Bardziej prowizorycznie i pierwotnie mieszkać nie możemy. Jest to szałas, górska koliba o ścianach z pletni i dachu z siana, które trzyma się na rusztowaniu z gałęzi. Przyjechaliśmy tutaj wczoraj niby to na miesiąc, ale wszyscy spodziewają się, że ta robota będzie trwała ze dwa. Jest nas około 40 osób, niektórzy porobili sobie osobne „bałagany” (tak tutejsi nazywają tego rodzaju chatki). My w czwórkę śpimy w największym, gdzie mieszka 20 osób. W czwórkę, bo od 18 czerwca jesteśmy razem ze Stefankiem, który po półtoramiesięcznej rozłące powrócił na łono rodziny. Bardzo się nabiedował przez ten czas — pracował w polu na traktorze na zmianę po 5 dni i 5 nocy. Tutaj ma jeździć na grabiarce, a my będziemy układać siano w sterty. Robota to lżejsza niż poprzednia, przyjemniejsza i czystsza.
Na utrzymanie tu nie wydajemy, bo nas karmią, za co po ukończonych sianokosach mają odciągnąć sobie część wynagrodzenia. Dostajemy po 30 dkg chleba, 1 litr mleka kwaśnego, tzw. ajranu, rano kipiatok [wrzątek] zakropiony mlekiem, w południe zupę mięsną. Oby tak, nie gorzej, było do końca. Okolica śliczna. Rozległa dolina otoczona zewsząd górami, tylko straszne upały. Jesteśmy bardzo poopalani. Do roboty mamy wychodzić o 4.00 i siedzieć do 11.00, a po południu od 4.00 do 7.00. Wszystko byłoby dobrze — tylko okropne komary dokuczają i nie ma na to rady. Nudzić się nie nudzimy, bo zawsze coś jest do naprawienia czy do zmajsterkowania. Nie mamy prawie żadnych naczyń oprócz czajnika, aluminiowej litrowej ryneczki i dwulitrowego słoja kamiennego po smalcu — pozostałości dobrych czasów. Śniadania pijemy w puszkach po konserwach, a obiad — na raty.
Sowchoz Krasny Skotowod, Kazachstan, 21 czerwca
Janina, Aniela i Wanda Dzierżanowskie, Odejście Generałowej, „Karta” nr 65, 2011.
Co do budowy „bałaganu” — powoli nabieramy wprawy, zmieniamy już piąty raz miejsce koczowania. Zapowiadają, że do 20 sierpnia wszystko musi być skończone i ganiają nas pierwszorzędnie. [...] Bardzo tu ciężko coś kupić, zresztą już nawet prawie nie mamy za co, bo to, co wzięliśmy ze sobą, już prawie wyszło — ot, przecież cztery miesiące za parę dni miną, jak opuściliśmy Lwów. [...]
Wszyscy jesteśmy zupełnie zdrowi i — mimo że mało śpimy i licho jemy — dobrze wyglądamy. Pewno przyczynia się do tego opalenie. Mamusia nie chodzi po południu na robotę i stara się nam coś przygotować na kolację. [...] Nasze ubrania są w stanie opłakanym. Od kamieni i ściernisk powycierały się tak strasznie buty, że choć podeszwy jeszcze całe, to skóra na wierzchu z dziurami na wylot. Palce kompletnie wyłażą. [...] Wszystko dobrze, dopóki jest ciepło, ale co będzie w zimie? Mamusia ma tylko delikatne lekkie buciki, my ze Stefankiem na szczęście wzięliśmy narciarki. Są też wszystkie zimowe płaszcze, bo wybieraliśmy się na Sybir.
Sowchoz Krasny Skotowod, Kazachstan, 8 sierpnia
Janina, Aniela i Wanda Dzierżanowskie, Odejście Generałowej, „Karta” nr 65, 2011.
Będąc zwolniona od pracy, mam teraz sporo swobody, ale mimo to jestem ciągle zajęta, bo albo zbieram kiziaki [wysuszony nawóz] na opał, albo ceruję, gotuję z wielką biedą na ognisku w piecu, przy którym po kolei wszystkie siedzimy, a jest nas w baraku 16 osób. Same kobiety — z wyjątkiem Stefanka i Jureczka Prochowskiego. Ogniska są dwa między cegiełkami. Pozycja niewygodna, bo siedzi się w kucki albo klęczy i ciągle trzeba dmuchać. Dzieci odstępują mi część chleba, bo jako roboczy kupują 600 gramów, a ja 200; ponadto przynoszą mi wieczorem kawałek swojego mięsa, rosół i kipiatok. Dodawszy mąki, mam już obiad. Znajduję też pieczarki, które należą do przysmaków. [...]
Ludzie nasi wszyscy pomęczeni pracą i starsi zgnębieni, bo warunki na zimę okropne. O kwaterach mówią, ale dotąd mało kto ma odpowiednią izbę. Dopiero jak przyjdą mrozy, to może coś obmyślą. Nie mamy pieców, podłoga jest wylepiona gliną z wiórami. Śpimy od kilku dni nie na ziemi, jak dotąd, ale na deskach, na wysokości metra. [...] Wszyscy się męczą w tych warunkach, ale ani przebłysku nadziei.
Wysyła się właśnie pismo do wyższej władzy z zażaleniem i prosi się, aby przyjechał ktoś dla zbadania naszych warunków życiowych. Opału żadnego na zimę zakupić nie można ani kiziaków nie było czasu sobie przygotować, bo całe lato trzymali nas na sianokosach. Teraz bąkają, że można by iść wycinać siekierą gałęzie — na jedną kwaterę trzeba 12 fur. Trudno, ja bym nic nie wyrąbała, bo nie miałam nawet siły wyciąć na „bałagan”, a dzieci ustawicznie poza domem. Jeszcze na zakończenie sianokosów idą do pracy na 10 dni — bez powracania do domu. Jutro rano wychodzą, ale nie wiem, jak będzie, bo pada deszcz i dziś wrócili całkiem zmoczeni. To nie do pomyślenia, jacy my sponiewierani. Jedna z najprzyjemniejszych chwil to układanie się do snu, bo nam wtedy ciepło i można myśleć o tym, co minęło. Boję się zimy, bo to najgorsze. Przyznaję, że jak ciepło i słońce świeci, to zaraz weselej na duszy i wszystko inaczej się przedstawia.
Sowchoz Krasny Skotowod, Kazachstan, 16 września
Janina, Aniela i Wanda Dzierżanowskie, Odejście Generałowej, „Karta” nr 65, 2011.
Dziś, choć słońce przyświeca, bardzo zimno. Mimo to z wielkim gwałtem wyprawiono znów kilkanaście osób na oranie, między nimi Anielkę i Stefanka, a wrócili dopiero w sobotę po południu, po paru dniach spędzonych w polu. [...] Robota polega na tym, że trzeba poganiać byki, które ciągną pług. Teraz to już strasznie przykra robota z powodu tego zimna. [...] Wańdziunia niezmordowana poszła zbierać kiziaki, bo idzie tego masami. Ale co będzie w zimie — nie mamy pojęcia. Jako witaminę jemy jarzębinę.
Sowchoz Krasny Skotowod, Kazachstan, 25 września
Janina, Aniela i Wanda Dzierżanowskie, Odejście Generałowej, „Karta” nr 65, 2011.
Piszę na stepie w przerwie obiadowej. Pomyśl sobie, że po sianokosach, które skończyły się 21 września, był jeden dzień wolny i zaraz posłali nas na oranie. Po awanturze pozwolili nam dochodzić z fermy parę kilometrów na miejsce pracy. Chcieli, abyśmy dalej spali w „bałaganach”, ale w końcu ustąpili, bo nocą jest już porządny mróz, więc pomarzlibyśmy. Dziwny klimat, w południe można pracować w sukni, rano i wieczór w futrze nie jest za gorąco. [...]
Najgorzej teraz z myciem, gdy wychodzimy, woda w potoku zamarznięta, wieczorem też lodowa. Bierzemy ręcznik i mydło, i myjemy się na stepie w przerwie obiadowej. [...] Pracuję z Kazakiem, przy każdym pługu jeden Kazak i jeden Polak, nawet nie można porozmawiać. [...]
Dziś deszcz i błoto po wczorajszym słonecznym dniu. Anielka i Stefanek siedzą w domu i odpoczywają, a wokół ruch, bo wczoraj zabito krowę, więc wszyscy są zaopatrzeni w mięso i każda z pań coś przyprawia. Teraz już po obiedzie i Anielka w ogromnym żelaznym kazackim moździerzu tłucze opalony jęczmień. Wielka szkoda, że nie można robić zdjęć z naszego życia. Byłyby ciekawe obrazki na później. [...]
Plagą w baraku są kazackie kury, które skaczą po stołach i porywają, co się da, z garnków. Zaprzeczenie wszelkiej estetyki i czystości, bo z myciem i praniem wielkie trudności. Jest jedna miednica, toteż wzdycham, abyście nam przysłali drugą w paczce kolejowej. Życie codzienne składa się z ciągłych starań o jedzenie, drobnych kobiecych zatargów, narzekań, tęsknot za dawnymi i przyszłymi czasami.
Sowchoz Krasny Skotowod, Kazachstan, 27 września
Janina, Aniela i Wanda Dzierżanowskie, Odejście Generałowej, „Karta” nr 65, 2011.
U nas już idzie pod zimę. Wiatr przeraźliwy wieje, aż huczy w baraku. Kwatery nowe jeszcze się remontuje, ściany i podłoga świeżą gliną wylepione, drzwi nie ma, opału żadnego na zimę ani odrobiny — więc nie wiem, co to będzie. Najstraszniejsze, że pełno osób, między nimi Anielka i Stefanek, poszło w pole na oranie. Przez 10 dni wracali na noc, potem — ponieważ im nic jedzenia nie dawali — przychodzili na 6.00, a od wczoraj kazali im wziąć pościel i znowu spać w „bałaganie”, aż do śniegu, bo jest dużo jeszcze do orania. Nie pomogły żadne sprzeciwy na zebraniu. Na wszelkie mówienie ze strony naszych, odpowiedział jeden z władz: „Zdechniecie, ale zostać musicie”. Wandzia pracuje na fermie, nosi glinę, miesza z kiziakiem, biega i zbiera kiziak dla nas do palenia, chodzi daleko za zbieranym mlekiem i serem, który Kazacy tylko ukradkiem dają, bo im nie wolno sprzedawać, myje w strumieniu naczynia, tak że właściwie nigdy nie siedzi.
Sowchoz Krasny Skotowod, Kazachstan, 9 października
Janina, Aniela i Wanda Dzierżanowskie, Odejście Generałowej, „Karta” nr 65, 2011.
W ogóle oszczędności na każdym kroku. Tylko sił nie możemy oszczędzać, bo nam nie dają, a markować pracę bardzo trudno. Moja robota niby na oko nietrudna ani męcząca, ale po 5–6 godzinach jestem zmęczona. Mamy nosić w 30-litrowych starych bańkach po mleku wodę, co najmniej 200 metrów, mieszać motyką z gliną i świeżymi łajniakami, a potem oblepiać tym ściany, podłogę. Tym to przykrzejsze, że ręce w niemożliwy sposób marzną, grabieją, a potem pękają do krwi. Myć się w ciepłej wodzie nie możemy, bo ledwie jest czas i dostęp, by obiad ugotować, a po drugie żadnej miednicy czy większego naczynia znikąd wydostać nie można.
Sowchoz Krasny Skotowod, Kazachstan, 9 października
Janina, Aniela i Wanda Dzierżanowskie, Odejście Generałowej, „Karta” nr 65, 2011.
Przeżywamy tu teraz bardzo ciężkie dni. Zima już zagnieździła się na dobre, tym przykrzejsza, że szalone panują tu wichury i zamiecie. Tylko nieliczne dni są od nich wolne i wtedy, choć mróz jest solidny, ma się wrażenie, że jest bardzo łagodnie. Na szczęście jedna Kazaczka pożycza nam wiadro, tak że po wodę chodzi się tylko raz. Poczciwy Stefanek wziął ten obowiązek na siebie, ale naprawdę aż płakać się chce, gdy się go widzi z powrotem w domu. Wraca cały ośnieżony, oblodzony, z oczu, z nosa cieknie. Na domiar złego tak śnieg zasypał koryto rzeczne, że tu, gdzie wodę brało się dawniej, w ogóle się dostać nie można. Wyprawa trwa do pół godziny, a w drodze powrotnej to po prostu zapasy z wiatrem. Naturalnie, że teraz o praniu nawet małych rzeczy mowy być nie może, a i mydła jest już tylko jeden kawałeczek. Nie myjemy się codziennie, najwyżej ręce. [...]
Siano z dachu naszej sioneczki prawie całkiem zwiało, wobec czego nasypało się i nawiało śniegu solidnie. Dla najmniejszego nawet wyjścia trzeba się ubierać w płaszcz, czapkę, śniegowce. [...] Jest strasznie głodno, na nic sił nie mamy. W łóżku leżymy do przeszło 9.00, a od 4.30, gdy już całkiem ciemno, znowu leżymy, tyle że nie rozebrani. Bo i do czego się śpieszyć? Leżąc, opowiadamy sobie różne zdarzenia, wspominamy dawne czasy, ale najczęściej omawiamy najrozmaitsze przepisy.
Sowchoz Krasny Skotowod, Kazachstan, 29 listopada
Janina, Aniela i Wanda Dzierżanowskie, Odejście Generałowej, „Karta” nr 65, 2011.
Z sowchozu przyjechał na koniu naczelnik, zebrał nas wszystkich, Polaków i Ruskich na podwórku pod słupem i odczytał z kartki komunikat o zakończeniu wojny. Entuzjazmu nie było. Nikt się nie cieszył i nie skakał z radości. Naczelnik sam siebie zaczął oklaskiwać, a później zawtórowali mu inni. Największa radość zapanowała wśród Polaków. Koniec wojny kojarzył się nam z powrotem do domu. [...]
Inaczej było wśród Ruskich, wśród tubylców. Niektórzy cieszyli się albo udawali, że się cieszą, bo stali tuż przy naczelniku. Inni przyjęli tę wiadomość spokojnie, bez radości, a jeszcze inni jakby z żalem i smutkiem. Dwie kobiety, Rosjanki stojące tuż obok nas, głośno zapłakały, a jednej z nich wyrwało się nawet: „A ja dumała, szto Amierikancy zdies’ prijdut” [A ja myślałam, że przyjdą tu Amerykanie].
Sowchoz „Mirska”, Ukraina
Jan Prorok, Archiwum Wschodnie (AW) w Ośrodku KARTA, II/868.
Pojutrze pierwszy dzień wiosny – uśmiecha się na te słowa słońce, promiennie patrzące z błękitnego, jak w lipcu, nieba na termometr przybity do mojego okna: - 30°C, tzw. Przyjemna pogoda, gdy chodzi się lekko i nie poci się przy robocie. Przy niższej temperaturze oddech jest utrudniony nieco, a przy „cieple” ok. - 15°C, -20°C śnieg jest mokry, rękawice przemakają, odzież oblepia się itd. No, ja się tym nie przejmuję, moja robota jest ciepła, w opalanej majsterni wyrabiamy „gorszoczki”, coś jak wazoniki z przegniłego nawozu (70%), ziemi darniowej 20% i tak, tak – sztucznych nawozów. Te wazoniki, są to –bryłki z otworem z wierzchu, wybijane na małym warsztacie, który formuje 4 sztuki na raz. Na ½ ha kapusty trzeba 20 000 sztuk. W sowchozie mają warsztaty „stanki” na 12 sztuk na raz – no, ale im trzeba tylko 2 800 000 sztuk (tak, słownie dwa miliony osiemset tysięcy sztuk) na 35 ha kapusty zwykłej, 5 ha buraków, 5 ha kapusty pastewnej itd. U nas na dzień wyrabia się 1–2 tys., a u nich 11 tysięcy, bagatelka.
Kurejka, 21 marca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Sowchoz w Kurejce [...] jest niewątpliwie nakreślony z dużym rozmachem, wygląda jak przytartaczne osiedle – wioska drewnianych domków, obory i stajnie porządne, robiące wrażenie bardziej przedsiębiorstwa niż folwarku, „dzielnica” cieplarni – rząd ± 30 metrowych szklanych domów, partia naziemnych cieplarni – coś jak holenderskie skrzynie, tylko przestrzeń „trochę większa” niż u nas w domu [...].
Będąc w Kurejce, miejscu zesłania Józefa Stalina, poszłam oczywiście także do muzeum jego imienia. Jest to wysoki oszklony budynek z okrągłym błękintym plafonem z dobrze wykorzystanymi świetlnymi efektami, pod którymi stoi izbuszka, stareńka chatynka, w której w latach 1915–1916 żył Stalin. Ubóstwo domku, w którym mieszkał z 12-osobową rodzinką tubylców wywiera istotnie specyficzny efekt. Na ścianie wiszą „piałki” do wyprawiania skórek zwierząt, na które polował, i z czego się utrzymywał, żałośnie biedne łóżko, komoda z szarych desek, jakieś stołki i doskonała fotografia roześmianego energicznego młodego mężczyzny, jakim był w tym okresie życia. Oprawa zewnętrzna budynku muzeum staranna, boazeria ścian, oszklone ilustracje z życia Stalina, doskonała makietka jakiegoś drugiego domku itd. Całość kosztowała ok. milion rubli, nic dziwnego, że robi dobre wrażenie.
Kurejka, 21 marca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Sytuacja moja na razie nadal w powietrzu, żadnych sensacji nie ma: lepimy garnuszki na kapustę i czekamy co dalej. Słyszymy wiadomości z radia o postępach „posiewnej kampanii” w „nieco” – cieplejszych stronach. Trzeba przyznać, że radio przynosi wiele przyjemności, w naszych warunkach więcej jeszcze niż kiedykolwiek. Raz była nawet transmisja z Lwowskiej Filharmonii, zabawne wrażenie – cóż jest tych małych 10 000 km? Przedwczoraj był wieczór Beethovena, innym razem koncert walców, to znów tańce węgierskie. Często puszczają płyty z Chopinem w nagraniu Czerny-Stefańskiej. „Byłam” na „Fauście” i na „Traviatt’ie” – nie wspominając już o małych miłych spotkaniach, jak „Wróć do Sorento” czy inne zagubione pieśni. [...] Mamy w kołchozie tzw. „radiowęzeł” na pokój i płaci się za tę przyjemność 4 rb miesięcznie. Światło elektryczne mieliśmy do 15 III, teraz już dzień coraz dłuższy, w maju już zupełnie lampy nie trzeba świecić.
Tak – dziś w moim liście „na wschodzie bez zmian” [...].
Kurejka, Kraj Krasnojarski, 25 marca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Od 15 III jestem w sowchozie [...]. Na razie pracuję trzeci dzień w cieplarni i zaczepiłam się „na kwaterę” u „strasznie bogatej” żony agronoma, który pojechał na urlop. Robota, którą mi dano, nie jest jeszcze tym, czego zasadniczo chcę, ale na początek dobre i to – będzie po wszystkich szumnych zapowiedziach zapewne coś około 600 rb [...]. Zasadniczo staram się o miejsce agrotechnika przy doświadczalnej stacji, na razie jednak nie ma „sztatów” (etatów) przy ogólnej tendencji oszczędnościowej. Zobaczymy – chwała Bogu za to, co jest, i daj Boże siły na początkową gimnastykę „fizkulturę” – na północy wszystkie najlepsze roboty zawierają w sobie: opał, który trzeba oczywiście narąbać. Lepiej jednak jest przez godzinę rąbać drzewo dla cieplarni za 20 rb na dzień, niż „topić banię” (opalać łaźnię) przez 10–12 godzin za 3 rb.
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 18–25 marca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Trzymam się ± w formie, ale w środku gotuję się bez bez przerwy jak piszczący samowar. Pracuję nadal w cieplarni i ciągle w nocnej zmianie – przyjemność palenia w piecu i zmywania chodników plus pewna doza rąbania drzewa i „pobiełki” pieców śmiesznie mi nie wchodzi w naturę – a jednak wydaje mi się, że muszę przebyć to lato w takiej suterenowej formie, nim okrzepnę. [...] Po tych pięciu latach siedzi we mnie lęk, niewiara w siły, pragnienie pomocy z zewnątrz, opór przed wysiłkiem. Zarabiam 500–600 rb na miesiąc, życie kosztuje mnie więcej niż w kołchozie, bo przy ciężkiej robocie musi się jeść silniej.
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 27 kwietnia
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Po 2 tygodniach bajecznie spokojnych – przepisywania na maszynie sprawozdań z naszego tutejszego doświadczalnego pola – postawiono mnie 10 VI na robotę jako „brygadier-agronom”. Nie jest to agronom, tylko po prostu brygadier, a tytuł służy tylko do podwyższenia stawki – otrzymuję 980 rb na miesiąc z powodu posiadania dyplomu. Roboty jest jednak straszliwie dużo, przede wszystkim bieganiny, pisaniny [...].
Komendant zapytywał Polaków o ich rodziny itd. – nie wykluczone, że mogą Polaków stąd wyprawiać na ojczyzny łono. [...] Na razie mam odłożone 100 rb na początek, będę co miesiąc odkładać na wypadek drogi. Moskwa nie dała odpowiedzi – i pewnie jej nie da, do Lwowa serduszko ciągnie niewypowiedzianie.
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 20 lipca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
W jeden dzień zdjęto mnie z cieplarni i postawiono na doświadczalne pole, gdzie otrzymałam jako pierwszą atrakcyjną robotę bielenie paczek, w których trzeba było jarowizować jęczmień – [...] a wieczorem przyzwano mnie do kancelarii pisać na maszynie sprawozdania agronomów. 2 tygodnie „odpoczywałam”, stukając 8–10 godzin na dzień, a potem zawirowało z tym brygadierstwem. Ile „za” i „przeciw”, ile szarpaniny i wątpliwości, nim zdecydowali się na heroizm, by mnie postawić na ten wysoki urząd polowego, - a potem szaleństwo „posiewnej”, która zaczęła się dokładnie na drugi dzień mojej roboty – to przecież „Sewier” [Północ] [...]. Przy „planie” – 10 ha kapusty, kazano nam wysadzić jej 16 ha – oczywiście wszystkie rozliczenia w łeb wzięły, ludzi do roboty ograniczona ilość, mechanizacji prawie żadnej – oprócz kiepsko orzącego traktora. [...] Do tego więc roboczego dnia – od 6.30 rano po 7-mą wieczór, przychodzi wieczór „roznariadka” – rozprzydzielenie robót itd. w kancelarii do 9-tej wieczór, a potem niepojęta ilość biurokratycznej pisaniny, gdzie na każdą robotę trzeba wypisać „nariad” – zadanie z wyznaczeniem normy, a potem obliczyć procent wykonania („zamknąć nariad”), według czego oblicza się wypłatę już w buchalterii. [...] I śmieszna rzecz – taka maleńka robota, a tak urządzona, że ledwie się dyszy, że nie ma czasu raz na tydzień pójść się wykąpać, że śpi się po 4–5 godzin.
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 7 sierpnia
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Ostatnie 3 tygodnie chodzę z moją brygadą zakładać silos – każdego dnia idziemy na cały dzień na łąki (ok. 3-4-5 km), gdzie są wykopane jamy, w które nakłada się trawę, ubija, tratuje ją końmi i zasypuje ziemią, wracamy wieczorem. W tych dniach zacznie się już zbiór kartofli: szaleństwo północnych „żniw” – żeby wyrwać przed mrozem kartofle, kapustę i turneps (coś w rodzaju brukwi, dla bydła). Roboty jest dużo, no, ale płacą za nią, a forsę trzeba składać [...].
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 3 września
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Skończyła się dość wytężona kampania zbiorów – kartofle dały 110 q z hektara, kapusta ok. 200, prawie połowa przeszłorocznych urodzajów. Obecnie wynosimy ziemię z inspektów i zaczynamy przygotowywać jedną z największych robót tutejszych – „gorszoczki” na rozsadę. [...] W tej chwili mamy tylko 35 kobiet w brygadzie. [...]
Kwestia wyjazdu znów zawisła w powietrzu. Amnestia jest dla przestępców z czasów wojny 1940–1945, nie będąc przestępcą, nie mogę z niej skorzystać. O repatriacji także nic nie słychać. Wobec tego wydaję wszystką swą forsę: kupiłam płaszcz (700) i kożuszek (481), jeszcze kupię walonki nowe i zimy się nie boję.
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 7 października
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Nasz sowchoz. Jest to jedno z szeregu pomocniczych gospodarstw kombinatu metalurgicznego w Norylsku. Norylsk jest to „Moskwa Północy” – ponoć wielkie miasto, nowoczesne, z łazienkami itd., zbudowane rękami tysięcy, w miejscu, gdzie jest bogactwo wszelkich rud i węgiel – ok. 600–700 km na północ od nas. Dla tej północnej stolicy produkujemy kartofle i kapustę i wszystko możliwe za wszelką cenę. Chodzi bowiem o produkt. Tak tylko można sobie wytłumaczyć deficytowe kalkulacje naszego gospodarstwa. [...] nasz kombinat płaci nam, 900 robotnikom – za pracę naszą, by otrzymać od nas kartofelki, kapustę, w lecie dla przywiezionych z północy pionierów trochę ogórków i pomidorów. Trudno wchodzić w szczegóły… Sowchoz składa się z 2-ch „folwarków”: Kurejka „centralna” – ok. 70 ha ziemi ornej i nieskończoność łąk, oraz Goroszycha (ok. 18 km dalej) z ok. 360 ha areału […]. Hodowla jest postawiona na wielką skalę – kilkaset świń, może do tysiąca sztuk bydła. Chlewy myte i bielone, z klatkami z wybiegami dla prosiąt, bajecznie zdrowych i ślicznych, z przyrostem 700 gr na dzień, które to jednak gramy kosztują fantastycznie dużo groszy. W oborach jest elektryczna dojka, automatyczne poidła; - jako pasze: tysiące ton silosu, zakładanego na łąkach na 10 km w krąg w kopanych w ziemi dołach, siano, wożone do 25 km odległości, koncentraty przywożone w lecie. W jednej z cieplarń uszczelniono ściany i umieszczono w niej na zimę 500 sztuk ślicznych białych kur (jak wiandotki) też przywiezionych „skądsiś”, jaja można kupić w sklepie po ± 1 rb za sztukę, ale trzeba genialnych talentów, by się z nimi spotkać. Jest 6 cieplarni zwykłych, 2 bloczne (oszklone domy nie ogrzewane – na wiosnę kładzie się nawóz i słońce z jego pomocą daje wzrost). Gospodarstwo jest duże i bajecznie bogate – każda ilość nawozów sztucznych, setki rąk roboczych itd., tylko płatni panowie zbyt mało weń łożą serca i troski, wszystkie siły zużywając na zawiść i plotki wykwitłe na glebie zarozumiałości i ograniczoności samorobów, ludzi wielkich, nieomylnych i niedoścignionych.
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 6 grudnia
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
To już blisko rok od mojego przyjazdu do sowchozu! Oczywiście nie można go nazwać rajem, jednak jest to niewątpliwie niebo i ziemia w porównaniu z naszą nadrzeczną osadą. Tutaj właściwie główna rzecz, to jest tych 811 rb, które dostaję „na rękę” (pensja = 980 rb, ale na podatki idzie 170 rb). […] Północ dlatego otrzymuje tak (stosunkowo) wysokie stawki, że odzież tutaj tyle w ciągu roku kosztuje. Znowu uszyłam sobie nową fufajkę (150 rb) z praktycznego silnego materiału „khaki” i od razu z tegoż materiału będzie sukienka na robotę – musi się ± porządnie wyglądać, a równocześnie wszystko musi być ciepłe i silne. Podszyłam sobie znów stare walonki, bo nowe, czarne, są „wielce eleganckie”, ale cienkie i chłodne. […] Grudzień w tym roku był b. mroźny – prawie 3 tygodnie „poniżej” 40-stki (mróz „spada”, a nie „rośnie” na termometrze) – doszło do - 53°C […]. Dziś piątek, dzień „bani” – grzeję łaźnię raz na tydzień, dla kobiet w piątek i dla mężczyzn w sobotę – jest – 35°C, niewiasty prowadzą swoje „rebiatiszki” do kąpieli, same także nie tylko myją głowę, ale po tej rozkoszy idą najspokojniej do kina.
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 13 stycznia
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
W sowchozie naszym jest ok. 400 świń w dwu chlewach, z których jeden jest b. porządnie zbudowany, z dowcipnymi wybiegami dla prosiąt […].
Nie ma koryt w klatkach […], tylko świnie wychodzą jeść do „stołowej” – mnie osobiście nie podoba się także i to, że cały chlew myje się – nie bielony i nie malowany, a deski po prostu szorowane. Wszystko razem jest utrzymane bardzo czysto, przy tym świniarka zarabia około 1400 rb, czyli tyle co starszy agronom. W „rac jonie” [dzienna dawka paszy dla bydła] są wszelkie koncentraty, i wszelkie cuda, jak witaminy „D” itp., zaś siano miele się na mączkę – jest ono też źródłem witamin, ważnym na północy przy 8-mio miesięcznej zimie. Tylko dopiero w tym roku, wskutek naszego odkrycia – pojęcie kalkulacji! – pierwszy raz zaczęto się pytać, ile kosztuje kilogram mięsa przy tej diecie? – my kupujemy je w sklepie po 19 rubli, ale pesymiści twierdzą, że kosztowało ono 37 rubli. […] Zaczyna się pewien nacisk na opłacalność produkcji, w przeciwwadze do teorii – „dać produkt za wszelką cenę”. Nie trafia jednak do przekonania fakt, że owoce w Kaliforni wozi się na drugi koniec kontynentu – tutaj my znów siejemy pomidory, które z heroicznym wysiłkiem dadzą nam za pół roku kilkanaście cetnarów owoców, których kilogram będzie kosztował 10 rb […].
Obecnie jest nowa moda – niedawno był kurs na 4 podoje na dzień – obecnie nowa moda – doić 2 razy. Jakoby tak robią w Ameryce. […] W oborach naszych jest elektryczna dojka i automatyczne poiłki, źródło dumy wielkiej. Udój jest niezły – około 3 800 1 na rok – przy 8-miu miesiącach zimy. […]
15 bm. już rok od mojego przyjazdu do sowchozu – a 5 ½ roku od wyjazdu z domu. Jaka masa przeżyć i jaka przepaść czasu – jeszcze tylko 4 ½ roku zostało?
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 11 marca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.