W numerze 6. „Poradnika Językowego” z r.b. pod liczbą 163 znajduje notatkę następującą:
„(A. Dr.) Nie mógł przyjść do siebie (Żeromski, Utw. Pow., Warsz. 1990, str. 250). Jest to rusycyzm zam. opamiętać się, przyjść do przytomności. Mógłby być i germanizm, ponieważ i w niemieckim napotykamy zwrot zu sich kommen”.
Autor notatki, ukrywający swe nazwisko pod literami „A. Dr.”, udowodnił w niej nieznajomość dwu języków: rosyjskiego i polskiego. W języku rosyjskim nie ma wcale zwrotu priditi do siebia, jest natomiast tylko priditi w siebia, więc wyrażenie „przyjść do siebie” nie jest wcale rusycyzmem.
Zwrot przeze mnie użyty („przyjść do siebie”) jest na wskróś, odwiecznie polskim i dziś powszechnie używanym w okolicach rdzennie polskich. Jako dowód jego polskości służy Słownik Lindego, który go cytuje jako polski i podaje wzory użycia [...].
Słownik wileński pod wyrazem przychodzić, przyjść wylicza jako polskie zwroty: „przyjść do siebie, przychodzi do siebie i przyszedł zupełnie do siebie (w znaczeniu) odzyskiwać przytomność, siły, zdrowie”.
[...] Wdzięczny jestem każdemu znawcy mowy wytykającemu w pisaniach moich błąd (osobliwie rusycyzm), jeśli nim istotnie zachwaszczam język. Ale drukowanie na indeksie, gdzie uszeregowane są najgrubsze błędy gwary dziennikarskiej, zwrotów mowy najszczerzej polskich w piśmie poświęconym czystości języka, do której wszyscy dążymy z całej duszy i ze wszystkich sił, może tylko oburzać.
Upraszam Szanownego Pana Redaktora o podanie do wiadomości, że wyrażenie: „Nie mógł przyjść do siebie” - rusycyzmem ani germanizmem nie jest, że jest zwrotem czysto polskim, którego, jeśli wola czyja, używać można i należy jak powietrza i wody.
Warszawa, Królestwo Polskie, zabór rosyjski, 12 czerwca
Stefan Żeromski, Listy 1897–1904, oprac. Zdzisław Jerzy Adamczyk, Pisma zebrane, red. Zbigniew Goliński, Warszawa 2003.
Szanowny Panie Redaktorze!
Otrzymałem podobno od Pana kartę pocztową, ale jej... nie czytałem. Nie było mię przez kilka dni w Nałęczowie, gdyż wyjeżdżałem w okolicę – w tym czasie malec mój zdążył ściągnąć kartę Pańską ze stolika, wynieść ją i tak gdzieś ukryć, że pomimo pilnych poszukiwań znaleźć jej nie mogłem. Wiem tylko z ust osoby, która od roznosiciela list otrzymała, że pochodził od Pana.
Nie znając treści, mogę tylko podziękować za pamięć i wyrazić przy tej okazji prawdziwy i szczery zachwyt, szczery podziw dla trzech tomów „Chimery”, które tu widzieć mi się zdarzyło. Ukazują one nie tylko kwiat wielkiej twórczości, którym od kilku dni zachwycamy się tu wszyscy, ale, niestety, dają (mnie odobiście) możność mierzenia tą ogromną miarą grubości własnego kołtuństwa...
Nałęczów, Królestwo Polskie, zabór rosyjski, willa Oktawia, 13 sierpnia
Stefan Żeromski, Listy 1897-1904, oprac. Zdzisław Jerzy Adamczyk, Pisma zebrane, red. Zbigniew Goliński, Warszawa 2003.
Bardzo mi przykro, że Szanowny i Drogi Pan zwraca się tylekroć z tak zaszczytnym dla mnie wezwaniem do współpracownictwa w „Chimerze”, a ja nie spieszę z natychmiastowym zadośćuczynieniem Jego żądaniu. Tak jednak nieszczęśliwie składają się wciąż okoliczności – i mogłoby się wydawać, że umyślnie zwlekam. W gruncie rzeczy – najszczerszym moim pragnieniem moim byoby napisać coś takiego, ażeby mogło być umieszczone w niezrównanym piśmie Pańskim.
Od lat blisko pięciu byłem wciąż zajęty zbieraniem materiałów do powieści Popioły. Siedząc w bibliotece, właziłem formalnie w coraz to nowe materiały, w coraz nowe kwestie i byłbym może wcale nie wybrnął z okręgu, którym się opasywałem, gdyby nie choroba zeszłoroczna, która wszystko ucięła od razu. Utwór mój musiałem skończyć pobieżnie, nie tak, jak chciałem. Końcowe ustęoy pisałem po krwotoku, leżąc na wznak, bez możności ruchu. Toteż owe miejsca mają wartość plwociny suchotniczej. Ale mniejsza o nie...
W zimie tego roku, strzepnąwszy z siebie popioły i otrząsnowszy z nich me dziurawy, zacząłęm iść w kraj inny. Napisałem tedy owego Walgierza, ale go do druku jeszcze nie mam gotowego. Mam brulion zaledwie, z którego dopiero zacznę pracę. Nadto – to, co napisałem, jest tak nędzne, że gdy pomyślę, że mam to oczom Pańskim pokazać – opadają mi ręce.
Postanowiłem tedy napisać drugi mniejszy utwór, od dawien dawna obmyślany. Przyślę Szanownemu Panu obadwa. Gdyby jeden z nich choć nadał się do Pisma, byłbym szczęśliwy. Nie będę miał żadnego a żadnego żalu, gdyby mi Pan nawet obadwa odrzucił.
[...]
Każdy numer „Chimery” nie tylko ja, ale liczne tutaj grono wielbicieli Szanownego Pana – witamy z prawdziwym entuzjazmem. Wierzyć się nie chce, że mogłoby nam tego pisma zabraknąć. Toteż ani na chwilę przypuścić tego nie chcemy, żeby miało być zamknięte. Tak źle nie będzie!
Zakopane, ok. 20 czerwca
Stefan Żeromski, Listy 1897-1904, oprac. Zdzisław Jerzy Adamczyk, Pisma zebrane, red. Zbigniew Goliński, Warszawa 2003.
Wiem, że Cię język nie świerzbi i że nie jesteś paplą, można Ci tajemnicę, na której wielce zależy, powierzyć. Chodzi jednak o to, żebyś się nie wygadał przez dystrakcję lub nie porzucił tak gdzie tego listu, by mógł wpaść w nieodpowiednie ręce.
Otóż moje wyjazdy z Warszawy, powroty i znów wyjazdy objaśniają się potrzebą załatwienia rozmaitych publicznych i prywatnych interesów przed dłuższą podróżą, bo aż do Sztokholmu. Tak jest! Przyznano! I to jest ta dobra nowina i osobista, i prywatna. Około siedemdziesięciu tysięcy rubli dziwnie Oblęgorkowi pomoże, a zwycięstwo literatury polskiej w szrankach, w których występuje cały świat, to radość po prostu powszechna i rzecz ze wszystkiego najważniejsza.
Sekretu chcą aż do 10 grudnia z tamtej strony, nie chcąc widocznie narazić się za wcześnie na wrzaski pruskie i zawiadamiania urzędowe Rosji.
Muszę tedy jechać, bo inaczej trzeba by i monetę, i złoty medal odsyłać do ministerium w Petersburgu. Podróż długa i nużąca, na miejscu ceremonie duże, bo i pieniądze, i medal wręcza w Akademii sam król. Będą i przyjęcia.
Nie mówiąc po niemiecku, często będę w kłopocie, dlatego chciałbym zabrać sekretarza poliglotę i myślałem o Dzini. Zdecydowała się, ale bez wielkiej chęci. Boi się przyjęć. Stosunki z dworem są przeciwne jej zasadom i twierdzi, że obowiązek powinien nakazać teraz wszystkim pobyt w Warszawie. Wprawdzie powód jest nie byle jaki do wyjazdu, ale wolałaby jednak zostać.
Kraków, Galicja, zabór austriacki, 28 listopada
Henryk Sienkiewicz, Listy, t. IV, cz. 3, Henryk Józef Sienkiewicz – Jadwiga Sienkiewiczówna – Helena Sienkiewiczówna – Lucjan Sieńkiewicz, oprac. Maria Bokszczanin, Warszawa 2008.
Dziś późnym wieczorem po zapakowaniu się piszę drugi raz. Wyjeżdżamy jutro o 7.50, a w środę, więc kiedy ten list dojdzie, będziemy już w Kopenhadze. – Wyobraź sobie, że tajemnica przestała już być tajemnicą, albowiem jeden z dzienników tutejszych umieścił depeszę ze Sztokholmu z podaniem wiadomości. Pewno nim ten list odbierzesz, będzie już i w krakowskich. W pierwszej chwili nie było mi przyjemnie, ale jak zobaczyłem, że to ze Sztokholmu – to i owszem.
Jutro rozebrzmi wiadomość po całym świecie – i cieszy mnie myśl, że Kraków będzie składał życzenia Markowi – a Marek będzie mówił „ha”!
Wiedeń, 4/5 grudnia
Henryk Sienkiewicz, Listy, t. IV, Część pierwsza: Maria z Szetkiewiczów Sienkiewiczowa – Maria z Wołodkowiczów Sienkiewiczowa – Maria z Babskich Sienkiewiczowa (1888-1907), oprac. Maria Bokszczanin, Warszawa 2008.
Dzisiaj trochę się wypoczywało, trochę przygotowywałem różne mówki w przewidywaniu rozmaitych okazji i wreszcie włóczyliśmy się parę godzin po mieście. Byłem jednak zbyt zmęczony 24-godzinną drogą, by zwiedzać ciekawości. To dopiero jutro nastąpi, a dziś miała miejsce ogólnotopograficzna gapiówka. Więc tedy miasto przedstawia się ładnie, ale nie uderza niczym nadzwyczajnym. - Jest dobrze oświetlone, bardzo rojne i pełne magazynów, przed którymi Marek nie odejmowałby lornetki od oczu. Porcelany oglądałem z bliska i myślę, że jednak ludzie wmawiają sobie trochę zachwyty. Są rzeczy niebrzydkie, zwładzcza ryby i ptaki – są bardzo ładne, jako delikatność tonu – szczególniej wzaony i kwietniczki, ale wszystkie bardzo podobne do siebie, trochę monotonne i jakby przygasłe i stopione w szarej i bladej zieloności. - Widziałem także ładne futra, kaftaniki z wyder morskich, ale kupować tego, nie mając miary, niepodobna.
Kopenhaga, 6 grudnia
Henryk Sienkiewicz, Listy, t. IV, Część pierwsza: Maria z Szetkiewiczów Sienkiewiczowa – Maria z Wołodkowiczów Sienkiewiczowa – Maria z Babskich Sienkiewiczowa (1888-1907), oprac. Maria Bokszczanin, Warszawa 2008.
Piszę naprędce, bo w tej chwili telefonował jakiś dziennikarz, że zaraz przyjedzie. Przyjechaliśmy rano – dobrze. Pogoda cudna, kraj pyszny, pełny jezior i Sztokholm bajeczny. Dziś obiad u Jensena o 4-tej; jutro o trzeciej ceremoniał do piątej – bez mów. Potem mowy podczas obiadu. W poniedziałek obiad u króla [szwedzkiego, Oskara II], we wtorek u Jensena, a w środę da Bóg – zmykamy.
Sztokholm, 9 grudnia
Henryk Sienkiewicz, Listy, t. IV, Część pierwsza: Maroa z Szetkiewiczów Sienkiewiczowa – Maria z Wołodkowiczów Sienkiewiczowa – Maria z Babskich Sienkiewiczowa (1888-1907), oprac. Maria Bokszczanin, Warszawa 2008.
Dziś tedy wielki dzień. Teraz jest dziesiąta. Był już u mnie de Wirsen. Flotę otrzymam w czeku na Wiedeń! (W tej chwili przerwał mi na godzinę korespondent „of the associated press of America” - [zrzeszonej prasy amerykańskiej] – żeby go licho wzięło!). Zaraz schodzę na śniadanie, a potem trzeba się ubierać. Dekoracje pokryją starożytność fraka! Pogoda jest wciąż cudna – ciepło ogromnie, jasno i to dodaje mi humoru. Jutro obiad u króla o siódmej.
Sztokholm, 10 grudnia
Henryk Sienkiewicz, Listy, t. IV, Część pierwsza: Maria z Szetkiewiczów Sienkiewiczowa – Maria z Wołodkowiczów Sienkiewiczowa – Maria z Babskich Sienkiewiczowa (1888-1907), oprac. Maria Bokszczanin, Warszawa 2008.
O trzeciej zaczęła się ceremonia. Wręczenie nagrody literackiej odbywa się na końcu jako couronnement widowiska zapewne dlatego, by się ludzie nie rozchodzili przed czasem. Było to tedy w Akademii. Sala nie większa od krakowskiej, ale nabita, przed gmachem dużo ludzi. [...] - Wchodzi rodzina królewska: król, książę Karol i Gustaw Adolf, wnuk królewski, syn nieobecnego następcy tronu, a więc przyszły władca. - Sam staruszek wysoki, majestatyczny, trochę smutny z powodu Norwegii; książę Karol wysoki, z twarzą inteligentną, Gustaw Adolf młody, nieżmiały, z fizjonomią pierwszą lepszą, pani za to przystojna i ładnie ubrana. - Zasiadają fotele w pierwszym rzędzie – muzyka gra, ludzie się gapią.
Potem pierwsza konferencja na cześć laureata nieobecnego (fizyka z Bawarii) po szwedzku. - Długo, nudno. Nagrodę odbiera ambasador pruski. Potem muzyka i znów konferencja: nagroda, zdaje się, za chemię, bo słyszę ciągle wyraz „indygo”, odbiera ją znów ambasador. Następnie trzecia konferencja medyczna, po czym występuje obecny Koch. Na koniec mówi Wirsen, mówi długo po szwedzku – po czym kończy po francusku naturalnie niesłychanymi pochwałami dla Trylogii, Bez dogm[atu], Rodz[iny] Połanieckich, Quo vadis i Krzyżaków. Patrzę ukosem, jak to przełknie pruski ambasador, który siedzi koło mnie – i wpadam w dobry humor przy opisie Grunwaldu. Prusak zresztą ani drgnął. Potem wszyscy wstają, król również: bierze pudełko z medalem, patent, a ja idę jednocześnie przed jego fotel. Wręcza mi to wszystko, po czym ściska moją prawicę tak długo i tak serdecznie, że niewątpliwie dłużej i serdeczniej niż poprzednio ambasadora i Kocha, po czym nakrywa moją rękę swoją drugą – i ma tak poczciwy wyraz twarzy, że miło patrzeć. Rozlegają się brawa, muzyka gra hymn szwedzki. Kłaniam się królowi – po czym, mijając, zatrzymuję się i kłaniam powtórnie przed Karolową Gustawową, czego nie zrobił Koch. Było to zauważone i dobrze przyjęte.
Koniec! Wszyscy się rozchodzą i idziemu na obiad do Grand Hotelu, gdzie jest wielka sala recepcyjna.
Sztokholm, 10 grudnia wieczór. Po wszystkim
Henryk Sienkiewicz, Listy, t. IV, Część pierwsza: Maroa z Szetkiewiczów Sienkiewiczowa – Maria z Wołodkowiczów Sienkiewiczowa – Maria z Babskich Sienkiewiczowa (1888-1907), oprac. Maria Bokszczanin, Warszawa 2008.
Wczoraj miałem dzień bardzo niespokojny. Przyjechały do Krakowa wycieczki włościańskie z Przemyśla (raczej spod Przemyśla), z Łańcuta, ze Skawiny i postanowiły mi „złożyć hołd”. O 6-ej wieczorem ulica przed oknami moimi była całkiem zapchana. Prosiłem przywódców, aby zgromadzili wszystkich na podwórzu hotelowym, które jest obszerne. Jednakże zapełniło się jak kościół – głowa przy głowie, gdyż luda wszelkiej płci i wieku było kilkaset, a może i więcej. Wysłuchałem trzech mów, odpowiadałem trzy razy, a między przemówieniami było wiwatów, okrzyków i śpiewania: „Jeszcze Polska”, oraz „Boże coś Polskę” bez końca.
Kraków, Galicja, zabór austriacki, 1 czerwca
Henryk Sienkiewicz, Listy, t. IV, cz. 2, Maria z Babskich Sienkiewiczowa (1908–1913), oprac. Maria Bokszczanin, Warszawa 2008.
Wyczytawszy w N. 77 „Gazety Kieleckiej” wiadomość, że w d. 27 bm. ma być w Kielcach wystawiona sztuka „Dzieje grzechu, 6 obrazów z powieści Stefana Żeromskiego, uscenizowanych przez Janinę Mori, przyjętych do grania przez teatr warszawski, lwowski, krakowski, łódzki, poznański i wileński” – oświadczam, że nikomu nie udzielałem i nie udzielę pozwolenia na przerabianie mojej powieści na scenę.
Wiadomość o tym, jakoby przeróbka wymienionej powieści, dokonana przez p. Janinę Mori, miała być wystawiona w teatrach warszawskim, lwowskim itd., jest wymysłem, a cała ta sprawa przerabiania cudzej pracy bez zapytania autora i wystawiania na scenie wbrew jego woli jest pospolitym nadużyciem, przeciwko któremu kategorycznie protestuję.
Warszawa, Królestwo Polskie, zabór rosyjski, 26 września
Stefan Żeromski, Listy 1905–1912, oprac. Zdzisław Jerzy Adamczyk, Pisma zebrane, t. 37, pod red. Zbigniewa Golińskiego, Warszawa 2006.
Mróz piekący nawet w karecie. Przyjeżdżamy. U wejścia do lokalu „Muzy” tłok, tłum jak na odpuście. Trzy razy więcej ludzi, niż lokal pomieścić może. [...] W pierwszym zaraz pokoju pokazują mi gromadkę Rosjan, w mundurach i bez mundurów. Uprosili u członków T[owarzyst]wa rekomendację, dwóch z Białegostoku przyjechało. To mi się najwięcej ze wszystkiego podoba. Przechodząc koło tej gromadki, oddającej mi niskie ukłony, myślę: aha, robaczki, robiliście wszystko, aby słowa polskiego na świecie nie było. Otóż jest! I przychodzicie słuchać go, i – zyg-zyg marchewka! Tego rodzaju tryumf [sic!] jest i był zawsze jedynym miłym dla mnie, więc do ostatka w dobre usposobienie wprawiona, przed salą tak natłoczoną, że już i mucha by się nie zmieściła, z wielką łatwością wszystko, co miałam, powiedziałam, przeczytałam, po czym była muzyka, był śpiew i znowu muzyka, wszystko bardzo przyzwoite, nawet dość ładne – i wszyscy przyznali, że wieczorek udał się znakomicie i do uczęszczania na inne podobne zachęcił.
Eliza Orzeszkowa, Listy zebrane, t. V, Do przyjaciół: Tadeusza Bochwica, Jana Bochwica, Janiny Szoberówny, oprac. Edmund Jankowski, Wrocław–Warszawa–Kraków 1961.
[...] zmęczoną się czuję dwoma godzinami konwersacji, dysertacji, pracowitego układania 3-go z rzędu wieczorku literackiego w „Muzie”. Bo okazało się, że te wieczorki będą robotą bardzo dobrą, pożądaną i pożyteczną. Na drugim było prawie tak samo, jak na pierwszym, ludzi mnóstwo, a wszyscy zadowoleni, rozpromienieni, dziękujący, proszący o ciąg dalszy. Prawie rozrzewniającym jest ten rzut publiczności polskiej ku słowu polskiemu, zarząd „Muzy” w siódmym niebie, bo oprócz innych względów i kasę mu to robi, błaga o niezaniedbywanie. Ja i sama zaniedbywać nie chcę. Te różne roboty pisarskie i społeczne to jedyna racja bytu mego na ziemi i myślę czasem, że gdybym ich nie miała, spłonęłabym chyba od wstydu, że żyję, a może i od jakiego tam żalu czy bólu.
Eliza Orzeszkowa, Listy zebrane, t. V, Do przyjaciół: Tadeusza Bochwica, Jana Bochwica, Janiny Szoberówny, oprac. Edmund Jankowski, Wrocław-Warszawa-Kraków 1961.
Udał się wieczór [śmiechu] doskonale. Sala, około 200 osób zmieścić mogąca, jak nabita. Czytali – z jednym wyjątkiem – bardzo dobrze, śpiewali ładnie. Tylko bajki Lemańskiego w nieosobliwym czytaniu piękność i dowcip swój traciły, ale Korczak i Rodoć podnosiły [!] burze śmiechu i naprawdę miło było patrzeć na tę mozaikę roześmianych, rozpromienionych twarzy. Wszakże to są, z wyjątkiem niewielu osób, biedacy, którzy rzeczy takich dotąd nie znali i nie doświadczali. A jak dobrze je rozumieją, jak je cenią, jak na nie lecą! Pani Talhejmowa, mówiąc Zakochaną i na bis Terkotkę, była tak śliczna, że aż ją chciało się całować. Po skończeniu się wiecz[oru] wiele osób znajomych i nieznajom[ych] zbliżało się do mnie z podziękowaniem. Jest w tym radość, która za wiele wynagradza. Za 2 tygodnie będzie „Wieczór baśni” [...].
Eliza Orzeszkowa, Listy zebrane, t. V, Do przyjaciół: Tadeusza Bochwica, Jana Bochwica, Janiny Szoberówny, oprac. Edmund Jankowski, Wrocław-Warszawa-Kraków 1961.
Umarła [Maria] Konopnicka [8 października]. Strata ogromna a przedwczesna; jeszcze nie była starą [zmarła w wieku 68 lat], mogła żyć i tworzyć tak cudnie. Równie jak przed kilku laty jubileusz, tak teraz pogrzeb był wspaniałą, olbrzymią manifestacją, hołdem, nie powiem, że niezasłużonym, ale równie a może i więcej zasłużeni takiego nie odbierali. Ona miała szczęście. Trafiła w ton czasu, wzięła dominującą dziś nutę, na strunach jej przede wszystkim, niemal wyłącznie był lud. To piękne, ale trochę jednostronne.
Lwów, Galicja Wschodnia, 8 października –1 listopada
Zofia Romanowiczówna, Dziennik lwowski 1842–1930, t. 2, 1888–1930, Warszawa 2005.
W Warszawie również pełno jest we wszystkich dziennikach [Lwa] Tołstoja [zm. 20 listopada 1910]. „Świat” przedrukował mój artykuł jubileuszowy – i dobrze zrobił, gdyż mimo mnóstwa ocen i charakterystyk nikt więcej o nim nie powiedział.
Śmierć jego może mieć w przyszłości duże następstwa, gdyż kopie i pogłębia przepaść między Rosją urzędową i nieurzędową. Oby ta nieurzędowa nie poszła śladem ostatniej pseudorewolucji, która żądając Bóg wie czego, zapomniała żądać jednej małej rzeczy, to jest wolności.
Oblęgorek k. Kielc, zabór rosyjski, 26 listopada
Henryk Sienkiewicz, Listy, t. IV, cz. 3, Henryk Józef Sienkiewicz – Jadwiga Sienkiewiczówna – Helena Sienkiewiczówna – Lucjan Sieńkiewicz, oprac. Maria Bokszczanin, Warszawa 2008.
Tu w Wilnie „otoczyli mnie” i z przestrachem widzę, że utrzymanie zaszczytnego odosobnienia jest w polskich warunkach niemożliwe. „Miłosz pachołek faszyzmu”, „Miłosz
pseudoklasyk”, „Miłosz wtłoczony w mistycyzm i formy klasyczne” – najdelikatniejsze
jeszcze epitety, a co gorzej, że patrząc na błotniste ulice, na nędzę, na idiotyzm rządowych hec, nie ma się serca i odwagi, żeby mówić o czystej sztuce, nie ma się dość moralnego prawa. [...] Przestrach mnie chwyta, kiedy oglądam moich „rówieśników”. Czyżbym naprawdę tak daleko ich za sobą zostawił?
Wilno, 21 stycznia
Czesław Miłosz, Jaroslaw Iwaszkiewicz, Portret podwójny, Warszawa 2011, cyt. za: Hanna Antos, Polska Czesława Miłosza, „Karta” nr 69, 2011.
Kochany Jerzy,
Sądziliśmy, że wrócimy [z żoną Janiną] jeszcze do Krakowa, ale to wysoce wątpliwe. Perypetii tego ostatniego miesiąca nie spisać na wołowej skórze. Ciernista droga. W dodatku chorowałem i ciągle kwękam, a poza tym napatrzyłem się na taką ilość najwyższego gatunku draństwa i łobuzerii, że rzygać się chce. […]
No cóż, mój miły, trzymaj się i pisz dobrze. Wyjadę z żalem i nostalgią, bo bardzo jestem do kraju przywiązany. Myślę, że nie powinno to mi zrobić źle. Czad tych lat okupacji trzeba jakoś przewietrzyć. Nie mam bynajmniej zamiaru zrywać z krajem i nie tak łatwo zrywa się z krajem, jak to wyobraża sobie wielu.
Warszawa, 24 listopada
Czesław Miłosz, Zaraz po wojnie. Korespondencja z pisarzami 1945–1950, red. Jerzy Illg, Kraków 1998.
New York to wielkie szantany, ale skończona bzdura: nie można przecie traktować poważnie czegoś, co wygląda jak jarmark albo wesołe miasteczko (reklama: twarz młodzieńca wielkości czterech pięter, z którego ust co parę sekund wychodzi prawdziwy dym). Pejzaż amerykański pomiędzy New Yorkiem i Waszyngtonem: jałowa ziemia zarośnięta chwastami i kawałkami lasu, który wygląda jak poszycie puszczy – i kominy, cysterny, tory, dźwigary, stocznie, neony, stada błyszczących, kolorowych samochodów – szczyt niezwiązania człowieka z ziemią, abstrakcyjne gospodarstwo, błyszcząca drogeria ustawiona na dzikim polu. Trudności mieszkaniowe w New Yorku prawie nie do przezwyciężenia. Nic nie możemy znaleźć. Kwitnie racket, czyli łupiestwo odstępnego. Byliśmy nieszczęśliwi z powodów komunikacyjnych: nic nie jest tak jak w Europie. Ale aklimatyzujemy się i po pewnym czasie można tu żyć równie spokojnie jak w Krakowie, bo wszystkie czynności zdawkowe wykonuje się automatycznie. Jedyna rzecz kretyńska jeszcze nas wyprowadza z równowagi: auta policyjne i ambulanse pogotowia używają tu syren, dokładnie takich, jakimi w Warszawie obwoływało się alarm lotniczy.
Nowy Jork, 1 kwietnia
Czesław Miłosz, Zaraz po wojnie. Korespondencja z pisarzami 1945–1950, red. Jerzy Illg, Kraków 1998.
Jestem radcą konsulatu w New Yorku i nie wzbudza mego zachwytu ten status urzędnika. Pocieszam się myślą, że – żeby utrzymać się w Polsce – musiałem też robić dużo rzeczy nudnych, a pisanie listów po angielsku też jest przynajmniej wprawą. Uważam zresztą, że na urzędniczenie szkoda czasu (chociaż nie jestem ograniczony godzinami i mogę pracować, kiedy mi się podoba) – będę starał się zrobić coś konkretnego. Dążę do tego, aby stworzyć specjalną obsługę informowania kraju o życiu literackim, artystycznym i naukowym Ameryki – może mi się to uda. Walczę o kąski pieniędzy, żebym mógł posyłać Związki Literatów (oczywiście do Krakowa) książki i czasopisma, ale trudna to sprawa, róbcie o to gwałt w pismach. Najbardziej haniebne jest, że nie można stąd posyłać książek i czasopism pocztą – jacyś szkodnicy starają się w Polsce wydawać rozporządzenia uniemożliwiające przesyłanie z zagranicy druków, jakby w tych drukach diabli wiedzą jakie były wywrotowe hasła. Niewątpliwie Związek i wszystkie organizacje pokrewne powinny walczyć o to, aby książki i czasopisma, adresowane na te instytucje i na uniwersytety, miały pełne prawo pocztowej przesyłki. Polecam Ci, Jerzy, tę sprawę, naprawdę warto się nią zająć i cisnąć, póki nie będzie to określone czarno na białym. – Wtedy by kraj dostał wiele książek. Druga kwestia, to posyłanie tutaj książek: mam nawiązane stosunki z wydawcami, którzy zdradzają ogromne zainteresowanie produkcją polską. Niestety, mimo że pisałem do Borejszy – mam puste ręce. Nie dostałem ani Twojej książki, ani Gojawiczyńskiej, ani Szmaglewskiej, ani Brezy, ani Dygata. Nie przesłano mi ani jednego egzemplarza mojej książki – przypadkiem ktoś przywiózł jeden do Londynu. Bardzo to źle. Chyba w interesie literatów leży trafienie na rynek zagraniczny? Liczę na Ciebie, że zrobisz gwałt. A dlaczego nikt mi nie przyśle maszynopisów?
Nowy Jork, 1 kwietnia
Czesław Miłosz, Zaraz po wojnie. Korespondencja z pisarzami 1945–1950, red. Jerzy Illg, Kraków 1998.
Ameryka. Statua Wolności, na której jest napis: przyjdźcie do mnie wszyscy bezdomni…
Przejechaliśmy wprawdzie daleko od niej, ale wiem, że taki napis jest. W ogóle zajechaliśmy nieelegancko, ale cóż, nie znaliśmy się na tych elegancjach i nie byliśmy obrażeni. […]
Manhattan, który Indianie sprzedali Holendrom za 24 dolary – jest centrem Nowego Jorku. Czy nie dziwne jest mieszkać w Manhattanie i nawet co dzień się temu nie dziwić.
Pierwsze wrażenie z drapaczy jest raczej słabe. Niby wiadomo, że dom może być bardzo wysoki, a poza tym widywało się to w kinie. To, że życie w głębokich kanionach ulic poprzecznych do piątej, szóstej lub innej alei lub Broadwayu – jest piekłem – odkrywa się od razu. Tłum, który mieszka na dwunastych, dwudziestych piątych i trzydziestych których piętrach – kiedy jednocześnie znajdzie się na jednoplanowych, bądź co bądź, chodnikach w porze lunchu lub opuszczając biura i sklepy o 6-ej – staje się czymś podobnym do wód oceanu, zwartą, mięsistą, nieustępliwą masą, która bez przerwy podrzuca cię i poszturchuje.
A weź uwagę, że w tym tłumie pełno jest „milusich” najróżniejszych typów płci obojga. Z początku patrzy się na te dziewczyny o puszystych lokach na ramionach (warunek sine qua non) i karmionych ustach, odpasionych, o białoróżowych cerach i migdałowych oczach, na wysokich, strzelistych nogach – z zachwytem. Rzeczywiście piękna rasa. Ale coś cie w tym hollywoodzkim wyglądzie niepokoi. Coś jest tam nie tak, czegoś jest brak lub czegoś jest za dużo. Ale nie wiadomo z początku. […]
I dopiero po paru miesiącach widzisz, że wszystkie one to sex, tylko płeć. […] Duszy nie ma, panie dobrodzieju, duszy!! […]
Nowy Jork, 25 lipca
Czesław Miłosz, Zaraz po wojnie. Korespondencja z pisarzami 1945–1950, red. Jerzy Illg, Kraków 1998.
W ogóle nie mogę wydążyć ze swoimi planami. Strasze panienki w ambasadzie miną krwawego tygrysa, nic to nie ma wspólnego z moim usposobieniem, tylko po prostu jestem stale niewyspany. Wygłaszam dużo odczytów po angielsku itp., bardzo to dobre dla ambasady, ale wcale nie tak dobre dla mnie. Tyle tylko, że jeżdżę po Stanach, ale jak chcę coś zrobić dla siebie, zostaje noc. […] Z uciechą obserwuję te same objawy u większości przyjeżdżających tutaj po raz pierwszy Europejczyków: bezgraniczne brzydzenie, rewolta, protest, dużo w tym samoobrony, ale poza tym to naprawdę trudno pojąć, że ludzie sobie żyją jakby nigdy nic, że mają problemy gdzieś z roku 1910 w Europie. […] Nadzwyczajnie mnie bawi i zajmuje Ameryka, cóż za zdumiewający gatunek ludzki, tak różny od mieszkańców bliżej znanych nam krajów jak Marsjanie albo Rosjanie. Że doprowadzono tutaj do tej unifikacji typu obyczajowego, wydaje się chwilami czarodziejstwem. Np. stosunek dwóch płci do siebie. Filmy są sexy, ogłoszenia są sexy, dziewczyny chodzą tak ubrane i umalowane, że ślina leci, ale spróbuj zrobić oko w autobusie, nic z tego, będziesz miał głupie uczucie, że próbujesz dostawiać się do koleżanek z tej samej klasy, z którymi przecież możesz spotykać się co dzień. Wszystko inaczej. Swoboda erotyczna duża, ale ze stałymi śladami purytanizmu. Wieczorem na bocznych drogach stoją rzędy aut, z których słychać częste jęki. Ba, żeby napisać mały traktacik o roli auta w cywilizacji amerykańskiej.
Waszyngton, 20 maja
Czesław Miłosz, Zaraz po wojnie. Korespondencja z pisarzami 1945–1950, red. Jerzy Illg, Kraków 1998.
Jest tutaj daleko posunięty strach przed kontaktami ze Wschodem, w danym wypadku z Polską. […] W takiej aurze w ogóle szkoda gadać. Może to się jakoś ustoi. Najgorsze, że nie ma tutaj żadnej instytucji, która mogłaby wyłożyć pieniądze na pobyt polskich pisarzy, w zamian np. za zaproszenie pisarzy amerykańskich do Polski. PEN Club tutejszy jest instytucją mało poważną. Wiadomo, jak to w kraju echt-kapitalistycznym, każdy chodzi tylko koło własnych interesów. […] Pewne sposoby natomiast widzę. The „Exchange of persons” poparłby finansowo prof. Drzewieski z UNESCO, w rozmowie ze mną wyraził gotowość wyskrobania na ten cel pieniędzy. W Polsce chyba na goszczenie pisarzy amerykańskich pieniądze by się znalazły, czy możesz mi powiedzieć, jaką instytucję zapraszającą w Polsce widzisz, czy PEN, czy Związek. Gdyby występował PEN Club, to musiałby się zwrócić do PEN Clubu amerykańskiego, miałbym co do tego pewne zastrzeżenia […]. Chodzi o jakąś instytucję w Polsce, która by pobyt Amerykanów firmowała i opłaciła, pieniądze z UNESCO poszłyby na podróże i zapewne częściowo na sfinansowanie pobytu Polaków w Ameryce. […] Oczywiście Polaków (1,2 czy trzech) mogłaby oficjalnie sprowadzić Kościuszko Foundation w New Yorku, ale tak jak w tej chwili sprawy stoją, boję się, że to nie przejdzie, bo pisarz rzecz trefna, ma już odcień polityczny. […] Dziwisz się pewnie, że tak to jest w tej Ameryce, ale FBI (najlepiej zapewne zorganizowana służba bezpieczeństwa na świecie) słyszy, jak trawa rośnie, ludzie boją się o posady, co innego, kiedy nasi pisarze przyjeżdżają sami albo kiedy się zaprasza przedstawicieli ambasady na odczyty (ciekawość egzotycznych zwierząt), a co innego firmować przyjazd ludzi z kraju, który zagraża „amerykańskiemu sposobowi życia” (!) i co do których nie wiadomo, czy nie muszą się rejestrować jako „foreign agents”.
Waszyngton, 20 maja
Czesław Miłosz, Zaraz po wojnie. Korespondencja z pisarzami 1945–1950, red. Jerzy Illg, Kraków 1998.
Waszyngtoński klimat nadal zbija nas z nóg, mimo że jest druga połowa września. Od maja coś w rodzaju ruskiej łaźni. Ze względu na szybkie oblewanie się potem ruchliwość nasza w Waszyngtonie minimalna […]. Zresztą ta stolica wielkiego imperium nie nastręcza żadnych pokus. Kilometrami ciągnące się zielone aleje, tysiące domków z białymi kolumienkami i od czasu do czasu wspaniałe, zbyt wystawne gmachy hoteli, tudzież urzędowych budynków, centrum ubogie i prowincjonalne zamieszkane przez Murzynów, neon[y] i filmy cowbojskie, a razem najbardziej prowincjonalna ze stolic świata, przybrana w błyskotki cywilizacji. Od czasu do czasu jeżdżę do New Yorku […]. Znam masę ludzi, ale jakoś nie podtrzymuję stosunków towarzyskich: wszystko to odbywa się jakąś drogą meteoru, spotkań, rozmów i rozstań. Zresztą gdybym oprócz siedzenia w ambasadzie i w jej okolicach do piątej (z przerwą na lunch) uprawiał tzw. bywanie (na szczęście w Ameryce stosuje się to minimalnie), tobym wkrótce zwariował, tyle mojego co pracuję od ósmej wieczór do pierwszej. Atmosfera tego kraju jest nieobowiązująca, zdarzające się od czasu do czasu cocktail partie polegają na tym, że stoi się w tłumie ze szklanką whisky and soda i papla z sąsiadami, co można znieść. Brak pijaństwa. Brak teatru. Brak rozpusty. […]
Ceny są już niebotyczne i stale rosną, ilość głupoty unoszącej się w powietrzu przerażająca. Nie wiem, ku czemu to wszystko zmierza. System urabiania opinii publicznej w takich krajach jak Polska jest dziecinny w porównaniu z amerykańską perfekcją, metody służb bezpieczeństwa mają się jak okres kamienia łupanego do wieku XIX. Tu nic nie jest widzialne, wszystko jest głęboko ukryte za kulisami. Cóż za skomplikowany mechanizm. Moja długa, siwa broda przedłużyła się w Ameryce o piętnaście cali.
Waszyngton, 20 września
Czesław Miłosz, Zaraz po wojnie. Korespondencja z pisarzami 1945–1950, red. Jerzy Illg, Kraków 1998.
Ciągle myślę, jakby tu sprowadzić literatów polskich. Ostatnio napisałem ogromny materiał w tej sprawie do Commision for International Educational Reconstruction. Za kilka dni będę u prezydenta Rockefeller Foundation – tym też spróbuję to rzucić. Nie tracę nadziei, choć walczą tu u Amerykanów dwie tendencje, jeżeli chodzi o wschód Europy – chęć pokazania przybyszom, jaka Ameryka śliczna, i strach przed „czerwonymi”. Do Słowian są tak disgusted, że kasują wszystkie audycje w języku polskim w stacjach radiowych, niezależnie od zabarwienia politycznego (tzn. audycje robione przez amerykańskich Polaków dla Polonii).
Waszyngton, 24 października
Czesław Miłosz, Zaraz po wojnie. Korespondencja z pisarzami 1945–1950, red. Jerzy Illg, Kraków 1998.
Myślę, że zrozumie Pan moją postawę ironicznej lojalności. Chciałbym, żeby było na nią miejsce w naszym kraju i wszędzie, gdziekolwiek ludzie chcą coś naprawdę zrobić. Psioczyć, a równocześnie kochać robić – to b. polska cecha, na pewnym planie to może być jednak wcale zdrowa postawa. Mówię o lojalności wobec rozwiązań, które na pewno są niedoskonałe, ale jedynie możliwe.
San Francisco, 6 czerwca
Czesław Miłosz, list do Jerzego Borejszy z 6 czerwca 1948, archiwum za: Andrzej Franaszek, Milosz. Biografia, Kraków 2011.
Potrzebuję pism warszawskich: „Nowej Kultury”, „Twórczości”, „Myśli Filozoficznej”.
[...] Bez tego kontaktu z krajem nie mogę funkcjonować. Potrzeba mi też elementarza dla Antka.
Bons, 14 września
Czesław Miłosz, Jerzy Giedroyc, Listy 1952–1963, Warszawa 2008, cyt. za: Hanna Antos, Polska Czesława Miłosza, „Karta” nr 69, 2011.
W dniu dzisiejszym zostałem wezwany do Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej KC PZPR. Przewodniczący Komisji Kontroli Partyjnej tow. Doliński zawiadomił mnie o decyzji Prezydium Komisji wykluczenia mnie z Partii. Jako przyczynę usunięcia mnie z szeregów Partii podano mi ogłoszenie artykułu p.t. „Wspomnienia i refleksje” w tygodniku „Przegląd Kulturalny”. Artykuł oceniony został jako antyradziecki.
Drodzy Towarzysze!
Trudno mi przyjąć ciężki zarzut i najcięższą karę partyjną, wymierzoną mi przez Centralną Komisję Kontroli. Od dzieciństwa swojego, poczynając od piętnastego roku życia bez przerwy służyłem idei Partii, sprawie przyjaźni ze Związkiem Radzieckim. Obce mi są wrogie uczucia do Związku Radzieckiego, gdyż od najwcześniejszych lat wychowywano mnie w duchu miłości do ZSRR, ojczyzny proletariatu całego świata. [...]
Myślę, Towarzysze, że jeden niedobry artykuł nie może przesłonić prawdy o pisarzu partyjnym. Napisałem artykuł zły i niesłuszny. Starsi towarzysze wytłumaczyli mi błędność i szkodliwość tego artykułu, po przemyśleniu szczerze przyjąłem ich krytykę, złożyłem samokrytyczne oświadczenie w Komisji Kontroli Partyjnej.
Artykuł mój p.t. „Wspomnienia i refleksje” napisałem w atmosferze wielkiego wzburzenia uczuciowego i wstrząsu, jakie wywołały wywołały w każdym uczciwym członku Partii fakty i zdarzenia podane w referacie tow. Chruszczowa. W artykule moim, aczkolwiek usiłowałem w nim zapanować nad uczuciowym wzburzeniem, nie udało mi się zachować pełnej, komunistycznej pryncypialności, popełniłem błędy krzywdzące KPZR, inicjatorkę i przewodniczkę walki ruchu robotniczego o pełne odrodzenie ideałów Lenina oraz ich urzeczywistnienie.
Błędy moje popełnione w gorącej temperaturze dyskusji nie wynikły z antyradzieckich uczuć czy postawy, lecz ze wzburzenia i troski, z chęci szczerego udziału w walce Partii z wypaczeniami, które szkodziły ZSRR i komunizmowi.
Proszę Towarzyszy o ponowne rozpatrzenie moich przewinień i uchylenie najsurowszej kary partyjnej, wymierzonej mi przez Centralną Komisję Kontroli Partyjnej, by w szeregach Partii móc naprawić popełnione wobec niej błędy.
Warszawa, 3 maja
Listy do pierwszych sekretarzy KC PZPR (1944–1970), wybór i oprac. Józef Stępień, Warszawa 1994.
To uczucie, że się jest niemym! Że ja tutaj na Zachodzie jestem niemy, że muszę borykać się z tą moją wewnętrzną sprzecznością, bo jestem tutaj, a tylko, tylko tam, czy z ludźmi stamtąd mogę się porozumieć w pół słowa – i to nie przez wspólną wiedzę o sprawach, ale przez sam s p o s ó b myśli. [...]
Być może sprzeczność jest potrzebna. Nie uchylam się od niej. Ale [...] uświadomiłem sobie cały ciężar, całą niemożność komunikacji, całą dziwaczność wieloznaczności, a tak chciałoby się być jasnym, zrozumiałym dla ludzi (i dla siebie!), określić dla nich swoje stanowisko.
18 września
Aleksander Wat, Korespondencja, oprac. Alina Kowalczykowa, Warszawa 2005, cyt. za: Hanna Antos, Polska Czesława Miłosza, „Karta” nr 69, 2011.
Wyjazd na drugą półkulę... Jakby symboliczny. Bo co gdziekolwiek po mnie? W Polsce moje nazwisko na pierwszym miejscu zabronień, aż dziw, jacy są zajadli, wszystkich prawie autorów emigracyjnych można wymieniać, mnie nie. [...] Mnie właściwie tylko Polska, jak wiecie, interesuje, powinienem tam pojechać, a nie pojadę – dlaczego nie, licho wie – ale przytułku tam to chyba dla mnie nie ma, narodowy to kraj, ot, być Wańkowiczem czy Mackiewiczem to co innego.
23 września
Aleksander Wat, Korespondencja, oprac. Alina Kowalczykowa, Warszawa 2005, cyt. za: Hanna Antos, Polska Czesława Miłosza, „Karta” nr 69, 2011.
Kochana Kiciu,
[…] Coraz bardziej staję się czcicielem Rozumu dlatego że nierozum i absurd tego świata oraz mojej sytuacji przekracza przyzwoitą miarę. […] Od Polski można zwariować. Mnie jest głupio i wstyd po prostu ale nie mogę przecie tam mieszkać bo bym się zadręczył i zniszczył. Nie o Polskę zresztą może chodzi tylko o to, że napiera Ameryka niemożliwa do zaakceptowania, jako monolit, samoczynna cybernetyczna bestia […]. Mogę żyć fizycznie i podróżować, co jest dużo, ale niemożność identyfikacji i ilość masek jakie mi nałożono (czy ja sam) to ponad moje siły (profesor w Berkeley, poeta „non-person” w Polsce i postać niemal legendarna, autor The Captive Mind [Zniewolony Umysł], wstrętny dla Free Europe, trefny dla polskiej sekcji kanadyjskiego radia np. Bo emigrant, pomijany tam i ówdzie żeby nie zantagonizować Wwy, na Zachodzie Polak niewarszawski czyli dureń i reakcjonista etc. Są chwile kiedy tego unieść nie mogę, a w każdym razie w y r a z i ć to jest poza moją zdolnością i chyba każdego w podobnej sytuacji. Trzeba byłoby Gombrowiczowskiego oderwania, transsubstancjacji żeby tak rzec, ale na to jestem za głupi i zbyt prymitywny […].
[…]
Polacy są rasą niezdolną do jakiejkolwiek twórczości, polityki, handlu, przemysłu, religii, filozofii, mogą tylko uprawiać rolę i logikę matematyczną, jak też poczucie swojej podrzędności wyładowywać w biciu Żydów i Murzynów. Janka mówi, że po ostatnich pogromach robionych przez Polaków w Milwaukee przestaje przyznawać się do polskiego pochodzenia. Ktoś mnie zapytał czy taki religijny kraj jak Polska wydał mistyków – ja na to, że w przeciwieństwie do prawosławia ani jednego. Mnie jest przykro.
Berkeley, 14 września
Zbigniew Herbert, Czesław Miłosz, Korespondencja, red. Barbara Toruńczyk, Warszawa 2006.
Co myślę o Polsce? Myślę podobnie jak Ty, bo nie jestem z tym krajem (jeszcze mniej niż Ty) związany wspólnotą krwi. Ale ta Erde (ohne Blut) jest m o j a, jak zaraza albo choroba weneryczna i żebym nie wiem jak podskakiwał nie wyzwolę się od tego.
Polska jest 1000-letnim niemowlęciem (milenijny bobas) bez rysów, bez kształtu, bez formy, z jakąś tylko potencjalną metafizyką (ani heretyków, ani metafi[zy]ków, ani inkwizytorów) potencjalną misją i d o ś w i a d c z e n i e m nieprzetrawionym. Wciąż mi się zdaje że mam p r a w d ę której nie ma ani Sartre ani Alvarez ale w dyskusji z nimi człowiek mego temperamentu wpada w okropne doły, spotykając się z ignorancją złą wolą i zaczyna p r z e s a d z a ć oraz o b r a ż a ć.
Paryż, 28 września
Zbigniew Herbert, Czesław Miłosz, Korespondencja, red. Barbara Toruńczyk, Warszawa 2006.
Myślę, że w Polsce jest system zamkniety i samowystarczalny, wiec nawet powietrze z zewnatrz szkodzi. Tylko co poeta, który tam dawno nie byl, ma robic, moze nawet slowa maja juz inny sens.
Berkeley, 13 czerwca
Czesław Miłosz, Zbigniew Herbert, Korespondencja, Warszawa 2006, cyt. za: Hanna Antos, Polska Czesława Miłosza, „Karta” nr 69, 2011.
Jestem emigrantem nie z wierności zasadzie [...], ale dla samoobrony, bo skorupa moja cienka, muszę umieszczać siebie w szklanych gablotach, nie mógłbym w Polsce żyć [...].
Tak, wiem, że co piszę, jakoś liczy się w Polsce. Tylko że obawiam się automatyzmów, bardzo silnych z powodu nacisku tradycji, tego poszukiwania moralnych autorytetów „poza”, że niby są tacy, co się nie ześwinili. I miałem jakieś rewelacje tutaj, rok temu, kiedy naprawdę miałem uczucie, że zaglądałem w otchłań, bo na jakimś nocnym piciu osoba z Polski zaczęła krzyczeć: „Panu nie wolno tak mówić, panu nie wolno niszczyć obrazu, jaki ludzie o panu mają!”. Ale przecież, jeżeli ktoś jest żywy, musi niszczyć obraz. [...]
Nie wiem, czy moje sądy o Polsce są słuszne. Ale przeraża mnie to, że jest to jedyny kraj na świecie, w którym wojna była wczoraj. To jest podtrzymywane sztucznie dla politycznych celów, jakakolwiek polityczna grupa by to robiła.
20 czerwca
Marek Skwarnicki, Mój Miłosz, Kraków 2004, cyt. za: Hanna Antos, Polska Czesława Miłosza, „Karta” nr 69, 2011.
Kiedy o mnie pisali [...] „wróg Polski Ludowej”, tym wrogiem nie byłem, a stałem się nim teraz dopiero. Skoro emigracja polityczna, tamta z II wojny światowej, albo wymiera, albo kocha Polskę Ludową, bo ta żydowską zarazę wydusiła, pora jest na takich jak ja i ostatecznie wystarczy kilku zdeterminowanych ludzi, żeby potwierdzić permanentne powołanie polskiej literatury do emigracji. I choć umarł Gombrowicz [25 lipca 1969], punkt ciężkości wyraźnie się przesuwa, tak że podobnie jak w XIX wieku, dziś literatura polska tworzy się na Zachodzie.
17 października
Czesław Miłosz, list do Jerzego Turowicza z 17 października 1969, za: Andrzej Franaszek, Miłosz. Biografia, Kraków 2011.
Burzliwe niezwykle. Bo też to projekt niebywały! Otóż znika historia literatury. Żadnej chronologii. [...] Lekcje literatury mają obejmować [...] jednym słowem bełkot niebywały!
Zamiast historii literatury są tzw. „obrazki”, to znaczy fragmenciki dzieł i znów „ilustracja założeń społecznych”, i polskie warcholstwo. Dziady mickiewiczowskie usunięte, Krasiński wykreślony, Wesele Wyspiańskiego takoż, z Prusa tylko Placówka (bo Ślimak i przywiązanie do ziemi), Żeromski wykreślony (Syzyfowe prace w lekturze nieobowiązkowej).
Za to ogromny program tzw. „kształcenia językowego”, gramatyka, budowa wierszy, „zagadnienia z kręgu tradycji i językoznawstwa”. Obłęd. Jeśli omawianie baroku to tylko Andrzej Morsztyn (1 wiersz) i rozdzialik z Pamiętników Paska. Dwudziestolecie: wykreśleni Skamandryci (Lechoń, Wierzyński, Słonimski), a tylko: nurt rewolucyjny w poezji, oraz „wpływ rewolucji październikowej na poezję polską”!!!
Protesty były głośne [...]. Nieszczęsne wnuki! Nie będziecie już wiedzieć, kim był Mickiewicz, Słowacki i Norwid... Czy nasze protesty cośkolwiek pomogą? A co było ze zmianą Konstytucji?...
Warszawa, 1 lipca
Józefa Radzymińska, Dzienniki z lat 1945 – 1991 w zbiorach Biblioteki Narodowej, akc. 13710/2.
4 września uczestniczyłem w rozmowie, w której brali udział Julia i Artur Międzyrzeccy i Andrzej i Kazimiera Kijowscy [...]. Andrzej wyjaśnił, że w związku z dawnym Listem 59 przyszło mu [...] do głowy, że trzeba się zdecydować na pewien status. Należy zastanowić się, czy się chce zostać politykiem, czy kimś innym. Jeżeli człowiek chce porzucić swój zawód i chce zostać politykiem, to musi być to działalność pełna i zaangażowana. On na to jednak się nie decyduje. Może pisać w miarę możliwości do druku, ale chce zachować pozycję niezależną. [...] Jego zdaniem, cała rola aktywna będzie przechodziła stopniowo w ręce innej generacji, w ręce ludzi innej formacji, którzy nie są literatami i pisarzami.
Warszawa, 7 września
PPN. 1976–1981. Język niepodległości, wybór i oprac. Łukasz Bertram, Warszawa 2012.
[...] tam, w Polsce, dokopywał się Pan z trudem do moich tekstów, a przecie na emigracji mieliby do nich łatwy dostęp, gdyby chcieli, ale nic nie rozumieją, bo nie ma nikogo, kto by im powiedział, co mają myśleć. [...] I jeżeli telefonują do mnie jacyś Polacy amerykańscy, to jako do profesora, nic a nic nie wiedząc, że jakieś tam wiersze pisał.
Ale ja napisałem dla nich The History of Polish Literature, która dla nich powinna była być zupełnym przełomem, bo uleczyłaby ich z potwornego kompleksu niższości. To znowu jeden na sto tysięcy o tej książce słyszał, a w zeszłym roku w Stanach Zjednoczonych sprzedało się jej 14 egzemplarzy (słownie czternaście).
Berkeley, 20 listopada
Listy Czesława Miłosza do Aleksandra Fiuta, „Kwartalnik Artystyczny” nr 4/2007, cyt. za: Hanna Antos, Polska Czesława Miłosza, „Karta” nr 69, 2011.
Przyjmuję to najwyższe odznaczanie, pamiętając o wszystkich mężczyznach i kobietach, dla których jestem nie tyle jednostką, ile głosem i kimś, kto należy do nich. Oni to powinni być tutaj przywołani, a pochodzą nie z jednego tylko kraju. W pierwszym rzędzie myślę o tych, którzy przywiązani są do polskiego języka i literatury, gdziekolwiek mieszkają, w Polsce czy za granicą; myślę również o mojej części Europy, o krajach położonych między Niemcami i Rosją, w których jutro wolności i godności wierzę; a szczególnie moje myśli zwracają się ku krajowi, gdzie się urodziłem, Litwie. Co więcej, ponieważ od dawna żyję na wygnaniu, mogę być słusznie uznany za swego przez tych wszystkich, którzy musieli opuścić swoje wioski i prowincje, czy to z powodu nędzy czy prześladowań, i adaptować się do nowych sposobów życia; jest nas na całym świecie miliony, bo jest to wiek wygnania.
[...]
Jestem częścią polskiej literatury, która jest względnie mało znana w świecie, gdyż jest niemal nieprzetłumaczalna. Porównując ją z innymi literaturami, mogłem ocenić jej niezrównaną dziwaczność. Jest to rodzaj tajnego bractwa, mającego własne obrzędy obcowania z umarłymi, gdzie płacz i śmiech, patos i ironia współistnieją na równych prawach. Przejęta historią, zawsze aluzyjna, w tym stuleciu tak jak dawniej towarzyszyła ludowi w jego ciężkich przejściach. Linie polskiego wiersza krążyły w podziemiu, były pisane w barakach koncentracyjnych obozów i żołnierskich namiotach, w Azji, Afryce i w Europie.
Reprezentować tutaj taką literaturę – znaczy czuć się pokornym wobec świadectw miłości i poświęcenia zostawionych przez tych, którzy już nie żyją. Pozostaje mi nadzieja, że zaszczyt, jakim mnie łaskawie obdarzyła Szwedzka Akademia, pośrednio wynagradza tych, którzy prowadzili moją rękę i których niewidzialna obecność podtrzymywała mnie w trudnych chwilach.
Sztokholm, 8 grudnia
Czesław Miłosz, Mowy miane w Stockholmie przy wręczaniu Nagrody Nobla, „Kultura” Paryż, nr 1–2/1981, cyt. za: Hanna Antos, Polska Czesława Miłosza, „Karta” nr 69, 2011.
Wizyta Miłosza w Polsce, pierwsza od trzydziestu lat. To czas powrotów – przyjechał Herbert i działacz związkowy Bałuka, który został na Zachodzie po strajkach w 1970 roku. Czas powrotów, czas książek – dzieła Miłosza i Herberta są legalne, książka Bałuki zakazana i wszystkim znana. Miłosz zaprzecza, jakoby miał kiedykolwiek sprzeciwić się publikacji swoich wierszy w Polsce: „Mogą się wytłumaczyć same, bez pomocy moich esejów. Nigdy nie stosowałem polityki wszystko albo nic”.
Kraków, 8 czerwca
Adrien Le Bihan, Gniewne Drzewo. Dziennik Krakowski 1976-1986, Kraków 1995.
Trzeba to powiedzieć jasno: „Solidarność” mogła stać się ruchem masowym dlatego tylko, że aspiracje społeczne połączyły się w niej z aspiracjami narodowymi. Europa XX wieku zna wzór nacjonalizmu umieszczającego się na prawicy. W „Solidarności” nastąpiło przełamanie tego wzoru i jakby nawiązanie do demokratycznych ruchów epoki romantyzmu albo do wzoru Komuny Paryskiej, która, jak wiadomo, była tyleż rewolucyjna, co patriotyczna. Każdy poeta polski, i nie stanowię tu wyjątku, czuł, tak samo jak czuły miliony Polaków, ogromną historyczną wagę odbywających się wydarzeń. [...]
Szczęśliwy jest poeta, któremu choć raz w życiu dane było zrzucić brzemię samotnego indywidualizmu i przebywać wśród ludzi jako równy wśród równych. Mam na myśli wewnętrzne przezwyciężenie izolacji, niemożliwe bez poczucia braterstwa, a nawet podziwu i szacunku. Tego szczęścia zaznałem latem 1981 roku podczas wizyty w Polsce.
Jeden z moich amerykańskich kolegów, który odwiedził Polskę w okresie „Solidarności”, powiedział, że zobaczył rzecz niezwykle rzadką: kraj bez alienacji. I nie mylił się. Było to jakby strach został wzięty w nawias – ten strach, który przez dziesiątki lat wznosił przegrody zarówno pomiędzy człowiekiem i człowiekiem, jak pomiędzy człowiekiem i państwem. Miałem też to szczęście, że moja potrzeba uwielbienia, być może jedna z najgłębszych potrzeb poety, znalazła swój przedmiot, kiedy spotkałem Lecha Wałęsę. Powiedziałem mu: „Jesteś moim wodzem” – i uświadomiłem sobie, że to niemało, jeżeli w jakimś kraju robotnik może zostać przywódcą całego narodu.
Paryż, 27 lutego
Czesław Miłosz, Nowe zadania poezji polskiej, „Kultura” Paryż, nr 4/1982, cyt. za: Hanna Antos, Polska Czesława Miłosza, „Karta” nr 69, 2011.
[...] w listach z Polski czas zatrzymał się i widziałem, do jakiego stopnia dekady od 1939 były tylko pokostem, podczas kiedy istotą pozostała Polskość przez wielkie P, odwiecznie polskie Wilno i odwiecznie polski Lwów. Tudzież duma, że Polska ma nowego wieszcza, który wśród cudzoziemców zasłynął. Co nie usposabia mnie do ironii. [...]
Zdawać się mogło – i mnie przez chwilę się zdawało – że krąg zaklęty zostanie przerwany i że ta ludzka prawdziwie, demokratyczna, politycznie dojrzała i rozsądna „Solidarność” spod znaku Wałęsy obroni nową demokratyczną polskość. [...] Dla mnie te 16 miesięcy to okres Konstytucji 3 Maja, tak samo ufność w dobroć świata, uniesienie, polska anielskość. I zaraz znów z powrotem do obolałego nacjonalizmu deptanych i poniżanych. Na jak długo?
28 marca
Andrzej Walicki, Zniewolony umysł po latach, Warszawa 1993, cyt. za: Hanna Antos, Polska Czesława Miłosza, „Karta” nr 69, 2011.
Kiedy się mieszka wiele lat za granicą, najtrudniej jest się uporać z zagadnieniem własnej tożsamości. Co do mnie, nigdy nie zastanawiałem się, kim jestem, bo moja przynależność do gospodarstwa polskiej poezji zawsze była dla mnie czymś oczywistym. [...]
Całkowicie doceniam mój dobry los, bo przecie mogłem nie doczekać chwili, kiedy moje książki będą wydawane w Polsce. Otrzymując [...] dowód, że były potrzebne, składam hołd poezji polskiej, bo ona to mnie chroniła od jałowej rozpaczy na emigracji, w osamotnieniu zbyt trudnym i bolesnym, żebym je komuś zalecał.
Kraków, 2 października
Czesław Miłosz, Z poezją polską przeciw światu, „Tygodnik Powszechny” nr 42/1989, cyt. za: Hanna Antos, Polska Czesława Miłosza, „Karta” nr 69, 2011.
Chciałbym podkreślić, że słowo Żyd jest określeniem rasy, a chrześcijanin określeniem przynależności religijnej.
To znaczy, że człowiek, który jest Żydem, jest nim przede wszystkim z powodu krwi, a potem dopiero z powodu swojej religii, zaś chrześcijaninem człowiek staje się wyłącznie z powodu swojej wiary.
W odróżnieniu od tożsamości żydowskiej, którą uzyskuje się w chwili narodzin, tożsamość chrześcijańska powstaje wówczas, jeśli podąża się drogą Zbawiciela, na co wskazuje zresztą samo jego imię. Nie wystarczy się urodzić, zostać ochrzczonym i wychowanym w duchu Kościoła, ponieważ żadna wiara nie jest przekazywana dziedzicznie ? zawsze jest kwestią osobistego wyboru i zachowania. Słowem chrześcijaninem człowiek staje się poprzez czyny, a nie poprzez słowa.
Żydów zamordowanych w Oświęcimiu zamordowali nie chrześcijanie, którzy uważali się za chrześcijan ale Niemcy, którzy uważali się za chrześcijan i którzy utracili prawo, aby się za takich uważać w chwili, kiedy popełnili pierwsze morderstwo. Żyd przestaje być Żydem dopiero w chwili kiedy umiera; chrześcijanin |bez trudu może zginąć na długo przed śmiercią fizyczną. To co stało się w Oświęcimiu było triumfem bestii w człowieku, a bynajmniej nie dramatem religijnym.
16 października
„Gazeta Wyborcza” nr 114, z 16 października 1989.
Przez dwa dni trwały uroczystości żałobne. Brodskiego żegnali rosyjscy emigranci, obywatele Rosji, którzy specjalnie w tym celu przylecieli do Nowego Jorku, amerykańscy przyjaciele, studenci college'ów i uniwersytetów, na których Brodski wykładał, profesorowie slawiści, wydawcy, tłumacze. Z Kalifornii przyleciał polski poeta, laureat Nagrody Nobla, Czesław Miłosz i inni polscy przyjaciele. Była Irena Grudzińska-Gross z uniwersytetu w Nowym Jorku [...]
Czego tu szukamy i my, stłoczeni na mrozie, ogrzewając się płomykami zapalniczek i dymem papierosów? Rosyjska emigracja żegna rosyjskiego poetę-wygnańca. Czym przeszkadzał partii i rządowi? Co im takiego zrobił? Po prostu pisał wiersze, nic więcej. Drukowali już Sołżenicyna, a Brodskiego nie chcieli publikować. Obcy! Nie nasz! A przecież nic się w tych tekstach nie zmieniło, kiedy teraz prezydent Borys Jelcyn polecił opublikować dwutomowe wydanie jego wierszy.
[...]
Amerykański personel pilnował, aby zgodnie z wolą poety nikt nie wszedł na salę z aparatem fotograficznym czy kamerą filmową. Nie będzie więc zdjęć takich, jak z pogrzebu Anny Achmatowej, na których Brodski, stojąc u wezgłowia trumny, zasłania twarz dłonią, aby stłumić płacz. Nie będzie też maski pośmiertnej ani odlewu ręki.
[...] Umarł we własnym domu, w mieście, które uważał za swoje. W kraju, który uznał jego talent i autorytet do tego stopnia, że wypełnił zalecenia poety umieszczając strofy wierszy w wagonach metra i na bezpłatnych drukach wykładanych w hotelach, razem z mapami i reklamami restauracji. Ameryka usłyszała głos wołającego na puszczy. Rosja uznała, że może się obejść bez wielkiego rosyjskiego poety.
Josif Brodski byłby i dzisiaj wdzięczny przyjaciołom, że przyszli, że są blisko. Marzną w niewielkiej kolejce na styczniowym wietrze.
W Rosji ta kolejka byłaby dłuższa - Rosja kocha swoich umarłych. Tylko ciągle nie może się nauczyć, jak postępować z żywymi.
1 lutego odprawiono mszę żałobną za duszę Josifa Brodskiego w kościele katolickim na Brooklyn Hights. W prawosławnej cerkwi odprawił nabożeństwo żałobne ojciec Michaił Mejerson.
Trumnę z ciałem poety złożono w podziemiach kościoła Świętej Trójcy na Manhattanie.
Nowy Jork, ok. 28 stycznia–1 lutego
„Magazyn” nr 10, dodatek do „Gazety Wyborczej” nr 58, 8 marca 1996.
Cichy pogrzeb poety miał miejsce cztery dni po nagłej śmierci 28 stycznia. [...] z myślą o tysiącach wielbicieli jego talentu rodzina Brodskiego urządziła ceremonię żałobną w episkopalnej Katedrze św. Jana Bożego. [...] W eklektycznym wnętrzu sarkofagi biskupów sąsiadują z ołtarzem poświęconym ofiarom AIDS czy „kaplicą” ku czci Ziemi wypełnioną akwariami, którymi opiekują się uczniowie.
Pogrążoną w półmroku nawę wypełnili szczelnie rodzina i najbliżsi przyjaciele poety (w tym trzech noblistów – Czesław Miłosz, Seamus Heancy i Derek Walcott), wydawcy, rosyjscy i polscy emigranci, znajomi i sąsiedzi z dzielnicy Brooklyn Heights, gdzie mieszkał, a także czytelnicy jego poezji i esejów. Po odegraniu amerykańskiego wojskowego marsza i wstępnej modlitwie Czesław Miłosz (jedyny lektor wymieniony z nazwiska w oficjalnym programie) otworzył to swoiste poetyckie nabożeństwo, czytając swój wiersz „Piękno”. Kolejni lektorzy (w tym litewski poeta Tomas Venclova, rosyjski pisarz Juz Aleszkowski i tancerz Michaił Barysznikow) czytali wiersze Brodskiego oraz jego mistrzów i przyjaciół (Anny Achmatowej, Osipa Mandelsztama, Roberta Frosta, W.H. Audena).
Wybrano utwory poświęcone sprawom ostatecznym; śmierci, rozstaniu, przemijaniu, ale też darowi życia i miłości. Czytania uzupełnione były utworami Haydna, Purcella i Mozarta. Słowa szybko pozwoliły zapomnieć, że „w nawie głównej z łatwością zmieściłaby się Statua Wolności” (jak czytamy przy wejściu), że odbywa się tu prawdziwa poetycka biesiada, literacka panichida na cześć genialnego poety. Wreszcie w katedrze pogaszono niemal zupełnie światła. Z taśmy rozległ się głos Brodskiego recytującego po rosyjsku „Winiono mnie za wszystko prócz pogody”... Każdy z uczestników zapalił cienką jak patyczek prawosławną świeczkę. W świątyni zapadła długa chwila ciszy przerywana tylko tupotem dzieci, które skończyły właśnie grać w koszykówkę i wybiegały z katedry.
Nowy Jork, 1 lutego
„Gazeta Wyborcza” nr 60, 11 marca 1996.
Pogrzeb Zbigniewa Herberta. Kościół św. Karola Boromeusza na Powązkach nie pomieścił wczoraj wszystkich, którzy przyszli na ostatnie spotkanie ze zmarłym we wtorek poetą Zbigniewem Herbertem.
Ceremonia, w której uczestniczyły setki ludzi, była skromna. Bez fanfar, honorowych salw, mikrofonów. Bez marszu żałobnego Chopina.
Wspólną modlitwę poprowadził prymas Polski Józef Glemp. Mszę odprawił duszpasterz środowisk twórczych ks. Wiesław Niewęgłowski.
W skupieniu żegnała Herberta rodzina, premier Jerzy Buzek, marszałek Senatu Alicja Grześkowiak, marszałek Sejmu Maciej Płażyński, ministrowie, nobliści Wisława Szymborska i Czesław Miłosz, przedstawiciele środowisk twórczych.
Premier, który zwrócił się najpierw do żony poety, przypomniał, że Zbigniew Herbert spocznie w miejscu, gdzie leżą jego rówieśnicy z pokolenia Kolumbów, m.in. Tadeusz Gajcy i Krzysztof Kamil Baczyński. „Jutro znowu wybije godzina «W», spotkamy się też na Powązkach. Od dziś do niewidzialnej armii dołączy kolejny żołnierz. Dzięki Bogu, Zbigniew Herbert otrzymał inne zadanie, które pokornie i dzielnie wykonał. W spokoju mógłby więc powtórzyć słowa św. Pawła: «w dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiarę ustrzegłem, na ostatek odłożono dla mnie wieniec sprawiedliwości, który w owym dniu odda mi Pan, sprawiedliwy sędzia»” – mówił premier podczas mszy.
Biskup Józef Zawitkowski mówił o Herbercie: „Książę poetów, największy z Orląt Lwowskich, odchodzi”.
Nad grobem poety ostatnie słowo wygłosili Marian Grześczak – w imieniu Stowarzyszenia Pisarzy Polskich – i Piotr Kłoczowski – w imieniu przyjaciół. Trumnę Herberta, urodzonego we Lwowie, posypano ziemią z Cmentarza Łyczakowskiego. Chwilę później mogiłę spowiły białe lilie i czerwone róże w wieńcach i małe, kolorowe bukiety od wielbicieli poety.
Warszawa, ok. 28 lipca
„Gazeta Wyborcza” nr 179, 1 sierpnia 1998.
Apelujemy o bezterminowe utrzymanie zerowej stawki podatku VAT dla książek i czasopism. Państwo, w którym ponad połowa obywateli nie przeczytała w ubiegłym roku żadnej książki, nie powinno czerpać korzyści z opodatkowania słowa drukowanego.
Wisława Szymborska, Czesław Miłosz
13 lipca
„Gazeta Wyborcza” nr 161, 13 lipca 1999.
Wszyscy powinniśmy się cieszyć. Z następującego powodu: Guenter Grass to pisarz zaangażowany, który pisze o historii XX w. Szczególnie ostatniej wojny. Im bardziej przesuwamy się na Zachód, tym bardziej wydarzenia jakoś się zamazują, tracą ostrość. Ale Grass, gdańszczanin przecież, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co się stało. I całe jego pisarstwo jest właściwie związane z krzykiem protestu przeciwko temu, co się stało, wysiłkiem zachowania pamięci o historii. To pisarz bardzo nam bliski – w sensie rozumienia tych strasznych wydarzeń. Poza tym jest to gdańszczanin, więc mamy „triumf Kaszubów”. Ciekawe, że Gdańsk ma w sobie jakiegoś ducha. Ten duch jest w pismach Grassa, ale także u polskich pisarzy mieszkających w Gdańsku – np. Stefana Chwina, Pawła Huelle. Niemiecki Gdańsk pojawia się również w polskiej literaturze. Bardzo ważne jest budowanie pomostu między przeszłością a teraźniejszością takich miast, jak Gdańsk czy Wrocław.
[...]
Grass jest na pewno pisarzem pozbawionym nacjonalistycznych zboczeń czy też schorzeń. Na pewno jego walka jako pisarza polega na mówieniu prawdy swojemu krajowi.
[...]
Nagroda jest triumfem Grassa i przykrością dla jego wrogów! Gdy dowiedziałem się o niej, pierwszą moją myślą było, że to triumf literatury zaangażowanej. Okazuje się, że można ją pisać. Więc literatura zaangażowana nie skończyła się wraz z literaturą zaangażowaną na rzecz socrealizmu.
„Gazeta Wyborcza” nr 230, 1 października 1999.
Na Literacką Nagrodę Nobla dla Guentera Grassa liczyłem już od kilkunastu lat. Każdej kolejnej jesieni przeżywałem dotkliwe rozczarowanie, tym bardziej cieszę się więc z tegorocznego werdyktu Akademii Szwedzkiej. Guenter Grass jak nikt inny z pisarzy współczesnych wytrwale buntuje się przeciwko naszemu światu, przedstawia go z dużym krytycyzmem i wolą zmiany, nadania mu lepszego kształtu. Sprzeciwia się przede wszystkim zniewoleniu i niesprawiedliwości, staje po stronie słabych i pokrzywdzonych. Autor „Blaszanego bębenka” łączy wyrazisty realizm z sugestywnością poetyckiej wizji. Jest wirtuozem języka. Każdą historię stara się opowiedzieć inaczej, kreuje innego bohatera, wynajduje inny pomysł fabularny.
1 października
„Gazeta Wyborcza” nr 230, 1 października 1999.
Guenter Grass przejdzie – już przeszedł – do historii literatury jako autor genialnego „Blaszanego bębenka”, książki porażającej trafnością diagnozy opisanych w niej procesów historycznych, zaskakującej niezwykłością rozwiązań literackich, fascynująco wirtuozerskiej językowo, a zarazem odwołującej się do najlepszych tradycji literatury niemieckiej. Wszystkie jego późniejsze dokonania mierzono miarą tego arcydzieła, stąd niekiedy nadmierny moim zdaniem krytycyzm oceniających „Psie lata”, „Spotkanie w Telgte”, „Turbota” czy „Szczurzycę”. Jednak nawet te obiektywnie słabsze książki zawsze wzbudzały wielkie emocje i podobnie jak ich autor żywo uczestniczyły w międzynarodowym dyskursie o najważniejszych sprawach naszych czasów. Niewielu pisarzy może się poszczycić takim rezonansem swojej twórczości. Osobiście bardzo się cieszę z tego wyboru.
1 października
„Gazeta Wyborcza” nr 230, 1 października 1999.
Z twórczością Grassa zetknąłem się w warunkach konspiracyjnych, kiedy do moich rąk dotarło podziemne wydanie „Blaszanego bębenka”. Czytałem tę książkę z wielkim podziwem. Grass wydał mi się jednym z nielicznych twórców, którzy pozostają pisarzami politycznymi, a równocześnie potrafią wyjść ponad politykę w sferę problematyki egzystencjalnej. Ten nurt w jego twórczości jest cenniejszy niż rzeczy, do których ostatnio dochodzi. Jego ostatnie książki, na przykład „Rozległe pole”, są za bardzo uwikłane w wewnątrzniemiecką szarpaninę. Bardziej cenię jego wcześniejszą twórczość, przede wszystkim „Blaszany bębenek” i „Psie lata”. Jako tradycja literacka jest mi to obce, twórczość Grassa ma charakter oświeceniowej ironii, podczas gdy ja jestem raczej po stronie romantyzmu niemieckiego. Uważam jednak, że to wielka literatura.
1 października
„Gazeta Wyborcza” nr 230, 1 października 1999.
Udało się! A już myślałem, że istnieje jakiś spisek przeciwko Grassowi. Znane są przecież jego lewicowe, radykalne poglądy i kontrowersyjna postawa polityczna. Grass nie jest pisarzem wygodnym, zawsze mówił rzeczy, które inni bali się wypowiedzieć. Był chyba jedynym intelektualistą niemieckim, który ostrzegał przed szybkim zjednoczeniem Niemiec i wołał o chwilę zastanowienia. To nie tylko wybitny pisarz, ale także postać polityczna wykraczająca poza literaturę.
1 października
„Gazeta Wyborcza” nr 230, 1 października 1999.
Ogromnie ucieszyłem się, słysząc o tym, że Nobel trafił do rąk Grassa. To wspaniały pisarz, uprawiający tzw. literaturę małych ojczyzn, bardzo mi bliską. Chyba trudno o bardziej trafny wybór. Grass w pełni zasłużył na tę nagrodę. I nie wymaga to chyba szerszego komentowania.
1 października
„Gazeta Wyborcza” nr 230, 1 października 1999.
Twórczość Grassa jest ważna, bo dotyka problemu interpretacji faszyzmu, tego, co stało się z Niemcami i światem w XX w. Krytycy zgodnie podkreślają, że jest to antymannowska interpretacja. Wedle Tomasza Manna faszyzm był rodzajem zauroczenia, uwiedzenia. Grass przedstawił ten problem od strony zwykłych ludzi, pokazał, w jaki sposób niemieckie społeczeństwo doszło do tej zwyrodniałej formy i jego interpretacja jest nadal aktualna. Po drugie, Grass, niezależnie od swoich rozmaitych zakrętów ideologicznych, z którymi nie zawsze bym się zgadzał, jest jednym z wielkich odnowicieli powieści XX-wiecznej. Przez wiele lat dawał dowody, że wbrew opiniom o schyłku powieści jest to gatunek żywotny, że pisarze i czytelnicy wierzą w powieść. Dla mnie jako gdańszczanina Grass jest również ważny jako nauczyciel Gdańska. Był dla mnie przewodnikiem po tym mieście, które z rozmaitych powodów było dla nas zamknięte i niedostępne. Czytaliśmy „Blaszany bębenek” w podziemnym wydaniu Nowej i to był dla nas w Gdańsku człowiek ważny. Grass odegrał także ważną rolę jako rzecznik polsko-niemieckiego porozumienia, które budował od lat swoimi twardymi wypowiedziami, zarówno w stosunku do władz PRL, jak i środowisk rewizjonistycznych. W tej materii wiele mu zawdzięczamy.
1 października
„Gazeta Wyborcza” nr 230, 1 października 1999.
Guenter Grass jest laureatem w pełni zasługującym na tę nagrodę. Otrzymuje ją tym razem pisarz znany, którego dzieło odznacza się wysoką jakością literacką, pisarz, który tę nagrodę właściwie dawno już powinien był dostać. Trylogia gdańska" jest wybitnym dziełem, które literacko przetrwa. Zwłaszcza „Blaszany bębenek”, ale i „Kot i mysz”, i „Psie lata” również. Uważam także jego ostatnią książkę „Moje stulecie” za bardzo udaną i ważną. Poza tym Grass jest pisarzem, który niejednokrotnie dowiódł charakteru politycznego, zawsze miał własne zdanie. Jego głos jest ważny nie tylko dla Niemiec ale i dla świata.
1 października
„Gazeta Wyborcza” nr 230, 1 października 1999.
Grass nie należy do ludzi pokornych, którzy dadzą się zepchnąć w cień. Choć okazał się tytanem pracy, choć jest niezrównanym gawędziarzem, operującym ogromną skalą środków formalnych, choć działa jak najczulszy sejsmograf zdarzeń, od dawna nie był przez krytykę chwalony. Przepowiadano, że sukcesu „Blaszanego bębenka” raczej nie powtórzy. Tym większa nasza i jego przyjemność z Nagrody Nobla.
1 października
„Gazeta Wyborcza” nr 230, 1 października 1999.
Nagroda dla Grassa, jeśli jest zaskoczeniem, to tylko dlatego, iż tak późna – winien ją otrzymać jeszcze w latach 80. Grass jest pisarzem niezwykle wielostronnym – interesującym poetą, autorem m.in. znakomitego wiersza „Polska Chorągiew” , głębokim eseistą oraz, a może przede wszystkim, prozaikiem umiejącym połączyć w swej twórczości nar- racyjną wynalazczość z tym, co kiedyś nazywało się społecznym zaangażowaniem literatury. W całej twórczości i kontrowersyjnej publicystyce, dąży do przewartościowania spojrzenia na niemiecką i europejską tradycję, do rozpoznania źródeł totalitarnych i nacjonalistycznych uwikłań. Respekt dla politycznych realiów, jak choćby dla konsekwencji II wojny światowej, w paradoksalny sposób łączy z myśleniem utopijnym, ze snem o Trzeciej Drodze. Zarówno w swej gdańskiej trylogii, jak i w świetnej przypowieści „Spotkanie w Telgte” dokonuje reinterpretacji niemieckiej historii, kontynuując tę linię, którą przed nim reprezentował m.in. Tomasz Mann. Ironia, jaką nasycony jest nurt epickiej opowieści jego prozy, buduje dystans wobec kreowanego w niej świata, który jednocześnie silnie zakorzeniony jest w realiach współczesności. Wirtuozeria Grassowskiej sztuki opowiadania połączona z wagą podnoszonej przezeń problematyki sprawia, że jest to jeden z tych autorów, którzy ocalają sens literatury nie zredukowanej do jedynie stylistycznych popisów, takiej, która wierzy w swoją powinność wykraczającą poza nią samą.
1 października
„Gazeta Wyborcza” nr 230, 1 października 1999.