Od rana nasilenie działań zbrojnych znacznie wzrastało. W śródmieściu i na Budzie przeważały wystąpienia grup z bronią ręczną oraz wojsk radzieckich i bezpieczeństwa z czołgami i tankietkami. Od przedpołudnia do około godz. 17 demonstracje znacznych tłumów głównie przeciwko obecności i udziałowi wojsk radzieckich i bezpieczeństwa wew., o samodzielność i niezależność Węgier, o pociągnięcie do odpowiedzialności Rakosiego, Farkasa, Gerőgo i innych. Komunikacja miejska i zakłady przemysłowe w dalszym ciągu nieczynne, za wyjątkiem piekarń, elektrowni, gazowni i wodociągów. Na przedmieściach i wokół Budapesztu rozwijały się działania przy pomocy broni ciężkiej. Zamilkły wystąpienia chuligańskie, niszczenie i podpalanie księgarń itp. Nadzwyczajne wydania dzienników stolicy podkreślają charakter walki o samodzielność i demokratyzację kraju, żądają powszechnej amnestii. Odcinają charakter działania młodzieży od wystąpień chuligańskich i antyustrojowych. W mieście z niecierpliwością oczekiwano na program i oświadczenie KC WPP oraz powstanie nowego rządu z Nagyem na czele. [...]
Po oświadczeniu KC WPP ogłoszono amnestię i utworzenie rad robotniczych w zakładach pracy, utworzenie rad robotniczo-żołnierskich w Szolmoku, wezwanie Nagya do górników w Pecs. Od godz. 18 działania zbrojne w Budapeszcie znacznie osłabły, godzinami prawie całkowicie zanikały. Późnym wieczorem w mieście rzadkie strzały broni ręcznej i ciężkiej. Broń złożyły dotychczas nieliczne drobne grupy, chociaż czas warunkujący amnestię minął. Składu nowego rządu dotychczas nie podano.
Budapeszt, 27 października
Rewolucja węgierska 1956 w polskich dokumentach, Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 8, oprac. János Tischler, Warszawa 1995.
Rano MSW ogłosiło, że w większości broń została złożona. Wobec jednak dalszych zbrojnyc akcji użyte zostały wojska dla oczyszczenia miasta. Od godz. 10 rano do odwołania obowiązuje zakaz wychodzenia na miasto.
[...] Położenie na prowincji bardzo ciężkie i poważne. [...]
Ambasador radziecki [Jurij] Andropow w rozmowie telefonicznej ze mną, dając wyraz zadowoleniu z rozwoju sytuacji w Polsce, potwierdził bardzo wielkie ilości zabitych i rannych oraz konieczność pomocy dla rannych i rodzin zabitych.
[...]
Wojsko węgierskie wezwano nie podpisanymi ulotkami do spełniania rozkazów dowódców, do walki przeciw kontrrewolucjonistom, o przywrócenie porządku.
Oceniamy sytuację jako poważną w dalszym ciągu. Wystąpienia zbrojne popiera znaczna część ludności w tej intencji , że wypowiada się za demokratyzacją, walką z wypaczeniami, za ustanowieniem prawidłowych stosunków ZSRR, a nie przeciw ustrojowi i władzy ludowej. Elementy antyrewolucyjne i antyludowe wykorzystują sytuację przeciw demokracji ludowej, ustrojowi ZSRR.
Budapeszt, 27 października
Rewolucja węgierska 1956 w polskich dokumentach, Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 8, oprac. János Tischler, Warszawa 1995.
Na ponowne dzisiejsze zapytanie o potrzebę pomocy w lekarstwach wiceminister Sebes, który nie dał odpowiedzi na poprzednie pytanie, prosił gorąco o krew i plazmę, a ponadto o środki przeciwtężcowe, gaz Odema, zastrzyki uśmierzające ból, antybioticum, środki opatrunkowe i środki polepszające krążenie.
Depeszujcie kiedy będzie samolot, celem zorganizowania odbioru. W drodze powrotnej zamierzamy wykorzystać samolot dla odesłania części delegatów przebywających w Budapeszcie.
Budapeszt, 27 października
Rewolucja węgierska 1956 w polskich dokumentach, Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 8, oprac. János Tischler, Warszawa 1995.
W dniu dzisiejszym sytuacja się pogorszyła – grupy powstańcze aktywizują się. Zajęły redakcję „Szabad Nep”, dwa komitety dzielnicowe, gdzie zabrali broń, jedną z centrali telefonicznych – obiekty te zostały wzięte bez walki przy pomocy taktyki tłumnego otaczania i rozbrajania.
Zapowiedzi Nagy[a] nie są realizowane, gdyż węgierskie kierownictwo boi się wyprowadzenia wojsk radzieckich z miasta i nie ufa własnym siłom zbrojnym. Uzbrajanie milicji robotniczej idzie bardzo powoli i niekonsekwentnie. Kredyt moralny Nagy[a] szybko topnieje.
Dzisiejsza druga rozmowa z kierownictwem ujawniła wyraźną zmianę w ich postawie – dezorientację i bezradność. Komitet Rewolucyjny inteligencji, z którym rozmawialiśmy, jak również przewodniczący CRZZ – Gaspar – stwierdzili, że Nagy wskutek braku zdecydowania pozostaje w tyle za żądaniami mas i że traci się ostatnią szans na polityczne opanowanie sytuacji. Podają oni, że Nagy jest więźniem stalinowskiego aparatu.
Budapeszt, 29 października
Rewolucja węgierska 1956 w polskich dokumentach, Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 8, oprac. János Tischler, Warszawa 1995.
Dziś około południa grupy ludności Budapesztu ze sztandarami narodowymi i żałobnymi manifestowały milcząco w pochodach w kilku rejonach miasta. Wraz z manifestacjami powstała strzelanina i wybuchy granatów. Nad miastem pojawiły się samoloty patrolujące, a po ulicach patrole radzieckich aut pancernych. Czołgi radzieckie pozostają na pozycjach. Drogi wyjściowe z miasta kontrolują oddziały radzieckie. W mieście coraz więcej milicji robotniczej. Ruch ludności na placach i ulicach bardzo wzmożony.
Budapeszt, 30 października
Rewolucja węgierska 1956 w polskich dokumentach, Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 8, oprac. János Tischler, Warszawa 1995.
W Budapeszcie noc bez działań zbrojnych. Rano również spokój. Większość wojsk radzieckich wycofała się przed świtem z Budapesztu. Pozostałe, które znajdują się przed ambasadą radziecką, MON i MSW opuszczą Budapeszt w ciągu dnia dzisiejszego. Rząd stwierdził, że zarzuty przeciw Mindszenthyemu [Józsefowi Mindsztyemu – od red.] były bezpodstawne, a zarządzenia wobec niego bezprawne. Mindszenthy [József Mindszenty – od red.] objął urząd prymasa węgierskiego. Powstał Komitet Centralny Węgierskiej Partii Socjaldemokratycznej.
Budapeszt, 31 października
Rewolucja węgierska 1956 w polskich dokumentach, Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 8, oprac. János Tischler, Warszawa 1995.
Trochę odrapaną, ale dzielną warszawką wyruszamy o świcie w kierunku północnozachodnim.
Nasza czteroosobowa ekipa dziennikarska z Hanki, Mariana, Zygmunta i mnie. Jedzie też z nami […] dobroduszny szczerbaty Istvan – to on właśnie wystarał się o wóz – i kierowca Béla, wesoły przystojniak, podobny do bohaterów filmów włoskich. Niestety, nie ma takiego języka, w którym moglibyśmy się z nim porozumieć […].
Mimo wczesnej pory, na mieście ruch. Jacyś ludzie zamaszyście zmiatają z chodników odłamki szkła, inni naprawiają szyny tramwajowe, podnoszą wywrócone wagony. Mijamy grupki robotników z przewieszonymi przez ramię torbami – wygląda na to, że idą do pracy, ale trudno uwierzyć w tak szybki odzew na wczorajsze apele. Pytamy Istvana, co o tym sądzi – jego z kolei dziwi nasza nieufność: naturalnie, że idą do pracy!
Wyjeżdżamy w wąskie uliczki Budy, z początku wielkomiejskie, z szyldami i wystawami, później coraz skromniejsze, ani na chwilę nie przypominające jednak slumsów, które widziałem na peryferiach innych stolic. Łagodnie i niepostrzeżenie ulica przechodzi w szosę, otoczoną rzadkimi szeregami jesiennych, pokrytych szronem, ale na wpół jeszcze zielonych buków i dębów.
Ogarnia nas nieoczekiwana wesołość. Czujemy się tak, jak gdybyśmy przekroczyli nie tylko granicę miasta, ale również – granicę nieznośnego napięcia nerwowego, w którym żyliśmy od kilku dni, długich jak lata. Spokojny, nudnawy, „politycznie obojętny” krajobraz wiejski wyzwolił w nas znienacka nieodpartą potrzebę zapomnienia o trudnej historii, której jesteśmy świadkami, oddania się myślom pogodniejszym, łatwiejszym, po prostu: nie tutejszym. Zaczynamy oplotkowywać swoje redakcje, potem prześcigamy się w opowiadaniu najstarszych i najgłupszych kawałów, wreszcie Zygmunt intonuje jakąś nonsensowną piosenkę: „Oj, mambo, mambo Italiano…”. Nie zna, naturalnie, dalszych słów, ale to nam nie przeszkadza, wszyscy podchwytujemy: „Oj, mambo…” Istvan i Béla również nam towarzyszą.
Tymczasem warszawka energicznie pożera kilometry. Mijamy dymiące kominy Tatabánya – znanego ośrodka górniczego, który w dniach powstania dał Budapesztowi jedną z najdzielniejszych drużyn bojowych. Okrążamy wąskie jeziorko Tata i wjeżdżamy na szosę, prowadzącą do miasta Komárom – węzła kolejowego na granicy czechosłowackiej.
„Oj, mambo, mambo Italiano…”
I nagle piosenka grzęźnie w gardle. Z przeciwnej strony przybliża się znajomy warkot. Zwalniamy bieg i zjeżdżamy na prawo, prosto pod krzywy ganek niedużej wiejskiej karczmy. Zielony pancerny stwór przemyka obok nas i ginie za horyzontem.
Budapeszt, 3 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Moja ocena jest następująca.
Społeczeństwo Węgier w swej masie nie chce powrotu do kapitalizmu, chce się bronić przed kontrrewolucją i przed powrotem do polityki Rakosiego-Geroego [Mátyás Rákosi, Ernő Gerő], która spowodowała obecną katastrofę. Znaczna większość Węgrów dąży do zachowania – w obecnej sytuacji – głównych zdobyczy socjalizmu węgierskiego, jak utrzymanie nacjonalizacji podstawowych środków produkcji, dokonanej reformy rolnej i wzajemnych zdobyczy socjalnych. [...] Węgrzy podkreślają swoje dążenia do niezawisłości kraju w oparciu o podane wyżej zasady. W Budapeszcie terror ustaje. Główne zagadnienie stawiane wciąż przez Węgrów to wyjście wojsk radzieckich i niezależność.
Budapeszt, 3 listopada
Rewolucja węgierska 1956 w polskich dokumentach, Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 8, oprac. János Tischler, Warszawa 1995.
…W mój głęboki sen wtargnęło coś z zewnątrz – nie umiem sobie uprzytomnić co, nie chcę otworzyć oczu, usiłuję opaść z powrotem na to nieogarnione zmysłami dno, na którym znajdowałem się tak krótko. Ale uparte coś dobija się do mnie coraz natarczywiej. Niechętnie ulegam i zaczynam nawiązywać kontakt ze światem. I nagle dociera do mnie to, co przerwało mój sen: miarowe dudnienie artylerii.
W tej samej chwili ktoś nieubrany wbiega do pokoju:
– Wstawaj! W Budapeszcie znowu wojna!
…Z rana, poprzez huk artylerii, warkot broni pancernej, szyderczy gwizd odrzutowców, przedzierały się jeszcze ostatnie radiowe protesty i apele rządu Nagya.
Odczytano również w kilku językach krótkie, przejmujące orędzie pisarzy i intelektualistów węgierskich do narodów świata, zakończone trzykrotnym: „Pomóżcie! Pomóżcie! Pomóżcie!”.
Potem radio zamilkło, aby odezwać się dopiero pod wieczór – głosem Janosa Kadara.
Kadar przedstawił się jako premier nowego rewolucyjnego rządu robotniczo-chłopskiego, który obejmuje władzę w związku z tym, iż słaby rząd Nagya coraz bardziej ulegał elementom wstecznym, faszystowskim. Chodzi o ocalenie demokracji ludowej na Węgrzech, o socjalizm. W związku z tym nowy rząd zwrócił się o pomoc do sojuszniczej armii radzieckiej…
[…]
Na tym komunikacie kończy się w radiu polityka – i następuje wiązanka popularnych melodii operetkowych.
Ale za naszymi oknami polityka trwa – słyszymy jej głuche dudnienie cały dzień i całą noc bez przerwy.
Budapeszt, 4 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Połączenie telefoniczne z Warszawą przerwane. Może jakimś cudem działa dalekopis? We trójkę z Hanką i Krzysztofem próbujemy przedostać się do gmachu dawnego „Szabad Nép”.
Puste jesienne ulice. Czarne, nagie drzewa, chodniki usłane żółtymi i rdzawymi liśćmi. Jest sucho, nawet słonecznie, ale zimny wiatr przewierca na wskroś.
Tu i ówdzie wtulone w podjazdy domów grupki mieszkańców. Na ulicy Damjanich zagadujemy taką grupę. Zwięźle wyjaśniają, gdzie toczą się walki i jak należy iść dalej, ale rozmowy na ogólniejsze tematy nie podejmują. Do Budapesztu powrócił strach.
Dalej idziemy ulicą Dob. Parokrotnie spotykamy zbrojne oddziały żołnierzy węgierskich i cywilów. Idą w odwrotnym kierunku. Wycofują się? gdzieniegdzie w załomach muru stoją butelki z benzyną, oznaczone czerwonymi szmatkami. Im bliżej do Lenin körut, tym więcej ludzi – z bronią i bez. A oto i Lenin körut – szeroka arteria stołeczna. Uliczkę, po której przyszliśmy (jedną z wąskich przecznic arterii), oddziela od Lenin körut barykada – dość niepokaźna, zrobiona z bezładnie spiętrzonych desek i drągów. Taką samą widać naprzeciwko, po drugiej stronie szerokiej ulicy. Samą zaś Lenin körut przegradza w poprzek porządniejsza barykada, ułożona głównie z kostki, wyrwanej z jezdni. Dochodzimy jedynie do pierwszej barykady. Sporo tu ludzi, którzy rozmawiają z nami dość podejrzliwie. Jeden, z granatem za pasem, dopytuje się, po co właściwie chcemy iść w tamtym kierunku, kiedy tam strzelanina, Rosjanie. O gmach „Szabad Nép” toczą się walki. Nasze „lengyel újságiró” tym razem nie trafia nikomu do przekonania.
Zawracamy. Jesteśmy jeszcze stosunkowo niedaleko od barykady na Lenin körut, kiedy zatrzymuje nas pośpieszny tupot nóg. Kilku uzbrojonych chłopaków z opaskami. Są bardzo młodzi – raczej uczniowie niż studenci. Jeden coś do mnie mówi i z gestu rozumiem, że każe wyjąć ręce z kieszeni. Dogadać się z chłopakami trudno –niemieckiego nie znają, po rosyjsku nie ryzykujemy. Wreszcie okazuje się, że któryś z nich trochę rozumie po francusku. Wyjaśniamy, kim jesteśmy, pokazujemy paszporty. Chłopcy śmieją się z wyraźną ulgą. Ich dowódca wyciąga z kieszeni trzy błyszczące naboje: to miało być na nas, gdyby sprawdziły się podejrzenia…
Zanim dotrzemy do skrzyżowania koło remizy autobusowej, kontrolowanego z pewnej odległości przez rosyjskie działko, o kilkanaście kroków przed nami wybucha pocisk zapalający. Jego czerwony błysk zatrzymuje nas na chwilę, ale szybko decydujemy się i przebywamy niebezpieczne skrzyżowanie biegiem. Po kilku minutach jesteśmy w ambasadzie.
Budapeszt, 4 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Sytuacja w Budapeszcie po wkroczeniu wojsk radzieckich. W ciągu całego przedpołudnia w różnych dzielnicach Budapesztu nieliczne, źle uzbrojone grupy węgierskich patriotów stawiają opór przeważającym siłom radzieckim. Wojska radzieckie obsadziły dużą ilością czołgów, samochodów pancernych, artylerii i piechoty dzielnice Budy, mosty, stacje telefonów i inne obiekty. Ulice Budapesztu zostały zamknięte dla ruchu przez czołgi radzieckie. Dom akademicki w Budzie został otoczony przez czołgi. Pierwsza próba zdobycia akademika załamała się na wzniesionych przez studentów barykadach. Z różnych punktów miasta nadchodzą informacje o ostrzeliwaniu przez czołgi i CKMy cywilnej ludności. Ostrzelano z dział czołgowych kilka domów mieszkalnych. Łączność Budapesztu z całym światem została przerwana przez wojska interweniujące około godz. 10.
Budapeszt, 4 listopada
Rewolucja węgierska 1956 w polskich dokumentach, Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 8, oprac. János Tischler, Warszawa 1995.
Obrońcy miasta nie mają dowództwa. Nie mają planu obrony. Nie mają broni, poza automatami, granatami i butelkami z benzyną. Czy możliwe jest utrzymanie miasta takimi siłami?
Atakujący mają artylerię, czołgi, samochody pancerne. Nad ich kolumnami patrolują klucze odrzutowców. Ale nie mają w Budapeszcie – albo z jakichś powodów nie wprowadzają do działań – piechoty. Czołgi i pancerki jeżdżą po ulicach – głównie po tych, gdzie nie ma barykad. Strzelają w różnych kierunkach. Artyleria wznieca większe lub mniejsze pożary (dziś widziałem z bliska pożar na tym skrzyżowaniu, gdzie i wczoraj uderzył pocisk zapalający – dzisiejszy był widać skuteczniejszy). Ale czy możliwe jest zdobycie miasta tylko w ten sposób?
Ze strony radzieckiej udział w walce biorą zupełnie nowe oddziały, sprowadzone w ostatnich dniach z głębi kontynentu. Stwierdziliśmy to wielokrotnie sami, potwierdzają to obserwacje wszystkich naszych informatorów. Bardzo młodzi chłopcy w burych szynelach (najczęściej spotykany rocznik: 1937) nie zawsze wiedzą, dokąd ich przywieziono, często słabo władają rosyjskim, ale zawsze są głęboko przeświadczeni o jednym: że w mieście tym gromią podłych, zdradzieckich faszystów.
A druga strona? To na ogół ci sami, którzy 23 października manifestowali przed parlamentem, potem odpierali pierwszą interwencję, organizowali gwardię narodową. Jest ich jednak więcej niż przedtem; do młodzieży robotniczej i studenckiej dołączyli teraz starzy robotnicy, którzy poprzednio biernie popierali rewolucję. Teraz z bronią w ręku stanęli na barykadach Csepla i Köbánya.
Budapeszt, 5 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
W ciągu nocy i przed południem walki w obronie Budapesztu przybrały na sile. [...] Bronią się zabarykadowane w fabrykach załogi. Cała ludność pomaga uzbrojonym bojownikom. W zamkniętych barykadami kwadratach miasta działa sprężysta organizacja bojowa. Na skrzyżowaniach obstawia obrońców uzbrojona w kaemy i butelki z benzyną. [...] W rejonach kontrolowanych przez wojska radzieckie patrolują czołgi ostrzeliwując przechodniów. W kilku puntach miasta wybuchły pożary. Ogień artylerii i czołgów radzieckich kierujących pociski na ekipy ratownicze uniemożliwia gaszenie. Ciągły ogień artylerii radzieckiej na pozycje obrońców na Budzie. Otwarte jedynie sklepy z pieczywem. Kilometrowe ogonki. W południe atak artylerii i czołgów na barykady w centrum.
Budapeszt, 5 listopada
Rewolucja węgierska 1956 w polskich dokumentach, Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 8, oprac. János Tischler, Warszawa 1995.
Do Zjazdu Literatów Polskich.
Przysyłamy pozdrowienia z tragicznego Budapesztu bohatersko broniącego swej wolności.
Jesteśmy naocznymi świadkami krwawej rozprawy z ludem węgierskim. Solidaryzujemy się w pełni z ogłoszonym 4.11. apelem pisarzy węgierskich, którzy przez cały czas szli w pierwszym szeregu walki o demokrację, niepodległość i socjalizm.
Prosimy Zjazd Literatów Polskich o poparcie słusznej sprawy.
Podpisali: Bielecki, Woroszylski.
Prosimy przekazać powyższy tekst do Związku Literatów Polskich i Nowej Kultury.
Budapeszt, 5 listopada
Rewolucja węgierska 1956 w polskich dokumentach, Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 8, oprac. János Tischler, Warszawa 1995.
Z różnych przyczyn wybrałem się dziś do ambasady później niż inni koledzy. Po drodze – zaskoczenie – kolumna czołgów, rozlokowana na cichej ulicy Gorkiego. Między innymi jeden przed szpitalem i jeden bezpośrednio przed ambasadą. Ten ostatni sprawia wrażenie pustego, natomiast na tamtym i wokół niego – mnóstwo żołnierzy, bardzo wesołych, roześmianych, rozgadanych.
W ambasadzie witają mnie przerażone miny kolegów. Okazuje się, że czołgi wjechały na ulicę Gorkiego przed kwadransem i właśnie ten rozbawiony puścił serię z automatu po oknach ambasady. W sekretariacie ambasadora roztrzaskane szyby, osypany tynk. Nikogo na szczęście trafili, ale niewiele brakowało. Radca skrzętnie zbiera rozpłaszczone kulki.
Budapeszt, 6 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Radio Budapeszt bez przerwy nadaje wesołe melodyjki z operetek. Ale skupiona wokół głośnika służba hotelowa ma ponure miny. Zygmunt usiłuje ich pocieszyć, że strzelanina się skończy i będzie spokój, ale okazuje się, że właśnie to, co nastąpi wtedy, przeraża ich najbardziej. Rzecz w tym, że wszyscy oni w dniach rewolucji spalili przed zwalonym posągiem Stalina swoje legitymacje milionowej partii.
- Co teraz z nami zrobią?
Zygmunt niezbyt pewnie uspokaja, że nic.
Stara sprzątaczka wzdycha:
- Niech już będzie ta partia, ale niech nikogo nie zmuszają, żeby do niej należał…
Budapeszt, 6 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Wieczorem wychodzimy na dach i oglądamy łuny nad miastem. Jest ich dużo, otaczają nas ze wszystkich stron. Deszcz, który właśnie zaczyna padać, nie gasi pożarów.
Co kilka chwil błyska przed nami, potem rozlega się grzmot. To burza artyleryjska – a gdyby zaczęła się naturalna, nie dotarłaby do naszej świadomości, stłumiona przez wojnę.
Wracamy na dół – do radia. Warszawa. piąta Symfonia Beethovena. Nie potrafię jej wysłuchać do końca.
Budapeszt, 6 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Obrona Budapesztu trwa. Wczoraj wieczorem do późnych godzin nocnych trwało bombardowanie artyleryjskie. [...]
Od rana po krótkotrwałym osłabieniu ognia, walki przybrały na sile. Silny ogień dział czołgowych. W rejonie ul. Bajza pojawiły się radzieckie patrole piesze, rewidują przechodniów. W mieście wiele zburzonych ogniem artylerii domów, ostrzeliwanie z moździerzy rejonu uniwersytetu.
Radzieckie czołgi i piechurzy ostrzeliwują przechodniów. Meldunki podają o zabitych i rannych cywilach wracających z chlebem.
Budapeszt, 6 listopada
Rewolucja węgierska 1956 w polskich dokumentach, Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 8, oprac. János Tischler, Warszawa 1995.
Radzieccy czołgiści ulokowani wokół naszej ambasady informowali naszych pracowników, że dziś Kadar został przewieziony do parlamentu. Mówili, że leje się ich krew za błędy kierownictwa WPP, które nie wiedziało, co nurtuje w masach. Informowali, że musieli rozbrajać wiele oddziałów regularnej armii węgierskiej. Skarżyli się, że węgierskie wojska bezpieczeństwa wew. (AVH), współpracujące z radzieckimi, nie różniły się ubiorem od powstańców i że to było przyczyną wielu strat. Wolelibyśmy dziś być w ojczyźnie – mówili żołnierze – a nie tu, gdzie nikomu nie można wierzyć.
Budapeszt, 6 listopada
Rewolucja węgierska 1956 w polskich dokumentach, Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 8, oprac. János Tischler, Warszawa 1995.
Oddziały radzieckie wzmacniają działalność terrorystyczną wobec ludności cywilnej. O 12 czołgi i piechota zaczęły taką akcję w rejonie ulic: Gorkiego, Majakowskiego, Izabella. W rejonie tym nie ma uzbrojonych obrońców. Czołgi prują seriami z CKM, żołnierze z erkaemów i pepesz. Ostrzeliwano gmach polskiej ambasady. Wewnątrz znaleziono 9 pocisków broni maszynowej. Długimi seriami cekaemów ostrzelano mieszczący się na wprost ambasady szpital. Użyto również dział czołgowych, kierując broń w domy mieszkalne. Żołnierze radzieccy nie pozwolili karetkom pogotowia udać się z pomocą na ulice Majakowskiego i Izabella, gdzie jest wielu rannych i zabitych. W punktach, gdzie umocnili się obrońcy miasta, trwają ciężkie walki. W Ujpeszcie płonie szpital, fabryki, między innymi medykamentów, wskutek bombardowania dział radzieckich.
Budapeszt, 6 listopada
Rewolucja węgierska 1956 w polskich dokumentach, Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 8, oprac. János Tischler, Warszawa 1995.
Wojna trwa. Odgłosy jej nie milkną ani na chwilę. Cierpienie trwa.
Nie ma takiego dnia, żebyśmy zrezygnowali z wyjścia na miasto, z zajrzenia wojnie i cierpieniu w oczy.
Ale chodzimy dziwnie. Nikt nas tego nie nauczył, to przyszło samo i już wydaje się najzwyklejsze. W rzadkich chwilach ironicznej samokontroli uprzytamniamy sobie, iż zachowując się tak samo w innej rzeczywistości sprawialibyśmy wrażenie obłąkanych.
Zygmunt:
– Wyobraźcie sobie, jak ostrożnie, gęsiego, przyciskając się do murów, idziemy ulicą Foksal. Dochodzimy do rogu. Pierwszy powoli wychyla głowę, inni czekają. Dobra, nie ma czołgów. Wszyscy razem biegiem przez jezdnię na drugą stronę i do bramy. Oglądamy się – nikt nie został? Nastawiamy uszu – skąd strzelają? I znowu ostrożnie, gęsiego, przyciskając się do murów – aż do następnego rogu.
Budapeszt, 7 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
W mieście różne natężenie walk przy zaciekłej obronie głównych punktów oporu. Desperacki opór w Zamku na Budzie złamany, w rejonach robotniczych walki trwają. Walki uliczne przerzucają się w coraz to nowe dzielnice. Oddziały radzieckie atakowane z okien, dachów i piwnic, odpowiadają bronią ręczną, maszynową i ciężką. Używa się pocisków fosforowych. Czołgi podpalane butelkami z benzyną. Obustronne straty duże. Pożary w nocy. Spłonęło Centralne Archiwum Węgierskie.
Budapeszt, 7 listopada
Rewolucja węgierska 1956 w polskich dokumentach, Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 8, oprac. János Tischler, Warszawa 1995.
Budapeszt płonie i krwawi. W nocy spokojne centrum, ciężkie walki na przedmieściach. Zacięta obrona rejonów robotniczych. Csepel ostrzeliwany przez artylerię radziecką z góry Gellert. Fabryki metalowe przystąpiły do produkcji pancerfaustów. AVH w akcji pod dowództwem radzieckich MGB. Rewizje i aresztowania. Komuniści ukrywają się, kilku wybitnych ujęło AVH. Dziś od rana walki trwają. W szpitalach masa rannych. Trudności z lekami. Radzieccy ostrzelali szpital Hajnal w dzielnicy IX poczem zaczął on płonąć. Ostrzeliwanie karetek pogotowia i domów mieszkalnych trwa. [...] Brak chleba. [...] Do późnej nocy radzieckim oddziałom nie udało się opanować wielu okręgów Budy.
Walki trwają.
Budapeszt, 7 listopada
Rewolucja węgierska 1956 w polskich dokumentach, Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 8, oprac. János Tischler, Warszawa 1995.
Z dnia na dzień rozszerzamy zasięg swoich wędrówek po Budapeszcie.
Dzisiaj udaje się nam dość powikłaną drogą dotrzeć nad brzeg Dunaju i mostem łańcuchowym na Budę.
W różnych punktach miasta trwają jeszcze walki, ale nie brak już ulic kompletnie spacyfikowanych. Sowieckie czołgi rozwożą teraz po nich odezwy dowódcy miasta, generała Grebiennika, oraz centralny organ partii, który wczoraj wyszedł pod nagłówkiem „Szabad Nép”, a dziś – „Népszabadság”. Nad tytułem widnieje cena „50 filerów”, żołnierze jednak kolportują gazetę bezpłatnie.
A więc docieramy do mostu łańcuchowego – „Lanchid” – jedynego czynnego spośród wszystkich mostów łączących obie części stolicy. Dojście do mostu najeżone jest artylerią i bronią pancerną, zza której wynurza się kilka uzbrojonych po zęby sylwetek. Nie są to wszelako Rosjanie – ci też są w pobliżu, ale tym razem grają rolę biernych obserwatorów. Mamy do czynienia z autochtoniczną ostoją okupacji – funkcjonariuszami odrodzonego AVH.
Są uprzedzająco grzeczni. Zwracając nam paszporty salutują i trzaskają obcasami.
Szybko przechodzimy przez nieuszkodzony, tylko bardzo porysowany most. Pod nogami chrzęszczą łuski karabinowe.
Zagłębiamy się w stare, wąskie, pnące się pod górę uliczki Budy. Staszek, najlepszy znawca tej okolicy, prowadzi nas do słynnej Baszty Rybackiej. Tuż obok zabytku znowu znajomy widok: czołgi. Teraz odpoczywają, wylegują się w niedbałych pozach, ale dookoła dosyć jest śladów ich ożywionej działalności, choćby ten szarpnięty pociskiem mur kościoła…
Spoglądamy z Baszty Rybackiej w dół, na nieprzytulny, niepodobny do siebie Budapeszt. Powoli płynie zjeżony gęsią skórką Dunaj. Domy za rzeką rozproszyły się w różne strony, jakby chciały uciec z tego skazanego miasta. Ale pożary depczą im po piętach, zachodzą z boków, odcinają odwrót.
Ktoś koło nas nazywa pożary po imieniu:
- To Csepel. Tamten – Újpest. A to – Köbánya…
I właśnie w tej chwili na wprost wybucha nowy pożar. Dym jest najpierw biały, gęsty jak ciasto, a po chwili ciemnieje i czarną strugą chlasta i tak już osmalone niebo. Pali się któraś z ulic śródmieścia.
Budapeszt, 8 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Do szpitala trafiamy przypadkiem. Prowadzi nas pielęgniarka spotkana koło Baszty Rybackiej.
Niezwykły to szpital: ukryty pod ziemią, szczelnie otulony warstwami żelbetonu. Powstał kilkanaście lat temu jako lazaret wojskowy, po 1945 roku nie był wykorzystywany. […]
Lekarze oprowadzają nas po salach i korytarzach, na których również stoją łóżka. […] Na jednej z sal widzimy, jak do żył śmiertelnie wycieńczonego człowieka płynie ze szklanych rurek życiodajna krew.
- To polska krew – mówi lekarka, blada dziewczyna o podkrążonych oczach.
Na innej sali – niespodzianka. W wojskowym szpitalu nie przewidziano oddziału położniczego, ale czy można było nie przyjąć rodzącej w niedzielę, 4 listopada, nad ranem? Skrzywiony, pomarszczony osobnik, który w tak niezwykłym momencie zameldował swoje przyjście na świat, energicznie wywija nóżkami.
- Najmłodszy bojownik ruchu oporu – rzucy któryś z nas.
Lekarka uśmiecha się – po raz pierwszy od chwili, kiedy ją poznaliśmy. Czuję, że chce o coś zapytać, ale pytanie to nie pada ani teraz, ani później.
Budapeszt, 8 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Masakra Budapesztu trwa. Byłem w dzielnicy najcięższych walk w centrum. Główne arterie rozbite nękającym ogniem artylerii radzieckiej. Płoną domy. Trupy na ulicach. W mojej obecności 3 pociski artyleryjskie rozwaliły płonący dom, skąd ewakuowali się ludzie. W VII dzielnicy większość bocznych ulic w rękach obrońców. Czołg, który wieczorem zapuścił się w taką ulicę, został spalony. Trwają walki na robotniczych przedmieściach. Aktywnie walczą komuniści. Ludność w pełni popiera obrońców. Zapowiada w razie klęski strajk.
Mówią: lepiej umrzeć niż się poddać.
Zastosowany terror wobec miasta wzmaga nienawiść.
W szpitalach przepełnienie. Trudności z lekami. Sytuacja żywnościowa bardzo ciężka, chociaż chłopi z narażeniem życia usiłują dostarczyć produkty.
Liczba zabitych w mieście ponad 5000, rannych 50 000. Głównie cywile. Żaden apel grupy Kadara nie znajduje poparcia. Zagłada Budapesztu nie będzie końcem walki o wolność Węgier.
Przekażcie innym redakcjom.
Pomóżcie Węgrom w ich sprawiedliwej walce o wolność.
Budapeszt, 8 listopada
Rewolucja węgierska 1956 w polskich dokumentach, Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 8, oprac. János Tischler, Warszawa 1995.
Długo się wahamy: iść czy nie iść do parlamentu? W końcu jednak ciekawość przezwycięża skrupuły. Pół tuzina dziennikarzy polskich ładuje się do ambasadzkiej limuzyny.
Na placu przed parlamentem – pełno czołgów. Pobliskie skwery zamienione są w pozycje artyleryjskie. Na klombach żołnierze palą ogniska, gotują kasze i zupę.
Zostawiamy auto pod przytłaczającą opieką czołgów i przekraczamy wskazany przez kogoś próg. W ciasnej sionce tłoczą się wartownicy: paru Aloszów i kilku skośnookich czerwonoarmistów. Ze szczytu schodów rozdziawia lufę gościnny cekaem. Na lewo – oszklone drzwi prowadzą do oficerskiej dyżurki, skąd właśnie wychodzi uprzejmy starszy lejtnant.
Tłumaczymy mu, kim jesteśmy i czego sobie życzymy. Ogląda nasze paszporty, pyta, kiedyśmy przyjechali i jakie reprezentujemy redakcje.
- „Życie Warszawy”.
- „Nowa Kultura”.
- Radio.
- A „Trybuna Ludu” jest?
- Jest.
Okazuje się, że radziecki oficer jest zorientowany w tytułach prasy polskiej.
- A więc chcecie, żeby was przyjęli towarzysze z węgierskiego rządu? – przepytuje się raz jeszcze i znika w dyżurce. Przez szybę widzimy, jak konferuje z innym oficerem radzieckim, bodaj majorem. Po kilku minutach wychodzi i bezradnie rozkłada ręce:
- Niestety. Rząd węgierski jest bardzo zajęty i nie może was przyjąć. Sami rozumiecie: tyle ważnych spraw ma na głowie. Niestety.
Budapeszt, 9 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Wojna przeszła przez Csepel. Ta dzielnica broniła się najdłużej w Budapeszcie. Jeszcze dziś w głębi Csepla tlą się niezgaszone ogniska oporu.
[…]
Rozglądamy się: ani jednego domu nie oszczędziła wojna. Każdy ma potężną dziurę – najczęściej na poziomie pierwszego lub drugiego piętra. Wygląda to tak, jakby przeszło tędy jakieś żarłoczne, przedpotopowe zwierzę, kąsające na prawo i na lewo, wszędzie pragnące zostawić slad swoich zębów.
Inne zupełnie ślady poznaczyły jezdnię. Co kilkadziesiąt kroków straszy czarna, skłębiona kupa żelastwa: zabity czołg. Parokrotnie spotykamy rozwalone katiusze…
Wracając z Csepla zawadzamy o prawie już śródmiejskie ulice Ferenc körut i Ullöi ut. Tu widok jest jeszcze groźniejszy: wszystkie domy spalone albo pogruchotane, jezdnie wywrócone na nice, swąd, kurz, wąskie ścieżynki wydeptane wśród zgliszcz… Ale ten widok znamy. To Warszawa 1944. Zdobyte miasto.
Budapeszt, 11 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Jest ich czterech. Leżą na zdobytej ulicy – jeden obok drugiego – w pozach bezładnych i nienaturalnych. Rozdarci i spłaszczeni – prawie dwuwymiarowi – wyglądają jak szmaciane kukły, gwałtownie ciśnięte pod osmalony mur, niemal wbite w skrawek wyszczerbionego chodnika. Ktoś przysypał ich ściągnięte twarze białym kurzem czy wapnem. Najbardziej wysunięty do przodu nie ma twarzy – z pogiętym hełmem zrosła się czarna, zakrzepła miazga. Dawno już muszą tak leżeć, bo niczym nie przypominają świata żywych, z którego wydarła ich jakaś trudna do wyobrażenia chwila. Są częścią martwej przyrody zgruchotanej wielkomiejskiej ulicy.
Budapeszt, 11 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Oprowadza mnie młody student węgierski. Oprowadza? Ja nie znam tych ulic, a on ich nie może poznać. Razem błąkamy się w to niedzielne przedpołudnie, ostatnie godziny przed pożegnaniem.
Nachylamy się nad świeżymi grobami, których pełno jest na każdym skwerze, w parkach, wokół kościołów. Na kawałkach dykty lub tektury wypisano, kto tutaj leży: „Lajos… 18 lat”, „Zsuzsa… 15 lat”, „Arpad… 12 lat”. Wszystkie groby ktoś obsypał kwiatami.
Wchodzimy do kościoła. Ludzi mniej niż się można było spodziewać. Węgrzy nie są społeczeństwem zbyt religijnym. Ale o wysokie sklepienie uderza pieśń niezwykłej piękności i siły. Nigdy jej nie słyszałem. Mój towarzysz tłumaczy: to stara pieśń kościelna – „Boże, coś Węgry…”. Pieśń trwa długo – kiedy milknie, wychodzimy.
Chcemy jeszcze zajrzeć na uniwersytet. Ale długo stoimy przed masywnymi wrotami, zanim otworzy się wąziutkie okienko, przez które wygląda gniewne oblicze starego woźnego.
- Czego tu szukacie? Nie ma uniwersytetu. Zarządzenie pana ministra szkolnictwa wyższego, żeby nikogo nie wpuszczać. Idźcie sobie.
Okienko się zatrzaskuje.
Budapeszt, 11 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Młody Lipski (ten z „Krzywego Koła”) przyniósł jakiś króciutki tekst zwracający się do Rządu o rozszerzenie wolności słowa zawarowanej Konstytucją. Było tam już dużo podpisów uczonych i pisarzy o bardzo sławnych nazwiskach. Nie palę się do takich „petycji”, bo to nic nie da, ale tak wciąż wszystkiego odmawiam, że zawsze w końcu zdarzy się coś, czemu po prostu na zasadzie prawa liczb czy prawdopodobieństwa nie odmówię. Bez dyskusji więc chciałam podpisać w przypadającej na mnie kolejności. Lipski na to: „Chciałem prosić – bo tu pod prof. Infeldem zrobił się taki odstęp – żeby to miejsce wypełnić, może tu pani podpisze” (Infelda podpis był pierwszy). Podpisałam bezmyślnie. Bezmyślność to moja największa wada. Bo to był b. naiwny manewr, żeby uzyskać mój podpis na tzw. „czołowym” miejscu. Powinnam była powiedzieć: „Nie, proszę pana, to jest niedobry manewr. Adresaci pomyślą od razu, że inni podpisali, widząc mój podpis. Tymczasem rzecz się miała odwrotnie. Ja podpisałam widząc tyle podpisów”.
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1960–1965; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Pogoda okropna, dokoła woda i błoto – szara opona chmur – ani minuty – nie już słońca, ale choćby „przejaśnienia”. Czuję, że Anna jest znudzona i zasępiona. Mówię: „Może zaprosimy Terleckich?”. Charakterystyczna odpowiedź: „Poproś. Przynajmniej będzie pozór życia”. Natychmiast zatelefonowałam – i nie ma to jak młodzi. Telefon o jedenastej – już o pierwszej byli u nas na świątecznym śniadaniu. I było z nimi przyjemnie. Terlecki, Odojewski i inni młodzi pracują w radiu. Otóż z KC przyszła do Radia instrukcja, aby pisarze, którzy podpisali list do Cyrankiewicza, nie byli czytani w Radiu, aby skreślić ich słuchowiska, występy etc. Na razie wyłączeni z tej listy „proskrypcyjnej” są Parandowski, i... Dygat.
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1960–1965; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Dwa głosy (Czeszki i Koziełła) usiłujące przeciwstawić się tak haniebnemu biegowi rzeczy, są tak zakamuflowane, że zaledwie kilkanaście osób jest w stanie domyślić się, o co tym dwu na pewno uczciwym, ale niezdolnym przedrzeć się przez żelazną kurtynę cenzury ludziom idzie. A przecież całą sprawę wyjaśnić i rozwikłać mogłaby tylko publiczna dyskusja. Dyskusja zarówno z żerującą na owym liście emigracją, jak z naszą tu „polityką kulturalną”. Lecz w naszej prasie ani mru mru o sprawie, o której mówi już cały kraj. Tak samo przemilczane zostały dwa wiece studenckie tym sprawom poświęcone.
I pomyśleć, że w żadnej instytucji (Radio i Telewizja), w żadnym piśmie czy wydawnictwie, którym polecono dyskryminować pisarzy, nie znalazł się bodaj jeden człowiek, który by ujął się za pisarzami pozbawionymi w trybie administracyjnym możności zarobkowania.
Wczorajsza niedziela była przyjemna. Anna przyjechała w sobotę już przed południem, a w niedzielę po południu przyjechał Dag Halvorsen, który już dobrze mówi, a wszystko rozumie po polsku. Jego zdaniem, które jest również zdaniem Anny i moim, Zachód nie ruszy palcem, nawet gdyby ludność Polski została zamknięta w obozach koncentracyjnych. Większość społeczeństwa, które nigdy nie zostało zepchnięte w taką reakcję jak obecnie, ale co gorsza wszystkie władze rządu i partii nie wiedzą nic o oczywistym fakcie, że Zachód woli Gomułkę niż Giedroycia.
Komorów, 19 kwietnia 1964
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1960–1965; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Student czeski oblał się benzyną i podpalił, na znak protestu politycznego – wywołało to olbrzymie poruszenie, tylko bezczelni Moskale napisali, że to prowokacja. Rzecz jest wstrząsająca, pierwszy raz w Europie […]. Czesi są zastanawiający: o tyle bardziej dziś patriotyczni i solidarni od załatwiających swe drobne, prywatne sprawki Polaków.
Warszawa, 22 stycznia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
Zwracam się do Pana, jako szefa partii robotniczej, jako do polityka, który walczy o socjalizm zgodny z prawami ludzkimi, jako do komunisty, ponieważ w moim kraju komuniści piastują niepodzielnie władzę.
Zwracam się do Pana z wezwaniem o pomoc dla robotników polskich oczernianych przez prasę, radio i telewizję, bitych przez milicję, aresztowanych, oskarżonych przed sądami o sabotaż, skazanych na długie kary pozbawienia wolności. [...]
Historia powtarza się po raz trzeci. W czerwcu 1956 w Poznaniu i w grudniu 1970 na Wybrzeżu Bałtyckim robotnicy polscy płacili własną krwią za błędy tych, którzy są u władzy. Nie wyciągnięto żadnych wniosków z tych doświadczeń. Także tym razem nie mówi się bynajmniej o odpowiedzialności władz, lecz jedynie odpowiada się represjami skierowanymi przeciw robotnikom.
W prasie, w radiu i telewizji demonstracje, które zmusiły władze państwowe do zmiany swych błędnych poglądów, określa się jako wyczyny chuliganów, jako akty bandytyzmu i wandalizmu. W różnych miejscowościach rozpoczęto masowe represje przeciw uczestnikom demonstracji i strajków. [...] Wszędzie zwalnia się z pracy robotników; w Radomiu i Ursusie aresztowano wiele osób; ci, co wracają z komisariatów policji, mają na sobie ślady pobicia, niekiedy bardzo poważne. [...]
Robotnicy, nieposiadający własnych organizacji i pozbawieni informacji, są całkowicie bezbronni wobec represji. Reakcja władz zaostrza nastroje nienawiści i desperacji. Następny wybuch mógłby stać się tragedią dla narodu polskiego i oznaczać polityczne bankructwo całej lewicy w Europie.
[...] Zwracam się do Pańskiego sumienia. Oby nie było obojętne wobec tej sprawy.
Warszawa, 18 lipca
Jacek Kuroń, Taki upór, wybór i red. Maria Krawczyk, Warszawa 2011.
Panujący w Polsce system totalitarny stwarza idealne wprost warunki dla społecznej schizofrenii. Ze wszystkich możliwych względów nie można go zaakceptować, a zarazem w zasadzie wszyscy zaakceptować go muszą, podejmując i wypełniając obowiązki zawodowe, a także dużo rodzinnych czy w ogóle prywatnych (wyjeżdżając na wczasy, grając w zakładowej orkiestrze, wysyłając dzieci na kolonie).
System totalitarny, najogólniej rzecz biorąc, polega na centralnym dysponowaniu całym życiem społecznym. Poddając się temu dysponowaniu i nie zgłaszając publicznie żadnych sprzeciwów, akceptujemy ten system praktycznie. Na inną akceptację w zasadzie nie ma w totalitaryzmie miejsca. [...] Mamy więc rozdarcie duszy między światopoglądową negacją systemu a jego życiową, praktyczną akceptacją.
Ale [...] ta praktyczna akceptacja też okazuje się niemożliwa. Nie można bowiem w Polsce dobrze wypełniać obowiązków zawodowych. Inżynier, tkaczka, lekarz, psycholog – jeśli zechcą sumiennie i dobrze pracować, natychmiast wchodzą w kolizję z przełożonymi, kolegami, podwładnymi, utrudniają funkcjonowanie instytucji, tracą zarobki. Co więcej, w Polsce niemal nie można również uczciwie żyć – to znaczy mieszkać, jeść, ubierać się, wychowywać dzieci, nie naruszając przy tym różnych przepisów i, co gorsze, zasad współżycia społecznego.
Doświadczenie społeczne – tak indywidualne, jak zbiorowe – wskazuje, że wszelkie próby naprawy w zakładzie, organizacji czy w całym kraju niczego w rezultacie nie zmieniają. Nie można więc systemu zaakceptować także praktycznie [...]. Nie można go też odrzucić, zanegować. Każdy w tym proteście jest ostrożny, a cóż może zrobić jeden człowiek systemowi? W dodatku wiadomo, że na straży systemu stoją sowieckie czołgi, zaś zbiorowe i wciąż żywe doświadczenie Polaków wyniesione z ostatniej wojny nakazuje każdą wojnę traktować jako zło największe – absolutne.
Schizofreniczne warunki społeczne rodzą schizofreniczną świadomość. Swoistym symbolem postawy Polaków jest nieprzejednany niewolnik. Człowiek, który w duchu z całym zdecydowaniem potępia system, komunizm, Sowietów i wszystko, co od nich pochodzi, zarazem jednak wykonuje, jak może najsumienniej, swoje zawodowe obowiązki i nigdy – w żadnej formie – swojego nieprzejednania nie wyraził w czynie lub w słowie wypowiedzianym poza najbliższym kręgiem też zresztą nieprzejednanych. Nie broni krzywdzonego kolegi z pracy, nie przyłącza się do krytyki dyrektora, nie uczestniczy w zbiorowym wystąpieniu o płacę, warunki pracy czy też lepszą bądź efektywniejszą jej organizację, bo dobrze wie, że nic się tutaj nie poprawi – potępia w duchu całość, nie może więc zająć się drobnymi szczegółami. Nieprzejednani niewolnicy występują we wszelkich grupach zawodowych. Są wśród robotników, lekarzy, dziennikarzy, sędziów, prokuratorów, a myślę nawet, że w najwyższych władzach partyjnopaństwowych i policji politycznej też ukryło się kilku.
[...]
Niezależne ruchy społeczne przełamały, na razie w bardzo wąskim odcinku rzeczywistości społecznej, to rozdwojenie jaźni. Zarazem jednak stały się one wyrazem społecznego nieprzejednania. Oczekuje się od nich, że będą nieprzejednane w praktyce, reprezentując i tym samym zastępując wszystkich tych, którzy mogą być nieprzejednani tylko w duchu. Jesteśmy integralną częścią społeczeństwa i dopóki będziemy przezwyciężać schizofreniczne warunki tylko dla siebie, dopóty będziemy pod przemożnym naciskiem schizofrenicznego myślenia.
4 września
Jacek Kuroń, Taki upór, wybór i red. Maria Krawczyk, Warszawa 2011.
Ewo!!!!!!
Nie głodujcie. To się na nic nie zda. A ja myślę, że paszporty dostaniecie jeśli nie dziś to jutro, albo parę dni później. Może to pismo z ministerstwa jeszcze nie doszło. Proszę Was, nie głodujcie. Proszę Was w imieniu „Solidarności”.
Poznań, 5 listopada
Zbigniew Gluza, Ósmego Dnia, Wydawnictwo KARTA, wyd. II, Warszawa 1994.
Sądzę, że jeżeli należałoby wskazać dziś manifest ideowy Marca, to należałoby wybrać posłanie Pana Cogito Herberta: „ocalałeś nie po to aby żyć/masz mało czasu trzeba dać świadectwo”. [...] A świadectwo daje się wtedy, kiedy ma się siebie do zadysponowania i siebie się chce poświę cić, bo każdy może poświęcić tylko siebie, nie może poświęcać nikogo innego. O tym trzeba nieustannie pamiętać.
Niestety, nie jest to w pełni prawdziwe. Mam świadomość, że w marcu 1968 chciałem poświęcić tylko siebie, a poświęcałem wielu, wielu innych. Nic na to nie poradzę. Myślę jednak, że chroni mnie trochę to, że o tym wiem, że o tym pamiętam, że ponoszę odpowiedzialność za każdy czyn i za każde jego zaniechanie. Granicą polityki są fundamentalne wartości ludzkie.
8 marca
Jacek Kuroń, Taki upór, wybór i red. Maria Krawczyk, Warszawa 2011.
„Solidarność” i NZS organizują dziś wspólnie cichy marsz, domagając się zwolnienia [Leszka] Moczulskiego i trzech innych więźniów z KPN. Afisze są rozklejone od tygodnia, ani jeden nie został zerwany czy podarty. Nawet milicja nie usiłuje zapobiec tej manifestacji, choć nie wydano na nią zezwolenia. Władza chyba z zadowoleniem patrzy na to, jak „Solidarność” oscyluje w stronę roszczeń, które podbijają ceny na politycznej licytacji.
Po mszy w intencji więźniów politycznych, pochód wyrusza o piątej po południu w kierunku Wawelu. Wielu z moich znajomych uważa, że władza zastawiła pułapkę. Ale obyło się bez incydentów.
Kraków, 25 maja
Adrien Le Bihan, Gniewne Drzewo. Dziennik Krakowski 1976-1986, Kraków 1995.
Trzeba wiedzieć, czy chcemy zdobywać władzę jako związek, jako partia, czy też chcemy innego układu. Od tego bardzo wiele zależy, bo – na przykład – jeśli wczoraj podnieśliśmy tutaj walkę o sprawę zlikwidowania cenzury prewencyjnej, to jest to szlachetny postulat i ja za nim zawsze stoję, tylko to jest taka walka, jakby ktoś postanowił zająć się czymś, co jest następstwem wielu rzeczy, a nie przyczyną. Bo albo decydujemy się na walkę o pełną demokrację, o pełną władzę całego społeczeństwa bez ograniczeń – wtedy następstwem tego jest walka o zniesienie prewencyjnej cenzury i wszelkiej cenzury – albo uznajemy, że musimy się gdzieś samoograniczać, a jak się samoograniczamy, to niechętnie, ale z konieczności godzimy się na pewną prewencyjną cenzurę. I tak tę decyzję trzeba podjąć, bo bez tego przemyślenia podejmuje się ją zawsze głupio.
I oto pytanie dla mnie najważniejsze – czy mamy się samoograniczać? Czy ta rewolucja ma się samoograniczać? W moim przekonaniu ma. Nie będę tu tego wątku rozwijać. Mam taki światopogląd, że w przypadku, gdybyśmy podjęli takie działania, które by kierownictwo ZSRR uznało za swe bezpośrednie zagrożenie, oni by tu wjechali. Jestem o tym przekonany. W związku z tym uważam, że ta rewolucja musi się świadomie samoograniczać – po to, by tego niebezpieczeństwa uniknąć. Przy czym dyskusja na temat, czy oni wjadą czy nie, jest spekulatywna, natomiast jest pewne, że sprawdzić to można tylko w jeden sposób. Tego ryzyka podejmować nie należy.
25 lipca 1981
Czy mamy się samoograniczać?, nieautoryzowany głos w dyskusji na posiedzeniu Krajowej Komisji Porozumiewawczej, 25 lipca 1981, cyt. za: Jacek Kuroń, Taki upór, wybór i red. Maria Krawczyk, Warszawa 2011.
Marsz głodowy w Krakowie. Afisz dnia: olbrzymi widelec próbuje nabić kartkę żywnościową wartości dwudziestu deko mięsa.
Marsz głodowy w Tarnowie.
„Solidarność” domaga się utworzenia komisji kontroli zaopatrzenia.
Kraków–Tarnów, 7 sierpnia
Adrien Le Bihan, Gniewne Drzewo. Dziennik Krakowski 1976-1986, Kraków 1995.
Dziś generałowie i sekretarz zdecydowali się rządzić nie tylko bez
akceptacji społeczeństwa, ale wręcz przeciwnie. Podstawą sprawowania władzy jest zdolność do rozpędzania demonstracji, pacyfikowania strajków, aresztowania, internowania, pałowania, rozstrzeliwania...
Dopóki generałowie i sekretarze będą taką zdolność posiadać, dopóty nie ustąpią ani o milimetr wobec żadnego nacisku. W tej sprawie wszystko zostało powiedziane i pokazane. Na złudzenia nie ma miejsca. Dodajmy, że wobec rewindykacji nie mogą ustąpić, bo nie mają żadnych rezerw. Nie mogą nie obniżać płac, nie zwalniać pracowników, nie zmniejszać racji żywnościowych. [...] Bez rzeczywistej ugody społecznej nie można powstrzymać postępującej agonii życia gospodarczego. [...]
Organizując „Solidarność”, wzięliśmy na siebie – my, jej działacze – ogromną odpowiedzialność. Nie uciekniemy przed nią dziś, uchylając się od szukania rozwiązań zasadniczych. Dla uniknięcia katastrofy, którą sprowadził na Polskę stan wojenny, skłonny jestem głosić konieczność nawet najdalej idących ustępstw ze strony społeczeństwa. Granicą tych ustępstw jest spełnienie niezbędnego warunku kompromisu społecznego – stworzenie sytuacji, w której władze będą się porozumiewać ze społeczeństwem, a nie same ze sobą (w różnych nazwach i osobach).
Słowem – warunkiem niezbędnym kompromisu jest społeczeństwo zorganizowane niezależnie od władz państwowych. Nie można budować programu na nadziei, że generałowie i sekretarze dobrowolnie zgodzą się na kompromis. Trzeba przyjąć, że przemoc ustępuje tylko wobec przemocy – i zapowiedzieć wyraźnie, że ruch nie cofnie się przed użyciem siły.
12 maja
Jacek Kuroń, Taki upór, wybór i red. Maria Krawczyk, Warszawa 2011.
Po raz pierwszy w dziejach artyści zjednoczyli się, aby zbojkotować władzę, która panuje w ich kraju. […] Od 13 grudnia 1981 roku aktorzy polscy odmawiają pracy w radio i telewizji. Ich odważna solidarność to odpowiedź na rozpowszechnione opinie o „bezsilności artysty”. […] Cena, którą za to płacą, jest bardzo wysoka i, wiedząc dobrze po co żyją, nie są pewni jutra, pozbawiając się sami środków do życia. Dlatego AIDA wzywa wszystkich artystów, ludzi teatru, pisarzy, tancerzy, śpiewaków, reżyserów, plastyków, wszystkie teatry, kabarety, opery i ich ekipy techniczne, aby w dniach między trzecim a siedemnastym grudnia 1982 wybrały jeden spektakl wieczorny lub popołudniówkę i dochód z tej pracy przekazały na ręce polskich aktorów.
Paryż, 3–17 grudnia
Teatr drugiego obiegu. Materiały do kroniki teatru stanu wojennego 13 XII 1981–15 XI 1989, oprac. i red. Joanna Krakowska-Narożniak, Marek Waszkiel, materiały zebrał zespół pod kierunkiem Marty Fik, Warszawa 2000.
Ogłaszamy 1–8 I 1983 r. Tygodniem Sceny Polskiej. W tych dniach wyrazimy nasz szacunek i wdzięczność ludziom teatru – uczestnikom wielomiesięcznego bojkotu RTV. Wiemy, jak trudny był dla nich ten sprzeciw, najdłuższy strajk po ogłoszeniu stanu wojennego. W Tygodniu Sceny Polskiej: 1. sale teatralne w całej Polsce są pełne; 2. przychodzimy wszyscy z kwiatami dla aktorów, reżyserów, scenografów; 3. przyjście do teatru jest manifestacją solidarności z artystami, którzy tak długo i zdecydowanie wyrażali protest będący protestem milionów. Zwracamy się do Komisji Zakładowych o pomoc w realizacji naszego apelu.
Warszawa, 1–8 stycznia
Teatr drugiego obiegu. Materiały do kroniki teatru stanu wojennego 13 XII 1981–15 XI 1989, oprac. i red. Joanna Krakowska-Narożniak, Marek Waszkiel, materiały zebrał zespół pod kierunkiem Marty Fik, Warszawa 2000.
Wydaje nam się, że nasza demonstracja spełniła już swoją rolę. Następny rok naszej nieobecności nie będzie miał już tej siły i znaczenia. […] Wkrótce przedstawimy Wam, Koledzy, próbę skodyfikowania zasad naszej etyki obywatelskiej i zawodowej. […] Kilka rad na dzisiaj:
1. Nie przyjmuj roli bez przeczytania scenariusza, zwracaj szczególną uwagę na interpretację faktów historycznych.
2. Przed podpisaniem umowy zapoznaj się z obsadą, nie pracuj z kolaborantami.
3. „Profil” i „Iluzjon” – NIE!
4. Nie bierz udziału w imprezach propagandowych służących gloryfikacji reżimu.
5. Nie bierz udziału w imprezach dla MO, ZOMO i ORMO.
6. Nie bierz udziału w imprezach propagandowo-politycznych dla wojska np. Kołobrzeg, imprezy rocznicowe itd.
W razie wątpliwości pytaj kolegów.
Warszawa, 12 stycznia 1983
„Tygodnik Mazowsze” 1983, nr 40, cyt. za: Teatr drugiego obiegu. Materiały do kroniki teatru stanu wojennego 13 XII 1981–15 XI 1989, oprac. i red. Joanna Krakowska-Narożniak, Marek Waszkiel, materiały zebrał zespół pod kierunkiem Marty Fik, Warszawa 2000.
Tak zwany bojkot masowych środków przekazu rozpoczął się 13 XII 1981. Mówię tzw., ponieważ nie był ani zjawiskiem przemyślanym, ani przez nikogo zorganizowanym. […] Postępowanie większości środowiska określono jako demonstrację polityczną i wyciągnięto wnioski praktyczne w postaci rozwiązania Związku Artystów Scen Polskich. […] W dalszym ciągu mają miejsce zagrożenia likwidacyjne. Trzy czołowe teatry warszawskie na skutek zmian personalnych pogrążają się w niepamięci. Reszta teatrów śpi snem niespokojnym.
Warszawa, 12 czerwca
AAN – GUKPPiW, t. 1771, cyt. za: Teatr drugiego obiegu. Materiały do kroniki teatru stanu wojennego 13 XII 1981–15 XI 1989, oprac. i red. Joanna Krakowska-Narożniak, Marek Waszkiel, materiały zebrał zespół pod kierunkiem Marty Fik, Warszawa 2000.
Na świecie odbyło się już kilkadziesiąt rewolucji i żadna nie zmieniła go na lepsze. PRLowski świat także zrodzony został przez przewrót. Mimo to różni ludzie stawiają nam zarzut: wspieracie władze zamiast trochę poczekać i dodusić komunistów. [...]
Opowiem tu starą bajkę: przewrót zawsze zmusza do wymyślenia nowego systemu i ożywia pomysł, żeby zbudować go od nowa. A my już wiemy, że nie da się wymyśleć nowego porządku, że to, co wymyślone, będzie zawsze złe.
Rewolucja wyzwala niesłychany wybuch nadziei. Wyobraźmy to sobie u nas. Czy można by je spełnić w kraju tak zniszczonym jak Polska? Przecież rewolucja nie odbudowałaby kraju, lecz jeszcze bardziej go zniszczyła. Musiałoby dojść do rozczarowania, a ludzie byliby już na ulicach, zorganizowani do przemocy. [...]
Gdyby w Polsce doszło do przewrotu, zmiótłby on cały, niewydolny aparat państwa. To miejsce trzeba by wypełnić, więc wprowadzilibyśmy nieprzygotowane kadry.
Rewolucja nie rozwiązuje żadnych problemów, ona tylko stwarza nowe. Jej skutki są zawsze złe. Życie społeczne ma to do siebie, że nie znosi gwałtownych rozwiązań. Dlatego od czasu gdy przestałem być człowiekiem bardzo młodym, nie jestem zwolennikiem rewolucji.
Nie przeczę: może się okazać, że nie ma innej drogi niż przewrót. Ale jest szansa by tego uniknąć. Naszym obowiązkiem jest próbować pokojowego przejścia od systemu totalitarnego do pełnej demokracji parlamentarnej, od gospodarki komunistycznej do gospodarki samodzielnych producentów i zróżnicowanej własności, od społeczeństwa pogrążonego w bierności, rozczarowaniu do społeczeństwa zorganizowanego i decydującego o swoim losie.
14 lipca
Jacek Kuroń, Taki upór, wybór i red. Maria Krawczyk, Warszawa 2011.
„Bracia Węgrzy! Przynoszę Wam pozdrowienia od Waszych braci Polakó. W szczególności pozdrawiam Was w imieniu...”
Czy to mój głos ze zdławionego gardła? Czy naprawdę stoję tutaj, na szerokim cokole pomnika Bema, obok małego skaucika, bardzo chyba zmęczonego, od paru już godzin prężącego się dekoracyjnie u stóp Genrała, i obok dwóch kandydatów na prezydenta Republiki, ten pierwszy to Lajos Für, drugi – Sándor Racz, wtedy przewodniczący Rady Robotniczej Budapesztu, i obok tchnącej macierzyńskim ciepłem gospodyni dzisiejszej uroczystości, nauczycielki imieniem Katylin [...], a naokoło, na całym placu, tłumy Węgrów wiwatujących, moich posiwiałych rówieśników, którzy wtedy też tu z pewnością byli, i dużo młodszych, tak podobnych do nich ówczesnych, a jeszcze dalej, pod kopułą zmierzchającego się dnia, bez pośpiechu płynie Dunaj majestatyczny i po obu jego stronach oddycha, huczy, dzwoni miasto, w którym tyle się stało i tyle staje się znowu.
Przy mnie stoi Csaba Gy. Kiss i tłumaczy zdanie po zdaniu:
„Polacy są dzisiaj z Wami, tak jak byli nieraz w dniach dalszej i bliższej historii, i jak Wy, Węgrzy, byliście z Polakami. 33 lata temu, w pamiętnym roku 1956, też byliśmy razem, łączył nas ten sam poryw ku wolności, ku niezawisłości narodowej, ku życiu społecznemu obdarzonemu sensem i perspektywą”.
[...]
„... Rok 1989 jest dalszym ciągiem roku 1956. Krew nie poszła na marne, męka i trud nie poszły na marne, prawda i nadzieja nie poszły na marne. Oto zasypujemy – Wy i my – czarną wyrwę historii, idziemy tam, dokąd szliśmy, drogą, na której niegdyś zatrzymała nas przemoc.
Jakie to szczęście dożyć tego wielkiego dnia. Jakie to szczęście być w tym dniu pośród Was i móc zawołać z tego właśnie miejsca: - Niech żyje wolność! Niech żyją Węgry! Niech żyje braterstwo Polaków i Węgrów, i nasza wspólna nadzieja, dla której nadal będziemy pracowali jak potrafimy – tak nam dopomóż Bóg!”
Później, po wszystkich przemówieniach, kiedy z placu przed pomnikiem Bema uformuje się pochód, jeden z kilku pochodów, jakie z historycznych miejsc Powstania, rozciągając się i pęczniejąc w drodze, ruszą tego dnia pod Parlament, okaże się, że znajomych było tu więcej [...]. Tak idziemy w tym pochodzie, od nabrzeża Bema, mostem Małgorzaty i ulicą Balassi Balinta już po drugiej stronie, aż do placu Kossutha pod Parlamentem. Kobiety, mężczyźni, starzy, młodzi, dzieci, sztandary, małe chorągiewki, zapalone świece, pochodnie, nastrój zarazem podniosły i karnawałowy, mały chłopczyk na ramionach taty upaja się powtarzaniem słowa „demokracja”, w jego ustach zamienia się ono w tajemnicze zaklęcie albo w wyliczankę dziecięcą... A pod Parlamentem, dokąd wszystko spłynęło, w gęstniejącej ciemności falowanie głów, ramion, ogni, mowy też ogniste, ale mówców nie widać, bo stoimy daleko, pieśni, recytacje, głosy żywych i umarłych, Gyula Illyés z taśmy rzuca w tłum – czy za życia miał kiedyś takie audytorium? - strofy „Rzeczy o tyranii” [...].
Znowu pieśni, mowy – i raptem chóralne skandowanie „Ruski haza” („Rosjanie do domu”) [...].
Budapeszt, 23 października
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.