Podróż była nudna jak emetyk. Zatrzymywanie się co pięć minut na maleńkich stacjach nie pozwoliło się zdrzemnąć ani na minutę.[...] Pociąg przyszedł o 4.15. Na dworcu nie było riksz, tylko dorożki. Ciemna noc i prześliczna mgła. Lampy uliczne poróżowiały i każda wysyłała ku ziemi stożek srebrzyście świecącego tumanu. Koszykowa wyglądała jak fotografia „Londyn w nocy”. O, biedna moja Warszawo, od której chciałam się odciąć.
Dorożkarz był pijany. Nucił pod nosem. Jego szkapa co pewien czas stawała. Nie reagował na to. Trącałam go w plecy i mówiłam: „Koń panu stanął”. Koło politechniki zatrzymał nas szofer jakiegoś auta i zapytał: „Panie mistrzu, którędy na Rakowiecką?". Dorożkarz zbudził się i odpowiedział: „Prosto”.
Oporów–Warszawa, 24 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Dziś rano poszliśmy na Czerwonego Krzyża 5/7 odebrać paczkę, na którą dostałam zawiadomienie. Była straszliwa mgła. Wysiadaliśmy na wiadukcie mostu Poniatowskiego. Przez ten most auta pędzą z nieprzepisową szybkością i nie zatrzymują się, a nawet nie zwalniają na przystankach tramwajowych. Miażdżą też często ludzi wysiadających z tramwaju. A nikomu nie przyjdzie na myśl, aby postawić tam jakiś posterunek regulujący ruch. Otóż omal, omal nie stałam się dziś taką miazgą. Wysiadam. Z mgły wypadają na mnie koła olbrzymiej ciężarówki. Odruchowo cofam się do ściany tramwaju, który w tym momencie rusza przewracając mnie. Koła ciężarówki otarły się po prostu o mnie. Jest prawdziwym cudem, że nie znalazłam się jedną połową ciała pod tramwajem, a drugą pod ciężarówką. Zginęłabym jak Verhaeren. Między tymi dwoma wehikułami było niewiele więcej niż pół metra przestrzeni, w którą jakoś szczęśliwie padłam na wskos.
Warszawa, 28 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Wczoraj o 9.30 wieczorem wyjechałam do Wrocławia. Trafiłam na czysty, nowy czy zremontowany wagon (oczywiście bez wyściełania), dobrze ogrzany i oświetlony elektrycznością. Myślałam więc, że podróż będzie świetna, tymczasem była koszmarna z powodu niesłychanego opóźnienia. A raczej słychanego, bo wszyscy o tym w pociągu mówili, że od jakiegoś czasu znów pociągi źle chodzą. Tak samo jak i listy, i paczki znowu zaczęły ginąć, aż na to w najbardziej prorządowych gazetach alarm podnoszą. Qui trop embrasse mal etreint – jak mówią St. i Anna. Gdy państwo jęło zagarniać wszystkie dziedziny życia – zepsuło się jego funkcjonowanie nawet w tych dziedzinach, w których dotąd funkcjonowało świetnie. Czyż poczta i koleje nie sprawiały się do tych czasów tak idealnie, jakby były stworzone do zarządzania przez państwo? W samej rzeczy państwo – instytucja ze swej natury na wskroś wojenna – w czasie pokoju nadaje się jedynie do prowadzenia poczty, telegrafu, pryncypalnych dróg kołowych, kolei, może jeszcze niektórych gałęzi ciężkiego przemysłu (zwłaszcza zbrojeniowego) i... elementarnego nauczania analfabetów. Wszystko inne zdaje się przerastać jego kompetencje. A teraz i te swoje obowiązki, do których dorosło, tak źle spełnia. Wracając tedy do podróży, jechaliśmy siedem godzin do Łodzi, wlokąc się „noga za nogą" i przystając to na małych stacyjkach, to w polu.[...]
Przypomniała mi się tej nocy pewna nowela Czechowa o takim właśnie pociągu (towarowym), co nie wiadomo było, ani po co się zatrzymuje, ani kiedy ruszy.
Warszawa-Wrocław, 11 stycznia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.