Na halach odkrywam zabawną rzecz – improwizowane uliczne restauracyjki. Kobiety w saganach doskonale opatrzonych gałganami i papierem w rodzaj dogrzewaczy sprzedają pyzy (kluski ze surowych kartofli), fasolę z sosem, zupy, a na deser przecierany kompot rabarbarowy. Zjadłam pół porcji pyzów, za którymi przepadam, i wypiłam szklankę kompotu. Kosztowało 15 zł. Pyzy były świetne, okraszone, gorące. To będzie moja stołówka. Pomyślałam sobie, że w taki sposób można by wcale nieźle zarabiać.
Warszawa, 30 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Byłyśmy w nowym pawilonie przy zbiegu Al. Jerozolimskich i Marszałkowskiej, między Alejami a Nowogrodzką. Na oczyszczonym po ruinach miejscu ogromny pawilon „uspołeczniony”, ale już robiony na wzór handlu krajów kapitalistycznych. [...]
Cały ten szklany Dom Towarowy (uprzejme sprzedawczynie) jest wynikiem konkurencji z odżywającym handlem prywatnym. Dopiero ta konkurencja zdolna była przekonać tzw. czynniki, że i handel uspołeczniony może być dobrze zaopatrzony w towary i atrakcyjny. Stworzono sztuczne współzawodnictwo sklepów, co nic nie dało; a współzawodnictwo rzeczywiste z potrzeb życia wynikające – stwarza cuda.
Warszawa, 7 lutego
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Tutaj trwa w prasie dosyć autentyczny spór o „prywaciarzy”, czyli prywatne rzemiosło i usługi. „Kurier Polski” broni ich ostro przed atakami demagogów wskazując na to, że wielki przemysł maszynowy, okrętowy i inny kooperuje z nimi, oni dostarczają precyzyjnych części, których inaczej nigdzie by się nie dostało. Ale to mucha, atak ma podłoże ideologiczne, co im tam sprawy produkcyjne! Klaudiusz Hrabyk, superidiota, grzmi w „Życiu Warszawy”, że cała Polska pogardza prywaciarzami, którzy zbijają „wór złota”, że nigdy badylarz czy sklepikarz nie mógłby reprezentować „socjalistycznego narodu” i tym podobne brednie. A o prywatnych chłopach (połowa społeczeństwa) łaskawca zapomniał. I o tym, że np. „uspołeczniony” odpracowawszy swoje siedem godzin, wypina się na wszystko, a poza tym kradnie, ile wlezie. Ale cóż – nalot na „prywatnych” trwa. Tych, co są potrzebni do przemysłu, może nie ruszą, ale np. prywatni lekarze padną chyba ofiarą, tak jak już padli adwokaci. Wolne zawody nie mieszczą się w idei kolektywizmu, a jeśli życie na tym traci – tym gorzej dla życia!
Warszawa, 23 października
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
U nas prasa znów robi raban przeciwko „prywaciarzom”, że zbijają majątki, bo zamiast „świadczyć usługi” zajmują się produkcją rozmaitych drobnych detali. Ale przecież te detale są nader potrzebne, kupują je zazwyczaj instytucje i zakłady państwowe, o cóż więc chodzi? Zresztą taka kampania wybucha u nas co pewien czas, prasa robi święte socjalistyczne oburzenie, zamyka się szereg warsztatów, potem okazuje się, że brak niezbędnych części dla produkcji państwowej, podnosi się rumor przeciwny i potem znów dla prywatniaków przychodzi „odwilż”, tyle że tymczasem wielu ludzi się zraziło i odeszło. Jest to przygłupia komedia, a najgłupsze są te dyletanckie pismaki, które naprawdę święcie się oburzają, że ktoś śmie produkować, kiedy przeznaczono go do „świadczenia usług”. Produkowanie jako przestępstwo to już zupełny absurd, ale jakoś nikt tego za absurd nie uważa.
Warszawa, 30 sierpnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1997.