Obywatele i obywatelki! […]
Okupacja w Polsce przestaje istnieć. Żołnierze niemieccy opuszczają naszą Ojczyznę. Rozumiem w pełni rozgoryczenie, jakie we wszystkich kołach społeczeństwa obudziły rządy okupantów. Pragnę jednak, abyśmy nie dali się porwać uczuciom gniewu i zemsty. Wyjazd władz i wojsk niemieckich musi odbyć się w najzupełniejszym porządku. […] Obywatele! Wzywam was wszystkich do zachowania zimnej krwi, do równowagi i spokoju, jaki powinien panować w narodzie pewnym swej wielkiej i świetnej przyszłości.
Warszawa, 12 listopada
Józef Piłsudski, Pisma zbiorowe, t. 5, zred., wstępem i przypisami zaopatrzył Kazimierz Świtalski, Warszawa 1937.
W miesiącach listopadzie i grudniu 1939, jak również w miesiącach styczniu i lutym 1940 należy przeprowadzić następujące przesiedlenia:
1) Z dawnych polskich, obecnie niemieckich prowincji i terenów Rzeszy — wszystkich Żydów.
2) Z prowincji Gdańsk — Prusy Wschodnie — wszystkich Polaków z Kongresówki.
3) Z prowincji Poznań, Prusy Południowe i Prusy Wschodnie oraz Wschodni Górny Śląsk — szczególnie wrogo usposobione elementy spośród ludności polskiej, których liczba zostanie podana później.
Berlin, 30 października
Źródła do dziejów Polski w XIX i XX wieku. Lata 1939–1945, t. 4, cz. 1, oprac. Józef R. Szaflik, Romuald Turkowski, Pułtusk 2000.
20 lutego 1941 dowiedziano się w Płocku, że wszyscy Żydzi zostaną wygnani z miasta. Ludzie zaczęli się pakować i szykować do drogi. Wieczorem rozeszła się jednak wiadomość, którą przyjęto jako pewną, że będziemy mogli zostać na kolejne sześć miesięcy. Tego samego dnia zebrano pół kilograma złota dla przekupienia esesmanów i wszyscy byli pewni, że dzięki temu będzie można pozostać w mieście. [...]
Około czwartej rano usłyszeliśmy straszne walenie do bramy szpitala. [...] Wpadło dwunastu żołnierzy, krzycząc: „Za pięć minut gotowi do wyjścia, zrozumiano?!”. Zdenerwowałem się, nie wiedziałem, co robić, co będzie z chorymi, co ze sobą zabrać, co na siebie włożyć, co zdjąć... [...] Chorzy zaczęli schodzić z łóżek, położyli się przed drzwiami, abyśmy nie mogli wyjść i zostawić ich samych. Wszyscy krzyczeli, płakali, wyli. W środku tego całego hałasu weszli Niemcy. Wchodzili na chorych, deptali ciężkimi buciorami po głowach, kopali... Krzyk stał się jeszcze dzikszy, płacz jeszcze silniejszy, a Niemcy jeszcze bardziej szaleni. Dopadali chorych próbujących się ukryć — bijąc pałkami po głowach. Wykończyli prawie połowę szpitala. [...]
Z żoną i synem oraz lżej chorymi wybiegliśmy na zewnątrz. Przy bramie oficer zerwał ze mnie plecak, walnął mnie pięścią prosto w usta, wybijając mi dwa zęby. Upadłem w błoto. [...] Żołnierze popędzili nas dalej. [...] Szliśmy po leżących na drodze zabitych i rannych, aż doszliśmy do punktu zbiorczego, gdzie schodzili się ludzie z całego miasta.
O świcie, kiedy zebrało się około 4 tysięcy osób, rozkazano nam ustawić się w szeregi. Niemcy ustawili się po bokach ulicy, tworząc wąski szpaler. Zaczęła się gonitwa. Z kijami i żelastwem w rękach rozdzielano ciosy na prawo i lewo. Gnano nas w kierunku stojących w szeregu Niemców. Tam znowu — jak przez ogień. Bili pałkami, nahajkami, kolbami rewolwerów. Ściągnięto ze mnie palto i czapkę. [...] Innym ściągano kalosze razem z butami i kazano dalej biec boso, na wpół nago. [...] Na miejscu zostawały trupy lub ciężko ranni. Nie zwracano uwagi na to, czy ktoś leży na drodze w kałużach błota zmieszanego z krwią: martwy, ranny, ubrany czy nagi lub bosy. Łzy lały się razem z padającym deszczem i krwią, która ciekła z głów, oczu, nosów i ciał.
[...] Zaczęto nas gonić do samochodów. Kto nie wchodził wystarczająco szybko, był tak bity, że zostawał na miejscu. Bicie, potężne walenie, nie ustawało przez całą drogę do samochodu i na samochodzie. Wszyscy byli jak dzicy, oszaleli — gonitwa, dzika jazda, jeden samochód prawie najeżdżał na drugi. [...]
Tak oto zostaliśmy wypędzeni z Płocka, 21 lutego 1941, w ciągu jednego dnia. Tego samego dnia przyjechaliśmy do obozu karnego dla aresztowanych w Działdowie.
Płock–Działdowo, 21 lutego
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Akcja „poszukiwania niemieckiej krwi” będzie rozszerzona na całe Generalne Gubernatorstwo, a przy niemieckich koloniach w okolicy Zamościa zostanie utworzony wielki teren osiedleńczy. W celu jak najszybszego nadania [tym okolicom] czysto niemieckiego charakteru, należy możliwie prędko przystąpić do utworzenia gospodarstw i podjęcia uprawy roli.
Lublin–Zamość, 30 lipca
Zamojszczyzna — Sonderlaboratorium SS. Zbiór dokumentów polskich i niemieckich z okresu okupacji hitlerowskiej, red. Czesław Madajczyk, Warszawa 1979, [cyt. za:] Tu będą Niemcy, oprac. Anna Richter, „Karta” 2010, nr 62.
Od samego rana czekaliśmy z niecierpliwością posłańca, ale nie przyszedł. Już my się zdali na łaskę Boga, na wszystko jesteśmy przygotowani z otwartymi rękami. Po południu tatuś poszedł do Bodzętyna [sic!], powiedział, że ma przyjechać furmanką dziś albo jutro po rzeczy. W wieczór tatuś przyjechał furmanką, pomogłem wprowadzić konia do obory, potem zaczęliśmy przygotować rzeczy do pakowania. Wybraliśmy kartofle do worków. Zeszło nam do 1-ej w nocy, spać mi się nic nie chciało. Rozebraliśmy jedno łóżko również. Spać się nikt nie położył, wszyscy drzemali bo tatuś miał odjechać o 3-ej. Ja i brat położyliśmy się trochę do łóżka. Gdy władowywali na furę to nic nie słyszałem, słyszałem tylko jak mamusia mówiła, że tatuś wyjeżdżając z podwórka to dyszel uwiązł w zaspie i długo się męczył zaczem wypchał sanie.
Krajno-Bodzentyn, pow. kielecki, 28 lutego
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Wcześnie rano poszedłem zmówić furmankę. Zmówiłem jednego chłopa, ma wziąć jakieś rzeczy z domu i jutro pojedzie. [...] W naszej wsi nie ma prawie człowieka żeby nie żałował nas. Niektórzy nawe[t] nie chcą przyjść do na[s] bo mówią, że nie chcą patrzeć na czyjeś nieszczęście. Kuzyn mnie prosił żebym z nim pojechał po maszynę. Przed wieczorem pojechałem sankami. Na sanki włożył stolik od maszyny i ¼ q ziemniaków, i pojechałem do domu, a on został i jeszcze miałem raz przyjechać. Przyjechałem, to kolacja była już gotowa. Ja już nie poszedłem tylko brat poszedł. Po kolacji naszło się do nas dużo chłopów, przyszli odwiedzić nas, bo już nas nie będzie. Gdy sobie pomyślałem, że musimy stąd odjechać to musiałem wyjść na dwór, tak żem się rozpłakał, że stałem więcej jak ½ godziny i szlochałem.
Krajno-Bodzentyn, pow. kielecki, 10 marca
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Już się rozwidniło gdy ktoś zaczął pukać w okiennice. Był to ten furman, co tatuś był u niego budzić. [...] Przyprowadziliśmy sanie i zaczęliśmy szykować się do odjazdu. Za jaką godzinę przyprowadził konia. Ja przód poszedłem, bez opaski. Gdy wychodziłem to słowa nie mogłem powiedzieć tak mi się serce ścisnęło. Z pięć km. szedłem całkiem bez pamięci, nie wiedząc w jaki sposób tak prędko szedłem. Całą drogą furmanka mnie nie mogła dogonić. Idąc drogą lękałem się bardzo, gdyby zachowaj Boże kto nas spotkał to...
Dzięki Bogu przejechaliśmy szczęśliwie.
Krajno-Bodzentyn, pow. kielecki, 12 marca
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Piszę mój testament w czasie akcji przesiedlenia żydowskiego społeczeństwa Warszawy. [...] Każdy działa na własną rękę. Każdy ratuje się, jak może. Pozostaliśmy we trzech: towarzysz Lichtensztajn, Grzywacz i ja. Postanowiliśmy napisać testamenty, zebrać trochę materiałów z akcji przesiedleńczej i wszystko zakopać. Musimy się spieszyć, bo nie możemy być niczego pewni. Wczoraj pracowaliśmy nad tym do późnej nocy. [...]
Nie chcę podziękowań. Mnie wystarczy, jeśli przyszłe pokolenia będą pamiętać o naszych czasach, jeśli w wolnym, socjalistycznym świecie będzie się wspominać o naszej męce i cierpieniach. W okrutnych czasach zagłady znaleźli się ludzie, którzy mieli odwagę wykonywać taką pracę! [...]
Mieliśmy świadomość naszej odpowiedzialności. Nie baliśmy się ryzyka. Zdawaliśmy sobie sprawę, że tworzymy historię. To jest ważniejsze od naszego życia! [...]
Teraz możemy już spokojnie umrzeć... Wykonaliśmy naszą misję... Niech oceni nas historia.
[dopisek]:
Jedna z sąsiednich ulic jest już zablokowana. Wszyscy czujemy straszne napięcie. Oczekujemy najgorszego. Spieszymy się. Prawdopodobnie zaraz będziemy zakopywać ostatnią partię. Towarzysz Lichtensztajn jest zdenerwowany, Grzywacz trochę się boi. Ja jestem obojętny. Podświadomie czuję, że uniknę wszystkich nieszczęść. Do widzenia. Żebyśmy tylko zdążyli zakopać! Tak. Nawet w takim czasie o niczym nie zapomnieliśmy. Do ostatniej chwili jesteśmy przy pracy.
Getto warszawskie, 3 sierpnia, 16.00
Z jidysz przełożyła Sara Arm, Katarzyna Madoń-Mitzner, Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu, „Karta” nr 39/2003.
Reichsführer SS zarządził w ciągu swego kilkugodzinnego pobytu w Krakowie, co następuje:
1. Osiedlenie Niemców z Besarabii i Bośni nastąpi natychmiast po przejściu ich przez obozy przejściowe. Z jak największym pośpiechem należy natychmiast ukończyć akcję osiedlania Słoweńców i Lotaryńczyków (17.000), którzy mają się osiedlić w dystrykcie lubelskim jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia 1942.
2. Postępowanie z Polakami, którzy z dystryktu lubelskiego mają być wysiedlani, ustalam następująco:
a) dla dzieci do lat 10 utworzy się tzw. obozy wychowawcze [Kindererziehungslager]; w obozach tych przeprowadzi się w późniejszym czasie dokładne ich badanie. Dzieci uznane za cenny rasowo materiał pojadą do Rzeszy [...];
b) dla Polaków mających ponad 60 lat utworzy się tzw. wsie rentowe [Rentendörfer];
c) sposób postępowania z pozostałymi Polakami uzależnia się od zaliczenia ich do odpowiednich grup.
Włączonych do IV grupy przekaże się jako siłę roboczą do obozów koncentracyjnych. Grupa III użyta zostanie jako siła robocza w Rzeszy względnie na wschodzie. Włączonych do grupy II przeznacza się celem dokładnego ich badania do Łodzi, po czym dopiero wódz SS poweźmie decyzję co do dalszego ich przeznaczenia.
[...] Proszę, stosując się do nowo podanych zasad, ustalić, o ile to jest obecnie już możliwe, liczebność poszczególnych grup.
10 października
Zygmunt Klukowski, Zbrodnie niemieckie w Zamojszczyźnie, Warszawa 1947.
Trzy Rządy rozważywszy wszystkie aspekty kwestii, uznają że należy przystąpić do przesiedlenia do Niemiec ludności niemieckiej lub jej elementów pozostałych w Polsce, Czechosłowacji i na Węgrzech. Wszelkie przesiedlenia, jakie nastąpią, winny odbywać się w sposób uporządkowany i ludzki.
Poczdam, 2 sierpnia
A. Kafkowski, Umowa Poczdamska z dnia 2 VIII 1945 r., Warszawa 1960.
25 kwietnia 1947. Tego dnia uczniowie jak co dzień poszli do szkoły. Dyrektor ogłosił, żeby po trzeciej lekcji wszyscy zebrali się na podwórzu. Kiedy się zeszliśmy, dyrektor poinformował nas, że jutro i w poniedziałek 28 kwietnia nie będzie lekcji. Powiedział również, żeby ci, którzy nie mieszkają z rodzicami w Lesku, pojechali do swoich domów. Zakończył słowami, że dziś już więcej lekcji nie będzie i możemy iść. Wróciłem na stancję, zjadłem obiad i cały czas zastanawiałem się, dlaczego odwołano zajęcia. Myślałem też, czy jechać do Bóbrki do rodziców dziś czy następnego dnia rano. Zdecydowałem, że pojadę rano.
W sobotę wczesnym rankiem wyruszyłem do domu. Od razu opowiedziałem rodzicom o zarządzeniu dyrektora szkoły. Zaczęliśmy się zastanawiać, co to może oznaczać. Tego dnia była piękna pogoda, więc mimo zmartwień poszedłem wykąpać się w Sanie. Kiedy wróciłem znad rzeki, w domu zastałem płaczącą matkę. Okazało się, że polscy żołnierze patrolujący nasze wsie zabrali mojego ojca. Natychmiast wybiegłem z domu w kierunku, w którym odeszli. Dostrzegłem ich — z przodu szedł mój ojciec w sutannie (był greckokatolickim księdzem). Byli już za daleko i nie mogłem ich dogonić.
Wróciłem do mamy. Zastanawialiśmy się, czy ojciec będzie na jutrzejszej mszy. Nie wrócił. Ludzie zebrali się w cerkwi, pomodlili się i poszli do domów.
25 kwietnia
Relacje zgromadzone w archiwum Bohdana Huka w Przemyślu.
W Zielone Świątki w 1947 roku wracałem z Ropek do Hańczowej. [...] Z samolotu zrzucano ulotki po polsku, przeznaczone dla naszych ludzi, żeby bez paniki przygotowywali się do wysiedlenia. Wszystkich, którzy nie wyjadą, polskie władze będą traktować jak banderowców i oddadzą pod sąd. Ludzie byli bardzo przygnębieni. Przychodzili do mnie po radę, prosili, żebym był z nimi do końca. Zgodziłem się i byłem z nimi tak długo, jak to było możliwe, lecz nie mogłem zostać z nimi do momentu samego wysiedlenia [...].
Jeszcze przed wysiedleniem ks. Jarosław Hrebeniak, wykonujący obowiązki dziekana dziekanatu grybowskiego [Cerkwi greckokatolickiej], zwrócił się do mnie z prośbą, abym udał się do Warszawy w celu uzgodnienia z kardynałem [Augustem] Hlondem pewnych kwestii kościelnych zgodnie z rozporządzeniami Stolicy Apostolskiej. [...] Umówiłem się ze szwagrem księdza Hrebeniaka, Kyryłem Stawickim, że przyjedzie po mnie na stację do Grybowa. Przyjechałem w umówionym terminie, ale Kyryła nie było. Domyśliłem się, że wysiedlili już Banicę. [...]
Poszedłem do miasta, [...] a tam polskie wojsko konwojuje wozy z naszymi wysiedleńcami. Przy jednej z kolumn nie było strażników, podszedłem zatem do ludzi i zacząłem ich wypytywać. [...] Dowiedziałem się, że mieszkańcy Bani¬cy czekają już za drutami na transport w nieznane. [...] Postanowiłem wrócić do Hańczowej [...]. Po drodze dowiedziałem się, że Hańczowa i okoliczne wsie zostały już wysiedlone, a ludzie czekają w punkcie zbornym w Gorlicach.
25 maja
Relacje zebrane w Archiwum Ukraińskim w Warszawie przez Eugeniusza Misiłę.
W młynie trzymali nas do niedzieli, 8 czerwca. Wtedy przyjechały furmanki z innych wsi. Ustawili nas w dwa rzędy, przyszedł polski oficer i powiedział: „Macie dwie godziny, dostaniecie furmanki i pojedziecie na Ziemie Odzyskane”. [...] Każdy pobiegł na swoje podwórze, ale tam niczego nie było — wszystko splądrowane, budynki spalone, a bydło uciekło w pole.
Wierzbica, 8 czerwca
1947. Propamjatna knyha, red. Bohdan Huk, Warszawa 1997.
Piątek, 27 czerwca 1947. Ludzie chodzili koło swoich obejść jak nieprzytomni, nie wiedzieli, jak mają rozstać się z rodzinnym domem, ziemią ojców. Zdawało się, że gdyby dać im broń, broniliby się do końca. [...] Nasi sąsiedzi Maślankowie mieli psa. Zawsze był uwiązany, postrzegałam go jako groźnego. Ale teraz, kiedy już zabrakło gospodarzy, spuszczony z łańcucha przybiegł na nasze podwórze i zaczął wyć. W tym momencie pies wydał mi się łagodny, podeszłam więc i pogłaskałam go, a wtedy psu popłynęły z oczu łzy, zaczął żałośnie skomleć, jakby prosił, żeby także jego zabrać z miejsca, którego nastał kres.
27 czerwca
1947. Propamjatna knyha, red. Bohdan Huk, Warszawa 1997.
Transporty na zachód szły już ze wschodniej Łemkowszczyzny, ale u nas w Binczarowej nikt tak naprawdę nie wierzył, że ktoś bez żadnego powodu będzie miał prawo wygnać ludzi z ich ojczystej ziemi. 29 czerwca 1947 nie było już wątpliwości. Wysiedlali Florynkę, Polankę, Berest.
Zbijałem na podwórzu klatkę dla kur, kiedy wpadło na koniach dwóch żołnierzy: „Co pan robi?”. — „To, co panowie widzicie. Szykuję się do drogi.” — „Coś pan, zgłupiał? Przecież wasza wioska nigdzie nie pojedzie, bo jest wyjątkowo spokojna. Weź się pan lepiej za robotę i nie panikuj.” [...] 30 czerwca, trzecia w nocy. Na podwórzu huknęło: „Wstawać i szykować się do drogi”. Chociaż to najkrótsza noc w roku, na dworze jeszcze ciemno, tylko nad Werchem niebo trochę poszarzało. Do chaty weszło kilku żołnierzy, ostrym tonem nakazali w dwie godziny się spakować.
30 czerwca
1947. Propamjatna knyha, red. Bohdan Huk, Warszawa 1997.
Po wyładowaniu transportu na stacji w Ełku, Państwowy Urząd Repatriacyjny skierował ks. Myrosława Ripeckiego i kilka rodzin wysiedlonych z Lisek do wsi Gorzekały, położonej wśród lasów i bagien, daleko od kolei, 30 kilometrów na południowy zachód od Ełku. Pewnie chcieli, żeby ksiądz założył tam pustelnię. Ksiądz Ripecki stanowczo oświadczył w starostwie, że to jest niesprawiedliwe, bo on zostawił cerkiew, ładną plebanię i dom, przyjechał tu ze swoimi parafianami, przywiózł cerkiewne przedmioty potrzebne do odprawiania nabożeństwa, a został potraktowany w sposób urągający przyzwoitości.
Starosta wydał naczelnikowi PUR-u zarządzenie, żeby przydzielić księdzu budynek szkoły w Chrzanowie, 5 kilometrów od Ełku. [...] Budynek był rozszabrowany, bez okien i drzwi. W klasie urządzono prowizoryczną kaplicę, gdzie ksiądz odprawiał nabożeństwa.
Pierwsze odbyło się 5 lipca 1947. [...] Następnego dnia mijał pierwszy tydzień od naszego przyjazdu na ziemię mazurską. [...] Ksiądz miał już zaczynać mszę, powiedział do mnie szeptem, żebym zaczął śpiewać, ale coś ściskało za gardło, łzy napływały do oczu...
30 czerwca
Relacje zebrane w Archiwum Ukraińskim w Warszawie przez Eugeniusza Misiłę.
Na mazurskiej ziemi osiedlali się ludzie z różnych stron Polski. [...] Także repatrianci z Białorusi i Litwy. Ludności miejscowej było niewiele. [...] Relacje z nimi układały się rozmaicie. Niektórzy odnosili się do Ukraińców życzliwie, nawet pomagali w pracy. [...] Były jednak również przypadki wrogiego stosunku do Ukraińców. Wiele szkody w tej kwestii wyrządzały informacje rozpowszechniane przez wójtów, zgodnie z instrukcjami ze starostwa, że Ukraińcy to niebezpieczni ludzie. [...]
We wsi Suczki, w której mieszkaliśmy jakiś czas, pewna kobieta opowiedziała mi, że władze uprzedzały mieszkańców, że przywiozą tu niebezpiecznych bandytów i że trzeba będzie na nich uważać.
Kiedy przywieźli mnie, moją żonę i trójkę małych dzieci pod budynek gminy, zbiegła się cała wieś. Mieszkańcy otoczyli nas i patrzyli, jakich to bandytów przywieziono. Jakże się zdziwili, kiedy zamiast bandytów zobaczyli biedną, obdartą, nieszczęsną rodzinę z małymi dziećmi, dla której nie było żadnego miejsca.
Niedaleko siedziby gminy stała chatynka bez drzwi, okien i dachu. W środku — pełno śmieci i gnoju. Wyładowali na ten śmietnik nasz ubogi dobytek, a my z żoną zabraliśmy się za wyrzucanie gnoju. Chcieliśmy dokopać się do podłogi, ale tej nie było — zerwana. Przez dziurawy dach widać było niebo.
Wyczyściliśmy chatę, wnieśliśmy nasz dobytek, razem z klatką z kurami, okna zasłoniliśmy workami, drzwi — płachtą. Na podwórku na cegłach ugotowaliśmy kaszę. Po dwóch tygodniach ciężkiej podróży zjedliśmy pierwszą kolację. Każdą łyżkę dosalaliśmy łzami.
Jednak są na świecie dobrzy ludzie. Pierwszy przyszedł nasz sąsiad Kostek Kluch. Podarował nam drewniane, rozkładane łóżko. Niedługo potem przyszła sąsiadka i pożyczyła kołyskę dla maleńkiego Bohdanka.
Zapadł wieczór, 4 lipca 1947. Pierwszy raz po długiej wędrówce mieliśmy spędzić noc w mieszkaniu, już w nowej ojczyźnie, czy raczej na zesłaniu. Położyliśmy się spać. W nocy zerwała się burza. Chatę zalała woda, przycupnęliśmy z dziećmi pod ścianą. Przemokliśmy do ostatniej nitki. Tak minęła pierwsza noc.
4 lipca
Relacje zebrane w Archiwum Ukraińskim w Warszawie przez Eugeniusza Misiłę.