Dziś rano poszłam po raz pierwszy do fabryki, której życie mam w ciągu 3 miesięcy poznać. Są to Zakłady Produkcji Urządzeń Przemysłowych, dawny „Parowóz”’, przedsiębiorstwo wyodrębnione. [...] Robią głównie remonty małych lokomobil (do młocarń) i remonty kotłów. Także nowe kotły do wielkich parowozów, zbiorniki na naftę etc. Fabryka znajduje się przy ulicy Kolejowej w krajobrazie ponurym i brzydkim, złożonym z ruin, murów i niebotycznych stosów złomu żelaznego.
W portierni, nagim szpetnym pokoju, siedział przy stoliku dosyć otyły człowiek, który wydawał interesantom przepustki. Ubranie czarne dosyć wyświechtane, wyglądał na nie bardzo zdrowego, na kogoś, komu nogi puchną. Obejrzał moją przepustkę z Ministerstwa Przemysłu, wydał mi przepustkę lokalną, zatrzymał moją legitymację ZLP, zapytał: do kogo?, a gdy powiedziałam, że do dyrekcji, i spytałam o drogę, zawołał na przechodzącego przez portiernię człowieka w cyklistówce i niebieskozielonej marynarce. Ten poprowadził mnie przez rodzaj wąskiego dziedzińca i przez halę, w której przeznaczeniu nie mogłam się na razie zorientować. [. . .)
Nie było nikogo z rady. Przy jednym stole siedział szczupły jasnowłosy młodzieniec w wojskowej kurtce khaki. Nad nim wisiał wielki portret Stalina z drukowanym podpisem w rosyjskim języku. Po pewnym czasie przyszedł siwy starszy pan o przeraźliwie jasnych niebieskich oczach, suchej żylastej twarzy i energicznych ruchach. Bardzo polski, z lekka zagniewany, z lekka wesoły, bardzo uprzejmy. [...]
W trzy miesiące po wypędzeniu Niemców z Warszawy fabryka zaczęła po trochu funkcjonować. 50% robotników mieszka poza Warszawą, wielu z nich to małorolni z okolic Warszawy, niektórzy przyjeżdżają z daleka, nawet spod Brześcia nad Bugiem, spod samej obecnej granicy sowieckiej. Ci nocują w dyżurce, wartowni, portierni, tylko raz na tydzień, czasem raz na dwa wracają do domu, żeby się oprać, zobaczyć z rodziną etc. Fabryka zaczęła po wojnie działalność od remontów, a choć ma na przyszłość wielkie ambicje, dotąd jeszcze znaczny procent roboty to remonty kotłów parowozowych i kotłów do lokomobil wiejskich (młocarnie). [...] Niebawem ma to być produkcja taśmowa, na razie odbywa się jeszcze staroświeckimi metodami.
Poszliśmy obejrzeć fabrykę [...]. Widziałam „w akcji” tylko jeden mały młot mechaniczny, który wykuwał rodzaj schodków na ściance podłużnego sześcianu. Było też tam kilka zwykłych palenisk jak z wiejskiej kuźni. Na ziemi stały wykuwane ręcznie czy mechanicznie grube żelazne pierścienie wysokości jakichś 30 cm o niedużym świetle i bardzo grubym obwodzie. Niektóre z nich były świeżo zdjęte z kowadła i jeszcze czerwone. Na tych robotnicy-kowale stawiali garnuszki, przygrzewając sobie strawę. Stamtąd poszliśmy do hali, gdzie nituje się kotły. Panuje w niej wibrujący, po prostu piekielny zgrzyt i hałas. Gdzieniegdzie błyszczą oślepiające ognie spawaczy. Przy nitowaniu bywa, że kotlarze leżą wewnątrz kotła przytrzymując nity, tam jadowity zgrzyt, huk i pisk metalu przechodzi niemal wytrzymałość człowieka. Każdy kotlarz po kilkunastu latach tej pracy wychodzi inwalidą, co najmniej głuchym. Mówić można tylko krzycząc na ucho, a i to ledwo się słyszy jak przez mgławicę oszalałych dźwięków. Kiedy wychodziliśmy, spotkał nas otyły robociarz, z ciężką twarzą i podpuchniętymi oczyma. Otyłość weteranów jest tu znamieniem nie dobrobytu, lecz niewydolności organizmów po latach męczarni. [...]
Ogólne wrażenie. Fabryka jest staroświecka, prymitywna i biedna. Produkcja odbywa się takimi samymi metodami jak przed 80 laty. Robotnicy wszyscy sympatyczni, o ciekawych wyrazistych twarzach. Są raczej skłopotani, źli i smutni, ani śladu radości czy tyle opisywanego entuzjazmu. Ich sprawy życiowe są załatwiane bardzo kiepsko. [...] Dużo ludzi wałęsa się, praca nie robi wrażenia sprawnie się toczącej, raczej niemrawo markowanej. Wyczuwa się raczej „tempo żółwia”.
Warszawa, 17 kwietnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Od dziewiątej i pół rano po raz drugi w fabryce „Parowóz”. [...]
Spotkałam Jaroszewskiego w turkusowej marynarce. Oparliśmy się o stos blach i wszczęliśmy rozmowę. „Jaki – pytam – jest stosunek dyrekcji do robotników?” „Dobry – powiedział z wahaniem. – Wszystko byłoby dobrze – dodał – tylko płace są takie niskie, że w żaden sposób wyżyć z nich nie można”. Zapytałam, jaki jest stosunek tych płac do zarobków przedwojennych. Zaśmiał się, a brzydki ten człeczyna o żółtej pomarszczonej twarzy i kapciuchowatych ustach, w których brak wielu zębów, ma piękny, jakby czegoś proszący śmiech. „Proszę pani, tych rzeczy nawet nie można wcale porównywać! Przed wojną jak ja miałem 260 złotych (dziś to znaczy ponad 50 tysięcy), to ja mogłem z tego utrzymać siebie i rodzinę, i jeszcze kupić sobie za sto dwadzieścia złotych piękny garnitur smokingowy i parę dobrego obuwia. A na drugi miesiąc mogłem kupić dla żony, a na trzeci dla dzieci. A dziś co? Szósty rok mija od wyzwolenia, a ja, daję słowo, nie sprawiłem sobie przez ten czas nic, ale to nic do ubrania. „Ale ma pan przecież – powiedziałam – taką ładną niebieską marynarkę”. „To nie moje – powiedział. – To dostałem od kuzyna, jak wrócił z zagranicy. Bo mu się mnie żal zrobiło, żem taki obdarty.[...] Przywiózł i kilka garniturów, i ze sześć marynarek. To wtedy dał mi tę marynarkę.” Mówiąc to wszystko Jaroszewski straszliwie się zakaszlał. Spytałam, czy nie potrzeba mu leczenia. „Pan Wójcicki mówił mi, że nie bardzo chętnie jeździcie na wczasy. A dlaczego?” Jaroszewski znów się szeroko uśmiechnął z tym nieopisanym wyrazem jakby pobłażania dla mojej niewiedzy i razem prośby o zrozumienie. „Jakże my, proszę pani, mamy chętnie jeździć na wczasy? Przecież się jedzie bez grosza przy duszy, z pustymi rękoma. Czy to przyjemnie? A po drugie – jak już się jedzie, to człowiek chciałby zabrać choć żonę, choć które z dzieci. A tego nie wolno. Wczasy rodzinom nie przysługują. To kto rodzinny chce jechać w takich warunkach?” „To pan nigdy nie jeździł na wczasy?” „Nigdy.” „Ale z urlopu pan przecie korzystał?” „Urlop miałem. Tom jeździł do krewnych na wieś w Płockie.” Na tej rozmowie skończyła się moja druga bytność w fabryce.
Warszawa, 19 kwietnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Rano o dziewiątej wyjechałam do „mojej” fabryki.
[...] Jakoż zobaczyłam dyrektora Kotowicza, który tym razem przywitał mnie bardzo uprzejmie [...] Zaczęliśmy obchodzić hale. [...) Kotowicz pokazał mi frezarki i inne obrabiarki. Potem pokazał mi w innej hali wyprodukowany już w tej fabryce wielki kocioł do centralnego ogrzewania. Między dwiema płaszczyznami żelaznymi takiego kotła kładzie się grubą warstwę azbestu, umocowaną jeszcze za pomocą specjalnej siatki. To żeby ciepło nie promieniowało na zewnątrz, lecz całe szło w rury. Potem opowiadał mi o projektach radiatorów rozbudowy i unowocześnienia fabryki. „Na razie, pani widzi, to jest istna graciarnia. Pracujemy starymi metodami i nie możemy nawet wyspecjalizować należycie robotników. Prawie wszyscy używani są raz do takiej, to znów do innej roboty, zależnie od tego, co jest w tej chwili najpotrzebniejsze”. Powiedziałam, że chciałabym się zapoznać z systemem płac, gdyż robotnicy mówią, że wszystko byłoby dobrze, tylko że płace są za niskie. „Ach, proszę was – odpowiedział – to mało „za niskie”. Płace są nędzne. A i w ogóle świadczenia socjalne żadne, bezpieczeństwo pracy nie zapewnione, widzicie, w jakich prymitywnych warunkach ci ludzie pracują. To właśnie jest wielką naszą troską, ale musimy temu zaradzić. W 1952 roku fabryka będzie już pracowała i zatrudniała na całkiem innych warunkach”.
Przed pożegnaniem się z nim zapytałam jeszcze o straż przemysłową, nadmieniając, że jeden z nich indagował mnie dziś, po co tu chodzę. „No tak, oni mają prawo was legitymować. Pokazujcie im tę przepustkę z Ministerstwa”. –„Z jakich elementów rekrutują się ci ludzie?” – „Przeważnie to są byli żołnierze”. – „Komu podlegają?” – „Tu na fabryce, to mnie. Ale organizacyjnie to należą do KBW (Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego, czyli wojska UB). Na razie nie mają jeszcze mundurów, ale będą je mieli”. Jak tylko rozstałam się z dyrektorem, zaczepił mnie jeden z owych strażników. Pokazałam mu przepustkę. Czytał ją bardzo długo z nieporadnością półanalfabety. „Przepustka jest ważna tylko do końca tego miesiąca” – rzekł wreszcie. – „Nie, jest ważna do końca czerwca” – i pokazałam mu datę na świstku. Pogodził się z tym wreszcie i puścił mnie dalej.
Podeszłam do dwu robotników, którzy na „oprawę” (podwozie) małego parowozu kolejki dojazdowej zakładali uszczelnienie do cylindra tłoczącego parę i poruszającego koła. Zobaczyłam więc, jak się uszczelnia taki cylinder. Pracowali z rozwagą, spokojem i powolnością ludzi nie chwyconych jeszcze w zawrotne tempo nowoczesnej mechanizacji. Jeden z nich, młody chłopak, blondyn, dość milczący, skończył kurs „przysposobienia przemysłowego”. Drugi, rumiany, krągłolicy, o dobrotliwym uśmiechu, pracował tu jeszcze za Niemców. Nazywa się Stanisław Ociepa. [...]
Przed wyjściem z fabryki wstąpiłam jeszcze do dziewcząt z magazynu. Przywitały mnie grzecznie, ale i one rozmawiały dziś jakoś opornie. Spytałam jedną z nich (tłustą blondynę w spódnicy), co one robią po pracy? Czy chodzą na jakie zabawy, do kina, do teatru? Odpowiedziały obie razem. „Skąd? Za co byśmy się bawiły? Z takimi zarobkami? Zresztą po robocie człowiek taki już jest zmęczony...” Wyciągnęłam je jednak na rozmowę o filmach. Ta w kombinezonie była raczej milcząca, ale blondyna po damsku opowiadała. Okazało się, że zna dużo filmów i wszystkie filmy polskie. „Dom na pustkowiu” – taki sobie, tylko ta Basia dobrze gra. „Skarb” to tam nic takiego w tym nie było. Podobała jej się „Ulica Graniczna”. „Tak, to tak się wszystko przeżywało, jak tam pokazali”. „Zakazane piosenki” podobały się, bo napiętnowano w nich „te panienki, co to z Niemcami chodziły”. Z rosyjskich filmów podobała jej się tylko „Pieśń tajgi”. Ale w ogóle najlepiej ze wszystkich filmów podobały jej się: „Pustelnia Parmeńska” i „Dzwonnik z Notre Dame”. „Ja lubię filmy miłosne – orzekła. – Miłosne i tragiczne”. Voila!
Warszawa, 22 kwietnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Pojechałam do fabryki „Parowóz”.
[...]
Ponieważ wyraziłam chęć zapoznać się z pracą kobiet, posłano po przewodniczącą fabrycznej Ligi Kobiet. Pojawiła się młoda osoba ujmującej powierzchowności, tzw. socjalna fabryki. Poszłam z nią do narzędzialni. Tak to nazywają, ale na drzwiach widnieje napis: „Wypożyczalnia narzędzi”. Są tu różnego rodzaju świdry, heble do metalu, cęgi do rozkręcania śrub etc. Długa izba, dość czysta i świeżo malowana, pełna półek i szufladek z ponumerowanymi narzędziami. Zwróciło moją uwagę, że na szczytowej ścianie wisi ciemny dębowy krzyż, dosyć nawet wielki. Obsługują to trzy kobiety i jeden chłopak. Z jedną z nich dłużej rozmawiałam. Młoda jeszcze, bardzo tęga, na przodzie górnej szczęki brak zębów. Niedawno wyszła za mąż za robotnika tejże fabryki. Także jej ojciec pracuje tu już od trzydziestu lat. To już dynastia. Pytam przepraszając, jakim sposobem taka młoda osoba nie ma już tylu zębów. Odpowiedź oczywiście: „Niemcy wybili w obozie”. Mieszkają poza śródmieściem, gdzieś w okolicy Bernerowa. [...] Rozmowa się przerywa, gdyż do okienka podchodzą robotnicy zwracający narzędzia albo żądający zamiany jednych na inne. Ta bezzębna młoda mężatka z wielką precyzją rozpoznaje „swoje” narzędzia, nawet nie sprawdzając numeru. Jakiemuś młodemu, co podał jej śrubcęgę do wymiany, powiedziała rzuciwszy tylko okiem, „to nie ta, tej pan ode mnie nie brał. Nie mogę przyjąć”. Potem rozmowa z ową panią Gagałową z wydziału socjalnego. Partyjna. Narzeka gorzko na inteligencję fabryki. Poza ściśle zawodowymi zajęciami nie można jej do niczego użyć (biedactwo nie wie, że cały ten jej wydział to dęta lipa). Jest niespołeczna i wymiguje się ze wszystkiego (to znaczy używa rozumu, żeby się bronić przed lipą). Co innego robotnicy. Ci są nadzwyczaj ofiarni i gotowi na największe trudy (widziałam coś z tego) poza swoją pracą zawodową.
Warszawa, 30 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
W piątek rano do miasta po zakupy na obiad. [...] Obiad podałam na pierwszą i już o drugiej byłam w fabryce „Parowóz”, miałam bowiem zanotowane, że tego dnia odbędzie się tam narada produkcyjna. [:..]
Jeszcze nie zaczynali, jeszcze czekali. [...] Wreszcie zaczęło się. Po zagajeniu przewodniczącego, ktoś z kierownictwa odczytał sprawozdanie z produkcji za maj. Streścił je następującymi słowy: „Planu z maja w całości nie wykonaliśmy. Wykonaliśmy go w 90%, a po prawdzie to w 70%, bo dwa kotły, które podaliśmy za wykonane, jeszcze są na wykończeniu, a tylko to można uważać za wykonane, co wyszło z fabryki”. Potem składali sprawozdania przedstawiciele poszczególnych działów fabryki. We wszystkich działach są braki, niedokończone roboty etc. [...]
Najbardziej podobało mi się przemówienie robotnika czy majstra Mazura. [...] Wezwał do zaprzestania tych wzajemnych wymyślań i poszukania przyczyny niedomagań i sposobu, jak na nie zaradzić. „Otóż – powiada – wedle mojego rozumu, jeśli mechaniczny ma za mało ludzi, żeby obsłużyć inne działy, jeśli nie można zrobić drugiej zmiany, bo nie ma kim, to trzeba – żeby ci ludzie, co są, robili godziny nadliczbowe, i nie trzeba żałować na zapłatę tych godzin. Trzeba uczciwie wejrzeć na warunki, w jakich człowiek dzisiaj w tej fabryce pracuje i w nich szukać przyczyny, że nic dobrze nie idzie. Są, którzy mogą w tych warunkach zrobić więcej, ale inni nie mogą w tych warunkach zrobić tyle, co by mogli w lepszych. Jeżeli uciekają z fabryki, to dlatego że szukają lepszych warunków bytu; trzeba im dać te lepsze warunki, to się ich zatrzyma. Myśmy – mówił (nie wiem za jaki dział) – nasz plan wykonali, ale czy kto pytał, jakimi narzędziami i jakim kosztem? [...] Pracowaliśmy starymi narzędziami, znalezionymi w gruzach po Niemcach etc.”
Potem jeszcze inni – że jakieś krany do jakichś wężów były potrzebne, to znów jakieś zamówienie nie dopisało, jakiś transport zawiódł. I trzeba było tych kranów szukać na wolnym rynku i znalazło się sześć, a potrzeba było dwa razy tyle. Potem przeszli na bezpieczeństwo pracy i na remont maszyn. [...]
Sumując wrażenia muszę powiedzieć: Wszystko, co ku memu przerażeniu usłyszałam, dyskwalifikuje tę fabrykę do tego stopnia, że nie mogę rzec inaczej tylko: żadna fabryka ustroju kapitalistycznego, nie już w Ameryce czy zachodniej Europie, ale nawet w przedwojennej Polsce nie szłaby nawet tygodnia w podobnie nędzny sposób. Zawaliłaby się z wielkim skandalem nie wytrzymując konkurencji fabryk bodaj tylko znośnie funkcjonujących. A jednak to się podtrzymuje z wiarą, „że za dwa lata będzie z tego reprezentacyjny obiekt przemysłowy stolicy”. Blaga czy bohaterstwo? Chciałabym wiedzieć, jak i czy to się spełni? Zmartwiłabym się, gdyby to był czysty „humbug”, jak na to wygląda. Ale wszystko, co mówili robotnicy i majstrowie, było przynajmniej prawdą pełną troski...
Warszawa, 9 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Za protekcją Hanki Olczakowej naczelny architekt Nowej Huty p. Bogumił Korombel wiezie nas na jej zwiedzenie. Zaczynamy od opactwa cystersów w Mogile. Oprowadza nas młody zakonnik. Także za sprawą Hanki wie, kim jestem, wyraża radość, że ich chór nagrał „Te Deum” i żałobne „Vigilie” do mego dramatu – a w stronę pana Bogumiła: „Niechże to będzie nasz wkład w uroczystości 10-lecia Nowej Huty”. [...] Opactwo pocnhodzi z XIII wieku – większość cystersow przyszła do nas za Krzywoustego, który sprowadzał ich głównie z Francji. I ci są pochodzenia francuskiego. Wielekroć – jak wszystkie – przebudowany kościół i klasztor ma jeszcze fragmenty prastarej budowy wczesnogotyckiej, a nawet romańskiej. Uroczy zakątek ciszy i skupienia. W zielonościach długiej ścieżki ogrodu – sylwetka zakonnika.
Potem jedziemy do Kombinatu. Koksownia. Komory z „plackami” sprasowanego węgla, automatycznie wypylają koks do specjalnych pękatych wież, w których koks jest chłodzony wodą. [...] Potem marsz przez blisko kilometrową walcownię. Zastraszający upał. Obserwujemy, jak haki suwnicy – jeden za ucho, drugi pod spód chwytają „kubek” ze stu tonami płynnej rudy i wylewają to do rezerwuaru. Fontanny białych iskier jak monstrualny „zimny ogień” choinki. [...] Podobno w Nowej Hucie zmniejszyła się też przestępczość i te wszystkie złowrogo ujemne zjawiska, jakim dał wyraz Ważyk w swoim „Poemacie dla dorosłych”. Wytworzył się pewnego rodzaju patriotyzm nowohuciański. Ludzie dobrze zarabiają, więc są i lepsi. Tu sprawdza się teza marksistowska „byt określa świadomość”. A świadomość z kolei, będzie wpływać na byt. Partyjni mówią: „Niechby Ważyk teraz to zobaczył”. Anna zauważa słusznie: „Jestem jak najdalsza od entuzjazmu dla Ważyka, ani przedtem, ani potem – ale kto wie, czy bez wiersza Ważyka wzięto by się równie energicznie do naprawiania zła”.
Potem mechaniczne zgniatacze obrabiają bryłę, tną ją na coraz cieńsze kostki – aż w końcu wypływa taśma blachy jak purpurowa sztywna rzeka. Cała produkcja jest zautomatyzowana. Robotników prawie nie widać, kierują tylko automatami, a jednak pracuje tu kilkanaście tysięcy ludzi. Nad wielkimi piecami piętrzącymi się niby zamczysko potężnego czarnoksiężnika – ceglastoróżowa mgła z rudy. Przesłania twarde zarysy pieców, że zdają się niby już transponowaną na sztukę kompozycją malarską.
Nie chcemy już nic więcej oglądać. Oprowadzający nas inżynier bardzo miły, chełpi się jednak głównie zieleńcami, które przetykają nie tylko osiedle Nowej Huty, ale i cały groźny teren Kombinatu. Powiada, że nawet Amerykanie zwiedzający Hutę dziwią się tym zieleńcom. Powiadają: „Można widzieć większe huty i o większej produkcji, ale takich zieleńców na terenie zakładów nie ma nigdzie na świecie”.
Nowa Huta, 19 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.