Wczoraj minął denerwujący dzień wyborów. W organizacji „zwycięstwa wyborczego” rząd wykazał wielką dyplomatyczną umiejętność operowania szantażem i zaskoczeniem. We wszystkich urzędach i instytucjach, a nawet domach prywatnych zwoływano zebrania przedwyborcze, na których zobowiązywano obecnych do podpisywania deklaracji poparcia „trójki” (Blok Demokratyczny). W urzędach bez ogródek mówiono o wyrzuceniu ze służby w razie głosowania inaczej. Na prowincji szantaż był grubszy – straszono „dalszymi konsekwencjami” aż do „Sybiru” włącznie.
Stopień zastraszania był tak wielki, że do nas przychodzili ludzie jeszcze płaczący z rozpaczy i upokorzenia. Wszyscy czuli wokół siebie niewyraźne męczące zagrożenie. Tak „przygotowawszy” wybory – w samym dniu wyborów zwolnili nacisk i w rzeczywistości tajność głosowania (przynajmniej w naszej komisji) nie była naruszona. A zastraszenie było takie, że ludzie bali się, czy przy wejściu do lokalu komisji nie będą sprawdzać kartek, a nawet... rewidować. Uspokajałam wszystkich, że to niemożliwe i że taka rzecz w żaden sposób nie może być stosowana.
Mimo to wszystko nastrój w kolejkach był tak antytrójkowy, że ludzie głośno robili drwiące uwagi, jakby w zupełnej pewności, że wszyscy myślą to samo. Myśmy nie byli na zebraniu i głosować chodziliśmy sami, gdyż podobnie upokarzające metody pędzenia stadami pod strażą „komisarzy” nie są do przeżycia dla wolnego człowieka. Myślę, że rząd bardzo w opinii publicznej zaszkodził sobie takimi metodami przedwyborczymi. Nie wiem, dlaczego działają tak wbrew własnemu interesowi? Nie przekonywa się społeczeństwa w tak trudnych okolicznościach łamiąc mu kręgosłup moralny. I nie wychowuje się do praworządności przekraczając własne przepisy.
Warszawa, 20 stycznia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Zapomniałam odnotować, że w niedzielę na eksportacji prymasa Hlonda były stutysięczne przeszło tłumy, tak że ruch tramwajów musiał zostać wstrzymany na dość długo. Przypuszczam, że dziś takie same tłumy były na pogrzebie i żałuję, że nie poszłam. Ostatni to bowiem „princeps” dawnej Polski schodzi do grobu. Ciekawe, że trasa eksportacji szła od Szpitala Elżbietanek na Mokotowie przez Bagatelę i Aleje koło Belwederu – wyobrażam sobie, jak ludzie Moskwy patrząc przez okna siedziby Piłsudskiego musieli zielenieć z wściekłości. Dziś widziałam na ulicach sporo chłopów w barwnych regionalnych strojach, którzy widać przyjechali na ten pogrzeb. A w gazetach wczorajszych na pierwszym miejscu pod olbrzymimi tytułami opisano pogrzeb 30 ekshumowanych PPR-owców, powieszonych czy rozstrzelanych za okupacji, oraz „tłumy” pogrzebowi temu towarzyszące. A o eksportacji Hlonda tylko: „w eksportacji kardynała Hlonda wzięło udział duchowieństwo katolickie, bractwa kościelne oraz przedstawiciele organizacji katolickich”. Narodu nie spostrzeżono.
Warszawa, 26 października
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Kongres [...] trwał cały tydzień. Setki głośników rozwieszone nad miastem rzadko się odzywały, ale gdy zaczynały huczeć, dudnienie szło nad Warszawą pełne grozy, przypominające tubę szaleńca ze Słonimskiego „Dwu końców świata”.
Frania zapytała mnie przed kongresem: „Proszę pani, o czem oni tam będą radzić? Czy oni uradzą, żeby Ruscy sobie stąd poszli?”. Biegała po mieście przypatrując się, słuchając głośników, wreszcie przyszła z konkluzją: „Oni tam nic dobrego nie uradzili. Na swój własny tyłek bat sobie ukręcił, ten co się tam z nimi zgodził”. Oto vox populi.
Ktoś powiedział: „Zabili Narutowicza, no, więc mają Stalina”. [...] Piłsudski był dla reakcji polskiej za lewicowy, nazywali go bandytą i pomawiali o konszachty z bolszewikami, a więc mają agenta bolszewickiego, Bieruta, na czele rzekomego państwa. Ciągnęli Polskę tak daleko w prawo, aż sznur się urwał i runęła w przepaść lewego ekstremu. Musi teraz tak rosnąć i tak się budować, by ponad krawędzie przepaści wynieść się aż ku niebu. Sięgnąć twórczymi wartościami tam, dokąd nigdy nie sięgała. Wierzę, że wszystko, co się teraz dzieje, nawet najgorsze, wyjdzie w końcu Polsce na dobre.
Warszawa, 15–21 grudnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Uwaga o Rosji. Gdy w koniecznej dla życia potrzebie znalezienia pozytywnych stron obecnej rzeczywistości szuka się usprawiedliwienia dla Rosji – zawsze w końcu osacza nas okropna myśl. Terror, Komitety i policje bezpieczeństwa, przepełnione więzienia, tajny nadzór, szpiegostwo, tortury i straszne jak zła legenda o smoku obozy pracy, tylko brakiem krematoriów różniące się od Oświęcimów i Buchenwaldów – to wszystko po 30 latach zwycięskiego ustroju socjalistycznego? Walka z kontrrewolucją po 30 latach od rewolucji? Walka 20 milionów ściganych przestępców z najlepszym na świecie ustrojem? Ludzie nie są aż tak źli i głupi, żeby mieli występować masowo przeciw ustrojowi, który ich uszczęśliwia, który jest naprawdę dobry. Tylko w ustrojach despotycznych, antyludzkich, ziejących nienawiścią i fanatyzmem możliwe jest istnienie tak wielu „wrogów” i tak strasznych instytucji dla fabrykowania przestępców.
Warszawa, 1 października
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Całą noc moje okno jarzyło się wielu setkami czerwonych żarówek iluminujących gmach policji i trzy na jego ścianie portrety – Lenina, Bieruta i Stalina. Rano tzw. lotem błyskawicy rozeszła się po mieście wiadomość podana zresztą już o siódmej w rannej prasie i w radiu, o mianowaniu sowieckiego generała Rokossowskiego ministrem obrony „narodowej” i naczelnym wodzem armii „polskiej”. Wyszedłszy na miasto widziałam, jak ulica jest skonsternowana. przyciszona. Z urywków rozmów po drodze można się było domyśleć, wszyscy tylko o tym mówią, a raczej szepczą. Wpadło mi w uszy, jak na postoju taksówek kierowca mówił do kolegi: „Słyszałeś? Mamy marszałka!”. Bo Rokos. mianowany został „marszałkiem Polski”. Po południu mała uboga krawcowa, która do mnie przyszła, pyta z wielkimi oczyma: „Co to się dzieje, proszę pani? Co to się z nami dzieje? Przecież to ruski, ten co go naznaczyli gdzieś tam". I opowiedziała mi jeszcze, jak dzieci w naszej kamienicy śpiewają już w domu rosyjskie piosenki. A gdy babcia jednemu z nich nie dała śpiewać po rusku, dziecko odpowiedziało: „Nam pani każe w domu śpiewać po rusku, a jak babcia nie pozwoli, to ja się poskarżę pani”. Car Mikołaj II powinien wstać z grobu i dekorować wszystkich dzisiejszych władców Polski orderem „za obrusienje Polszy”. Bo on był w tej materii szczeniak w porównaniu z bolszewikami.
Warszawa, 7 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Gazety są codziennie przepełnione wyjaśnianiem narodowi, że spis ludności to nic groźnego. Dla uspokojenia opinii powołują się nawet na dawne spisy ludności sprzed wojny. Nie wyjaśniają tylko, dlaczego tamte spisy nie wywoływały żadnej paniki, żadnych komentarzy, a jaka panika musi być przy tym spisie, skoro rząd tak się tłumaczy, wyjaśnia, perswaduje. Swoją drogą trzeba przyznać, że społeczeństwo zachowuje się histerycznie. Mimo że w obwieszczeniach dokładnie wyszczególniono, co podlega spisowi, uwierzono maniacko plotce, że spisywane będą rzeczy osobiste – ubrania, bielizna, meble. Że spisywany żywy inwentarz będzie odbierany na kołchozy etc. Zwłaszcza chłopi ulegli zupełnej psychozie, chowają koszule i gacie, wyprzedają inwentarz etc. Taki oto monstrualny kapitał nieufności zarobił sobie rząd Bieruta przez pięć lat swoich praktyk. [...]
Dziś około 9 rano przyszedł komisarz spisu ludności, wszystko trwało pięć minut, jak zastrzyk.
Warszawa. 3 grudnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Trafiłam we Wrocławiu na śliczną wiosnę, co mnie dźwignęło i przywołało do życia pod wszystkimi względami. [...]
Na kilka dni przed wyjazdem Henio (zawsze jest Henio albo Edek) od dozorcy przyniósł mi z milicji kartkę, że „w związku ze staraniem obywatelki o uzyskanie dowodu osobistego trzeba przedstawić takie a takie dokumenty”. Świetne jest to „staranie się” o rzecz narzuconą i przymusowo wymaganą! Wszystkie dokumenty już raz składałam dla otrzymania „karty meldunkowej”. Mimo to musiałam jeszcze raz dawać do przysięgłego tłumacza (metryka po rosyjsku, akt ślubu po francusku) i ponownie składać. Koszta tego wszystkiego wynoszą około stu złotych. To za przyjemność posiadania przez policję odcisku dwu palców obu moich rąk.
Niemcy mieli przynajmniej czelność robić odciski palców bezpośrednio na „Kennkartach”. Tu robi się je chyłkiem, dla kartoteki UB przy odbiorze paszportu. Na paszportach odciski palców nie figurują. Odczułam ten proceder jak obelgę i upokorzenie. A i w ogóle te „pobierane” w kącie urzędów paszportowych odciski palców zwiększyły do maksimum lekceważenie, pogardę i nienawiść do ustroju w tzw. masach. Żaden kompletnie ogłupiały człowiek nie jest aż tak ogłupiały, aby nie rozumieć, że nie może być dobrym, słusznym i na woli narodu opartym rząd, który każdego bez wyjątku obywatela uważa za domniemanego przestępcę. Kto by pomyślał, że jak pod okupacją niemiecką, tak i pod rządami rzekomo wolnej i ludowej Rzeczypospolitej będę odciskała swe palce dla kartotek tajnej policji!
Wrocław, 9 kwietnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Jako honorowy członek Komitetu Obchodów Kopernikańskich i Odrodzenia, na odpowiedni list prezydium wzięłam udział w składaniu wieńców pod pomnikiem Kopernika. Było to w tę niedzielę, w którą po południu słuchałam przez radio igrzysk bokserskich. Stały niezbyt liczne delegacje ze sztandarami i wieńcami, fotoreporterzy, radiowcy. U wejścia do pałacu Staszica natknęłam się na Słonimskiego (w pięknej zagranicznej panamie) i Dygata, niosących wieniec. Przywitali się. Słonimski: „Pani Mario, niech pani z nami idzie”. – „Chętnie”. Ujęłam – jak to się mówi – wstęgi i poszłam. Stanęliśmy na miejscu wyznaczonym dla Związku Literatów, potem przyszedł tam jeszcze Koźniewski. Staliśmy jakie pół godziny, był upał. Potem z trybuny ustawionej przy pomniku przemawiał Dembowski. Długo i wiele razy mówił o „mrokach średniowiecza rozproszonych przez genialną myśl Kopernika”.
A przez ten czas „mroki średniowiecza” sunęły obu chodnikami ulicy w postaci setek po prostu chłopców z kokardkami i dziewczynek w białych do ziemi sukienkach, idących od i do komunii. Bardzo dobrze! Ale żeby z tego tłumnnego pochodu wiernych (bo każdemu dziecku towarzyszyła rodzina) ktoś bodaj rzucił okiem na odbywającą się uroczystość składania wieńców pod pomnikiem Kopernika. Żeby ktoś choć przystanął i bodaj zwrócił uwagę swemu dziecku na to, co się dzieje przy pomniku. Wystarczyło, że to jest uroczystość oficjalna – a kto wie, może wystarczyło, że to jest uroczystość bez księży i krzyży, aby się stała dla publiczności warszawskiej niedostrzegalna, zgoła – nie istniejąca. A przecież to była uroczystość i polska, i ważna. Nic nie pomoże – wystarczy, że wszystkiemu patronuje Rosja, nie dość że bolszewicka, ale jeszcze bezbożna. Bo myślę, że gdyby to była Rosja carska i prawosławna, ostracyzm w stosunku do niej nie byłby taki powszechny, niestety! Gubię się w ocenie tego wszystkiego i zaiste nie wiem, czy rozpaczać o moim narodzie, czy mam być z niego dumna? Bo to łatwo powiedzieć wspaniale: „nic, co narzucone przez obcych, nie chce się przyjąć na polskiej glebie; nawet cenna i pożyteczna roślina w tych warunkach usycha”. A z drugiej strony, przecież wiemy, że ten naród daje sobie z największą łatwością narzucać obce wpływy, snobuje się nawet na uleganie tym wpływom!
Warszawa, ok. 7 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Dwa tygodrie temu Polska zdobyła mistrzostwo Europy, pięciu jej zawodników kolejno zwyciężało, w tym, zdaje się, trzech w walce z Rosjanami. Dwu tylko zawodników radzieckich odniosło sukcesy, a w tym żaden Rosjanin, jeden był Łotysz, drugi Armeńczyk. Ale nie to jest ważne. Tylko że trudno opisać, choćby tylko uchem chwytany, nastrój sali. Entuzjazm dla zawodników polskich wyrażany krzykiem i oklaskami można tylko porównać do huku morza w czasie sztormu. To było ogłuszające. A kiedy po piątym zwycięstwie wielotysięczny tłum zaczął gromowym głosem „Jeszcze Polska nie zginęła” – i śpiewał, jak my nigdy nie śpiewamy – łzy pociekły mi z oczu i na usta cisnęły się słowa: „A kiedy śpiewa chór, drży serce wroga”. Zrozumiałam, że to „pod boks” naród odkuwa się za wszystkie swoje upokorzenia. Śmieszne, ale to była wielka manifestacja patriotyczna. [...]
Później mówiono, że „owacyjne” wykrzykiwania pod adresem zawodników radzieckich (przez spikerów) – zachęcały naszych: „Bij go w Jałtę! Bij go w przyjaźń”. Tak to się mści wszystko co narzucone. A jakże piękna mogłaby być ta nasza przyjaźń z Rosją!
Warszawa, 7 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Po południu byłyśmy w Botanicznym Ogrodzie. Zastałyśmy róże w pełnym, zbyt już pełnym rozkwicie i w tak niesłychanej obfitości, że mi się to wydało czymś nieomal jak z bajki. Krzaczaste, sztamowe, polianty – wszystko w mnóstwie nowych gatunków, nowych kształtów i barw. Wieczór był fantastyczny, słońce nisko spośród zieleni świecące. Przyjemna, łatwa chwila. Darowana.
Wracając piechotą wstąpiłyśmy po drodze do Biblioteki Publicznej, na te dwa jej dziedzińce tak nam pamiętne z czasu powstania. Jakie zdawały się wtedy białe, piękne, uzielenione i czyste śród walącego się miasta. Jakie teraz są brudne, szare, odarte z tynku. Potem weszłyśmy do nowej cukierni na MDM. Zadymione, ciemnawo, oschle i obco. Zła konsumpcja, żadnej wentylacji, duszno, twarze zatroskane, zdenerwowane, zmęczone. Każdy wpada tylko, żeby coś załatwić, z kimś się spotkać, albo spocząć w żmudnej drodze z godzin nadliczbowych ze sprawunkami do domu. Prawie zatęskniłam za dawnymi cukierniami, do których chodziło się dla delektacji słodyczami, dla przyjemności.
Warszawa, 8 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.