Przetrzymywanie nas pod strażą po odbyciu wyznaczonego terminu (3 lata łagrów sołowieckich i 3 lata zesłania) jesteśmy zmuszeni odbierać nie jako zwyczajne nieporozumienie (jak rodzaj niezwykłej sytuacji polegającej na tym, że w Krasnojarskiej Sekcji Operacyjnej Pełnomocnego Przedstawiciela OGPU na Kraj Wschodniosyberyjski brak informacji o naszych wyrokach), lecz jako zamierzone, świadome i systematyczne znęcanie się nad nami jako sługami kultu religijnego.
Kategorycznie protestujemy przeciwko niezasłużonym represjom, jakimi jesteśmy nieustannie poddawani, i przetrzymywaniu nas pod strażą po odbyciu wyznaczonej resocjalizacji.
Jeżeli z powodu naszych poglądów jesteśmy „obcy” społeczności radzieckiej, jeśli dla nas, oprócz więzienia, nie ma miejsca w kraju budującego się socjalizmu, to dlaczego by nie uczynić zadość naszej prośbie (zwracaliśmy się do PP OGPU ds. WSK) i nie pozwolić nam wyjechać raz na zawsze z terytorium ZSRR, choćby do Polski, skąd w swoim czasie przybyliśmy. Wątpliwe, czy w interesach władzy radzieckiej leży poddawanie nas nieskończonym i niezliczonym represjom?
Wielokrotnie oświadczaliśmy, iż jesteśmy apolityczni, że żadnego kontaktu z kontrewolucją nie mieliśmy i nie mamy. W czasie wszystkich prób i doświadczeń, jakim byliśmy i jesteśmy poddawani, organa polityczne władzy radzieckiej mogły perfekcyjnie sprawdzić i przekonać się, jak dalece bezpodstawne jest, jak bezcelowe trzymanie nas jak jakichś przestępców lub wrogów władzy radzieckiej, na równi i w jednakowych warunkach z elementem przestępczym. Ośmielamy się mieć nadzieję, że jeśli z jakichkolwiek bądź względów nie otrzymamy pozwolenia na wyjazd z terytorium ZSRR, to pojawi się z waszej strony decyzja o natychmiastowym uwolnieniu nas spod straży.
Krasnojarsk, 3 lipca
Bez sądu, świadków i prawa... Listy z więzień, łagrów i zesłania do Delegatury PCK w Moskwie 1924-1937, red. Roman Dzwonkowski SAC, Lublin 2002.
10 lutego przyszli po nas. Mamusi nie było. Wyjechała tego dnia za miasto po żywność. Opiekowali się nami dziadkowie.
O pierwszej w nocy obudziło nas silne stukanie do drzwi i okien. Okiennice były pozamykane, nie widzieliśmy, kto stuka. Kiedy dziadek otworzył, wpadło jak wicher, jak stado baranów, wielu rosyjskich żołnierzy z karabinami w pozycji do ataku, krzycząc przeraźliwe: „Dawaj Sobierajska, paszli na dwor, dawaj orużyje!”. W nocnej koszulinie i boso wyszłam zobaczyć, co się dzieje. Babcia klęczała przed żołnierzami i płacząc tłumaczyła im, że nigdzie nie pojedzie bez córki i matki czworga małych dzieci, a tym bardziej nie puści dzieci samych. Ale oni mówili: „Babuszka, nie płacztie, Moskwa sliozam nie wierit”. […]
W mieszkaniu bałagan, wszystko przewrócono do góry nogami pod pozorem szukania broni. Dzieci bardzo płakały, żołnierze nas poganiali. […]
Kiedy byliśmy już ubrani i spakowani, a żołnierze wynosili nasze rzeczy na stojące przed domem furmanki, wnosiłam niektóre rzeczy z powrotem, żeby opóźnić wyjazd, aż wróci nasza mama. W końcu obiecali, że ją potem przywiozą. Zapieczętowano nasz dom.
Świtało już, kiedy furmanki dojechały do rampy kolejowej. Na rękach babci spał maleńki Bogdan [1,5 roku]. Przy dziadku, trzymając się za ręce, stali Marysia [8 lat] i Bolek [6 lat]. Ja, pozbierawszy swoje dziecięce myśli, postanowiłam uciekać i szukać mamy. Niepostrzeżenie, między nogami stojących ludzi i wozów wyrwałam się i pobiegłam w kierunku naszego domu. Mamy jednak nie było.
Wróciłam na rampę, gdzie stał bardzo długi transport kilkudziesięciu wagonów towarowych. Wszystkie wagony były koloru skrzepłej krwi.
Pińsk, 10 lutego
Aurelia Raszkiewicz, Wędrówka, „Karta” nr 6/1991.
Jest 25 grudnia 1940 roku. Ciemno i zimno. I tak trudno pozbierać obolałe kości. Aby zsunąć się z desek tapczanu i wstać. Nie obudzić dziecka. Jest przecież piąta rano. Przy wprawie nawet sznurki łapci nie plączą się. Leciutko — żeby tylko nie obudzić — pocałować czółko i... w drogę. [...]
Łapcie skrzypią i ślizgają się po zlodowaciałej powierzchni. Tak, to most. Na prawo majaczy stajnia. Nareszcie światło. Jak dobrze, że uprząż — od niedawna co prawda — nosimy do suszarni. Nie jest już sztywna jak przedtem, ale giętka i ciepła. Stara szkapa o imieniu tak boleśnie nieharmonizującym z jej wyglądem — Groza — odwraca do mnie umęczoną głowę. Potem schyla ją i pcha w podane jej chomąto. Groza jest siwa od szronu, w rzeczywistości jest gniada. Wychodzimy w ciemność. Znajduję swoje sanie po mnie tylko wiadomych znakach. Ręce marzną i grabieją przy zakładaniu hołobli i dociąganiu suponia. Gotowe. Można teraz włożyć płócienne rękawice.
Trudno jest lawirować między gromadą poruszających się w ciemnościach sań. Tym bardziej że za każdymi ciągną się przyczepione łańcuchami podsanki, które można przybliżać i oddalać zależnie od długości przewożonego drewna. [...]
Skręt. Koń zna drogę. Raczej czuję niż widzę gałęzie sosen i świerków zwisające nade mną. Są ciężkie od śniegu. Jak tu musi być cudnie w dzień. Ale teraz jest ciemno. Po pół godzinie las rzednie. Dojeżdżamy do wyrąbanych działek i sanie- -widma rozjeżdżają się do swoich brygad. Moja — jak i inne — liczy pięć osób: czterech zwalszczyków i nawalszczyk. Ten ostatni jest Rosjaninem. Na mojej działce stoją już jedne sanie. Poznaję po sylwetce Mańkę. Podchodzę bliżej. Mańka płacze: „Co ja tu robię? Pierwsze święto!...”. Mańka ma 17 lat. Przywieźli ją tu z bratem i starymi rodzicami. — Nie płacz Mańka. Szkoda łez. Zamarzną. Weź się w garść. Nic nie poradzisz...
Przyjeżdża reszta sań. Ładujemy wygrzebane ze śniegu sosny, świerki, modrzewie, brzozy. Jak leci... Wyjechać z działki na drogę nie jest łatwo. Wymijać pieńki ukryte w głębokim nieubitym śniegu, żeby nie wywrócić sań ani podsanek albo nie zaczepić łańcuchami. Nie wywrócić choćby dlatego, żeby nie słyszeć klątw nawalszczyka, który w jednym zdaniu może pomieścić niewiarygodną ilość najobrzydliwszych słów. Droga. Brnę obok sań w głębokim sypkim śniegu.
Pierwszą furę wiezie się z rozpaczą w duszy i abnegacją, drugą w oczekiwaniu szarego światła dnia, trzecią z nadzieją, że to tylko jeszcze jedna do przerwy obiadowej i ciepła ogniska.
Przed wjechaniem na pomost, tzw. estakadę, z której zrzuca się drzewo na poszczególne zwałki, trzeba się zatrzymać przed stanowiskiem Saszki. Saszka jest dziesiętnikiem, zapisuje, ile kto drzewa przywozi. W blasku ogniska Saszka wygląda jeszcze straszniej niż za dnia. Niski, krępy, garbaty okropnie, z twarzą złośliwą i wyrazem nienawiści w oczach. Quasimodo. Nigdy go inaczej w myśli nie nazywałam. [...]
Przy cieple ogniska topnieje śnieg nabity w łapcie i w najmniejsze szczeliny ubrania. Nie myśli się o tym, że wszystko to potem zamarznie na drewno. Jest ciepło. Pół godziny mija prędko. I znowu w las. Jeszcze dwie fury za widna. Ostatnia znowu po omacku i na instynkt konia... Teraz czeka się ciemności, a z nią końca roboty.
Ostatni nawrót. Na estakadzie ledwie majaczą sylwetki zwalszczyków. Mijają mnie sanie tych, co już jadą do domu. Jeszcze ostry skręt i wjazd na pomost. [...]
Stajnia. Groza, uwolniona ze zmarzniętej uprzęży i wytarta, zabiera się do siana. Jutro znowu się zobaczymy.
Droga do domu wydaje się tak strasznie daleka. Stopy nie zginają się. Każda jest bryłą lodu. [...]
Wchodzę do mieszkania. I tu znajduję słońce. Maleńka figurka podbiega do mnie trzymając w wyciągniętej rączynie suche trepy. — „Mama, mas!”
Londyn, 1950
Janina Nowacka, Dzień zesłańca, „Karta” nr 29/1999.
Wchodziliśmy pojedynczo, odliczani, do bydlęcych wagonów. Byłem już w środku, gdy w pewnym momencie usłyszałem strzały, krzyki, wrzaski. Skojarzyłem te hałasy z akcją odbijania więźniów. Olbrzymia radość, że odzyskamy upragnioną wolność. Ale do zamkniętego wagonu nikt się nie dobijał, a strzelanina w dalszym ciągu trwała. Mimo zakazu podbiegliśmy do okienka i wyjrzeliśmy. Na peronie żołnierze ściskali się i całowali. To koniec wojny! Koniec wojny! Czekaliśmy na ten dzień pięć długich, krwawych lat, a przeżywamy go w transporcie na wschód z wyrokiem piętnastu lat katorgi... Wszystkich ogarnęło przygnębienie. Pociąg ruszył.
Grodno, 9 maja
Janusz Siemiński, Moja Kołyma, Wydawnictwo KARTA, Warszawa 1995.
Fundacja Pomocy Zesłańcom Polskim kieruje wielką prośbę i apel do wszystkich gmin w Polsce. Pomóżmy tym Rodakom, którzy sami sobie pomóc nie mogą.
Szukamy ludzi i instytucji, a szczególnie władz gmin, które otwarte są na współdziałanie na rzecz pomocy zesłańcom polskim.
Jeżeli w Waszej gminie znajduje się dom, mieszkanie, zabudowa gospodarcza, jakikolwiek dach nad głową - który można wyremontować – dajcie nam znać. W zabudowaniach tych mogą zamieszkać polscy zesłańcy.
Mamy szczęście, że nie dosięgnął nas los katorgi, głodu, nędzy, prześladowań, upokorzeń – tysiące Polaków, naszych braci, nie zaparło się Ojczyzny, naszej tożsamości narodowej, historii, języka – dlatego niech będzie naszą powinnością udzielenie im jakiejkolwiek, choćby minimalnej formy pomocy.
Jeżeli chcesz informacji prawnych, jeżeli możesz doradzić nam, pomóc, jeżeli możecie wskazać zabudowę, w której można ulokować polskie rodziny – porozum się z nami.
Są już gminy, które przyjęły Polaków ze Wschodu. Twoja gmina niechaj również będzie na Honorowej Liście Pomocy Zesłańcom Polskim.
Wdzięczność za przyjęcie wyrażają rodziny przebywające już w kraju, błagają o to, by pomóc podobnym jak oni, pozostającym nadal na Wschodzie, którzy nie wyparli się Polski i którzy nie wyparli się nas.
Założyciel Fundacji, Halina Borek, Prezes zarządu Fundacji, inż. Antoni Wiatr,
17 listopada
„Gazeta Wyborcza” Kraków nr 269, 17 listopada 1998.