Bodajże w „Monopolu” usłyszałem po raz pierwszy wzruszającą melodię Warszawo, ty moja Warszawo. W jakiś czas potem odwiedziłem Warszawę, gdzie ponownie miałem okazję jej wysłuchać, tym razem w wykonaniu Mieczysława Fogga. Ale pierwsze wrażenie było największe. Pamiętam, że ludzie płakali jak bobry. Patriotyczne treści były wówczas najpopularniejsze. Wiązankę tang orkiestra nagle przeplatała partyzancką piosenką Serce w plecaku albo Marszem Mokotowa, do najbardziej ulubionych należały jeszcze Czerwone maki pod Monte Cassino, Hej chłopcy, bagnet na broń i sentymentalne Rozszumiały się wierzby płaczące. Przy okazji wynikały zabawne sytuacje, gdy jedni goście chcieli je tańczyć, inni żądali, by je uczcić postawą na baczność. Gorzej, gdy spór zamieniał się w awanturę, a zdarzały się takowe. Ludzie po okupacyjnym poście spragnieni byli zabawy, a sentymenty za niedawną przeszłością – górną i chmurną wciąż żywe.
Katowice, ok. 27 lutego
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Jakże ruchliwe i gwarne było śródmieście owej pierwszej wiosny w oswobodzonych Katowicach. Pamiętam je dobrze z okresu międzywojennego, miało wielkomiejski charakter, reklamy świetlne, megafony uliczne nadające muzyczne szlagiery, duży ruch samochodowy. Teraz przedstawiało się to zupełnie inaczej, zniknęła z ulic wytworna publiczność i kolorowe światłą nad modnymi magazynami oraz lokalami nocnymi. Ale tłum gęsty wypełniał ulice, tłoczył się w sklepach, kawiarniach i restauracjach, w sobotnie popołudnie nie było wolnego miejsca. Życie jednak przede wszystkim koncentrowało się na ulicy, handel obnośny, nierzadko wymienny, transakcje dochodzące w oka mgnieniu na nieprawdopodobne przedmioty, od fortepianu po żywą krowę, od płótna flamandzkiego mistrza po papugę. Owej wiosny pojawili się też masowo uliczni muzykanci, produkowali się w modnym repertuarze, np. Czerwone Maki na Monte Cassino, Warszawo, ty moja Warszawo, jak również wykonywali własną twórczość. [...]
Było coś szczególnego w atmosferze tamtej wiosny, nastrój radosnego podniecenia i wyczekiwania na coś, co się ma spełnić w życiu nas wszystkich... coś dobrego. Po tylu latach niepewności i niepokoju wstępowała w nas nadzieja na lepsze życie. A wiosna była wspaniała, ciepła, drzewa wcześnie obsypały się bujnym kwieciem w parku Kościuszki, do którego udałem się podczas pierwszej przechadzki po mieście. Gdy do niego wróciłem w połowie kwietnia po z górą pięciu i pół latach, rozlegał się świergot ptaków i pełno było urzekających zapachów, a po zacienionych alejkach snuły się zakochane pary...
Katowice, 5 maja
Andrzej Konieczny, Jan Zieliński, Pierwsze sto dni, Katowice 1985.
Byliśmy z Lidią na przedstawieniu w Teatrze Klasycznym śpiewanego widowiska o okupacji „Dziś do ciebie przyjść nie mogę”. Ma ono już ponad pięćset przedstawień, pokazywane było za granicą w ośrodkach polonijnych, wszędzie ludzie płakali, bo to naprawdę śliczne i przypomina okupację, „jak gdyby to było wczoraj”. Ale kawiarniane Katony występują przeciw temu, że to „moczaryzm”, „partyzantyzm”, „zbowidyzm” etc. Istotnie – idea jest po trochu moczarowska, żeby pokazać i pogodzić wszystkie polskie piosenki wojskowe i partyzanckie z różnych frontów, ze Wschodu i z Zachodu i czort wie jeszcze skąd. Idea to, rzecz prosta, apolityczna i trochę udająca Greka, lecz w wykonaniu wcale smaczna i taktowna: jest tu „Natalia”, piosenka batalionu uderzeniowego Konfederacji Narodu, czyli Piaseckiego, jest „Płynie Oka” berlingowców, są „Czerwone maki na Monte Cassino”, jest też powstańczy „Marsz Mokotowa” i „Szturmówka” Ekiera, są nawet reminiscencje legionowe i „Piosenka o mojej Warszawie” Harrisa. Niepotrzebnie tylko w programie figuruje fragment z książki Moczara, który to Moczar ohydnie się obchodził z akowcami w czterdziestym piątym roku w Łodzi, kiedy był tam szefem UB […], ale pomimo wszystko przedstawienie jest śliczne i kawiarniane […]. Rację mają starawi ludzie na Sali, którzy zapłakują się słysząc te dawne piosenki. Ma to i swój podtekst aktualny: wtedy Polska walczyła, choć była pod niemieckim butem, dziś niby jest wolna, a bezsilna i co gorsza – skurwiona. Bo nikt nie ma ochoty walczyć, nikt nie wierzy w walkę, nikt nie wie, o co właściwie ma walczyć.
Warszawa, 5 października
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1997.