Zdać sobie trzeba sprawę, że najlepiej rozbudowany port na pobrzeżu, nie zastąpi nam Gdańska, który jest naszym portem naturalnym, posiadającym już gotowe urządzenia. [...] Połączenie zaś pobrzeża z Wisłą pod Tczewem, natrafi na bardzo poważne trudności, i trudno przypuszczać, ażeby było rentowne. [...]
Miejsce, wybrane do budowy na północ od osady Gdynia, [...] należy uznać za dobre. Osłonięte cyplem Oksywia od wichrów północnych, przed zapiaszczeniem i działaniem prądu przybrzeżnego, zaś półwyspem Hel – od wiatrów wschodnich, posiada stosunkowo znaczne naturalne głębokości, blisko przebiegającą linję kolejową i osadę rybacką, która również portu potrzebuje.
Warszawa, 11 października
Archiwum/Ze zbiorów Muzeum Miasta Gdyni, cyt. za: Gdynia. Biznesplan II RP, red. Maciej Kowalczyk, Fundacja Ośrodka KARTA, Warszawa 2011.
Z chwilą objęcia przez nas Pomorza, sprawy morskie były u wszystkich na ustach, ale nie chciałbym być złośliwym, że więcej myślano o wynikających stąd przyjemnościach niż o morzu, jako otwartej drodze w świat szeroki, niczem nieskrępowanej i o własnej marynarce handlowej. Zaczęto od kupowania terenów pod budowę kurortu morskiego, zawiązało się towarzystwo kąpielowe, na gwałt budowano wille, dla celów czysto spekulacyjnych, marynarką nikt sobie nie zaprzątał głowy.
Poznań, 18 marca
„Dziennik Poznański” nr 63/1926, cyt. za: Gdynia. Biznesplan II RP, red. Maciej Kowalczyk, Fundacja Ośrodka KARTA, Warszawa 2011.
Wyruszyłem do Grodziska, żeby się dowiedzieć, czy nie wydają na kartki chleba i cukru, ale dostałem tylko dwa kilo soli. Natomiast rozlepiano akurat różowe rozporządzenia, że nie wolno przebywać na ulicach od zmierzchu do rana, nie wolno zatrzymywać się na ulicy i w bramach oraz że należy wojskowym i urzędnikom niemieckim ustępować z drogi w sposób „należyty”. Jest to chyba cios skierowany głównie w stronę handlujących na ulicach i w bramach inteligentów.
Grodzisk Mazowiecki, 21 marca
Stanisław Rembek, Dziennik okupacyjny, Warszawa 2000.
Na halach odkrywam zabawną rzecz – improwizowane uliczne restauracyjki. Kobiety w saganach doskonale opatrzonych gałganami i papierem w rodzaj dogrzewaczy sprzedają pyzy (kluski ze surowych kartofli), fasolę z sosem, zupy, a na deser przecierany kompot rabarbarowy. Zjadłam pół porcji pyzów, za którymi przepadam, i wypiłam szklankę kompotu. Kosztowało 15 zł. Pyzy były świetne, okraszone, gorące. To będzie moja stołówka. Pomyślałam sobie, że w taki sposób można by wcale nieźle zarabiać.
Warszawa, 30 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Znowu dziś część dnia słoneczna. Przyszedł list z Prezydium Rady Ministrów zawiadamiający o przyznaniu 10 000 zł na kupno maszyny. Wobec tego poszłam zaraz do firmy Antoszewski na Marszałkowskiej i założywszy wszystkie niemal domowe pieniądze kupiłam maszynę. Na razie wzięłam „Erikę”, ale ponieważ ten model ma zupełnie inny system interliniowania, do którego trudno byłoby mi się przyzwyczaić, i jest dla mnie za ciężki o wiele – więc wypróbowawszy go już o pół do siódmej wieczór poszłam poprosić o inną. Byli dla mnie b. uprzejmi, bo jak się okazuje teściowa właściciela firmy jest wielbicielką moich książek. Więc na poniedziałek przygotują mi maleńką leciutką „Hermes-Baby”, w której trzeba zmienić czeski alfabet na polski. Ta będzie nawet tańsza.
Warszawa, 24 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
We wtorek idąc przez miasto piechotą od Nowego Światu do domu, wstępując po drodze do Krakowskiej, a więc szłam wielu ulicami – minęłam przeszło dziesięć sklepów z mięsem. Były to spółdzielnie, sklepy państwowe i prywatne. We wszystkich bez wyjątku leżały i w oknach wystawowych (do pół wysokości okna), i w samych sklepach na półkach olbrzymie połcie słoniny. W żadnym z tych sklepów nie było dosłownie ani jednego człowieka, który by tę słoninę kupował. Wstępowałam do czterech takich sklepów i pytałam sterczących bezczynnie za ladą sprzedawców. „Proszę pana (pani), czy szczęśliwi posiadacze bonów mają tak dużo tłuszczu, że nie kupują tej słoniny? Dlaczego w takim razie my, zwykli nieuprzywilejowani ludzie, którzy nie mamy w domu tłuszczu, nie możemy jej kupić?”. W jednym sklepie odpowiedziano mi: „Nie wiem”. W drugim: „Ciemna masa musi czekać, aż panowie raczą kupić”. W trzecim nie odpowiedziano mi nic, przypuszczając zapewne, że to jakieś prowokatorskie pytanie. W czwartym subiekt, czy właściciel powiedział: „My nic nie wiemy i nie rozumiemy. Słoniny sprzedawać nie wolno, tylko na bony. Ci z bonami nie zgłaszają się, na darmo tylko sterczymy i nic nie robimy, tylko marzniemy”. W dwu z tych sklepów, do których weszłam stało w każdym po jednej kobiecie, przyszły zarejestrować bony na marzec. Ale i one nie kupowały tej słoniny.
Frania opowiadała mi na temat tejże samej słoniny, że słyszała na własne uszy, jak kierownik sklepu mówił do jakiegoś „z tej komisji kontrolnej”: „Co mamy robić z tą słoniną? Przecież nam się zaśmierdza i pleśnieje”.
Warszawa, 3 marca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Poszłyśmy do sklepu spożywczego, przed którego oknem „coś wisiało”. Chciałyśmy kupić kurę na jutrzejsze święto. Aliści to był bażant. Kupiłyśmy więc bażanta za 700 zł zamiast kury. Potem do sklepu z farbami, gdzie kiedyś kupowałam olej lniany (o makowym już dawno nie ma mowy) do malowania. Lecz nie było lnianego, był terpentynowy. Znów więc nie było tego, czego się szuka. Kupiłam terpentynowy. Stamtąd do Lacha po pisma i gazety i po drogeriach zaczęłyśmy szukać pasty do zębów Salviadont, która okazała się jedynie dobrą spośród wszystkich ostatnio przez nas kupowanych. Okazało się, że także jej nie ma. „Już nie będzie więcej fabrykowana” – jak nas powiadomiono w jednej drogerii.
Wrocław, 31 października
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Byłyśmy w nowym pawilonie przy zbiegu Al. Jerozolimskich i Marszałkowskiej, między Alejami a Nowogrodzką. Na oczyszczonym po ruinach miejscu ogromny pawilon „uspołeczniony”, ale już robiony na wzór handlu krajów kapitalistycznych. [...]
Cały ten szklany Dom Towarowy (uprzejme sprzedawczynie) jest wynikiem konkurencji z odżywającym handlem prywatnym. Dopiero ta konkurencja zdolna była przekonać tzw. czynniki, że i handel uspołeczniony może być dobrze zaopatrzony w towary i atrakcyjny. Stworzono sztuczne współzawodnictwo sklepów, co nic nie dało; a współzawodnictwo rzeczywiste z potrzeb życia wynikające – stwarza cuda.
Warszawa, 7 lutego
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Daje się zauważyć rozpoczęcie prowadzenia nielegalnego handlu przez żołnierzy i oficerów 2 A[rmii]. Kupowanie walizek, obuwia, odzieży i innych artykułów, co narusza równowagę zaopatrzenia rynku CSRS. W związku z powyższym, rozkazuję:
[...]
2. Zabronić kategorycznie uprawiania przez podległych żołnierzy i oficerów nielegalnego handlu. W wypadku ujawnienia powyższych faktów winnych pociągać do odpowiedzialności sądowej w trybie przyspieszonym.
3. Zabraniam uprawiania kłusownictwa zwierzyny łownej, ptactwa i łowienia ryb przez podległych wam żołnierzy.
5 września
Źródło: Centralne Archiwum Wojskowe, sygn. 1498/69
Uzyskano [...] dalsze informacje o kontaktach handlowych [i] samowolnych oddaleniach żołnierzy do okolicznych miejscowości. Na przykład:
— w dniu 23 września do m. Chrudim udało się trzech nierozpoznanych z nazwisk żołnierzy z 17 p[ułku] z[mechanizowanego], którzy w miejscowej restauracji poprosili o trzy kufle piwa, za które chcieli zapłacić najprawdopodobniej 1/4 litra wódki. Z posiadanych informacji wynika, że bufetowa nie przyjęła wódki, lecz zabrała żołnierzom w zamian za piwo ich czapki, które wykupili po sprzedaniu posiadanej wódki osobom cywilnym.
24-25 września
Źródło: Centralne Archiwum Wojskowe, sygn. 1498/69.