Droga Pani,
[...] Jest jedno słowo niezbyt literackie, którym określam dokładnie mój obecny stan: skapcaniałam zupełnie. Po francusku to się nazywa „dégringolade”. Uczę się jeszcze tego pięknego języka, bo mój profesor nie przyjął „dymisji” i przychodzi dalej wytrwale, chociaż bezinteresownie. To mi daje trochę odprężenia i pomaga utrzymać mózg w mniej więcej elastycznym stanie. [...] Moje obecne zajęcie, o które Pani pytała, zajmuje mi kilka godzin dziennie. Wędruję po różnych mieszkaniach, na różnych piętrach, z ciężką teczką. Muszę mieć na to dużo sił fizycznych i cierpliwość anioła. Nie wiem sama, skąd bierze się we mnie jedno i drugie, ale się bierze i „interes” rozwija się pomyślnie. Mnie natomiast ubywa na wadze, czyli jesteśmy do siebie w stosunku odwrotnie proporcjonalnym. Niektórzy zresztą mówią, że świetnie wyglądam i też mają swoją rację. Odżywiam się prawie wystarczająco, a więc w porównaniu z innymi świetnie i na pewno lepiej niż Pani, o czym często myślę i bardzo się martwię. U nas tu wiele osób korzysta z zup „ludowych” za 70 groszy, mnie też udało się je otrzymać, więc to bardzo odciąża mój budżet.
Sporo czasu zajmuje mi dom, chociaż prowadzę się ostatnio jako gospodyni dość swobodnie, bo po prostu nie mam sił, a froterowanie podłogi ponad siłę uważam za przesadę. Czytam teraz bardzo mało i tylko po francusku. Do polskich książek nie mam zupełnie pliwości, a tamte traktuję trochę jak zadaną lekcję, więc mi jakoś idzie. Czytam zresztą tylko „starych mistrzów”, Balzaka, Moliera itp. i strasznie się w tym rozsmakowałam. Zdaje się, że do tego też trzeba mieć pewne przygotowanie życiowe i pewną dojrzałość, bo nie wyobrażam sobie, żebym dwa lata temu umiała tak ocenić wielkość Moliera jak teraz; na pewno bym powiedziała, że jest nudny.
I jeszcze robię jedną rzecz, do której przyznaję się mało komu — studiuję ciągle historię sztuki pod kierunkiem mojego przyjaciela, speca od tych spraw. Jestem już we Francji w XV wieku i przechodzę teraz prymitywy. Staram się nie przerywać, bo to jest poza francuskim jedyny kontakt z nauką, jaki zachowałam. [...]
Teraz już chyba skończę, bo dosyć się naględziłam. Tęsknię za Pani tapczanem z poduszkami, po którym Wituś baraszkował i nie chce mi się wierzyć, że już nigdy nie będę w tym mieszkaniu. [...] To, co my przeżywamy choćby najciężej, nie ma przecież i tak znaczenia wobec Historii, która chodzi teraz po ulicach. Jest nam źle, jesteśmy zmęczone. Wituś nie ma masła, my mamy za mało zupy. Ale teraz prawie wszyscy dorośli i prawie wszystkie dzieci w całej Europie jedzą za mało.
Tylko czy to pokolenie Witusiów uwierzy nam kiedyś, żeśmy przeżyli takie straszne rzeczy? Przy okazji proszę Panią o dużo powiedzonek małego, bo bardzo ich łaknę i mają duże powodzenie. Jak funkcjonuje fabryka obuwia? Czy jest Pani bardzo zmęczona? Czy zarobki się poprawiły? Chciałabym dowiedzieć się wszystkiego osobiście.
Całuję Panią bardzo mocno i malutkiego też z całych sił. Błagam o listy!
Warszawa, 9 lipca
Halina Szwambaum, Błagam o listy, „Karta” nr 63, 2010.
Droga, kochana Pani!
[...]
Każde pokolenie, każde społeczeństwo ma jakiś swój udział do odcierpienia i nie wiem, czemu mam się uważać za specjalnie pokrzywdzoną, że „odrabiam” tę wojnę jako mieszkanka getta w Warszawie. Tak mi wypadło w udziale i z tego punktu obserwacyjnego przyszło mi przyglądać się życiu. Nic w tym nie ma poza tym.
Tyle jeżeli chodzi o filozoficzne podejście do zagadnień życia w getcie. Zdaje się, że moja filozofia zmienia się w każdym liście, ale to nie szkodzi. Pani jest jedyną osobą, do której pisuję i lubię pisać, a listy moje mają przecież wartość archiwalną. W każdym razie to bardzo ciekawa pozycja: przeobrażenia kobiety z rezerwatu szczątkowego plemienia Semitów w Europie Środkowej. Jeżeli wojna będzie trzydziestoletnia, jak już kiedyś w Niemczech było, to pozostaną z tego wymierającego plemienia dwa–trzy żywe eksponaty, które będzie można oglądać za specjalną opłatą.
Wróćmy jednak do spraw dzisiejszych: pracuję nieskończoną ilość godzin na dobę, poznaję coraz to nowych ludzi, staję się coraz samodzielniejsza i coraz pewniejsza siebie. Rano, do pierwszej, jestem „panią z czytelni”, bo przychodzą do mnie, od pierwszej do dziewiątej wieczorem jestem „panienką z czytelni”, bo biegam po mieście, wieczorem jestem buchalterką, introligatorką, właścicielką przedsiębiorstwa, a w nocy czasami znów jestem uczennicą. Nie mam czasu o niczym myśleć i o nic się martwić.
Żadne sprawy o znaczeniu ogólnym nie docierają do mnie zupełnie, jestem oddzielona od świata nie tylko murami getta, ale całym porządkiem swego obecnego życia. Krakowskie Przedmieście jest równie daleko, jak Champs-Élysées czy plac św. Marka. Niedawno przerabiałam renesans polski na zakończenie renesansu ogólnego. Zdawało mi się, że Rynek Starego Miasta jest gdzieś na końcu świata i tylko wspomnienie wąskich, kolorowych kamienic nie daje mi wątpić, że istnieje naprawdę. W ciągu ostatniego miesiąca odbyliśmy z moim „profesorem” kilka podróży do Włoch. Byliśmy w Sienie, Pizie, Bolonii i Wenecji. Wkrótce pojadę do Florencji — i to na dłużej.
Pytała mnie Pani poprzednio, co mam zamiar zrobić po wojnie z tym moim „dorobkiem umysłowym”. Ma się rozumieć, że wykorzystać! To będzie właśnie punkt wyjścia dla moich przyszłych studiów i bardzo się na nie cieszę. Dużo już umiem, a jeszcze więcej „widzę”, a to jest w tej „gałęzi wiedzy” najważniejsze. Umiejętność oceniania samemu pewnych rzeczy ma większe znaczenie niż znajomość historii sztuki. Napisałam przez te dwa lata kilka prac, które mogłyby być magisterskimi, jeżeli chodzi o ich rozmiary. Teraz wzięłam się do tłumaczeń z francuskiego; przetłumaczyłam już książeczkę o prymitywach francuskich, i właśnie jedna znajoma polonistka zrobi mi korektę. Mam zamiar dużo tego robić, żeby w przyszłości stać się „ambasadorem francuskiej literatury naukowej z dziedziny estetyki” niczym Boy-Żeleński. No i uczę się dalej francuskiego. Tyle chwalenia się. [...]
Warszawa, 20 października
Halina Szwambaum, Błagam o listy, „Karta” nr 63, 2010.
Droga Pani Stefanio!
[...]
godz. 23.15
Kończę wieczorem w domu. Lampa karbidowa nie tylko nie rozjaśnia należycie otoczenia, ale przyczynia się wydatnie do zaciemniania umysłów. Działa przy tym podobno zabójczo na płuca, z czego wniosek, że najbliższą epidemią będzie u nas gruźlica. Kupiłam teraz do Czytelni Czarodziejską górę Manna i chciałam ją przy okazji przeczytać, ale wobec powyższego niebezpieczeństwa rezygnuję z Manna, bo jeszcze zacznę gorączkować.
Zawsze o dziesiątej [wieczorem] mamy już światło, od dzisiaj nie. Widocznie uznano, że wystarczy nam za oświetlenie iskierka nadziei, która migoce w sercu każdego Żyda. Miałam dzisiaj pójść do pani Edzi i nie poszłam, znów nie wiem, co u Pani słychać. Słyszałam, że Pani bardzo się o nas boi. Nie trzeba, ktoś przecież przeżyje, chociaż tyfus to naprawdę nie jest taka zabawna historia [...]. Ale nie wszyscy przecież zaraz umierają. Wśród moich bliskich znajomych i krewnych było 17 wypadków, z czego jeden śmiertelny. Na ogół ludzie wyłażą z tego. Gorszy jest głód, a głód cierpią wszyscy, nie ma na to żadnej rady. Za jakieś 50–100 lat wymyślą i szczepionkę przeciwtyfusową, i jakiś ekstrakt witaminowo-tłuszczowy, który stosowany dożylnie zastąpi jedzenie, a wtedy będzie można bez skrupułów prowadzić wojnę. Na razie trzeba odżywiać się staroświecką metodą, tj. „doustnie”. [...]
Mam tu bogatą ciotkę, która dowiedziała się, że ważę tylko 46 kg i mam obiad za 70 groszy, wobec tego przyjęła służącą i zaczęła prowadzić w domu gospodarstwo, abym mogła przychodzić na obiady. Obiady są przedwojenne. Za parę tygodni się zważę, ale nic nie powiem, jak mi przybędzie, bo jeszcze odprawią służącą. Po co mam ją pozbawiać posady, prawda? Oczekuję wiadomości, listów i różnych szczególików o Małym.
Warszawa, 23 listopada
Halina Szwambaum, Błagam o listy, „Karta” nr 63, 2010.
Droga Pani Stefanio!
[...] tak przelatują dni i miesiące, że aż przerażenie ogarnia na myśl, że coraz bliżej do „wolności” — raczej wiecznej niż doczesnej, bo tylko ta pierwsza jest zupełnie niewątpliwa. Zresztą teraz panuje tu już ogólne przekonanie, że „kto przeżyje, wolny będzie, kto umiera, wolny już”. Od czasu, kiedy pozabierali nam nasze kołnierze i mufki , przekonanie to nabrało jeszcze głębszego sensu. Kiedy mamy mróz, cieszymy się, że „oni” tam marzną. [...]
Ogromnie mi dokuczają mrozy, bo większą część dnia spędzam na ulicach. Cieszę się, że już trzecią część stycznia mamy za sobą. Trudno jest przeżyć zimę w takich warunkach. Żeby Pani zobaczyła te bose dzieci na ulicach!
Kiedy spotykam przez szereg tygodni tych samych żebraków, nie mogę się nadziwić, że ten czy ów jeszcze żyje, że nie zachorował na zapalenie płuc, że chodzi jeszcze na ropiejących z odmrożenia nogach. W tym całym koszmarze jest jakiś patos; brak kompozytora, który napisałby jakąś makabryczną symfonię getta. Ulice getta śpiewają straszliwą, ale niesłychanie barwną melodię, trzeba się umieć zasłuchać. Każdy żebrak, każdy sprzedawca ma jakąś swoją melodię, trwałą i niezmienną przez całe miesiące. Do tego dochodzi stały akompaniament nóg (obutych) przewalającego się tłumu. Czasami jest to chrzęst (śniegu), czasem chlupot (błota), czasem zaś rytmiczne uderzenia o bruk. To zależy od pogody. Hałas pojazdów dominuje nad wszystkim, nad tymi stałymi fortissimo symfoniki.
Parę dni temu o siódmej wieczorem zatrzymałam się na rogu Pawiej i Zamenhofa, żeby wpatrzeć się i wsłuchać w ulicę. Wzdłuż domów stali sprzedawcy świec i papierosów, dzieci przeważnie, wykrzykując swoje: „Łacht, łacht” — jeden przez drugiego, każdy w innej tonacji i na różne melodie. Zapalone świeczki migotały w ciemnościach, rozrzucając na otoczenie żółto-brudne światło i kłócąc się z białawym kolorem śniegu, który przebijał się przez ciemność. W tym wszystkim skłębiony tłum ludzi, wszystko ciemne i jakieś kotłujące się w jednym miejscu. To zupełnie jak obraz Goi. Jakaś ponura poezja jest w tym całym naszym życiu.
A` propos poezji — czy czytała Pani wiersz, przysłany z Ameryki przez Tuwima Kwiaty [Kwiaty polskie]? U nas tu kursuje już od paru tygodni. Jest to cudowna epopeja o zupełnie nowych i niezwykłych wartościach. Doszły do nas zresztą tylko fragmenty. Jeżeli Pani tego nie zna, będę mogła przesłać Pani odbitkę do własnego użytku i rozpowszechniania. Wczoraj urządziliśmy sobie „wieczór tuwimowski”, w którym brało udział około dziesięciu osób i przypominaliśmy sobie wiersze Tuwima od najdawniejszych do ostatnich. Kwiaty były ukoronowaniem wszystkiego. To naprawdę cudowny poemat.
Oprócz poezji było jeszcze coś dla ciała, bo uczestniczka wieczoru, u której się on odbył, poczęstowała nas „protezą” (jest to „noga” sporządzona ze skórek od słoniny, w braku prawdziwej nogi).
Mam teraz bardzo bogate życie towarzyskie. Poznałam mnóstwo wartościowych ludzi i mam zawsze pełen dom „gości”. Nigdy nie byłam specjalnie towarzyska ani nie miałam licznych znajomości, brakło mi nawet przyjaciół, a teraz podczas wojny wszystko się odmieniło. Nie wiem, czemu to przypisać, ale nie wydaje mi się to przykre ani nienaturalne. Jest mi z tym dużo łatwiej przeżywać to, co mam złego do przeżycia. Gdyby nie ta właśnie okoliczność, przypuszczam, że bym nie wytrzymała.
Warszawa, 11 stycznia
Halina Szwambaum, Błagam o listy, „Karta” nr 63, 2010.
Droga Pani Stefanio!
[...]
Straszna jest tęsknota w więzieniu. Mamy tu trochę chuderlawych drzewek z wronimi gniazdami. Rozdziobią nas wkrótce kruki, wrony! [...] Przy tym powiadają panikarze, że na wiosnę będzie cholera.
Zapomniałam, że nie mam w zwyczaju pisać makabrycznych listów. Jest to tym bardziej karygodne, że nie jestem wcale w złym nastroju, a sytuacja moja jest niegorsza niż Pani, a raczej na pewno lepsza. Wyglądam ponoć świetnie, „interes” prosperuje, zarobki zwiększają się, nie mam żadnych kłopotów materialnych niezwiązanych z moją osobą i muszę dbać tylko o jeden żołądek, podczas gdy Pani ma trzy. Pracuję wprawdzie nadludzko, ale mam za to chleb ze smalcem lub marmoladą i talerz dobrej zupy za 3,5 złotego na obiad. To jest bardzo dużo jak na nasze stosunki, toteż jestem zadowolona z siebie i z Pana Boga, że mi daje siły chodzić objuczoną po piętrach 6–8 godzin dziennie i jeszcze trochę...
Jest mi teraz lepiej niż dawniej. Prowadzę bogate życie towarzyskie i — o ile mi czas na to pozwala — jestem stale z ludźmi, którzy by się Pani bardzo podobali. Urządzamy sobie „sobotnie wieczory” (zamiast „obiadów czwartkowych”), na których czasem są koncerty z płyt, bo i o płyty postaraliśmy się niedawno, chociaż z wielkim trudem. Mamy już III, V i IX symfonię Beethovena, prawie całego Chopina w najcudowniejszych nagraniach i różne inne cuda. Chodzimy zresztą na koncerty, urządzane tu przez ŻOS — „Żydowską Orkiestrę Symfoniczną”, które tak się mają do muzyki, jak fotografia w gazecie do oryginału jakiegoś arcydzieła malarstwa, ale chodzimy na te koncerty. Dla mnie przynajmniej są one atrakcją nie tylko muzyczną, ale i towarzyską.
Poza tym jest jeszcze coś, a raczej „ktoś”. Jest mi bardzo bliski i właściwie doskonale zastępuje mi cały świat. Natomiast pewna jestem, że cały świat, gdyby był przede mną otwarty, nie mógłby mi go zastąpić.
Warszawa, 14 lutego, sobota
Halina Szwambaum, Błagam o listy, „Karta” nr 63, 2010.
Droga Pani Stefanio!
Chciałabym wyjść stąd i pójść do Pani, do Warszawy. Poszłabym sobie — Bielańską, placem Teatralnym, Focha i Nowym Światem prosto, prosto do placu Trzech Krzyży i Alej Ujazdowskich. Tak bym sobie wolno wędrowała, oddychałabym latem, zielenią liści i trawy w Łazienkach — ile by starczyło płuc. Tyle bym miała przestrzeni dokoła, tyle by było nieba nad głową! Może bym zeszła w dół Agrykolą aż do stawu, popatrzeć na Sobieskiego i pałac w Łazienkach. To tak pachnie Warszawą z dawnych czasów, kiedy można było pójść do Polskiego na Noc listopadową i potem, wprost z teatru, powędrować o północy pod sztachety Łazienek. Jak tam teraz musi być cicho i pusto na Agrykoli! [...]
Czy ja jeszcze kiedyś zobaczę Wisłę? Nikt nie może sobie wyobrazić, jak można kochać Wisłę, jak można wysilać mózg, żeby ją sobie dokładnie przypomnieć. Bo przecież po pewnym czasie zaczyna się zapominać. Zapomina się rysów i głosów najukochańszych zmarłych, choćby nie wiem jak tęskniło się do nich. Kiedyś zapytał mnie „towarzysz z celi”: „Czy pamiętasz jeszcze, jak wygląda zwyczajny lasek?”. Zaraz zaczęłam wyobrażać sobie suchy, upalny dzień na podwarszawskiej „linii” i jakiś sobie zwykły „Meran” — wysokie sosny o gładkich, brązowych pniach, z których ku górze łuszczy się kora i parasol gałęzi na szczycie. Deptało się po zeschłych igłach, po mchu i wrzosie, wszystko było suche, wszystko trzeszczało pod nogami. [...]
Tłumaczyłam kiedyś 6-letniemu chłopcu, co to jest szyszka, ale nie udało mi się go przekonać, że to zwyczajny „owoc drzewa iglastego”. Nie wiedział, jak to wygląda i wreszcie kazałam mu zasadzić fasolę w doniczce. I dzieciak zasadził fasolę, starannie ją podlewa, przypatrując się zielonym listkom i już wie, co to jest przyroda! Widział nawet drzewo u kolegi na podwórku. Nic dziwnego, że nie pamięta szyszek z Michalina, był przecież wtedy, „przed wojną”, zupełnie mały. [...]
Wszystkie dzieci hodują rośliny. W doniczkach, w skrzynkach, na balkonach, w oknach, wszędzie kiełkuje teraz fasola, groch, nasturcja, rezeda, koniczyna. Przychodzi się do znajomych ¬— na oknie doniczka z zieloną warstwą kiełków. „Jak u was pięknie rośnie! U nas gorzej, nie ma słońca!” [...] Mój balkon, chociaż niesłoneczny, wygląda jak prawdziwy ogród. Doniczki, skrzynki, pełno zieleni, pełno nadziei na kwiaty. Największą pociechę mam z grochu — wczoraj otworzył się pierwszy biały kwiatek. [...]
Coraz częściej przychodzą mi na myśl cyfry, nieubłagana statystyka zgonów: 5 tysięcy miesięcznie, 50 tysięcy za ubiegły rok. Słowem — stoimy już wszyscy w kolejce, w której, o dziwo, każdy chce być jak najdalej, bo a nuż się uda i zamkną mu przed nosem okienko. To znaczy: zdąży nie umrzeć przed końcem wojny. A potem... Potem będziemy mieli aurea aetas [złoty wiek], raj na ziemi i wszystkim Żydom będzie bardzo dobrze. (Opowiem Pani w jednym z przyszłych listów, jakie są moje horoskopy na tę szczęśliwą przyszłość).
Tymczasem żyjemy tu w ustawicznym strachu, zasłuchani w kursujące od pewnego czasu pogłoski o bliskim zmierzchu Izraela. Czekamy na jakiś kataklizm, na jakąś burzę, która ma nas zmieść z powierzchni ziemi już na zawsze. Nie wiem tylko, czemu się to teraz narodziło. Fakt jednak jest, że przeznaczeniem naszym jest czekać zagłady.
[...]
Warszawa, 25 czerwca
Halina Szwambaum, Błagam o listy, „Karta” nr 63, 2010.