańskimi. Chciałem tu kategorycznie stwierdzić, że [...] „Kultura” jest tym, za co się sama przedstawia, to znaczy polskim, niezależnym ośrodkiem emigracyjnym, bez jakichkolwiek powiązań z jakimkolwiek obcym państwem. [...]
[...] Uważam, że to, co robiłem, nie stanowiło przestępstwa, a co więcej, uważam, że to, co robiłem, nie miało charakteru szkodliwego. [...] Po pierwsze, to było opublikowanie paru artykułów, po drugie, to było przewiezienie do Polski szeregu książek, po trzecie, to było zredagowanie i powielenie „Biuletynu Niecenzurowanego”. [...]
To byłoby wszystko. To byłaby cała moja działalność, jak powiedziałem, która obracała się wyłącznie w sferze wymiany poglądów. Dlatego też wahałbym się przed określeniem mojej działalności słowami „działalność polityczna”.
Warszawa, 9 lutego
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedoycia, „Karta” nr 40, 2004.
Szymborski zgłosił się do niego [Giedroycia] wówczas [we wrześniu 1968] z głową pełną różnych pomysłów: wydawać nielegalną gazetkę, opracować publikacje na temat wydarzeń marcowych. Nie wie jednak, jak to robić. Od czego zacząć. Przychodzi po poradę do Giedroycia. Ten, wykorzystując jego chęć działania, proponuje mu współpracę. [...] Byłoby jednak błędem twierdzić, że Szymborski zjawił się w Paryżu jako swoistego rodzaju niewiniątko, które dopiero tam wciągnięto na grzeszną drogę. Jest niewątpliwe — i sam oskarżony Szymborski to przyznał — że chciał wówczas kontynuować swą nielegalną działalność, jak to określił, opozycyjną.
[...] Szymborski nie zawiódł pokładanych w nim nadziei. Ludzie, którzy się do niego w kraju zgłaszali po materiały przeznaczone dla „Kultury” paryskiej, nigdy nie odchodzili z pustymi rękami.
19 lutego
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedoycia, „Karta” nr 40, 2004.
Od strony dowodowej proces był przygotowany dobrze. Zebrany w śledztwie bogaty materiał dowodowy (śledztwo prowadzili oficerowie Biura Śledczego MSW pod nadzorem Prokuratury Warszawskiej) został na rozprawie w pełni potwierdzony. Wypowiedzi polemiczne niektórych oskarżonych i obrońców nie dotyczyły faktów, tylko ich oceny.
Zespół sądzący (sędzia Sądu Wojewódzkiego R[yszard] Bodecki i dwóch ławników) był dobrze przygotowany i prowadził rozprawę z zachowaniem wszelkich wymogów prawa do swobodnego wypowiadania się stron, a jednocześnie bez przewlekłości i odbiegania od meritum sprawy (nie licząc niedziel i jednego dnia przerwy rozprawa trwała 12 dni, czasokres ten, przy tego rodzaju procesie, należy uznać za krótki). Przewodniczący zadawał oskarżonym i świadkom dużo pytań, którymi trafnie wydobywał istotne dla sprawy okoliczności.
Obsługa prasowa procesu również była dobrze zorganizowana. Publikacje o procesie w radio i prasie krajowej były rzeczowe, spokojne, wydobywające najistotniejsze treści demaskujące wrogą Polsce i socjalizmowi działalność oskarżonych oraz paryskiej „Kultury” i [Jerzego] Giedroycia. Zainteresowanie tymi publikacjami było duże, notowano sporo wypowiedzi w różnych środowiskach, że publikacji powinno być więcej i bardziej obszernych. [...]
W procesie niniejszym nie można mówić o działaniu przypadkowym czy bez rozeznania politycznego sprawców. Wszyscy oskarżeni to ludzie inteligentni, dojrzali, o ukształtowanych poglądach politycznych i społecznych, poza osk[arżoną] [Marią] Tworkowską zaangażowani od dłuższego czasu w walkę polityczną z władzą ludową. Ich cele i wola działania pokrywały się z działalnością paryskiej „Kultury” i jej redaktora Giedroycia. Dlatego też ich współdziałanie w szkodzeniu interesom politycznym PRL było łatwe w sensie stosunku psychicznego, a jeśli nie było owocne zgodnie z założeniami inspiratorów, to w każdym razie nie ich w tym zasługa, a więc wina wszystkich oskarżonych nie budzi żadnych wątpliwości.
25 lutego
Bartosz Kaliski, Przerzut od Giedroycia, „Karta” nr 40, 2004.
Rodzina Łubieńskich w Polsce, z którą wcześniej informator [„Harris”] był powiązany rodzinnie, pozostaje bliskim kontaktem jego, jego żony i Dolores Łubieńskiej.
Tomasz Łubieński, znany dziennikarz, stał się szczególnie popularny w polskich kręgach emigracyjnych dzięki swojej nowej książce Bić się czy nie bić?, w której przedstawił rozważania historyczno-filozoficzne na temat polskich powstań przeciwko carskiej Rosji.
Tomasz Łubieński flirtuje z polskim ruchem opozycyjnym, nie udzielając się bezpośrednio, lecz utrzymując z nim związek platoniczny. W samej Polsce takie zjawisko występuje dość często, ale na Zachodzie Łubieński jest postacią znaną i we Francji, i w Anglii, i we Włoszech.
Rodzina jest znana również ze względu na przodków, którzy byli generałami, ministrami za czasów Napoleona,bankierami. Ojciec Tomasza, zmarły dwa lata temu, był hrabią, posłem na sejm reprezentującym katolików, znał osobiście i spotykał się z kardynałem Wyszyńskim i obecnym papieżem kardynałem Wojtyłą. Siostra Tomasza, Elżbieta od 15 lat mieszka w Londynie, gdzie obraca się w najwyższych kręgach społeczeństwa angielskiego, ponieważ była kochanką byłego wiceministra obrony, zaś jej wuj jest właścicielem wielkiego antykwariatu w Londynie.
Jak twierdzi matka Elżbiety, pani Maria Łubieńska, która niedawno wróciła z Londynu, jej córka jest częstym gościem i przyjacielem rodziny, którą za każdym razem w czasie swoich przyjazdów z USA odwiedza Henry Kissinger.
[...]
15 maja
Dialog z agentem, "Karta" nr 25/1998.
Przyjmuję to najwyższe odznaczanie, pamiętając o wszystkich mężczyznach i kobietach, dla których jestem nie tyle jednostką, ile głosem i kimś, kto należy do nich. Oni to powinni być tutaj przywołani, a pochodzą nie z jednego tylko kraju. W pierwszym rzędzie myślę o tych, którzy przywiązani są do polskiego języka i literatury, gdziekolwiek mieszkają, w Polsce czy za granicą; myślę również o mojej części Europy, o krajach położonych między Niemcami i Rosją, w których jutro wolności i godności wierzę; a szczególnie moje myśli zwracają się ku krajowi, gdzie się urodziłem, Litwie. Co więcej, ponieważ od dawna żyję na wygnaniu, mogę być słusznie uznany za swego przez tych wszystkich, którzy musieli opuścić swoje wioski i prowincje, czy to z powodu nędzy czy prześladowań, i adaptować się do nowych sposobów życia; jest nas na całym świecie miliony, bo jest to wiek wygnania.
[...]
Jestem częścią polskiej literatury, która jest względnie mało znana w świecie, gdyż jest niemal nieprzetłumaczalna. Porównując ją z innymi literaturami, mogłem ocenić jej niezrównaną dziwaczność. Jest to rodzaj tajnego bractwa, mającego własne obrzędy obcowania z umarłymi, gdzie płacz i śmiech, patos i ironia współistnieją na równych prawach. Przejęta historią, zawsze aluzyjna, w tym stuleciu tak jak dawniej towarzyszyła ludowi w jego ciężkich przejściach. Linie polskiego wiersza krążyły w podziemiu, były pisane w barakach koncentracyjnych obozów i żołnierskich namiotach, w Azji, Afryce i w Europie.
Reprezentować tutaj taką literaturę – znaczy czuć się pokornym wobec świadectw miłości i poświęcenia zostawionych przez tych, którzy już nie żyją. Pozostaje mi nadzieja, że zaszczyt, jakim mnie łaskawie obdarzyła Szwedzka Akademia, pośrednio wynagradza tych, którzy prowadzili moją rękę i których niewidzialna obecność podtrzymywała mnie w trudnych chwilach.
Sztokholm, 8 grudnia
Czesław Miłosz, Mowy miane w Stockholmie przy wręczaniu Nagrody Nobla, „Kultura” Paryż, nr 1–2/1981, cyt. za: Hanna Antos, Polska Czesława Miłosza, „Karta” nr 69, 2011.
Na zaproszenie z zeszłego roku przybył do mnie z PRL w odwiedziny na osiem dni były mąż Dolores Łubieńskiej — Tomasz Łubieński, dziennikarz „Kultury”, autor wielu dzieł historycznych, dramatycznych, polski intelektualista, znany od lat wśród polskich opozycjonistów i polskiej emigracji, zwłaszcza ze swojej książki o dyskusjach wokół polskich powstań przeciwko carskiemu samodzierżawiu w XIX wieku, pod nieco pretensjonalnym tytułem Bić się czy nie bić? (w domyśle: z carem).
Postać autora oraz jego dzieło omawiano zarówno w prasie, jak i w radiu „Wolna Europa”.
Łubieński przybył do mnie z Polski wkrótce po swoim powrocie z Paryża i Rzymu, gdzie przebywał od września do połowy grudnia 1980, spotykając się, jak mówił, ze wszystkimi wybitnymi działaczami polskiej emigracji w Paryżu i Rzymie, a także w Rzymie z przedstawicielem burżuazyjnej Litwy przy Watykanie — Stasysem Lozoraitisem juniorem, który przyjął Łubieńskiego i rozmawiał z nim dwie–trzy godziny [skreślone: z mojej rekomendacji].
W trakcie kontaktów i rozmów z Tomaszem Łubieńskim ten ostatni wyraził wiele poglądów i poinformował o faktachdotyczących aktualnej sytuacji politycznej w Polsce [skreślone: a także niektórych spraw moich i rodziny].
14 kwietnia
Dialog z agentem, "Karta" nr 25/1998.
Kiedy się mieszka wiele lat za granicą, najtrudniej jest się uporać z zagadnieniem własnej tożsamości. Co do mnie, nigdy nie zastanawiałem się, kim jestem, bo moja przynależność do gospodarstwa polskiej poezji zawsze była dla mnie czymś oczywistym. [...]
Całkowicie doceniam mój dobry los, bo przecie mogłem nie doczekać chwili, kiedy moje książki będą wydawane w Polsce. Otrzymując [...] dowód, że były potrzebne, składam hołd poezji polskiej, bo ona to mnie chroniła od jałowej rozpaczy na emigracji, w osamotnieniu zbyt trudnym i bolesnym, żebym je komuś zalecał.
Kraków, 2 października
Czesław Miłosz, Z poezją polską przeciw światu, „Tygodnik Powszechny” nr 42/1989, cyt. za: Hanna Antos, Polska Czesława Miłosza, „Karta” nr 69, 2011.
Drogi Tomku.
[...] Jest Pan jedną z niewielu osób, które wywarły niezatarty wpływ na moje myślenie i działanie. Stawiam Pana obok Stasysa Lozoraitisa i księdza [Tadeusza] Fedorowicza, który — wiedząc o mnie wszystko — powiedział: „Ten, kto ma czynić zło, a przynosi dobro, jest usprawiedliwiony [prawiednik]”.
Były to czasy decydującej walki wolnych umysłów i narodów z zamordyzmem i kłamstwem. Kłamstwo było częścią tego systemu, przeciwko któremu już dawno postanowiłem walczyć. Myślałem tak samo jak Pan, ale znajdowaliśmy się na różnych odcinkach frontu. Poświęciłem swoje życie i siły walce o to, by za pomocą działalności polityczno-agenturalnej przekazać najwyższym władzom prawdę, prawdę zbawienną. Osoby, na które się powoływałem, między innymi Pan, miały nadać informacjom większą rangę. […]
W istocie moje doniesienia, brzmiące pretensjonalnie jako doniesienia agenturalne, naświetlały sytuację w Polsce i po nieznacznych przeróbkach redakcyjnych mogłyby być opatrzone nagłówkami „Polskie refleksje”, „Spotkania z Polakami”, „Co myślą Polacy” itp., ale nikt nigdy nie ośmieliłby się ich wydrukować, nie nabrałyby politycznego znaczenia i nie dotarłyby do Kremla.
Cechą charakterystyczną tych doniesień było coś znacznie bardziej istotnego: po pierwsze, sprzeciwiały się oficjalnej sowieckiej doktrynie, zasadom ówczesnej informacji i propagandy. Po drugie — doniesienia te przekazywały prawdę, która inną, legalną drogą nie dotarłaby do Kremla. Po trzecie — prawda ta była zbawienna dla Polski i, jakkolwiek paradoksalnie to brzmi, była Moskwie niezbędna, aby nastąpiła reorientacja jej polityki w stosunku do Polski. […]
Żyłem podwójnym życiem z ciągłym poczuciem winy, którą pragnąłem odkupić. […]
Oczywiście nie sposób było, pracując w systemie KGB, pozostać czystym, zdarzały się sytuacje skomplikowane i wątpliwe, ale starałem się minimalizować szkody i pomagać tym, którym groziło niebezpieczeństwo. Dzięki oszustwom pomogłem wyemigrować wielu Żydom i Niemcom, ratowałem przed aresztowaniem. Nikt nie ucierpiał z powodu moich doniesień, ale swoją pracą w KGB nie zamierzam się szczycić. W każdym razie nie był to najjaśniejszy okres w moim życiu, choć sumienie mam czyste w tym sensie, że mimo wszystko przyniosłem także pożytek idei wolności, walcząc ze zbrodniczym systemem stalinowskim.
Pański Julius
7 września
Dialog z agentem, "Karta" nr 25/1998.
U progu XXI wieku stoi przed nami problem ratowania polskiej przestrzeni przed anarchizacją i makdonalizacją. Promowane zasady wyłącznej efektywności ekonomicznej i estetyki przedmiotów użytkowych prowadzą do zatracenia lokalnej tożsamości architektonicznej poszczególnych regionów historycznych. Grozi to przerwaniem wypracowanych przez ludzkość wartości kulturowych sztuki zwanej architekturą i zastąpienie jej estetyką umywalek, pralek i lodówek wyglądających jednakowo pod wszystkimi szerokościami geograficznymi.
Znaczny procent architektów został „zarażony” koncepcją „klockowo-hamburgerową” i proponują, aby estetykę umywalek zestawiać równoważnie z rzeźbami Michała Anioła. Potrzebą jest obecnie pogodzenie wymogów ekonomicznych z wartościami kulturowymi.
Na polskim rynku budowlanym pojawiają się inwestorzy zagraniczni, którzy nie znają i nie uwzględniają naszej polskiej tradycji związanej z regionem i ciągłością naszej kultury.
W środowisku gdańskich architektów, niestety, od roku 1956 występuje stały napór tendencji klockowej architektury przyporządkowanej estetyce przedmiotów użytkowych. W epoce komunizmu klocki te były wykonywane tandetnie i z tandetnych materiałów, a obecnie polepszyła się jedynie jakość materiałów i wykonawstwo, ale zasada pozostawała dalej taka sama. Lodówka czy pralka obtłuczona i zardzewiała, czy estetyczna z dobrym lakierem pozostaje przedmiotem użytkowym i nie może równać się z rzeźbą Michała Anioła. Współczesność architektury nie może polegać na rezygnacji z jej treści „duchowej”, gdyż unicestwia to samą istotę sztuki.
Gdańsk stworzył przez wieki duże osiągnięcia w sztuce architektonicznej. Osiągnięcia te nazywane „stylem gdańskim” stały się wzorcami dla wielu miast Europy i na innych kontynentach. Dla mnie i moich kolegów, przyjaciół odbudowujących zniszczony Gdańsk, stały się one myślą przewodnią dla naszych projektów. [...]
Uznając słuszną zasadę rozstrzygania zabudowy ważnych fragmentów miasta poprzez konkursy, nie można przekazywać ich rozstrzygania wyłącznie w ręce jedynego związku branżowego architektów, gdzie mają przewagę „klockowi”. Wyniki budowlane ostatnich dziesięcioleci w Gdańsku są dla „klockowych” tragiczne. Falowce Przymorza, budynki Zaspy, Starego Przedmieścia, wieżowce Zaroślaka, Dolnego Miasta, Długich Ogrodów i inne „zmorki” potwierdzają ich klęskę.
To nie ta droga, panowie. Jeżeli nie stać nas na stworzenie prawdziwej wartościowej sztuki „z duszą”, to przynajmniej zostawcie Śródmieście Gdańska w spokoju i realizujcie swoje koncepcje poza jego obrębem.
Miasto Gdańsk nie należy wyłącznie do architektów i rozstrzyganie konkursów na dalszą jego odbudowę, a szczególnie jego Śródmieścia, należy powierzyć szerszemu gronu przedstawicieli mieszkańców.
Arch[itekt] Stanisław Michel, współautor odbudowy Głównego Miasta
Gdańsk, 30 stycznia
„Gazeta Wyborcza”, Trójmiasto (Gdańsk), nr 25, 30 stycznia 1999.
Apelujemy o bezterminowe utrzymanie zerowej stawki podatku VAT dla książek i czasopism. Państwo, w którym ponad połowa obywateli nie przeczytała w ubiegłym roku żadnej książki, nie powinno czerpać korzyści z opodatkowania słowa drukowanego.
Wisława Szymborska, Czesław Miłosz
13 lipca
„Gazeta Wyborcza” nr 161, 13 lipca 1999.
Wszyscy powinniśmy się cieszyć. Z następującego powodu: Guenter Grass to pisarz zaangażowany, który pisze o historii XX w. Szczególnie ostatniej wojny. Im bardziej przesuwamy się na Zachód, tym bardziej wydarzenia jakoś się zamazują, tracą ostrość. Ale Grass, gdańszczanin przecież, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co się stało. I całe jego pisarstwo jest właściwie związane z krzykiem protestu przeciwko temu, co się stało, wysiłkiem zachowania pamięci o historii. To pisarz bardzo nam bliski – w sensie rozumienia tych strasznych wydarzeń. Poza tym jest to gdańszczanin, więc mamy „triumf Kaszubów”. Ciekawe, że Gdańsk ma w sobie jakiegoś ducha. Ten duch jest w pismach Grassa, ale także u polskich pisarzy mieszkających w Gdańsku – np. Stefana Chwina, Pawła Huelle. Niemiecki Gdańsk pojawia się również w polskiej literaturze. Bardzo ważne jest budowanie pomostu między przeszłością a teraźniejszością takich miast, jak Gdańsk czy Wrocław.
[...]
Grass jest na pewno pisarzem pozbawionym nacjonalistycznych zboczeń czy też schorzeń. Na pewno jego walka jako pisarza polega na mówieniu prawdy swojemu krajowi.
[...]
Nagroda jest triumfem Grassa i przykrością dla jego wrogów! Gdy dowiedziałem się o niej, pierwszą moją myślą było, że to triumf literatury zaangażowanej. Okazuje się, że można ją pisać. Więc literatura zaangażowana nie skończyła się wraz z literaturą zaangażowaną na rzecz socrealizmu.
„Gazeta Wyborcza” nr 230, 1 października 1999.
Na Literacką Nagrodę Nobla dla Guentera Grassa liczyłem już od kilkunastu lat. Każdej kolejnej jesieni przeżywałem dotkliwe rozczarowanie, tym bardziej cieszę się więc z tegorocznego werdyktu Akademii Szwedzkiej. Guenter Grass jak nikt inny z pisarzy współczesnych wytrwale buntuje się przeciwko naszemu światu, przedstawia go z dużym krytycyzmem i wolą zmiany, nadania mu lepszego kształtu. Sprzeciwia się przede wszystkim zniewoleniu i niesprawiedliwości, staje po stronie słabych i pokrzywdzonych. Autor „Blaszanego bębenka” łączy wyrazisty realizm z sugestywnością poetyckiej wizji. Jest wirtuozem języka. Każdą historię stara się opowiedzieć inaczej, kreuje innego bohatera, wynajduje inny pomysł fabularny.
1 października
„Gazeta Wyborcza” nr 230, 1 października 1999.
Guenter Grass przejdzie – już przeszedł – do historii literatury jako autor genialnego „Blaszanego bębenka”, książki porażającej trafnością diagnozy opisanych w niej procesów historycznych, zaskakującej niezwykłością rozwiązań literackich, fascynująco wirtuozerskiej językowo, a zarazem odwołującej się do najlepszych tradycji literatury niemieckiej. Wszystkie jego późniejsze dokonania mierzono miarą tego arcydzieła, stąd niekiedy nadmierny moim zdaniem krytycyzm oceniających „Psie lata”, „Spotkanie w Telgte”, „Turbota” czy „Szczurzycę”. Jednak nawet te obiektywnie słabsze książki zawsze wzbudzały wielkie emocje i podobnie jak ich autor żywo uczestniczyły w międzynarodowym dyskursie o najważniejszych sprawach naszych czasów. Niewielu pisarzy może się poszczycić takim rezonansem swojej twórczości. Osobiście bardzo się cieszę z tego wyboru.
1 października
„Gazeta Wyborcza” nr 230, 1 października 1999.
Z twórczością Grassa zetknąłem się w warunkach konspiracyjnych, kiedy do moich rąk dotarło podziemne wydanie „Blaszanego bębenka”. Czytałem tę książkę z wielkim podziwem. Grass wydał mi się jednym z nielicznych twórców, którzy pozostają pisarzami politycznymi, a równocześnie potrafią wyjść ponad politykę w sferę problematyki egzystencjalnej. Ten nurt w jego twórczości jest cenniejszy niż rzeczy, do których ostatnio dochodzi. Jego ostatnie książki, na przykład „Rozległe pole”, są za bardzo uwikłane w wewnątrzniemiecką szarpaninę. Bardziej cenię jego wcześniejszą twórczość, przede wszystkim „Blaszany bębenek” i „Psie lata”. Jako tradycja literacka jest mi to obce, twórczość Grassa ma charakter oświeceniowej ironii, podczas gdy ja jestem raczej po stronie romantyzmu niemieckiego. Uważam jednak, że to wielka literatura.
1 października
„Gazeta Wyborcza” nr 230, 1 października 1999.
Udało się! A już myślałem, że istnieje jakiś spisek przeciwko Grassowi. Znane są przecież jego lewicowe, radykalne poglądy i kontrowersyjna postawa polityczna. Grass nie jest pisarzem wygodnym, zawsze mówił rzeczy, które inni bali się wypowiedzieć. Był chyba jedynym intelektualistą niemieckim, który ostrzegał przed szybkim zjednoczeniem Niemiec i wołał o chwilę zastanowienia. To nie tylko wybitny pisarz, ale także postać polityczna wykraczająca poza literaturę.
1 października
„Gazeta Wyborcza” nr 230, 1 października 1999.
Ogromnie ucieszyłem się, słysząc o tym, że Nobel trafił do rąk Grassa. To wspaniały pisarz, uprawiający tzw. literaturę małych ojczyzn, bardzo mi bliską. Chyba trudno o bardziej trafny wybór. Grass w pełni zasłużył na tę nagrodę. I nie wymaga to chyba szerszego komentowania.
1 października
„Gazeta Wyborcza” nr 230, 1 października 1999.
Twórczość Grassa jest ważna, bo dotyka problemu interpretacji faszyzmu, tego, co stało się z Niemcami i światem w XX w. Krytycy zgodnie podkreślają, że jest to antymannowska interpretacja. Wedle Tomasza Manna faszyzm był rodzajem zauroczenia, uwiedzenia. Grass przedstawił ten problem od strony zwykłych ludzi, pokazał, w jaki sposób niemieckie społeczeństwo doszło do tej zwyrodniałej formy i jego interpretacja jest nadal aktualna. Po drugie, Grass, niezależnie od swoich rozmaitych zakrętów ideologicznych, z którymi nie zawsze bym się zgadzał, jest jednym z wielkich odnowicieli powieści XX-wiecznej. Przez wiele lat dawał dowody, że wbrew opiniom o schyłku powieści jest to gatunek żywotny, że pisarze i czytelnicy wierzą w powieść. Dla mnie jako gdańszczanina Grass jest również ważny jako nauczyciel Gdańska. Był dla mnie przewodnikiem po tym mieście, które z rozmaitych powodów było dla nas zamknięte i niedostępne. Czytaliśmy „Blaszany bębenek” w podziemnym wydaniu Nowej i to był dla nas w Gdańsku człowiek ważny. Grass odegrał także ważną rolę jako rzecznik polsko-niemieckiego porozumienia, które budował od lat swoimi twardymi wypowiedziami, zarówno w stosunku do władz PRL, jak i środowisk rewizjonistycznych. W tej materii wiele mu zawdzięczamy.
1 października
„Gazeta Wyborcza” nr 230, 1 października 1999.
Guenter Grass jest laureatem w pełni zasługującym na tę nagrodę. Otrzymuje ją tym razem pisarz znany, którego dzieło odznacza się wysoką jakością literacką, pisarz, który tę nagrodę właściwie dawno już powinien był dostać. Trylogia gdańska" jest wybitnym dziełem, które literacko przetrwa. Zwłaszcza „Blaszany bębenek”, ale i „Kot i mysz”, i „Psie lata” również. Uważam także jego ostatnią książkę „Moje stulecie” za bardzo udaną i ważną. Poza tym Grass jest pisarzem, który niejednokrotnie dowiódł charakteru politycznego, zawsze miał własne zdanie. Jego głos jest ważny nie tylko dla Niemiec ale i dla świata.
1 października
„Gazeta Wyborcza” nr 230, 1 października 1999.
Grass nie należy do ludzi pokornych, którzy dadzą się zepchnąć w cień. Choć okazał się tytanem pracy, choć jest niezrównanym gawędziarzem, operującym ogromną skalą środków formalnych, choć działa jak najczulszy sejsmograf zdarzeń, od dawna nie był przez krytykę chwalony. Przepowiadano, że sukcesu „Blaszanego bębenka” raczej nie powtórzy. Tym większa nasza i jego przyjemność z Nagrody Nobla.
1 października
„Gazeta Wyborcza” nr 230, 1 października 1999.
Nagroda dla Grassa, jeśli jest zaskoczeniem, to tylko dlatego, iż tak późna – winien ją otrzymać jeszcze w latach 80. Grass jest pisarzem niezwykle wielostronnym – interesującym poetą, autorem m.in. znakomitego wiersza „Polska Chorągiew” , głębokim eseistą oraz, a może przede wszystkim, prozaikiem umiejącym połączyć w swej twórczości nar- racyjną wynalazczość z tym, co kiedyś nazywało się społecznym zaangażowaniem literatury. W całej twórczości i kontrowersyjnej publicystyce, dąży do przewartościowania spojrzenia na niemiecką i europejską tradycję, do rozpoznania źródeł totalitarnych i nacjonalistycznych uwikłań. Respekt dla politycznych realiów, jak choćby dla konsekwencji II wojny światowej, w paradoksalny sposób łączy z myśleniem utopijnym, ze snem o Trzeciej Drodze. Zarówno w swej gdańskiej trylogii, jak i w świetnej przypowieści „Spotkanie w Telgte” dokonuje reinterpretacji niemieckiej historii, kontynuując tę linię, którą przed nim reprezentował m.in. Tomasz Mann. Ironia, jaką nasycony jest nurt epickiej opowieści jego prozy, buduje dystans wobec kreowanego w niej świata, który jednocześnie silnie zakorzeniony jest w realiach współczesności. Wirtuozeria Grassowskiej sztuki opowiadania połączona z wagą podnoszonej przezeń problematyki sprawia, że jest to jeden z tych autorów, którzy ocalają sens literatury nie zredukowanej do jedynie stylistycznych popisów, takiej, która wierzy w swoją powinność wykraczającą poza nią samą.
1 października
„Gazeta Wyborcza” nr 230, 1 października 1999.
Olbrzymie są zasługi i ogromne było znaczenie Jerzego Giedroycia dla historii, kultury i świadomości polskiej po wojnie. Ale trzeba sobie zdawać sprawę, że chodzi w istocie o świadomość bardzo niewielkich grup inteligencji, bo przecież nikt inny nie czytał „Kultury” ani „Zeszytów Historycznych”. Jednak znaczenie świadomości tych właśnie grup trudno przecenić.
Największą zasługą polityka Jerzego Giedroycia była dalekowzroczność. Zaplanować rozumną politykę polską wobec Litwy, Ukrainy, Białorusi, Rosji, Niemiec w latach, gdy politycy na całym globie nie umieli jeszcze sobie wyobrazić świata bez ZSRR, to było coś naprawdę nadzwyczajnego!
W sprawach kultury polskiej za czasów PRL nastawienie się na współpracę z niezależnymi pisarzami w kraju zamiast potępiania w czambuł i odwracania się od wszystkich jako niedotykalnych – to kiedyś też był niezwykły pomysł.
Ostatnio takim pomysłem Jerzego Giedroycia stało się porozumienie w Polsce zamiast wiecznego podstawiania sobie nogi i skakania do oczu jako świętej zasady systemu politycznego. Jednak Giedroycia przeważnie chwalono, ale nikt Go nie słuchał.
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.
Jerzy Giedroyc był jednym z członków tego wspaniałego Klubu Wielkich Polskich Starców końca XX wieku; klubu mędrców, którzy wiedzą, co wiedzą, i mają szeroką perspektywę, jaką daje starość, a zarazem trzeźwym okiem patrzą na współczesność i przyszłość. Publicystyka Giedroycia i „Kultury” była zwrócona właśnie w przyszłość. To takie smutne, ale... Cóż, biologia nie liczy się z kosztami społecznymi.
Czytelnikiem „Kultury” byłem mniej więcej od połowy lat 50. Gdy w czasach PRL-u zdarzało mi się wyjeżdżać na Zachód, zawsze zaczynałem od lektury zaległych numerów „Kultury”. To było ważne, ciekawe, prawdziwe.
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.
Jerzy Giedroyc stworzył nie tylko pismo, ale właściwie jednoosobową instytucję. Wokół niego działało wielu ludzi, ale to on decydował o tym, co ukaże się w druku. Był surowym krytykiem stosunków w Polsce i działalności politycznej na emigracji. Uważał podobnie jak Piłsudski, że Polakom można, a nawet trzeba, powiedzieć bardzo nieprzyjemne rzeczy i że nie obrażają się, jeśli mają przekonanie, że krytyka bierze za punkt wyjścia interes Polski. Miał pewną wizję Polski, która nie zawsze zgadzała się z moją, ale miał wielu zwolenników, zwłaszcza wśród opozycji demokratycznej i dysydentów. Propagował to, co się w końcu stało - powstały niepodległe kraje na wschód od Polski. Wierzył też, że w ZSRR najwięcej zależy od osoby I sekretarza KPZR, co też faktycznie się potwierdziło. Jerzy Giedroyc przygotowywał Polaków do współpracy z ich sąsiadami na Wschodzie. Jest to nadal trudna sprawa, wymagająca wielu wysiłków i dobrej woli, ale musimy poprowadzić taką politykę, by mieć w nich przyjaciół, a nie wrogów. Na razie ich charakter wciąż określa przeszłość.
16 września
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.
Był człowiekiem wręcz niesłychanie zasłużonym dla naszej kultury i polityki. Był zawsze bezprzykładnie odważny, dzielny w przeciwstawianiu się stereotypom, w piętnowaniu naszej głupoty i przesądów. Jerzy Giedroyc był tym, który mówił od początku, że nie możemy domagać się Kresów Wschodnich; bez względu na to, jak bardzo było to przykre dla ludzi, którzy pochodzą z Wilna i Lwowa, trzeba to przyjąć jako rzecz nieodwracalną. To naraziło go na wielkie oburzenie, zwłaszcza polskiej emigracji.
Giedroyc widział perspektywę jakiegoś porozumienia się z naszymi wschodnimi sąsiadami. To była dla Niego zawsze jedna z podstawowych spraw polskiego życia.
To On wziął pod swoje skrzydła Miłosza, gdy Miłosz był wyklinany przez całą emigrację, Gombrowicza, który był właściwie tej emigracji nieznany.
Nie wahał się krytykować od samego początku „Solidarności”, tej „Solidarności”, z którą wtedy wszyscy się identyfikowaliśmy, oczywiście nie dzisiejszej. Wymagał rzeczy, których nikt inny nie wymagał.
16 września
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.
Śmierć Giedroycia [14 września] jest wielką stratą dla polityki i dla literatury. Był wielką postacią polityczną, ale dzięki niemu powstała też ta mała tratwa, której mogli się uczepić rozbitkowie w literaturze jak Gombrowicz czy ja. „Kultura” była niesamowitym, nieprawdopodobnym przedsięwzięciem. Nie ma w annałach ruchu wydawnicznego miesięcznika, który by działał od 1947 roku do dziś, i to miesięcznika wydawanego na emigracji. Ten upór w ciągłości wydawania powodował rozmaite legendy, które w PRL-u szerzył UB. Bo jeżeli takie pismo mogło się ukazywać, to oczywiście z jakichś potężnych zasiłków amerykańskich. Faktem jest, że gdyby zbadać finanse „Kultury”, to okazałoby się, że to jest nieprawdopodobny wysiłek i inteligencja jednego człowieka, a nie żadne przedsięwzięcie międzynarodowe. Dom „Kultury”, który wyobrażano sobie jako ogromną fortecę zatrudniającą dziesiątki czy setki ludzi, był kupiony z darów kilkorga zamożnych ludzi. Legendy krążące w PRL przejaskrawiały potęgę tej instytucji. Była to mała impreza emigracyjna, której skutki okazały się nieproporcjonalne do minimalnych środków. Nikt wtedy, kiedy „Kultura” powstała, nie wierzył w możliwość zmiany układu politycznego w Europie i w rozpad imperium sowieckiego. Giedroyc był jedynym chyba człowiekiem, który w to wierzył. I okazało się, że miał rację. Ale wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu.
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.
Wiadomość o śmierci Jerzego Giedroycia [14 września] wstrząsnęła mną głęboko, choć w jego późnym wieku nie jest czymś nieoczekiwanym. W moim przekonaniu odszedł najbardziej zasłużony działacz emigracji żołnierskiej, a może nawet więcej – jedna z czołowych postaci historycznych ubiegłego wieku.
Mówiłem już nieraz, że przez 55 lat jego "Kultura" była latarnią morską, która rzucała z oddali, spod Paryża, światło na Polskę pogrążoną w mroku. Tytan pracy, wulkan wyrzucający z siebie nieustannie setki inicjatyw i pomysłów, bardzo często kontrowersyjnych. Przez pół wieku szliśmy obaj dwoma zupełnie niezależnymi torami biegnącymi w tym samym kierunku. Ileż razy spieraliśmy się ze sobą, gniewaliśmy się na siebie. Ileż razy zgrzytałem zębami po przeczytaniu jakiegoś ataku „„Kultury” na Wolną Europę. A jednak od początku do końca nie było między nami antagonizmów. W ciągu pół wieku wymieniliśmy między sobą ponad 700 listów, ostatni faks – w ubiegłym tygodniu.
Odszedł ostatni obywatel Rzeczypospolitej Obojga Narodów, Polak i Litwin w mickiewiczowskim tego słowa znaczeniu, a raczej Rzeczypospolitej złączonej wspólną przeszłością Polaków, Litwinów, Ukraińców i Białorusinów.
Tylko człowiek, który dożywa bardzo późnego wieku, potrafi zrozumieć uczucie rosnącej samotności, gdy coraz częściej odchodzą jeden po drugim ludzie jego pokolenia. W ciągu ostatnich kilku miesięcy: Gustaw Herling-Grudziński, Jan Karski, a teraz Jerzy Giedroyc.
Przeżyliśmy wspólnie zarówno wielki polski dramat dwudziestego stulecia, jak i odzyskanie niepodległości i demokrację.
Umarł Giedroyc, ale powstanie wiele prac poświęconych jego dorobkowi i będzie można powiedzieć o Nim, że żyje nadal po śmierci.
16 września
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.
Dopiero teraz, gdy Go już nie ma, można powiedzieć to, czego nie wypadało powiedzieć, póki żył, by nie wyglądało to na pochlebstwo: Jerzy Giedroyc był w XX wieku najwybitniejszym – obok Józefa Piłsudskiego – polskim mężem stanu. Był nim, chociaż od 1939 roku nie sprawował funkcji publicznych i działał wyłącznie na własną odpowiedzialność. Ale podobnie było po powstaniu listopadowym z księciem Adamem Czartoryskim, którego portret wisiał w gabinecie Redaktora, dyskretnie, w kącie nad kaloryferem.
Polityk pozbawiony własnego państwa ma do dyspozycji tylko słowo. Giedroyc wierzył w potęgę słowa i walczył słowem przez pół wieku o Polskę niepodległą i demokratyczną, a gdy ta wojna została wygrana, walczył słowem o nadanie polityce polskiej właściwego, Jego zdaniem, kierunku. I zdołał wielokrotnie wywrzeć wpływ na bieg wydarzeń, gdyż miał własną wizję Polski, która pozwalała Mu nie tracić z oczu celów, jakie uważał za najważniejsze, dostosowując zarazem środki do zmiennych okoliczności.
Jak nikt inny był Giedroyc ucieleśnieniem ciągłości polskiej historii w wieku XX. Uosabiał więź z Polską międzywojenną, z tym, co było najlepszego w jej polityce i jej kulturze. Uosabiał, co więcej, więź z całą tradycją polską sięgającą korzeniami głęboko w wiek XIX. A zarazem z zadziwiającą niekiedy przenikliwością widział problemy, jakie niesie wiek XXI.
Wychowanek romantyków, Giedroyc wierzył w siłę woli i triumf ducha nad ciałem. Wierzył w to tak mocno, że zdawało się, iż odniesie triumf nad chorobą i starością. Umarł. Rola, jaką odgrywał na polskiej scenie politycznej, pozostaje bez obsady. Ale dla mnie, obok Giedroycia, postaci historycznej, był Redaktor, z którym miałem zaszczyt pracować ponad 20 lat i który stał się częścią mego życia osobistego - jednym z najbliższych. Nikt Go nie zastąpi.
16 września
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.
Nie wiem, gdzie bylibyśmy dzisiaj jako naród, gdyby nie Jerzy Giedroyc. Gdy w kraju panował socrealizm, Giedroyc wydawał Miłosza, Gombrowicza i wielu innych, którzy w kraju byli wyklęci, a przez emigrację bojkotowani. Uratował łódkę polskiej kultury w czasach straszliwych burz i sztormów. Chyba nie do końca zdajemy sobie z tego sprawę.
To właśnie Giedroyc w czasach zimnej wojny kładł podwaliny pod III Rzeczpospolitą. Gdy obserwowałem niedawno konferencję w Wilnie, na której spotkali się prezydenci z krajów Europy Środkowo-Wschodniej, myślałem sobie, że ci prezydenci weszli na „szlak Giedroycia” – szlak solidarności między naszymi narodami.
Giedroyc był człowiekiem wiecznie zbuntowanym przeciwko Polsce, stale gderającym - dokuczającym jej za to, że nie spełniła jego ideału. A równocześnie dał swoją pracą dowód niezwykłych cnót obywatelskich i całe życie poświęcił Polsce – tak bardzo, że nie zostawił sobie najmniejszego nawet marginesu dla życia osobistego. Jego patriotyzm łączył polską rację stanu z racją stanu litewską, ukraińską, białoruską. Był jak gdyby obywatelem I Rzeczypospolitej i ten swój unikatowy patriotyzm przeniósł z I Rzeczypospolitej do III.
16 września
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.
Wprawiłam go w zakłopotanie, kiedy po raz pierwszy stanęłam na palcach i pocałowałam go w policzek. Kilkanaście lat temu był wysoki, codziennie punkt 17 chodził do pobliskiego kiosku po gazety, a dzień zaczynał i kończył od otwierania i zamykania okiennic.
Peszyło go, gdy spadała mu na podłogę raz książka, raz papierosy, raz zapalniczka, a ja natychmiast je podnosiłam. Chciał je podnosić sam.
Mówił, patrząc prosto w oczy, że jest nieśmiały. Większość zdań rozpoczynał od słów: „Ma się rozumieć”. Był samotnikiem, który nigdy nie był sam.
Zaskoczyłam go, kiedy włożyłam mundur wojskowy pani Zofii Hertzowej sprzed 45 lat i nagle stanęłam w jego gabinecie. – Zosi – poznał od razu i uśmiechnął się. Naprawdę, a nie jak zwykle, przez wykrzywienie ust.
Kochał sikorki, stadami przylatujące do niego na śniadanie w zimie, i białego koguta, który niespodziewanie zjawił się w ogrodzie, a po latach zniknął.
Pytałam go, dlaczego rozstał się z żoną, jedną z najpiękniejszych kobiet w przedwojennej Warszawie, i dlaczego nie miał dzieci. Odpowiadał, że tak widocznie musiało być, że życie osobiste mu się nie udało.
W jego sypialni zawsze paliła się lampka oświetlająca ikonę z Matką Boską Ostrobramską, na ścianie gabinetu wisiało stare zdjęcie Józefa Piłsudskiego, na biurku stały portrety Juliusza Mieroszewskiego i psa Piotrusia, a obok leżała nieużywana popielniczka. Jest na niej napis: „Nie dawaj rad, bo mylić się umiem sam”.
Często był z nas, przyjeżdżających z Polski, bardzo niezadowolony. Przepraszam, Panie Jerzy.
16 września
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.
Nie będę mówił o rzeczach oczywistych, o fenomenalnych zasługach Jerzego Giedroycia dla kultury polskiej, bo to nie wymaga już prawie komentarza. Nie będę też mówił o Jego fenomenalnej pracowitości, o której mniej się pamięta, a przecież był to człowiek, który pracował bez chwili przerwy. Powiem o tym, co wydaje mi się szczególnie ważne: razem z Witoldem Gombrowiczem Giedroyc przyczynił się do nowej definicji polskości.
To, co Gombrowicz osiągał przez polemikę, przez satyrę i drwinę, Giedroyc uzyskiwał przez reżyserię polityczną, przez wprowadzenie nurtu trzeźwego, antylondyńskiego, przez sprzeciw wobec naturalnego polskiego kombatanctwa, przez krytykę zrozumiałych nawet pretensji politycznych i terytorialnych.
Korespondencję Giedroycia z Gombrowiczem czyta się jak listy dwóch architektów polskości. Ale to, co u Gombrowicza było swadą i grymasem, u Giedroycia pozostawało genialną reżyserią. Był wielkim reżyserem i chociaż nie wszystkie Jego wskazania były wcielane w życie, to w tej roli spełniał się najdoskonalej.
Był politykiem gabinetowym, który odniósł ogromny sukces. Jako człowiek był nieśmiały, nieprzystępny, małomówny, pamiętający, ale nie pamiętliwy, wydający polecenia, znający setki nazwisk polskich, ukraińskich, litewskich, białoruskich. Był elegancki elegancją prawie XIX-wieczną. Miał swój Hotel Lambert, ale Hotel Lambert, który wygrał.
16 września
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.
Nawet ci, którzy w ostatnich latach nie identyfikowali się ze stanowiskiem „Kultury”, czy z poglądami Giedroycia, nie mogą zaprzeczyć, że przez długi czas peerelowskiego zakłamania „Kultura” była dla nas źródłem prawdy i ważnym czynnikiem formacji intelektualnej podkreślającej godność człowieka w systemie, który nie miał miejsca dla godności.
Z szacunkiem chylimy głowę, zwłaszcza w Lublinie, gdzie Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej chciał w najbliższych tygodniach przyznać Jerzemu Giedroyciowi doktorat honoris causa.
„Gazeta Wyborcza” nr 217, 16 września 2000.