Rząd ZSRR otrzymał z różnych źródeł wiadomości, że wojska Rządu Polskiego koncentrują się na granicy Polski i Czechosłowacji, przygotowując się do przejścia tej granicy i zajęcia przemocą części terytorium Republiki Czechosłowackiej. Mimo szerokiego rozpowszechnienia się tych wiadomości i ich alarmującego charakteru Rząd Polski dotychczas tych wiadomości nie zdemontował. Rząd ZSRR oczekuje, że takie dementi nastąpi niezwłocznie. Niemniej jednak na wypadek, gdyby takie dementi nie nastąpiło i gdyby w potwierdzeniu tych wiadomości wojska polskie rzeczywiście przekroczyły granice Republiki Czechosłowackiej i zajęły jej terytorium, Rząd ZSRR uważa za stosowne i konieczne uprzedzić Rząd Rzeczypospolitej Polskiej, że na zasadzie art. 2 paktu o nieagresji, zawartego między ZSRR i Polską 25 lipca 1932 r., Rząd ZSRR wobec dokonanego przez Polskę aktu agresji przeciw Czechosłowacji, byłby zmuszony wypowiedzieć powyższy pakt bez uprzedzenia.
Moskwa, 23 września
Polska w latach 1918–1939. Wybór tekstów źródłowych do nauczania historii, red. Wojciech Wrzesiński, oprac. Krzysztof Kawalec, Leonard Smołka, Włodzimierz Suleja, Warszawa 1986.
O godzinie 21.0 wyszedłem z bramy kościoła. Przy samochodzie czekała jeszcze spora gromada ludzi. Ktoś zaczął krzyczeć, ktoś inny uspokajał – ostrzegając przed prowokacją. Ponieważ wiele już razy prosiłem wiernych, by nie wznosili okrzyków, oceniono to jako obawę przed prowokacją. […]
Wkrótce byliśmy na Miodowej. […] Poszedłem na górę i zaraz udałem się na spoczynek.
Bodaj w pół godziny później usłyszałem kroki skierowane do mego mieszkania. Przyszedł ksiądz Goździewicz. Melduje, że jacyś panowie przyszli z listem od ministra Bidy do biskupa Baraniaka i proszą o otwarcie bramy. Wyraziłem zdziwienie: „O tej porze? Zresztą – dodałem – proszę im powiedzieć, że wszelkie listy od ministra Bidy są przekazywane do sekretarza Episkopatu, biskupa Choromańskiego. Dziwi mnie ta wizyta, bo minister Bida dobrze wie, do kogo należy kierować listy”. Tknięty przeczuciem, wstałem i ubrałem się.
Istotnie, w bramie stało kilka osób i mocno szturmowało klamkę. Wrócił ksiądz Goździewicz […].
Już dobrze wiedziałem, kto nas odwiedza. Zszedłem na dół i kazałem otworzyć bramę. Właśnie w tej chwili wszedł biskup Baraniak, prowadzony z ogrodu przez grupę ludzi, którzy tłumnie weszli do Sali Papieży. „Ci panowie – mówi biskup – chcieli strzelać”. „Szkoda – odpowiedziałem – wiedzielibyśmy, że to napad, a tak to nie wiemy, co sądzić o tym nocnym najściu”. Jeden z panów wyjaśnia, że przychodzą w sprawie urzędowej i że dziwią się, iż nikt bramy nie otwiera. Odpowiadam: „Godziny urzędowe u nas są za dnia, a wtedy i bramy, i drzwi są otwarte. Teraz nikt u nas nie urzęduje”. „Ale państwo ma prawo – odpowiada ów pan – zwrócić się do obywateli, kiedy chce”. Wyjaśniam, że i państwo ma obowiązek być przyzwoite wobec obywateli, zwłaszcza wobec takich, o których wiadomo, że są zawsze dostępni.
[…]
Wreszcie wszystko się wyjaśniło. Jeden z panów zdjął palto, wyjął z teki list i otworzywszy – podał papier, zawierający decyzję Rządu z dnia wczorajszego. Mocą tej decyzji mam natychmiast być usunięty z miasta. Nie wolno mi będzie sprawować żadnych czynności związanych z zajmowanymi dotąd stanowiskami. Prosił, bym to przyjął do wiadomości i podpisał. Oświadczyłem, że do wiadomości tego przyjąć nie mogę, gdyż w decyzji nie widzę podstaw prawnych; nie mogę też poddać się decyzji z uwagi na sposób załatwiania sprawy. […] Decyzji tej nie mogę się poddać i dobrowolnie domu tego nie opuszczę. […]
Udałem się na górę, ze mną kilku panów. Dom był pełen ludzi i na dole, i przed kaplicą. W prywatnym mieszkaniu polecono mi zabrać to, co mi jest potrzebne. Oświadczyłem, że nic zabierać nie mam zamiaru. […] Panowie zaczynają się denerwować. Jeden z nich zabiera walizy i udaje się do sypialni.
Przyprowadzono biskupa Baraniaka. […] Składam księdzu biskupowi oświadczenie, że to, czego jest świadkiem, uważam za gwałt. Proszę, by nikt nie podejmował mojej obrony. W razie procesu, nie chcę adwokatów. Bronić się będę sam. […] Raz jeszcze protestuję przeciwko gwałtowi, niczego nie zabieram, mam brewiarz i różaniec. […] wyszedłem do samochodu. Wsiadło kilku panów. Nie wiem dokładnie, która mogła być godzina, gdy opuszczaliśmy bramę ulicy Miodowej. W każdym razie – na pewno po godzinie 24.00
Warszawa, 25 września
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Paryż 1982.
Przed piątą byłem już u Ryśka Dobrowolskiego w alei Róż. Mamy razem jechać do Lublina. […] Jedziemy piękną tatrą Związku Literatów. Dzień piękny. Szosa lubelska wspaniała. […] W Lublinie od razu poszliśmy na trybuny. Stoją naprzeciwko trybuny rządowej. O godzinie dziesiątej zajeżdża rząd i całe Biuro Polityczne. Jest i Bułganin. Na lewo od trybuny rządowej korpus dyplomatyczny. Na dalszych trybunach masę znajomych. Rozpoczyna Bierut krótkim przemówieniem, potem defilada wojskowa, potem sportowcy, a potem szary tłum z transparentami. Orkiestra bez przerwy gra, okrzyki. Po godzinie staje się to nudne. Nogi bolą stać. Pić mi się chce. A tu wyjść nie można. Obstawa. Ledwo dotrwałem do końca.
Lublin, 22 lipca
Marian Wyrzykowski, Dzienniki 1938–1969, Warszawa 1995.
Przecież nowy rząd w Warszawie to sensacja, cezura w historii komunizmu — nie tylko Polski. Po raz pierwszy udało się masowemu, niekomunistycznemu ruchowi, w kontrolowanym przez komunistów państwie, legalnie pozbawić władzy monopolistyczną partię. To rodzaj pilotażowego projektu dla wszystkich reformatorów, do pomyślenia także w innych krajach socjalistycznych.
7 sierpnia
Zbigniew Gluza, Dekada polsko-niemiecka, „Karta” nr 39, 2003.
Trzy tygodnie, jakie minęły od jego desygnacji do exposé wygłoszonego w Sejmie, to był okres bardzo ciężkiej pracy, żeby ten koalicyjny garnitur zszyć, żeby pogodzić sprzeczne interesy i ambicje, żeby rząd oparty był na jak najszerszej bazie politycznej. I jeszcze coś, nad Mazowieckim czasem może krąży Duch Święty, za to ciągle — zły duch tytoniowy. Ile razy zaczynałem z nim współpracować, tyle razy zaczynałem palić. W oparach dymu, ścielącego się zwykle wokół niego, mało który palacz wytrzyma bez złapania za papierosa. Wtedy palił jeszcze więcej niż zwykle. Tytoń i zmęczenie wywołały kryzys na sali sejmowej. [...] nic groźnego się nie wydarzyło, to było zasłabnięcie z powodu niedotlenienia, chwilowa niedyspozycja. Nie będąc ani członkiem rządu, ani nawet urzędnikiem państwowym, bo nominację dostałem później, siedziałem podczas exposé na galerii dla gości i wyczułem parę minut wcześniej, że coś niedobrego się dzieje, bo Mazowiecki przestępował z nogi na nogę i coraz to zmieniał położenie rąk na pulpicie. Potem przy kilku okazjach, gdy wygłaszał dłuższe mowy, patrzyłem z niepokojem, czy nie zachowuje się podobnie. Wtedy, dwunastego września 1989 r. zasłabnięcie na oczach całej Polski wywołało zbiorowy odruch poparcia pierwszego niekomunistycznego premiera.
[...] Wreszcie sala zegarowa, w której premier przyjmował gości. Meble pochodziły z czasów Bieruta. Przy biurku premiera był pulpit telefoniczny, nadający się do sklepu ze starociami, z jednym chrypiącym mikrofonem. Kiedy Mazowiecki rozmawiał telefonicznie z kanclerzem Kohlem czy prezydentem Gorbaczowem, tłumacz kładł mu się prawie na plecy, żeby mogli razem mówić do jednego mikrofonu. Nad biurkiem premier powiesił rysunek przedstawiający Don Kichota, na szafie stała kolorowa plansza „Tygodnika Solidarność” wykonana przez dzieci, potem jeszcze znalazł się tam przedwojenny szyld z napisem „Sołtys” i z orłem w koronie, przestrzelony przez żołnierzy rosyjskich podczas agresji 17 września 1939 roku. Mazowiecki tę tabliczkę pochodzącą z Polesia otrzymał od Polonii podczas podróży do Ameryki. Ta tabliczka spowodowała, że wchodząc do sekretariatu premiera pytałem: Czy jest sołtys? Co robi sołtys? Początkowo sekretarki były tym trochę zażenowane, ale potem ksywa zaczęła się przyjmować. Premier miał najpierw dwie sekretarki, ale okazało się, że jest potrzebna jeszcze trzecia, bo praca trwała na trzy zmiany. [...] Sekretarki rzeczywiście przejęliśmy po starych gospodarzach URM, ale były one bardzo dobre i sprawne, miały jeden defekt — nie znały języków obcych.
Warszawa 1992
Waldemar Kuczyński, Zwierzenia zausznika, Warszawa 1992.
Czas na stanowisko dla mnie przyszedł późno. Role już były rozdane, rząd powołany, ale Mazowiecki nie spieszył się z uregulowaniem mojej sytuacji, bo miał ważniejsze sprawy na głowie, a i tak było wiadomo, że moja rola to będzie rola doradcy premiera, tak to się samo ułożyło. Bliższych wyobrażeń o zespole doradców premiera nie mieliśmy i sądzę, że pomysł jego powołania pojawił się wtedy właściwie głównie po to, żeby mojemu stanowisku nadać odpowiednią wagę, bo szybko administracja dostrzegła moje bliskie związki z szefem, ale ważna była też ranga formalna ze względu na całą sferę protokołu i rytuały hierarchiczne w biurokracji państwowej. Jako szef doradców zostałem podsekretarzem stanu w URM. Stało się to szesnastego września. Tego dnia zanotowałem w kalendarzyku: „zostałem ministrem”. Nominację w bordowej, sztywnej obwolucie z orłem jeszcze bez korony wręczył mi Mazowiecki dziewiętnastego września u siebie w gabinecie w atmosferze na wpół przyjacielskiej, na wpół oficjalnej. Byłem zatem w służbie państwowej. Przez całe lata, kiedy krytykowałem zwyrodnienia państwa komunistycznego, nie opuszczało mnie pragnienie, by móc pewnego dnia służyć państwu polskiemu, normalnemu państwu, które daje narodowi niepodległość, ludziom wolność i bezpieczeństwo, i nie wtrąca się we wszystko. I oto stało się: u progu trzeciej Rzeczypospolitej, powstającej wręcz wzorowo, bez wstrząsów i zamętu, byłem w centrali sterowniczej państwa — Aleje Ujazdowskie 3, gabinet naprzeciw gabinetu premiera.
Warszawa 1992
Waldemar Kuczyński, Zwierzenia zausznika, Warszawa 1992.