Dzisiejsza noc była widownią krwawej rozprawy: około trzystu bandytów czeskich strzelających kulami dum-dum otworzyło formalny ogień karabinowy na polską granicę w Skrzeczoniu, której broniło tylko ośmiu żandarmów polskich. Rezultat tej nierównej walki był smutny: jednego żandarma polskiego (śp. Józef Kogut) zabito, jednego (Jan Czuba) czescy pałkarze zaciągnęli do Morawskiej Ostrawy, znęcając się nad nim w haniebny sposób do tego stopnia, że płakał z bólu, trzeciego żandarma (Wiktor Dejowski) pobito dotkliwie, lecz pokrwawiony zdołał wyrwać się z rąk oprawców. [...]
Bogumin roi się od czeskich zbirów, z których każdy ma rewolwer w kieszeni, a pod paltem karabin, lecz tego francuska komenda nie widzi [...]. Bandyci czescy w biały dzień przyjeżdżają tu automobilami i z mieszkań wywożą Polaków za to jedynie, że są Polakami. Sytuacja dla nas w Boguminie z każdym dniem się pogarsza, wybitniejsi działacze polscy uciekli stąd lub są systematycznie usuwani. Pozostali Polacy boją się przyznać, że są Polakami. Przy plebiscycie w takich warunkach na pewno przegralibyśmy Bogumin.
Bogumin, 16 czerwca
Edward Długajczyk, Polska konspiracja wojskowa na Śląsku Cieszyńskim w latach 1919–1920, Katowice 2005.
Niedawno opowiadał mi [znajomy] scenę, którą zaobserwował z pewnego balkonu naprzeciwko wylotu Leszno–Tłomackie w niedzielny dzień. Żandarm dzierżący tam wówczas posterunek (bywają — nawet często — wśród nich tacy, którzy mają względy dla dzieci) zauważył grupę dzieciaków już objuczonych do powrotu i czekających pomyślnego momentu. Dał im znak, żeby przeszły i one myśląc, że to taki życzliwy kaprys będącego w dobrym nastroju Niemca, przebiegły pędem i chciały od razu dalej wiać. Na to jednak żandarm nie pozwolił. Zatrzymał je, ustawił w szyku i kazał czekać. Czekały, aż uzbierała się i przeszła przez wylot nowa partia. Gdy wreszcie się uzbierała spora gromadka dzieci, zaczęła się „zabawa”.
Żandarm ustawił je wedle wielkości, najmniejsze na przodzie, coraz wyższe, aż do tej dwunasto- i trzynastoletniej ariergardy, i zaczął je musztrować. Kazał im maszerować w różnym tempie, śpiewać, potem biegać w kółko, i dzieciarnia ufna, że na tym się skończy, na wpół z chęci zadowolenia Niemca, a na wpół z dziecinnej ochoty do pobawienia się, mimo objuczenia, zmęczenia i zdenerwowania, wykonywała dość składnie wszystkie obroty, biegi itp., czekając tylko chwili, kiedy wolno im będzie się oddalić z uratowanym towarem. Niestety, tak dobrze nie poszło. W pewnym momencie Niemiec zatrzymał je w miejscu i dobywszy z pochwy szpadki zbliżył się do dzieci i jął ciąć i krajać na nich odzież podszytą sakwami, w których znajdowały się kartofle i inny „towar”. Tu dopiero zabawa osiągnęła swój punkt kulminacyjny. Dzieci rozmaicie zareagowały. Niektóre potulnie pozwoliły z sobą robić, co Dojcz chciał. [...] Nie wszystkie jednak pogodziły się bez protestu z utratą swego mienia i często całego kapitaliku zakładowego dla dalszych przedsięwzięć. Jedne próbowały prosić, błagać, płaczem miękczyć serce Dojcza, inne natomiast spróbowały... uciekać. I te spotkał los najgorszy. Niemiec dał rozkaz stojącemu obok policjantowi żydowskiemu czy też polskiemu, by „zawrócił” całą trzódkę, zaczęła się gonitwa, okładanie pałkami, doprowadzonych przed swoje oblicze żandarm okładał własnoręcznie. Dzieciarnia podniosła okropny pisk, płacz, a tymczasem kartofle toczyły się po bruku, drogi towar leżał w prochu pod nogami i nie było już żadnej nadziei ni ratunku...
Gdy już wreszcie wszyscy mali szmuglerzy zostali wyzuci, a raczej wypatroszeni, wybebeszeni z zawartości, sprowadzono dwa wózki rowerowe, kazano wózkarzom pozbierać z bruku rozsypany łup i przewieźć całe „bogactwo” na tamtą stronę. [...] Ciekawe było też, jak reagowali na całą zabawę widzowie aryjscy, których trochę zgromadziło się po tamtej stronie na odgłos „hecy z żydziakami”. Znalazło się też tam dwóch żołnierzy [niemieckich] na niedzielnym spacerze. Otóż, niestety może przypadkowo tłum ten tak był zestawiony, ale wszyscy, razem z żołnierzami [...] mieli kapitalną uciechę...
Getto warszawskie, 29 maja
Katarzyna Madoń-Mitzner, Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu, „Karta” nr 39/2003.
Około jedenastej domy przy ul. Dworkowej nr 5 i 7 zostały obstawione przez żandarmów niemieckich, którzy wołali, by wszyscy przebywający w piwnicach wyszli, ponieważ będą wylegitymowani. Na to wezwanie wyszło około 170 osób. […]
Żandarmi popędzili całą grupę w kierunku schodów, które z ulicy Dworkowej w dół prowadzą do ulicy Belwederskiej. […] Gdy doszliśmy tam, zobaczyłam, że stoi kilka karabinów maszynowych. Grupa nasza zeszła schodkami w dół, po czym z góry ul. Dworkowej padła na nas salwa. Upadłam natychmiast nie będąc ranna, niedaleko upadł mój syn. […]
Niemcy przepuścili sanitariuszy pozwalając opatrzyć rannych. […] Gdy ci odeszli, zabierając jedną osobę ciężko ranną, trzydziestu zdrowych i lżej rannych, Niemcy z góry, z ul. Dworkowej, raz jeszcze dali do leżących salwę z karabinów maszynowych, po czym zaczęli rzucać granaty.
Po pewnym czasie zeszli schodami i dobijali jeszcze żyjących.
Warszawa, 4 sierpnia
Zbrodnie okupanta w czasie powstania warszawskiego w 1944 roku, oprac. S. Datner, K. Leszczyński, Warszawa 1962.