Umarła [Maria] Konopnicka [8 października]. Strata ogromna a przedwczesna; jeszcze nie była starą [zmarła w wieku 68 lat], mogła żyć i tworzyć tak cudnie. Równie jak przed kilku laty jubileusz, tak teraz pogrzeb był wspaniałą, olbrzymią manifestacją, hołdem, nie powiem, że niezasłużonym, ale równie a może i więcej zasłużeni takiego nie odbierali. Ona miała szczęście. Trafiła w ton czasu, wzięła dominującą dziś nutę, na strunach jej przede wszystkim, niemal wyłącznie był lud. To piękne, ale trochę jednostronne.
Lwów, Galicja Wschodnia, 8 października –1 listopada
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
W chwili gdy usta już zamarły, gdy gorące serce bić przestało, a ziemia upomina się o ciało jako o swoją własność, gdy Bóg wydał już sąd o nim jako o człowieku, a zapewne w przyszłości wyda sąd historia o jego działalności na polu politycznym i społecznym, a wierzmy, iż ten sąd będzie sprawiedliwy, nie mogę się oprzeć pragnieniu, ażeby dziś przy spełnieniu ostatniej posługi bodaj parę słów nie powiedzieć. Jakkolwiek nie należę do zwolenników myśli politycznej śp. księdza Stojałowskiego, należę jednak do tych, którzy doceniają doniosłość pracy ks. Stojałowskiego dla ludu, pracy długiej i znojnej, lecz nad wyraz owocnej.
[...]
Ja to muszę przyznać, iż i dzisiaj przychodzi nam spełnić ten smutny obowiązek i pogrzebać zwłoki tego, który dokonał wielkiego wynalazku, którego nikt przed nim nie dokonał: obudził lud. Obudził ten lud, którego setki lat usypiano, obudził miliony obywateli do życia narodowego i społecznego, a więc nowy czynnik, dziś tętniący życiem narodowym, dał krajowi, dał ojczyźnie. Dzisiaj zapewne trudno sobie to uprzytomnić, żyjąc w innych czasach, ile to trzeba było ciepła, aby rozgrzać tę ogromną masę ludową od wieków zlodowaciałą, ażeby tę bezkształtną martwą bryłę uczynić płynną, podatną do silnego życia narodowego i cnót obywatelskich.
[...]
Wytrwałość jednak i praca zrobiły swoje. Lud przestał być nieruchomą bryłą, stał się silnym czynnikiem na każdym polu życia narodowego i społecznego. Uświadomienie mas ludowych postępuje w szybkim tempie, co musi radością napawać każdego kraj miłującego Polaka.
Kraków, Galicja, 3 listopada
Wincenty Witos, Przemówienia, oprac. Józef Ryszard Szaflik, Warszawa 2007.
Zapomniałam odnotować, że w niedzielę na eksportacji prymasa Hlonda były stutysięczne przeszło tłumy, tak że ruch tramwajów musiał zostać wstrzymany na dość długo. Przypuszczam, że dziś takie same tłumy były na pogrzebie i żałuję, że nie poszłam. Ostatni to bowiem „princeps” dawnej Polski schodzi do grobu. Ciekawe, że trasa eksportacji szła od Szpitala Elżbietanek na Mokotowie przez Bagatelę i Aleje koło Belwederu – wyobrażam sobie, jak ludzie Moskwy patrząc przez okna siedziby Piłsudskiego musieli zielenieć z wściekłości. Dziś widziałam na ulicach sporo chłopów w barwnych regionalnych strojach, którzy widać przyjechali na ten pogrzeb. A w gazetach wczorajszych na pierwszym miejscu pod olbrzymimi tytułami opisano pogrzeb 30 ekshumowanych PPR-owców, powieszonych czy rozstrzelanych za okupacji, oraz „tłumy” pogrzebowi temu towarzyszące. A o eksportacji Hlonda tylko: „w eksportacji kardynała Hlonda wzięło udział duchowieństwo katolickie, bractwa kościelne oraz przedstawiciele organizacji katolickich”. Narodu nie spostrzeżono.
Warszawa, 26 października
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
[…] pojechałem na godzinę ósmą do kliniki. Jest przewiezienie zwłok z kostnicy do Teatru Polskiego. […]
Karawan trochę się spóźnił. Zabrali ciało i pojechaliśmy do Teatru Polskiego. Tam wnieśliśmy trumnę na foyer pierwszego piętra. Otek Axer wraz z Daszewskim udekorowali salę czernią. Na środku stało podium przykryte kirem, na nim trumna. Od góry okryta sztandarem biało-czerwonym. Przed trumną na poduszkach odznaczenia. […] O godzinie dziewiątej piętnaście stanęła pierwsza warta honorowa. Stanęli: Dulęba, Ćwiklińska, Adwentowicz, Brydek, Zelwer. O godzinie dziewiątej trzydzieści przyjechał [Wacław] Barcikowski z Rady Państwa, Sokorski, Wilczek, [Roman] Piotrowski, Balicki. Odbyła się dekoracja pośmiertna. I znów przykrość – zgłupieliśmy. Został odznaczony Komandorią z Gwiazdą – niżej niż Zelwer, niż Solski. A przecież o ile ich przewyższał swoją wspaniałą twórczością. […]
Po dekoracji rozmawialiśmy w gabineciku obok loży z Sokorskim w sprawie pogrzebu, akademii i zabezpieczenia rodziny. […]
O godzinie dwunastej trzydzieści stanąłem na warcie razem z Kuniną, Daszewskim, Szyfmanem, Wiercińskim, Grabowski, Csató. O godzinie trzynastej piętnaście znów nas postawili na warcie honorowej. Przyjechał premier Cyrankiewicz, [Jakub] Berman, [Edward] Ochab oddać hołd. O godzinie trzynastej trzydzieści teatr został zamknięty. Ludzie zgromadzili się przed teatrem. Trumna została zniesiona na dół i znów wzięliśmy na ramiona […]. Nieśliśmy przez westybul. Orkiestra opery grała poloneza Elegijnego Noskowskiego. Przed teatrem stało przykryte czernią podium. Złożyliśmy tam trumnę. Przemówił bardzo ładnie, wzruszająco Dziunio Wierciński, żegnając Leona od całego aktorstwa polskiego.
Po przemówieniu przy dźwiękach marsza Żałobnego Chopina trumnę wnieśliśmy do autokaru żałobnego. […] Porządek na cmentarzu wzorowy. Delegacje z całej Polski ze swoimi wieńcami już stoją w kondukcie. Zajeżdża autobus. Koledzy z Polskiego Teatru biorą trumnę na ramiona, potem niosą koledzy z Narodowego, potem z Państwowego Instytutu Sztuki, a potem znów my z prezydium SPATiFu.
Żałobna orkiestra gra. Stanęliśmy nad grobem. […] Rozdygotany byłem wewnętrznie. Kiedy delegacje zaczęły składać wieńce, wycofałem się znad grobu.
Warszawa, 29 marca
Marian Wyrzykowski, Dzienniki 1938–1969, Warszawa 1995.
Wielkie wrażenie wywarła na nas wszystkich samobójcza śmierć Lechonia. Przed jego pogrzebem czworo pisarzy (z innymi jakoby nie zdążono się porozumieć): Parandowski, Słonimski, Jastrun i ja – wysłaliśmy do ambasady w Nowym Jorku prośbę o wieniec dla Lechonia z napisem: „Wielkiemu poecie – przyjaciele z Warszawy”. Zdaje się, że zmieniono to potem na: „Znakomitemu poecie” i dano podpisy. Myślałam, że ambasada tego nie załatwi, ale załatwili. Radio podawało, że był taki wieniec z takim napisem na pogrzebie Lechonia. Teraz powtarza się pogłoska, że Lechoniowi dopomożono do śmierci, ponieważ chciał wrócić do kraju. Trudno w to uwierzyć wiedząc, do jakiego stopnia i jak już dawno Lechoń był całkowicie ekspatriowany nie tylko w sensie fizycznego przebywania za granicą chyba od roku 1927, ale i duchowo.
Warszawa, 18 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Nasza prasa w ogóle nazywa ten Festiwal Festiwali Filmowych najważniejszym ze wszystkich. Anna, która chodziła na większość filmów, nie jest nim aż tak zachwycona.
Obie za to przeżyłyśmy wstrząsające wrażenie oglądając w sobotę o 10.45 rano bezpośrednio z TV BBC – pogrzeb Churchilla. To się patrzyło jakby na pogrzeb całej epoki, pogrzeb Imperium – a zarazem słuchało się jak spisu osób ze sztuki Szekspira: Królowa Matka, Książę i Księżna Gloucester, Książę i Księżna Kentu, Księżniczka Małgorzata i Lord Snowdon, Królowa Brytyjska Elżbieta II, następca tronu, Karol ks. Walii, Filip, Książę Mountbatten etc.
Lord Mayor Londynu w średniowiecznym stroju, Arcybiskup Canterbury w stroju odwiecznym, bardzo podobnym do naszych arcybiskupich.
Powóz jak z Lampedusy, wiozący lady Churchill. Lśniące limuzyny Królowej i świty były jedynym nowoczesnym akcentem w tej uroczystości, no i stroje trójki królewskiej. Zgodnie z życzeniem Churchillaszły przedstawicielstwa wszystkich ulubionych jego pułków i innych jednostek wojsk lotniczych, lądowych i marynarki – wszystko w paradnych strojach – i szło to jak jakiś zmechanizowany balet. Ale jakie to musiało być w kolorach!!
De Gaulle przewyższający wszystkich głową; król duński, król belgijski, królowa holenderska i jeszcze różne głowy panujące.
Wojsko według odwiecznych zapewne zwyczajów broń trzymające odwróconą lufami nie tylko na dół, ale i do tyłu. Tak samo oficerowie cały czas nieśli dobyte szable ostrzami do dołu i do tyłu.
Mnóstwo historycznych ubiorów. Przy ordynarnej chamskości naszych czasów i przy ciągłej zmienności wszystkiego – ta śmiałość w pokazaniu przeżytych gdzie indziej form dawała także wrażenie pięknej epoki.
Komorów, 1 lutego 1965
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1960–1965; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Umarł trzy dni temu Paweł Jasienica, czyli Lech Beynar – parę dni bez reszty zaprzątała mnie Jego śmierć i pogrzeb. […]
Zaszczuli tego szlachetnego i niezwykłego człowieka. Powiedział o tym na cmentarzu z nieprawdopodobną wręcz odwagą Jerzy Andrzejewski: jego przemówienie o niewoli słowa, o fałszach i wymuszonym milczeniu pisarzy było znakomite. Pięknie, choć nie tak odważnie mówił Stomma, mocne, choć nieco zbyt krasomówcze, przemówienie wygłosił mecenas Siła-Nowicki. Od towarzyszy broni przemówił pułkownik Rzepecki, dawny szef BIP-u (Biuro Informacji Politycznej AK), oraz inny pułkownik, z 1939 roku, pod którym Lech walczył. Od literatów mówiła Auderska (prezes oddziału warszawskiego) i niepotrzebnie moim zdaniem przez Władka B. [Bartoszewskiego] zgwałcony Parandowski od Pen-Clubu. Celebrował biskup Miziołek i ksiądz Falkowski, który w białostockiej wsi Jasienica ukrył niegdyś rannego Lecha, ratując mu życie – stąd potem pseudonim „Jasienica”. Na zakończenie odśpiewano „Jeszcze Polska” – to było wzruszające, wszyscy mieli łzy w oczach. […]
Cenzura wiele pokonfiskowała w klepsydrach Jasienicy, m.in. cały nekrolog od towarzyszy broni, wzmianki wszelkie o służbie żołnierskiej oraz… że Lech był wiceprezesem Pen-Clubu. […] Nie ma się co łudzić, komuchy szerokiego gestu nie mają, łaska wielka, że w ogóle pozwolili wydrukować te nekrologi.
Warszawa, 19–23 sierpnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1997.
Wczoraj był pogrzeb Słonimskiego, kościół św. Krzyża nabity tłumem, śpiewali „Boże, coś Polskę”, potem pochówek w Laskach, gdzie leży jego żona. Przyszli ludzie najrozmaitsi: „opozycja”, katolicy, marksiści, dawni i obecni. Uczucia miałem mieszane: z jednej strony dobrze, że była taka manifestacja wolna i swobodna, z drugiej jednak nasuwało się pytanie, co łączy tych wszystkich ludzi (bezradnych w istocie i zagubionych), jaki to autorytet właściwie żegnano. Walczył o różne rzeczy: o pacyfizm (bez sensu – przed Hitlerem), o racjonalizm dość prymitywny, niby o „socjalizm”. Miał swoją piękną kartę przed samą wojną, był odważny, walczył. Ale potem – czort wie co. Trochę komunizował, siedział w UNESCO z łaski Polski Ludowej, kiedy wrócił do kraju, mocno był niejasny. Dopiero po Październiku zaczął być „heroldem wolności”, ale jako prezes Związku Literatów (1956–1959) zawalił masę spraw przez brak orientacji oraz załatwianie własnych interesów. […] Bóg z nim, ale nie bardzo rozumiem, co to za prorok dla tej zebranej tam różnorakiej inteligenckiej rzeszy, która przeważnie już nie pamięta, co on właściwie robił? A może różnorodność jego osoby przyciąga ludzką rozmaitość? […]
Wisiał piękny nekrolog ręcznie napisany, bo inne cenzura pokastrowała. No cóż, była w tym wszystkim jakaś nostalgia za wolnością, a u starszych – tęsknota do dawnych czasów. Wreszcie człowiek utalentowany, zostanie po nim luka. Podobno Iwaszkiewicz chciał w Laskach przemawiać, już sięgał po kartkę (ten to ma tupet!), a tu ksiądz powiedział, że na życzenie zmarłego przemówień nie będzie. Dobre.
Warszawa, 9 lipca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.
16 czerwca w kościele św. Jacka przy ulicy Freta odbyła się msza żałobna, którą odprawił dominikanin o. Krzysztof Kasznica, były kapelan AK.
W kościele byli prawie wszyscy koledzy syna. Był też dyrektor liceum, profesor Kaliński, a także większość nauczycieli. Nad grobem Emila pochyliły się sztandary szkoły. Przyszli przedstawiciele Komitetu Prymasowskiego, przybyli także ci, którzy byli obecni na sali sądowej i pamiętali zeznania Emila na sprawie Tomka [Sokolewicza] i Marka [Marciniaka]. Ludzie znajomi i zupełnie mi obcy wypełniali po brzegi ogromny kościół.
Warszawa, 16 czerwca
Krystyna Barchańska, Emil, „Karta” nr 51, 2007.