Jak wiadomo, z funduszy miejskich kupuje się w tutejszych elementarnych szkołach książki i przybory szkolne dla uczniów biednych rodziców. Rozdawano także między polskie biedne dzieci polskie elementarze, książki do czytania, katechizmy i bibliczki, gdy istniała w nich nauka języka polskiego i polski wykład nauki religii. Teraz, gdy tę naukę zniesiono a polski wykład nauki religii pozostawiono zaledwie na najniższym stopniu, pozostała wielka masa zakupionych z funduszy miejskich polskich elementarzy, książek do czytania, katechizmów i bibliczek bez użytku. Zapytuję, jako podatkujący obywatel miasta, co się ma stać teraz z temi pożytecznemi książkami? Niepodobna przecież, żeby gniły gdzieś na strychach i stały się pokarmem dla myszy.
Może magistrat zechce je darować Towarzystwu „Samopomocy”?
Poznań, 11 stycznia
„Dziennik Poznański” nr 10, 12 stycznia 1901, w zbiorach Biblioteki Narodowej.
Czyż to nie jest przymus sumienia, gdy się dzieci polskie pozbawia polskiego wykładu nauki religii? W zeszłym roku wysłano do ministra oświaty petycyą, pokrytą podpisami 40,000 matek polskich z Poznańskiego w sprawie prywatnej nauki języka polskiego. I co na to odpowiedział minister? Krótko po tem zniósł polski wykład nauki religii w Poznaniu.
Pan minister finansów wyliczył nam wczoraj, co wszystko państwo pruskie dla nas uczyniło. Ale zkąd wzięło środki na to? Czyż polacy sami najwięcej na to nie łożyli? Cóż zresztą znaczą wszystkie nakłady na cele kulturne, jeżeli wyziębiacie sedca dziecka polskiego przez przyswajanie mu przedmiotów nauki, które mają oddziaływać na jego umysł i duszę, w obcym, niezrozumiałym mu języku. Doświadczenie uczy, że dzieci niemieckiego katechizmu wcale nie rozumieją. Dziecko polskie, tak traktowane, wnet się dowie, co to jest być polakiem i że nie jest niemcem. Jeżeli zaś, nieugruntowane w zasadach wiary skutkiem niemieckiego wykładu nauki religii, popadnie w sidła socyalizmu, to wiadomo, kto za to będzie odpowiedzialnym. Rząd winien co prędzej położyć kres tym niemożliwym stosunkom.
Berlin, 16 stycznia
„Dziennik Poznański” nr 15, 18 stycznia 1901, w zbiorach Biblioteki Narodowej.
My na wiecu powiatowym we Wrześni zebrani polacy, uważamy obecny system nauczania w szkołach za nieodpowiedni i przewrotny, - gdyż dzieci, opuszczające szkoły, nie umieją ani po polsku, ani po niemiecku porządnie czytać i pisać.
Ostatnie rozporządzenia, nakazujace dzieci polskie uczyć religii św. w języku niemieckim, uważamy za największą krzywdę, wyrządzoną nam rodzicom i dzieciom naszym.
Spoglądamy z wielką obawą na moralną przyszłość dzieci naszych, których nauka religii tą metodą udzielana, umocnć nie może w zasadach religii – raczej je odda na pastwę zdziczenia, złych obyczajów i nauk socyalnej demokracyi.
Jako obywatele państwa konstytucyjnego, gwarantującego wszystkim obywatelom równe prawa, czujemy się wysoce upośledzonymi w porównaniu z naszymi współobywatelami niemieckimi, którym li tylko rząd pruski daje sposobność przyswojenia sobie prawd religii według jedynie rozsądnych zasad pedagogicznych, t. j. W języku ojczystym.
Obawiamy się, iż istniejący już stosunek nienawistny między nauczycielami a dziećmi przez naukę religii w języku niemieckim znacznie się wzmoże. Jak bowiem rozsądnie udzielana nauka wywołuje uznanie i szacunek dla nauczycieli, tak dresura języka niemieckiego na temat religii św. wywołać musi u dzieci niechęć i nienawiść dla nauczycieli.
Ostatnie zarządzenia pocztowe są znowu jednym dowodem więcej nie uwzględniania potrzeb i praw, gwarantowanych trzymilionowej ludności polskiej, w większej części zresztą nie władającej językiem niemieckim; są zaprzeczeniem charakteru instytucyi pocztowej jako międzynarodowej, obowiązanej uwzględniać i język polski. - W tych zarządzeniach widzimy wprost wielkie lekceważenie obywateli polskiej narodowości.
Z wszystkich wymienionych racyi i powodów protestujemy jak najenergiczniej
1)przeciw usunięciu i usuwaniu języka polskiego ze szkół elementarnych i wyższych;
2)przeciw zaprowadzeniu wykładu religii w języku niemieckim;
3)przeciw najnowszym rozporządzeniom pocztowym, tyczącym się języka polskiego na adresach, jako też przeciw sposobowi, w jaki się te rozporządzenia wykonuje, t. j. przeciw szykanom pocztowym.
Równocześnie żądamy zniesienia wszystkich pomienionych rozporządzeń, jako uwłaczających prawom ludu polskiego.
Września, Wielkopolska, zabór pruski, 16 maja
„Dziennik Poznański” nr 114, 19 maja 1901, w zbiorach Biblioteki Narodowej.
Września, Wielkopolska, zabór pruski. Protest dzieci przeciwko nauczaniu religii w języku niemieckim
Na jednej z lekcji religii wręczono nam bezpłatnie katechizmy w języku niemieckim. Dzieci niechętnie odbierały te katechizmy, kładąc je zaraz pod ławki. Bronia Śmidowiczówna wzięła katechizm przez fartuszek.
[...]
Dnia 20 V przed lekcją religii rozkazano [Bronisławie] Śmidowiczównie opuścić klasę i udać się do domu, po czym nauczyciel Koralewski zwrócił się do nas z żądaniem zaprzestania oporu, czego jednak stanowczo odmówiliśmy. Wtedy zbliżył się nauczyciel do mnie jako do pierwszej uczennicy w klasie i zapytał: „Dlaczego nie chcesz odpowiadać w języku niemieckim? Przecież jesteś najlepszą uczennicą w klasie”. Następnie Koralewski przedstawił nam i tłumaczył, jaką on poniesie konsekwencję z powodu naszego oporu. Na wszystkie te groźby i prośby mieliśmy jedną odpowiedź: „Jesteśmy Polakami i nie będziemy odpowiadać w języku niemieckim na lekcjach religii”. Słysząc to, Koralewski pienił się ze złości. Zawezwał mnie potem do innej klasy i w obecności rektora szkoły, Fedtke, groźbami chciał nakłonić mnie do uległości. Na energiczne zapytanie, czy będę odpowiadała na lekcjach religii w języku niemieckim, odparłam: „Jestem Polką i nie będę uczyła się religii w języku niemieckim”. Po tej odpowiedzi nauczyciel Koralewski uderzył mnie trzciną wielokrotnie po rękach, co sprawiło mi straszny ból. Wzywano również na osobne rozmowy inne dzieci, które zachowywały się podobnie, jak ja. Gdy jednego z moich kolegów klasowych okropnie katowano, wołał przez zęby: „Jeszcze Polska nie zginęła”.
Września, 20 maja
Wydarzenia wrzesińskie w roku 1901, red. Zdzisław Grot, Poznań 1965.
Września, Wielkopolska, zabór pruski. Protest dzieci przeciwko nauczaniu religii w języku niemieckim
W dniu 20 V 1901 r. do szkoły przyszedł inspektor szkolny, Winter. Oznajmił nam, że kto nie będzie chciał się uczyć religii po niemiecku, otrzyma karę chłosty. Pomimo groźby nikt z nas nie wstał i nie wyraził zgody. Wtedy zebrali się nauczyciele w innej sali szkolnej, a mianowicie Schoelzchen, Koralewski, rektor Fedtke i inspektor Winter. Do tej klasy wołąno każdego z osobna. Po wejściu zadawano pytanie: „Czy będziesz uczył się religii w języku niemieckim?” Jeśli uczeń lub uczennica odpowiedziała nie, to otrzymywała cztery razy trzciną na jedną rękę, tzw. „łapy”. Byłam jedną z pierwszych, którą wezwano. Po otrzymaniu kary chłosty za odpowiedź odmowną poszłam do domu.
Września, 20 maja
Wydarzenia wrzesińskie w roku 1901, red. Zdzisław Grot, Poznań 1965.
U nas oburzenie ogromne z powodu katowań dzieci polskich przy nauce religii w języku niemieckim. Dzieci całemi gromadami opuszczają szkołę z posiniałemi rączkami, zanosząc się od płaczu z bólu, po odebranych razach. Obawiamy się, by nie przyszło do zaburzeń podobnych, jak w ostatnich dniach we Wrześni. Rozsądniejsi obywatele nakłaniają do zachowania spokoju.
„Dziennik Poznański” nr 118, 24 maja 1901, w zbiorach Biblioteki Narodowej.
Gniezno, zabór pruski. Zeznanie oskarżonej o udział w proteście przeciwko chłoście dzieci we Wrześni
Wyszłam z domu około godziny 1½ po południu, nie wiedząc zgoła o tem, że się w szkole coś stało i jedynie tylko po to, żeby zobaczyć, gdzie zostało moje dziecko, które jeszcze nie powróciło ze szkoły. Mieszkam o trzy domy od szkoły. Przed budynkiem szkolnym widzę wielu ludzi. Wtem wychodzi stamtąd córka Janiszewskiego z rękami mocno spuchniętemi i nabiegłemi krwią i głośno płacze. Na moje pytanie, co jej się przytrafiło, odpowiedziała mi, że ją tak obił nauczyciel. Wobec tej straszliwej chłosty odżył w mojem wspomnieniu następujący fakt, który wydarzył się w Wrześni w roku ubiegłym. Po mieście oprowadzano niedźwiedzia, który okładany był kijem przez swego przewodnika. Zobaczył to nauczyciel Koralewski (nauczyciel szkoły katolickiej w Wrześni) i zabronił temu człowiekowi takiego obchodzenia się ze stworzeniem. Gdy człowiek ten nie usłuchał go, Koralewski udał się do biura policyi, wystosował skargę przeciwko niemu i oprowadzający niedźwiedzia został ukarany. Wobec sponiewierania dziecka powiedziałam sobie: więc niedźwiedzia bić nie wolno, ale za to dzieci nasze bić wolno. Serce moje ściskało się z bólu na myśl o naszych katowanych dzieciach, i weszłam na korytarz szkolny. Drzwi były już otworzone przez piekarza Śmidowicza. Udałam się na korytarz i zobaczyłam, że tam stoją nauczyciele [...].
Zawołałam do nauczycieli, mianowicie do Koralewskiego: Po co wy tak bijecie dzieci? Czy cesarz wyraził swe zezwolenie na wykład religii w języku niemieckim? Pokażcie mi jego podpis! Wykład religii jest rzeczą świętą i istnieje nie po to, żeby zań dzieci były katowane. My, matki, jesteśmy odpowiedzialne przed Bogiem za to, iżby nasze dzieci korzystały z dobrego i pożytecznego wykładu religii. Dlaczego tak prześladujecie polską mowę dzieci? Jeśli nie umiecie mówić po polsku, to nie udzielajcie dziecom żadnego wykładu religii, my wcale nie potrzebujemy takiego wykładu, jaki jest obecnie w użyciu. My matki, będziemy same dbały o pożyteczny wykład. Tylko nie katujcie nam naszych dzieci.
Nic nie mamy przeciko temu, żeby nasze dzieci uczyły się w języku niemieckim, ale nie – religii.
Przed katowaniem i przed zbiegowiskiem nic nie wiedziałam o tem, że dzieci w szkole nie chcą się uczyć religii po niemiecku. O wprowadzeniu katechizmu niemieckiego wiedziałam, osobiście jednak nie interesowało mnie to, ponieważ mój starszy syn ukończył już szkołę, a młodsze dotychczas są w tych klasach, w których wykład religii udzielany bywa jeszcze w języku polskim. Ze szkoły udałam się wprost do sąsiedniego sklepu, gdzie kupowałam mydło. Kamieniem w szkołę nie rzucałam; szłam boso i skaleczyłam sobie nogę o kamień, podniosłam ten kamień i rzuciłam go na stronę, co właśnie widział wachmistrz miejski Kozłowicz.
Gniezno, 14–16 listopada
Proces szkolny we Wrześni. Sprawozdanie szczegółowe na podstawie źródeł urzędowych, przeł. z niem. Stefan Dziewulski i Jan Kucharzewski, Kraków 1902.
Byłem właśnie na podwórzu domu, graniczącego ze szkołą, gdy usłyszałem hałas. Pobiegłem na ulicę i skoczyłem na parkan szkolny. Tu krzyknąłem głośno: O! - i uciekłem stamtąd (wesołość w sali). Potem wprost poszedłem do domu bez czyjegokolwiek wezwania. Dopiero przed bramą mego domu zatrzymał mnie starszy wachmistrz Eichler i zapytał mnie o imię, które mu natychmiast powiedziałem.
Proces szkolny we Wrześni. Sprawozdanie szczegółowe na podstawie źródeł urzędowych, przeł. z niem. Stefan Dziewulski i Jan Kucharzewski, Kraków 1902.
Gniezno, zabór pruski. Przesłuchanie oskarżonej o udział w proteście wobec chłosty dzieci we Wrześni
Widziałam z okna mego mieszkania, że przez ulicę idą płaczące dzieci. Wyszłam na ulicę i zobaczyłam, że ręce dzieci były do tego stopnia spuchnięte, że musiały one trzymać książki pod pachą. Dzieci gorzko płakały.
Przewodniczący: Po cóż pani pobiegła do szkoły?
Oskarżona Żołnierkiewicz: Z obawy. Mam w szkole syna, który przez 3 lata siedział w jednej klasie. Chłopiec był mało zdolny. Został on tak skatowany przez nauczyciela Nowickiego, że po roku zaczął jąkać się i jąka się dotychczas. [...]
Przewodniczący: Czemuż tam zbiegło się tyle osób?
Oskarżona Żołnierkiewicz: Ponieważ skatowane dzieci tak strasznie płakały.
Gniezno, 14–16 listopada
Proces szkolny we Wrześni. Sprawozdanie szczegółowe na podstawie źródeł urzędowych, przeł. z niem. Stefan Dziewulski i Jan Kucharzewski, Kraków 1902.
W dniu 20 maja przybyłem do szkoły katolickiej we Wrześni około godziny 10-ej rano i dowiedzałem się tam właśnie od nauczyciela Schölzchena, że dzieci zupełnie stanowczo uchylają się od nauki religii w języku niemieckim i ani nie chcą odpowiadać na stawiane sobie pytania, ani nie chcą powtarzać słów wypowiadanych przez nauczyciela. Sam przekonałem się o tem również. Wówczas zadecydowałem, żeby najbardziej uparte dzieci pozostały w kozie do obiadu. Miały one w kozie nauczyć się pieśni: „Kto się w opiekę odda Panu swemu”. Około godziny 12 powróciłem do szkoły. Te dzieci, które nauczyły się nawet tylko początkowych wyrazów tej pieśni, puściłem do domu. Czternaścioro zaś dzieci, które orzekły, iż nie będą uczyły się religii po niemiecku, postanowiłem ukarać przykładnie. Zarządziłem, ażeby wszystkie dzieci po kolei otrzymały chłostę z ręki nauczyciela Schölzchena. Dzieci otrzymały 4 do 8 uderzeń po siedzeniu i po rękach. Prawo chłosty nie zostało tu przekroczone. Na nauczycieli nie spada z tego powodu żadna odpowiedzialność, ponieważ ja nakazałem chłostę. Przy chłoście był również obecny nauczyciel Koralewski. Niektóre dzieci płakały opuszczając szkołę.
Gniezno, 14–16 listopada
Proces szkolny we Wrześni. Sprawozdanie szczegółowe na podstawie źródeł urzędowych, przeł. z niem. Stefan Dziewulski i Jan Kucharzewski, Kraków 1902.
Po pewnym czasie powiedzieli mi nauczyciele, że na ulicy robi się głośno. Sam także dostrzegłem wielu ludzi na ulicy, wskutek tego poszedłem z nauczycielami do pokoju od tyłu, aby tam odbywac dalej chłostę. Wtem weszła niejaka pani Klimas do pokoju szkolnego i powiedziała, że nie ścierpi, aby jej dziecko było katowane. Powiedziała także, że wolałaby raczej widzieć dziecko swoje na marach, niż ażeby miało uczyć się religii po niemiecku. Ponieważ widziałem, że jest wzburzona i do tego w stanie błogosławionym, zaniechałem chłosty jej dziecka. Jednocześnie wszedł do szkoły piekarz Śmidowicz, który w podobnej okoliczności już dawniej niejednokrotnie nachodził mnie i nauczycieli. Zwrócił mi uwagę, że katechizmy powinny być tak drukowane, ażeby na jednej stronie znajdował się tekst niemiecki, a na drugiej polski, a wtedy dzieci uczyłyby się chętniej. Prosił także, aby zaniechać dalszej chłosty dzieci, ponieważ na dworze zbiera się wiele ludzi i może dojść do wybuchu. Ponieważ proboszcz Łabędzki dawniej raz przedstawił mi Śmidowicza jako fantastę, więc nie przywiązywałem żadnej wagi do jego przemowy i kazałem mu, by opuścił gmach szkolny, co też niezwłocznie uczynił. Ponieważ na dworze hałas się wzmagał, udałem się po policyę. Ulica była zapełniona ludźmi. Wołali oni coś do mnie, jednak nie lżyli mnie. W biurze policyi był mi dodany urzędnik Kozłowicz, który razem ze mną poszedł do szkoły. Przedtem zaś już prosiłem sekretarza miejskiego, aby przysłał więcej policyantów. W drodze powrotnej do szkoły również nie byłem lżony przez ludność. Gdy powróciłem, radzili mi nauczyciele, aby zaniechać chłosty trojga jeszcze pozostałych dzieci. Najazałem jednak dalszą chłostę, ponieważ uważałem za niekonsekwentne przerywać chłostę ze względu na tłum. Nauczyciele radzili mi dalej, abym udał się na górę i tam się zamknął, co jednak odrzuciłem, ponieważ (z emfazą) urzędnik pruski nie może opuszczać swego stanowiska. Udałem się wtedy do sieni, wtem otworzyły się drzwi i wpadło wielu ludzi, a na czele ich [Nepomucena] Piasecka. Mówiła coś bardzo głośno, czego jednak nie rozumiałem, ponieważ w ogóle nie rozumiem po polsku. Sądzę także, że pomiędzy osobami, które wtargnęły, poznałem Musielaka i Żołnierkiewicza. Kozłowicz wyprowadził Piasecką. Raptem hałas ucichł, gdyż zaczął padać deszcz i zjawili się żandarmi na placu. Starszy wachmistrz Eichler zapytał mnie, jakie rozporządzenie mam do wydania. Powiedziałem, że powinien zapewnić mi bezpieczeństwo. Radził mi, abym oddalił się przez podwórze, czego jednak nie usłuchałem, ponieważ musiałbym wdrapać się na parkan, czego nie uważałem za konieczne. Wskutek tego opuściłem gmach szkolny, poszedłem prze tłum do domu i przez drogę nie byłem znieważony.
Gniezno, 14–16 listopada
Proces szkolny we Wrześni. Sprawozdanie szczegółowe na podstawie źródeł urzędowych, przeł. z niem. Stefan Dziewulski i Jan Kucharzewski, Kraków 1902.
Adwokat Woliński: Czy wiadomem jest panu, że Koralewski często wyrażał się z pogardą o Polakach i o polskiej modlitwie?
Winter, inspektor szkolny: Nie.
Adwokat Woliński: Jednakowoż we Wrześni było to ogólnie znanem i z tego powodu żywiono niechęć do Koralewskiego.
Adwokat Dr. Dziembowski: Czy ludność Wrześni wiedziała przed d. 20 maja, że w najbliższym czasie ma nastąpić chłosta na wielką skalę.
Winter: Chłosty na wielką skalę wogóle nie odbywają się. Nikt nie może przewidzieć, że mogą nastąpić jakieś zajścia. Kary cielesne w dniu 20 maja nie przekraczały zwykłych granic. Stan rzeczy w szkole katolickiej we Wrześni jest bardzo smutny. Dzieci bardzo kłamią, kary za kradzież, znęcanie się nad zwierzętami, dręczenie starców i współuczni, pijaństwo – są to zjawiska bardzo częste. W pięciu wypadkach zostały dzieci na żądanie rodziców ukarane. Wypadki te wydarzyły się przed dniem 20 maja. Naprzykład dziecko, które na lekcyi religii odpowiedziało po niemiecku, zostało pobite i zelżone przez kolegów. Wyłajano również nauczyciela. Na obchód Sedanu nie chciały dzieci nauczyć się żadnej niemieckiej pieśni. Pewna dziewczyna plunęła dziecku w twarz, ponieważ odpowiedziało po niemiecku na niemieckie pytanie. Przed trzema dniami jeszcze 13 uczniów odmawiało śpiewania pieśni: „Jestem prusakiem” ma tej zasadzie, że są Polakami, a inny chłopiec bardzo ciężko obraził książąt domu królewskiego.
[...]
Adwokat Dr. Dziembowski: Dziękujemy panu za tak sympatyczną charakterystykę wrzesińskich dzieci. Każdy jednak przyzna, że kary podobne stosowane bywają w każdej szkole o tak znacznej liczbie dzieci. Co uważa pan za przyczynę zgromadzenia z dnia 20 maja?
Winter: Niektóre z pobitych dzieci wyszły na ulicę. Musiał ktoś, komu na tem zależało, zwołać ludzi. Co w istocie odbyło się na ulicy, tego nie wiem.
[...]
Adwokat Dr. Dziembowski: [...] Gdzie jest ów kij, którym zadawane były razy? Ta własność skarbowa nie mogła tak przecież zniknąć bez śladu. Dlaczego nie przysłano kija do prokuratury, jest to przecież najwłaściwsze miejsce do przechowywania podobnych dowodów winy? (powszechna wesołość).
Winter: Może ten kij później zużył się.
Adwokat Dr. Dziembowski: Może zużycie to nastąpiło wskutek wielokrotnego stosowania kija w sposób podobny do dnia 20 mają, lub może kij ten już w 20 maja pękł na dwoje wskutek zbyt energicznego użytku.
Winter: Po chłoście 20 maja kij był zupełnie cały! Odpowiadał on w zupełności swemu celowi (wołanie na sali: z pewnością!).
Gniezno, 14–16 listopada
Proces szkolny we Wrześni. Sprawozdanie szczegółowe na podstawie źródeł urzędowych, przeł. z niem. Stefan Dziewulski i Jan Kucharzewski, Kraków 1902.
Adwokat Woliński: Czy wykład religii w języku niemieckim został zaprowadzony na zarządzenie pańskie, czy też wrzesińskiej radu nauczycielskiej, lub wprost wskutek rozporządzenia rządowego?
Pierwszy prokurator zwraca uwagę inspektora okręgowego na to, iż ten może odmawiać odpowiedzi na zapytanie, dopóki nie otrzyma zezwolenia rządu królewskiego, jako swej władzy.
Winter odmawia odpowiedzi na pytanie (okrzyki w sali: Aha!).
Adwokat Woliński: Czy według pańskiego zdania dzieci z pierwszego i drugiego oddziału są tak mocne w języku niemieckim, że mogą z zupełnem zrozumieniem przedmiotu korzystać z wykładu religii w tym języku?
Winter, inspektor szkolny: Jestem zdania, że dzieci mogą rozumieć najtrudniejsze pojęcia i zasady wiary w języku niemieckim.
Adwokat Woliński: W każdym razie podczas obecnego procesu dzieci nie złożyły dowodów takiej znajomości języka niemieckiego. Lecz jeszcze jedno pytanie: Czy przed dniem 20 maja rodzice nie skarżyli się przed panem często na zbyt silną chłostę ich dzieci i czy nie zwracali się do pana z propozycyą wystosowania do rządu prośby o cofnięcie rozporządzenia, dotyczącego zaprowadzenia wykładu religii w języku niemieckim?
Winter: Otrzymałem tak wiele zażaleń, że nie jestem w stanie pamiętać żadnego z nich. Prośba o usunięcie wykładu religii w języku niemieckim została przez rodziców wystosowana, lecz, jako bezzasadna, odrzucona.
Proces szkolny we Wrześni. Sprawozdanie szczegółowe na podstawie źródeł urzędowych, przeł. z niem. Stefan Dziewulski i Jan Kucharzewski, Kraków 1902.
Przewodniczący: Coś pan powiedział do Gadzińskiej, żony służącego szkolnego?
[Feliks] Koralewski, nauczyciel: Powiedziałem do jej syna: „Jesteś synem pedela, masz wszystkie książki zadarmo, możesz to stracić, a ojciec twój może stracić miejsce, jeżeli nie będziesz słuchał i uczył się religii”. Potem powiedziałem to samo do Gadzińskiej, która płakała z tego powodu, że jej syn ma teraz uczyć się religii inaczej, niż dotychczas. Przyniosłem niemiecki katechizm i pokazałem jej pieczęć arcybiskupa na dowód, że to jest ta sama religia. Nie dała sobie jednak tego wytłómaczyć, gdyż wciąż powtarzała, że to nie jest to samo, bo to – po niemiecku. Kiedy zwróciłem jej uwagę na to, że papież także po polsku nie rozumie, odpowiedziała na to: „Papież jest nasz!”. Uczniom wyjaśniałem znaczenie „imprimatur” w podobny sposób.
[...]
Adwokat Dr. Dziembowski: Koralewski sądzi, że dzieci tak dobrze władają językiem niemieckim, że mogą z dobrym skutkiem słuchać wykładu religii w tym języku. Jak to jednak z tem pogodzić, ze te dzieci szkolne, które tu występują w charakterze świadków, do niedawna wychowańcy szkoły wrzesińskiej, bardzo mało albo też prawie wcale nie umieją mówić po niemiecku.
Koralewski: (podniesionym i rozdrażnionym głosem). Te dzieci, które ukończyły pierwszą (najwyższą) klasę, umieją wszystkie bardzo dobrze mówić po niemiecku. Jeżeli tu nie chcą przed sądem zeznawać po niemiecku, to jest z ich strony bezczelność i podłość! (Wielkie poruszenie w sali sądowej).
[...]
Adwokat Woliński: Czy pan jako Polak-renegat i jako pedagog rzeczywiście jesteś tego zdania, że polskie dzieci z zupełnem zrozumieniem mogą śledzić wykład religii w języku niemieckim?
Koralewski: Tak jest, gdyż rozumieją one zupełnie dobrze po niemiecku.
[...]
Adwokat Woliński: Czy dzieciom z III i IV klasy, gdzie religia wykładana jest jeszcze po polsku, nie kazałeś pan rano odmawiać modlitwy szkolnej w języku niemieckim?
Koralewski: Tak jest.
Adwokat Woliński: Czyś pan zmusił do tego dzieci wbrew ich woli?
Koralewski (po dłuższym namyśle): Przecież one same to zrobiły.
Adwokat Woliński: No, to widocznie już nie musiało być tak zupełnie dobrowolnie. A kto zarządził to, pan inspektor, czy rektor?
[...]
Koralewski: Zarządził to rektor Foedtke.
Adwokat Woliński: [...] Czyś pan w czasie konferencyi nauczycielskiej w 1900 roku zajął się przygotowaniem dzieci, które zaledwie przez dwa miesiące uczęszczały do szkoły i czyś pan je następnie egzaminował z religii w języku niemieckim?
Koralewski: Tak jest, ale one też dawały wówczas odpowiedzi.
Adwokat Woliński: Czy podczas wykładów innych przedmiotów, naprzykład podczas wykładu języka niemieckiego, dzieciom z klasy III i IV były zadawne do nauki kawałki, należące do wykładu religii, naprzykład z historyi biblijnej?
Koralewski: Tak jest, ale to było stosowane, jako część skłądowa wykładu języka niemieckiego i w tym właśnie celu.
Adwokat Woliński: To przyznanie jest nader cennem, ja jednak poza tem jestem jeszcze tego zdania, że to odbywało się w tym celu, aby następnie podczas rewizyi, odbywanych przez radców szkolnych, można było pokazać rządowi, że dzieci zrobiły takie postępy w języku niemieckim, że obecnie bez dalszych kwestyi mogą korzystać z wykładu religii w języku niemieckim.
Gniezno, 14–16 listopada
Proces szkolny we Wrześni. Sprawozdanie szczegółowe na podstawie źródeł urzędowych, przeł. z niem. Stefan Dziewulski i Jan Kucharzewski, Kraków 1902.
Już w początku maja badałem dzieci poddane chłoście. Jeden z ojców chciał zwrócić się do rządu i żądał świadectwa. Stwierdziłem stan rzeczy i znalazłem pręgi w postaci sześciu siniaków na siedzeniu. Dnia 20 maja przyszło do mnie 12 do 15 dzieci do zbadania. Z tych wyodrębniłem czworo, którym wydałem świadectwo, iż względem nich prawo chłosty zostało przekroczone. Szczególnie chłopiec Jerszyński miał sześć do ośmiu sinych długości palca pręg na siedzeniu, nabiegłych krwią. Dziecko było fizycznie bardzo wzburzone i drżało jak w febrze. Troje innych dzieci miało mocne pręgi na rękach i na siedzeniu. Ręce były tak napuchnięte , że dzieci nie mogły ich zamknąć, ponieważ sprawiało im to silny ból.
Proces szkolny we Wrześni. Sprawozdanie szczegółowe na podstawie źródeł urzędowych, przeł. z niem. Stefan Dziewulski i Jan Kucharzewski, Kraków 1902.
Świadek oskarżenia Schölzchen, nauczyciel w szkole we Wrześni: W sobotę musiały dzieci za nieposłuszeństwo zostać w kozie. W poniedziałek dnia 20 maja znów nie chciały odpowiadać. Te, które w sobotę siedziały w kozie, a w poniedziałek znowuż były nieposłuszne, zaprowadzono do II-giej klasy, tu także nie chciały odpowiadać. Jedne z nich odpowiadały hardo, że wcale religii po niemiecku uczyć się nie będą. Te otrzymały z rozporządzenia inspektora szkolnego po 8 uderzeń po rękach, te, które były mniej harde, po 4, a jeszcze mniej harde po 2, wszystkie podług stopnia hardości.
[...]
Adwokat Woliński: Czy uczeń Kałamański został przez świadka tak silnie uderzony w rękę, że duży palec u ręki został mu przecięty tak, iż skóra była zupełnie zdarta i trzeba było ranę obmywać karbolem?
Schölzchen: Kałamański był bardzo hardy i nie chciał się uczyć. Podczas uderzeń trzciną po siedzeniu musiał się chwycić zapewne za siedzenie i przy tej sposobności został silnie uderzony w rękę z wiadomym skutkiem. [...]
Proces szkolny we Wrześni. Sprawozdanie szczegółowe na podstawie źródeł urzędowych, przeł. z niem. Stefan Dziewulski i Jan Kucharzewski, Kraków 1902.
Adwokat Woliński: Czy pan także udziela lekcyi religii?
Schölzchen, nauczyciel w szkole we Wrześni: Tak.
Woliński: Czy pan starał się wpłynąć wprost na dzieci, ażeby się uczyły religii po niemiecku? A mianowicie, czy pan w tym kierunku objaśniał dzieci, że to wszystko jedno, w jakim języku się uczą religii?
Schölzchen: Tak, jak im to tłómaczyłem obrazowo, mianowicie tak: z religią to jest tak, jak z mlekiem, wszystko jedno, z jakiego naczynia się pije: ze szklanki, czy z filiżanki, mleko mlekiem zostanie (ogólny śmiech).
Adwokat Woliński: Dalej powiedziałeś pan dzieciom, że np. klerycy w syminaryum uczą się religii w cudzoziemskim języku, mianowicie w łacińskim?
Schölzchen: Tak.
Adwokat Woliński: Czy nie opowiadałeś pan również dzieciom, że papież także nie mówi po polsku, a jednak jest katolikiem.
Schölzchen: I to przyznaję.
Adwokat Woliński: Czy w III i IV klasie, gdzie nauka religii jest udzielana po polsku, dzieci odmawiały modlitwę poranną po niemiecku?
Schölzchen: Tak, na zmianę: raz po polsku, raz po niemiecku.
Gniezno, 14–16 listopada
Proces szkolny we Wrześni. Sprawozdanie szczegółowe na podstawie źródeł urzędowych, przeł. z niem. Stefan Dziewulski i Jan Kucharzewski, Kraków 1902.
Mój syn przyniósł raz niemiecki katechizm do domu, który później zwrócił nauczycielowi, tak jak i inne dzieci zrobiły. Nauczyciel Koralewski pociągnął mnie do tłómaczenia i zapytał: Dlaczego wasz syn nie chce się uczyć z niemieckiego katechizmu? Przecież i ten jest podpisany przez arcybiskupa; - a ja mu na to odpowiedziałam:
To nie może być, ażeby arcybiskup na to pozwolił, żeby nasze dzieci uczyły się religii po niemiecku [...].
Koralewski mi na to odpowiedział: to przecież wszystko jedno, moja żona Niemka i katoliczka, chodzi do polskiego kościoła i kocha Pana Boga, jak i wy. Ja na to odpowiedziałam, że jednak uważam za niemożebne, ażeby arcybiskup na to pozwolił.
Koralewski poszedł potem do domu, przyniósł niemiecki katechizm i pokazał mi na tymże pieczęć z imieniem arcybiskupa. To mnie tak wzruszyło i boleśnie dotknęło, że zaczęłam płakać. Próbował mnie przekonać, mówiąc, że papież także po polsku nie rozuie i jest katolikiem. Ja mu odpowiedziałam na to, że to nie może być, bo nasze duchowieństwo mówi dobrze po niemiecku, chociaż jest polskie. To papież także pewno rozumie po polsku.
Gniezno, 14–16 listopada
Proces szkolny we Wrześni. Sprawozdanie szczegółowe na podstawie źródeł urzędowych, przeł. z niem. Stefan Dziewulski i Jan Kucharzewski, Kraków 1902.
Przewodniczący: Dlaczego was serce tak boli, że wasz syn ma się uczyć religii po niemiecku? Czy to nie wszystko jedno?
Gadzińska, żona posługacza szkolnego we Wrześni: O nie, bo dzieci nie rozumieją religii w języku niemieckim, jak się przekonałam na własnych dzieciach.
Religia dla nas, biedaków, jest całą radością, całem naszem szczęściem, naszem bogactwem, naszem wszystkiem, całą naszą nadzieją lepszej przyszłości.
Gdy przedtem uczono religii po polsku, wówczas wiedziałam, czego się moje dzieci uczą, i to było dla mnie najwyższą radoscią, gdy wieczorem mogłam powtarzać ze swemi dziećmi to, co im wykładano w szkole z katechizmu i z historyi biblijnej. [...]
Przewodniczący: Lecz jeżeli dzieci rozumieją po niemiecku?
Gadzińska: Mam syna, który się w szkole dobrze uczył i dobrze język niemiecki posiada, a jednak nie rozumie dobrze sześciu prawd wiary po niemiecku.
To wielka różnica, czy dzieci uczą się religii po polsku, czy po niemiecku. Nawet księdzu, choć jest on człowiekiem wykształconym, trudno jest wykładać religię w języku niemieckim, a cóż dopiero mówić o dziecku!
Gniezno, 14–16 listopada
Proces szkolny we Wrześni. Sprawozdanie szczegółowe na podstawie źródeł urzędowych, przeł. z niem. Stefan Dziewulski i Jan Kucharzewski, Kraków 1902.
[...] stwierdzam niniejszem z jak najsilnieszym naciskiem, że Kościół katolicki nigdy i nigdzie nie aprobuje udzielania nauki religii w szkołach ludowych w obcym języku; że to się sprzeciwia podstawowym zasadom Kościoła katolickiego; że w szczególności arcybiskup [Florian] Stablewski nie udzielił swego przyzwolenia na wprowadzenie nauki religii dla polskich dzieci w języku niemieckim, że przeciwnie, stosownie do zasad Kościoła katolickiego, potępia on to, i że nie można na zasadzie „imprimatur” wyprowadzać podobnych wniosków.
Gniezno, 14–16 listopada
Proces szkolny we Wrześni. Sprawozdanie szczegółowe na podstawie źródeł urzędowych, przeł. z niem. Stefan Dziewulski i Jan Kucharzewski, Kraków 1902.
Skończyły się upały, któe tu dochodziły do strasznych rozmiarów. Kurz był taki, że nie było sposobu okna otworzyć. Teraz straszny ruch, Zakopane pełne po brzegi i obrzydliwe ze swym hałasem, wrzawą, krzykami po nocach. Dziwnym zbiegiem pełno tu osób, które w zeszłym roku były w Nałęczowie [...].
Dzieci zajęte są zabawą japońską, która pojutrze odbędzie się i nareszcie skończy. Poczciwy pan Stanisław nie tylko pomalował osobiście „kimona” dla Adasia i Heni, ale dla Adasia kupił materiał i sam własnoręcznie uszył ów japoński szlafrok.
Zakopane, 29 lipca
Stefan Żeromski, Listy 1897-1904, oprac. Zdzisław Jerzy Adamczyk, Pisma zebrane, red. Zbigniew Goliński, Warszawa 2003.
Siedząc na wsi, wśród chłopów i rzemieślników, widzę dobrze, jak konieczne jest to, co zostało rozpoczęte. Starego podłego świat nikt nie przerobi, trzeba nowy świat budować z dzieci, które są w naszych rękach. Konieczność oświaty stała się poczuciem powszechnym u ludu – i czyby kto uwierzył, że inteligencja często staje na przeszkodzie. Do naszej ochrony służbie nałęczowskiej nie wolno posyłać dzieci ze względów „partyjnych”. Dzieci te w czworaku zakładowym tarzają się w błocie drogi o kilkadziesiąt kroków od ochrony, podczas gdy przychodzą do tejże ochrony dzieci inne z daleka. Jestem przekonany, że te komedyjki skończą się może, ale patrzeć na to wszystko i znosić tę wszystkę głupotę – staje się nieraz uciążliwe aż do odrazy.
Nałęczów, Królestwo Polskie, zabór rosyjski, 26 czerwca
Stefan Żeromski, Listy 1905–1912, oprac. Zdzisław Jerzy Adamczyk, Pisma zebrane, t. 37, pod red. Zbigniewa Golińskiego, Warszawa 2006.
[...] bieda jest okropna i samobójstw z głodu pełno, a o żadnym komitecie pomocy ani myślić, bo wszystko wyczerpane i zniechęcone. Bandytyzm kwitnie. Rozwija się tylko jako tako Tow[arzystwo] Opieki nad Dziećmi. Potworzyli zimowiska, gniazda, ochronki i trwają. Oby im nie zabrakło pieniędzy i wytrwania.
Warszawa, Królestwo Polskie, zabór rosyjski, 5 lutego
Henryk Sienkiewicz, Listy, t. IV, cz. 3, Henryk Józef Sienkiewicz – Jadwiga Sienkiewiczówna – Helena Sienkiewiczówna – Lucjan Sieńkiewicz, oprac. Maria Bokszczanin, Warszawa 2008.
Dziś otwieraliśmy tu z uroczystością wielką ochronę-szkołę polską dla biednych dzieci jawną i przez władze zatwierdzoną. Od dawna już i na różny sposób mnóstwo dzieciaków tych kręciło się wkoło nas, uczyło się, żywiło itd., ale było to w tajemnicy, więc niestałe, niepewne, coraz rwące się i rozpadające, do uregulowania i skontrolowania prawie niepodobne. Teraz otrzymaliśmy znad Newy pozwolenie i w dodatku, cudem jakimś, rozległe, nadzwyczajne. Więc po pewnych przygotowaniach – dziś akt otwarcia. Proszę sobie wyobrazić lokal obszerny, widny, czysty, dokoła ogrodem otoczony, a w nim około 150-ciu dzieci z klas najuboższych, drobiazgu od lat 6-ciu do 12-stu, i całe prawie polskie Grodno, z panami, paniami, księżmi, prezydentem miasta – wszystkim, co po polsku żyje i mówi. Władze zaproszone nie przybyły i tylko na obszernym dziedzińcu policja porządku pilnowała. Były mowy: przemawiał ksiądz, przemawiał prezezs Polskiego Towarzystwa Opieki nad biednymi dziećmi [Towarzystwa Opieki nad Dziećmi – od red.], było święcenie lokalu, rzucanie na obnoszoną tacę pieniędzy, których zebrała się spora górka – i było uczucie dziwnego rozrzewnienia i uszczęśliwienia. Ta mozaika jasnych i ciemnych główek, mizernych, drobnych twarzyczek dziecięcych, te mowy polskie, ten dygnitarz Polak, który zaraz nowo urodzonej instytucji polskiej znaczną pomoc z sum miejskich ofiarował, ten tłum ludzi, którzy tę instytucję od kilku już lat w pąku przechowywali, własnym bezpieczeństwem przed złymi mocami ją osłaniając, wszystko to, przez kilka chwil przynajmniej, rwało serce mięszaniną radości i bólu, dławiło łzami... Jacyśmy bezgranicznie biedni, skoro jeden fakt taki, względnie nieduży, tak wzruszać i uszczęśliwiać nas może!
Grodno, 7/20 października
Eliza Orzeszkowa, Listy zebrane, t. V, Do przyjaciół: Tadeusza Bochwica, Jana Bochwica, Janiny Szoberówny, oprac. Edmund Jankowski, Wrocław-Warszawa-Kraków 1961.
Świta, budzę się, robi się widno, wokół panuje cisza. [...] Po pewnym czasie rozpoczynają się rozmowy — pora wstawania, ubierania się — wstają pracownicy i dyżurni, reszta leży. No bo i po co wstawać? Dzień za dniem przechodzi bez żadnych zajęć. Z każdym dniem zaniedbujemy się fizycznie i moralnie. [...] Wszyscy oblepiają piecyk, odpychają się nawzajem, czekają na posiłki. Od śniadania do obiadu, od obiadu do kolacji. Dzień mija bez żadnych wartości. Nikt się nie uczy, mało kto czyta i pisze. Rzadko kiedy się śpiewa. Przecież jesteśmy dziećmi, młodzieżą... [...]
Wieczór. Znów uganianie się za chłopcami, nim pójdą spać. Jesteśmy śpiący, lecz nie chce nam się położyć. Jest zimno. [...] W sypialniach siedzimy przy piecykach. Nikt się nie kładzie. Opowiadamy o lepszych czasach i co kto robił, a przede wszystkim — co kto jadł.
Warszawa, 10 lutego
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Wczesnym rankiem szedłem przez wieś na której my mieszkamy. Z dala zobaczyłem na ścianie sklepu jakieś ogłoszenie, poszedłem prędko przeczytać. Nowe ogłoszenie było żeby Żydzi nie jeździli całkiem na wozach (pociągami już dawno było zabronione).
Wieś Krajno, pow. kielecki, 21 marca
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Dziś wstałem wcześniej bo miałem iść do Kielc. Po śniadaniu wyszedłem z domu. Smutno mi było samemu iść polnymi drogami. Po 4-ro godz. podróży wszedłem do Kielc. Gdy wszedłem do wujka zobaczyłem, że wszyscy siedzą zasmuceni i dowiedziałem się, że wysiedlają Żydów z różnych ulic i ja się również zasmuciłem. Wieczorem wyszedłem na ulicę coś załatwić.
4 kwietnia
Całą noc nie mogłem spać jakieś dziwne myśli mi przychodziły do głowy. Po śniadaniu poszedłem do domu.
Krajno–Kielce, 5 kwietnia
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Policja zrobiła u nas rewizję o jakieś wojskowe rzeczy. Policjanci pytali mi się gdzie się znajdują te rzeczy a ja zawsze mówiłem, że nie ma i już. Więc nie znaleźli i poszli.
Wieś Krajno, pow. kielecki, 18 czerwca
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Wczoraj przyjechał stróż z gminy do sołtysa żeby wszyscy Żydzi z rodzinami poszli do rejestrowania się w gminie. Na godzinę 7-mą rano byliśmy już w gminie. Byliśmy tam kilka godzin. Bo starsi wybierali Radę Starszych Żydów. Potem poszliśmy do domu.
Krajno, pow. kielecki, 5 sierpnia
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Przez całą wojnę uczę się sam w domu. Gdy sobie przypomnę – jak chodziłem do szkoły to mi się do płaczu zbiera. A dzisiaj muszę być w domu nigdzie nie wychodzić. A gdy sobie przypomnę jakie wojny się toczą na świecie, ile ludzi pada dziennie, od kul, od gazów, od bomb, od epidemji i od innych wrogów ludzkich. To tracę chęć do wszystkiego.
Krajno, pow. kielecki, 12 sierpnia
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Dziś pierwsza rocznica wybuchu wojny. Przypominam sobie co my już przeżyli przez ten krótki czas, ile cierpień żeśmy już przeżyli. Przed wojną każdy miał swoje zajęcie, prawie nikt nie był bezrobotny. A w dzisiejszych wojnach to 90% jest bezrobocia, a 10% co mają zajęcia. Jak my, mieliśmy mleczarnię a dziś jesteśmy całkiem bezrobotni. Tylko jest jeszcze trochę zapasów z przed wojny, to się z nich jeszcze czerpi[e], przecież się już zakończą to nie wiadomo co będziemy robić.
Krajno, pow. kielecki, 1 września
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Około godz. 10-tej rano przechodził jeden Żyd z Kielc i mówił, że od dziś będzie dzielnica żydowska w Kielcach. Przejąłem się tak tą przykrą wieścią, że cały dzień nie wiedziałem co się ze mną dzieje. Nawet tego samego dnia, Żydzi ci co mają jakąś rodzinę poza obrębem dzielnicy, to odjechali z Kielc i jechali do swoich rodzin. My to mamy prawie całą rodzinę w Kielcach, co teraz oni poczną. A drożyzna przecież będzie gwałtowna, jak w innych miastach co są dzielnice. Wujek dzisiej przyszedł z Kielc zaradzić się co ma począć. Tatuś mu powiedział żeby tymczasem przyjechał co my będziemy robić to i on. Więc poszedł obstalować furmankę na jutro.
Krajno, pow. kielecki, 1 kwietnia
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Przyszedł do nas z Południowej Zelman, byliśmy bardzo ciekaw[i] poco on idzie. Mówił, że z Bielin przyjechał ktoś na rowerze i powiedział żeby sprzątnąć lepszą bieliznę i ubranie, bo Żandarmerja ma jeszcze tu być. Jeszcze w jego obecności sprzątnęliśmy lepsze rzeczy. Ja wychodziłem kilka razy patrzeć czy jeszcze nie jadą, ale nie było ich widać. Na wsi panowała okropna panika, jakby mieli nadjechać bandyci. Wtem już przyjechali, najprzód zrobili rewizje u jednego gospodarza i odjechali. Gdy byli już blisko nas to myślałem że, serce mi wyskoczy, tak mi biło, ale Dzięki Bogu że, Żandarmerja nie wstąpiła do nas bo pewno mieli u nas być. Ale ja mówiłem że, jak będą jechać z powrotem to wstąpią. Byliśmy tak przelęknięci że, nie wiedzieliśmy co się z nami dzieje. Gdy Żandarmerja jechała z powrotem, również nie wstąpiła. Ja zaraz poszedłem za nimi czy gdzie nie wstępują. Wstąpili u tych co byli rano. Czy co zarekwirowali tego nie mogę powiedzieć bo nie wiem.
Krajno, pow. kielecki, 17 czerwca
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Jeszcze było ciemno gdy tatuś nas wszystkich pobudził i kazał słuchać jaki okropny huk słychać z północo-wschodu. Taki huk był że, ziemia się trzęsła. Przez cały dzień słychać taki huk. Nad wieczorem jechali z Kielc Żydzi to powiedzieli że, Rosja Sowiecka wypowiedziała Niemcom wojnę. Dopiero teraz zrozumiałem całodzienny huk.
Krajno, pow. kielecki, 22 czerwca
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
O 8-ej godzinie poszedłem do pracy, nie tylko ja szedłem, szło jeszcze kilku chłopaków. Gdy przyszliśmy to woźny kazał żeby ja i jeden chłopak podawaliśmy kamienie murarzowi. Nie była to ciężka praca, lecz bardzo mi się przykrzyło przy tej pracy. Gdy mieliśmy odchodzić to sekretarz mówił żebyśmy 7 przyszli do pracy.
Krajno, pow. kielecki, 4 września
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Dziś również poszliśmy do pracy. Dziś przyszło kilkanaście osób do pracy. Kilka osób poszło szorować i bielić areszt gminny, ja też poszedłem razem z nimi. Ponieważ było dużo osób to skończyliśmy wszystkie prace i poszliśmy wczas do domu.
Krajno, pow. kielecki, 7 września
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Dziś zostały wywieszone ogłoszenia w Kielcach, że kto wejdzie albo wyjdzie z „Dzielnicy Żydowskiej” to jest pod karą śmierci. Bo do tej pory to można było wyjść i wejść do dzielnicy. Bardzo mnie zasmuciła ta nowina, nie tylko mnie ale każdego Izraelita co to słyszał. Nie tylko w Kielcach zostały wywieszone te ogłoszenia ale we wszystkich miastach Generalnego Gubernatorstwa, (tak się nazywa część byłej Polski).
Krajno, pow. kielecki, 1 listopada
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Pierwsze mrozy dały już o sobie znać i ludzie dygocą z zimna. Najstraszniejsze to marznące dzieci, dzieci o bosych nóżkach, gołych kolanach, w postrzępionej odzieży, które stoją milczące i płaczą. Dziś wieczorem słyszałem lament takiego małego, 3- lub 4-letniego szkraba. Z rana prawdopodobnie znajdę jego zmarznięte zwłoki.
Warszawa, 14 listopada
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Wczoraj po obiedzie poszedłem do Bodzętyna [sic!], bo sobie robię blomby i miałem zamiar nocować. Dzisiaj wczesnym rankiem przyjechała Żandarmerja. Gdy jechali szosą to spotkali jednego Żydka idącego za miasto i zaraz go zastrzelili bez żadnej przyczyny, gdy jadąc tak dalej zastrzelili jeszcze jedną Żydówkę znów bez żadnej przyczyny. ta[k] padło 2 ofiary bez żadnej przyczyny. Ja idąc do domu bardzo się lękałem żebym się czasem z nimi nie trafił, ale z nikim się nie trafiłem.
Krajno-Bodzętyn, 12 grudnia
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Wieś Krajno, pow. kielecki. Konfiskata futer u ludności żydowskiej za zarządzeniem władz niemieckich
Tatuś się akurat ubierał gdy do niego przyszedł jakiś chłopak żeby poszedł do sklepu bo go Żandarm woła a niewiadomo po co. Tatuś ubrał się i poszedł do sklepu. My żeśmy się bardzo przelękli, bo nie wiedzieliśmy po co go wzywa. W tera[źnie]jszym czasie można przecież o byle co zaaresztować. Za parę chwil tatuś przyszedł, to powiedział, żeby przyszło do niego do sklepu 5 Żydów a po co to nie powiedział. Ja zaraz poszedłem ich zawiadomić. Gdy do nich przyszedłem to też ich interesowało po [co] ten Żandarm ich wzywa. Zaraz ze mną poszli do sklepu. Po drodze trafiliśmy się z tatusiem, tatuś powiedział, żeby się wrócili do domu, bo przyszło rozporządzenie, żeby Żydzi zdali wszystkie futra nawet małe kawałeczki. A 5 Żydów będą odpowiedzialni za [tych] co nie dadzą. A u kogo spotkają lub znajdą futro, to będzie karany śmiercią, tak ostro zostało wydane to zarządzenie. Żandarm dał termin do 4-ej pp. oddać wszystkie futra. Za krótki czasu Żydzi zaczęli znosić kawałki i całe futra. Mamusia zaraz zpruła 3 futra i kołnierze ze wszystkich palt. O 4-ej Żandarm sam przyszedł do nas po futra, kazał polskiemu policjantowi żeby napisał listę oddanych futer które Żydzi oddali. Potem włożyliśmy je do 2 worków i dwóch Żydów zaniosło je do jednego gospodarza co miał je odwieźć do Bielin na posterunek. O tym zarządzeniu dowiedziliśmy się wczoraj bo tatuś był w Kielcach to nam powiedział, że to zarządzenie zostało wydane w Kielcach onegdaj.
Krajno, pow. kielecki, 26 grudnia
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Obudziło mnie ze snu jakieś pukanie w okno, ubrałem się i wyszedłem otworzyć. Było to 2 Żydków z Bodzętyna [sic!] którzy jechali do Kielc i weszli się ogrzać. Zapytałem ich się czy nie ma jakiejś nowiny, to oni powiedzieli, że znów jest 2 ofiary, które zostały zastrzelone w Boże Narodzenie również bez żadnej przyczyny. Tak nie przechodzi jeden dzień żeby nie było jakiejś złej nowiny. Powiedzieli jeszcze, że w Daleszycach też się coś stało, ale nie wiedzą co. Po południu przyszedł z Daleszyc sekretarz z Rady Starszych Żydów to mówił, że padło dziś ofiarą 5 Żydów spod rąk Żandarma, bo ktoś ich oskarżył, że schowali futra. Żandarm kazał ich zakopać w jednym dole na własnym podwórzu, był to ojciec, 3 synów i córka. W Kielcach jest kilka ofiar dziennie, za wyjście z dzielnicy żydowskiej. W takich okropnych i złych warunkach przechodzą dnie i tygodnie pełne trwogi i grozy.
Kielecczyzna, 28 grudnia
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Od samego rana panuje zamieć śnieżna i duży mróz, dochodzi dziś do 20'C. Gdy się tak wpatrywałem, jak wiatr hula po polach, to zobaczyłem, że stróż wie[j]ski nalepia jakieś ogłoszenie. Zara poszedłem zobaczyć co jest nowego na ogłoszeniu. Na ogłoszeniu nie było nic nowego, tylko stróż powiedział, że zaniósł do sołtysa ogłoszenia, że mają wysiedlać wszystkich Żydów ze wszystkich wsi. Gdy to powiedziałem w domu, wszyscy żeśmy się bardzo przejęli. Teraz na taką tęgą zimę będą nas wysiedlać gdzie i dokąd? Teraz przyszła na nas kolej, żeby cierpić ciężkie katusze. Pan Bóg wie jak długo.
Krajno, pow. kielecki, 11 stycznia
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Po śniadaniu poszedłem z bratem zemleć w żarnach trochę żyta. Gdy żeśmy już szli nazad, to zobaczyłem, że Żydzi robią u śniegu koło nas, a stróż ich pilnuje. Stróż nam zaraz kazał iść do śniegu. Kazał nam robić aż sołtys będzie jechał z gminy, bo rano jechał. O czwartej jechał nazad, stanął i weszedł do sklepu i stróż zaraz też poszedł. Gdy stróż wyszedł ze sklepu to kazał nam się ustawić dwójkami łopaty na ramiona i maszerować w górę. Mówił, że mu sołtys dał takie rozporządzenie i musieliśmy go słuchać. Zaprowadził na samą górę, gdzie jest największy mróz i zamieć i kazał nam robić a sam poszedł do jakiegoś domu i kazał robić do zachodu słońca. My żeśmy płakali z zimna, każdy musiał stać do zachodu słońca a potem przyszedł po nas. Znów nas ustawił w dwójki i szliśmy. Przyszliśmy pod sklep, to sołtys jeszcze był. Chociaż był już wieczór i jeszcze nam nie kazał iść do domu. W wieczór dopiero nas zwolnił i jutro wcześnie przyjść do roboty.
Krajno, pow. kielecki, 19 stycznia
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Rano po śniadaniu poszedłem z tatusiem odrzucać śnieg. Robiąc przy śniegu przyszedł z innej wsi dozorca od śniegu i powiedział żebyśmy wszyscy poszli do śniegu na inną szosę 3 km. od nas. Tatuś powiedział, że sołtys kazał robić koło nas, a on zaczął robić awantury, tatusia uderzył i wygonił wszystkich do śniegu, ja nie poszedłem bo żem się schował a tatuś poszedł do sołtysa zapytać. Sołtys nie kazał iść ale tatuś poszedł, bo w dzisiejszym czasie każdy może oskarżyć przed Żandarmerją. Nie robili długo, poszli przed 12-tą a przyszli o 3-ej.
Krajno, pow. kielecki, 22 stycznia
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Przyszedł do nas stróż żeby iść do śniegu i zaraz my poszli. Przyszli również inni Żydzi i odczyściliśmy szosę jak ulicę. Policja przechodziła, to też im się spodobało.
Krajno, pow. kielecki, 24 stycznia
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Ktoś mi powiedział, że komitet od kontyngentu i Niemiec będą robili rewizje za zbożem. Może za godzinę zaczęli robić rewizje. Ja poszedłem do śniegu. Robiąc przy śniegu jakiś chłopak mi powiedział, że ten Niemiec weszedł do jednego Żydka, wszystkich wygonił i kazał wrzucać śnieg do domu bo jest brudno. Ja nie dowierzałem, na wieczór tam poszedłem, tom się przekonał, że jest prawda co on mówił mi rano. Że byli pełno w lęku i w trwodze, to każdy sobie może pomyśleć. On tu był u tego Żydka, jego syn został zastrzelony.
Krajno, pow. kielecki, 8 lutego
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Gdy zjadłem obiad przyszedł stróż, żeby iść do śniegu za szkołę, no i poszedłem. Wstąpiłem u innego Żydka czy idą do śniegu. Gdy ja wchodziłem to inny Niemiec z komitetem wychodzili. Gdy wszedłem to mieszkanie było nie do poznania tak była przeprowadzona rewizja. Dostali wszyscy, to rzecz oczywista. Gospodarza domu nie było, bo był u śniegu, więc poszli tam do niego, dostał porządnie i ostrzygli mu brodę. U śniegu robiliśmy do wieczora. Akurat tatuś jechał z Kielc, jak Niemiec i komitet weszli do nas. Nie przeprowadzili tak ścisłej rewizji. Wychodząc kazali sobie dać na kolacje dwie kury, a jeden z komitetu kazał sobie da[ć] butelkę wódki. Musieliśmy dać wódki i jedną tylko kurę.
Krajno, pow. kielecki, 9 lutego
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Od samego rana czekaliśmy z niecierpliwością posłańca, ale nie przyszedł. Już my się zdali na łaskę Boga, na wszystko jesteśmy przygotowani z otwartymi rękami. Po południu tatuś poszedł do Bodzętyna [sic!], powiedział, że ma przyjechać furmanką dziś albo jutro po rzeczy. W wieczór tatuś przyjechał furmanką, pomogłem wprowadzić konia do obory, potem zaczęliśmy przygotować rzeczy do pakowania. Wybraliśmy kartofle do worków. Zeszło nam do 1-ej w nocy, spać mi się nic nie chciało. Rozebraliśmy jedno łóżko również. Spać się nikt nie położył, wszyscy drzemali bo tatuś miał odjechać o 3-ej. Ja i brat położyliśmy się trochę do łóżka. Gdy władowywali na furę to nic nie słyszałem, słyszałem tylko jak mamusia mówiła, że tatuś wyjeżdżając z podwórka to dyszel uwiązł w zaspie i długo się męczył zaczem wypchał sanie.
Krajno-Bodzentyn, pow. kielecki, 28 lutego
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Życie, zwłaszcza życie tak dojrzałe do śmierci, jak to nasze w zamkniętym mieście, preparuje niekiedy przedziwnie jaskrawe, symboliczne skróty, niczym melodramatyczne pomysły banalnego filmu. Oto raz widziałam na własne oczy opodal bramy domu, gdzie mieści się kuchnia i zarazem rejon policji żydowskiej, u wejścia do cukierni, trupa dziecięcego przykrytego płachtą plakatu „Miesiąca Dziecka” z napisem: „Ratujmy dzieci! Nasze dzieci muszą żyć!”.
Warszawa, 6 marca
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Wcześnie rano poszedłem zmówić furmankę. Zmówiłem jednego chłopa, ma wziąć jakieś rzeczy z domu i jutro pojedzie. [...] W naszej wsi nie ma prawie człowieka żeby nie żałował nas. Niektórzy nawe[t] nie chcą przyjść do na[s] bo mówią, że nie chcą patrzeć na czyjeś nieszczęście. Kuzyn mnie prosił żebym z nim pojechał po maszynę. Przed wieczorem pojechałem sankami. Na sanki włożył stolik od maszyny i ¼ q ziemniaków, i pojechałem do domu, a on został i jeszcze miałem raz przyjechać. Przyjechałem, to kolacja była już gotowa. Ja już nie poszedłem tylko brat poszedł. Po kolacji naszło się do nas dużo chłopów, przyszli odwiedzić nas, bo już nas nie będzie. Gdy sobie pomyślałem, że musimy stąd odjechać to musiałem wyjść na dwór, tak żem się rozpłakał, że stałem więcej jak ½ godziny i szlochałem.
Krajno-Bodzentyn, pow. kielecki, 10 marca
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Już się rozwidniło gdy ktoś zaczął pukać w okiennice. Był to ten furman, co tatuś był u niego budzić. [...] Przyprowadziliśmy sanie i zaczęliśmy szykować się do odjazdu. Za jaką godzinę przyprowadził konia. Ja przód poszedłem, bez opaski. Gdy wychodziłem to słowa nie mogłem powiedzieć tak mi się serce ścisnęło. Z pięć km. szedłem całkiem bez pamięci, nie wiedząc w jaki sposób tak prędko szedłem. Całą drogą furmanka mnie nie mogła dogonić. Idąc drogą lękałem się bardzo, gdyby zachowaj Boże kto nas spotkał to...
Dzięki Bogu przejechaliśmy szczęśliwie.
Krajno-Bodzentyn, pow. kielecki, 12 marca
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
„Żyjemy” — nie wiadomo, po co i dla kogo. Oddaliśmy cztery najukochańsze dla nas istoty. Jak okropna była ich śmierć. Razem z 2 tysiącami naszych braci i sióstr. We wspólnym grobie. Takiej szechity [rzezi] nigdzie i nigdy nie było. Nie szczędzili brzemiennych kobiet, drobnych dzieci i starców. Krew lała się strumieniem. Genia [niemiecka policja] przyjechała niespodziewanie rano, otoczyła dzielnicę i razem z autochtonami [formacjami ukraińskimi] hulała do wieczora.
Gdyby przynajmniej zwolnili Imeczka — to cudo — mielibyśmy cel i jakiś punkt zahaczenia. A tak, z każdym dniem, z każdą chwilą wzmagają się nasz ból i nasza rozpacz. Nie mogę w żaden sposób pogodzić się z myślą, że Ich nie ma. Zamykam oczy i widzę Ich przed sobą. W uszach mam ciągle brzęczący śmiech Imeczka. [...] W nic już nie wierzę, w żadne Opatrzności, jeśli mogły dopuścić, by tak czyste i niewinne istoty szły na rzeź jak barany. I co dalej? [...]
Najwięcej męczy mnie świadomość niemocy. Człowiek jest bydlęciem [...]. Nie, nie ma już dla mnie ukojenia. Człowiek nie ma w sobie serca, tylko kamień; inaczej musiałoby już dawno pęknąć.
Rohatyn, 20 marca
Archiwum Ringelbluma. Dzień po dniu Zagłady, red. Marta Markowska, tł. z jidysz Sara Arm, Ośrodek KARTA, Dom Spotkań z Historią, Żydowski Instytut Historyczny, Warszawa 2008.
Żandarmerja i policja przyjechała [...]. Nie wiedzieliśmy po co przyjechali. Będąc w okropnej trwodze czekaliśmy jakiejś chwili, nie wiedząc jakiej. Co chwila wychodziłem przed bramę, na tak cicho jak by wszyscy wymarli, tylko Żandarmi się przechadzali. Stojąc przed bramą dowiedziałem się, że robią rewizje u Żydów. Na ulice nie miałem odwagi wyjść. Gdy zrobili rewizje u kilku Żydów znajdując różne towary to kilku ich odjechało a resztę jeszcze zostało. Szukając jeszcze z godzinę ci również odjechali. U tych co znaleźli różne towary paskarskie to zaprowadzili do aresztu. Zkonfiskowane towary zabrali na ciężarowe auto, nie bałamucąc długo nazad powrócili. Tych zaaresztowanych zabrali do Bielin.
Bodzentyn, pow. kielecki, 23 marca
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Naprzeciwko nas został zabrany mąż i żona a dwoje dzieci zostało. Znów słychać, że ojciec tych dzieci został zastrzelony 2 dni przedtem, w wieczór, a ją wywieziono do Kielc ciężko chorą. Żandarmerja będąc w Słupii zabrała trzech Żydków a w Bielinach się z nimi rozprawili, (oczywiście nie co innego jak zostali zastrzeleni). W tych Bielinach już się naprawdę, przelało dużo krwi żydowskiej już się naprawdę zrobił cmentarz żydowski. Kiedy przyjdzie koniec tego okropnego rozlewu krwi. Gdy dłużej tak będzie to z samej grozy ludzie będą padać jak muchy. [...] Żeby nie było jednego dnia spokojnego. Nerwy się już całkiem wyczerpały, jak słyszę co, o jakimś nieszczęściu to oczy mi wychodzą na wierzch i głowa mnie zaczyna boleć, to wtedy jestem taki wyczerpany, jak po najcięższej robocie. Nie tylko ja ale każdy.
Pow. kielecki, 10 kwietnia
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Zaraz z rana dowiedziałem się, że Żandarmerja przyjechała i robią rewizje u Żydków, a troje z jednego domu zabrali. Teraz robią rewizje u innych. U jednego krawca znaleźli bardzo dużo towarów i dwadzieścia futer zakopiańskich, a jego zaraz zabrali. Zrobili rewizje u kilkunastu Żydów zabierając dużo towarów. Zrobili rewizje u sąsiada, zabrali mu wszystko co tylko posiadał, nawet brudną bieliznę, użytkowane ubranie również zabrali. Pozabierali rzeczy wcale nie paskarskie. Lękaliśmy się bardzo żeby czasem do nas nie weszli, tatuś wyszedł z domu ale i tak się lękamy chociaż my nic nie mamy ale u wujka coś by się znalazło. Ale Bóg dał, że od sąsiada wyszli a do nas nie weszli. [...] Skończywszy rewizje u wszystkich to przyjechały furmanki po ten towar. Ten towar ładowali kilka godzin. Ja patrzałem jak ten obóz wyrusza. 5 fur było towaru, różnego! [...] Miasteczko jest teraz w okropnym nastroju, bo gdzież to żeby ciągle były rewizje u Żydów i zawsze znajdują paskarskie towary u nich.
Bodzentyn, 14 kwietnia
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Okropny dzień! Około godziny 3-ciej obudziło mnie jakieś stukanie. To już policja robiła obławę. Nie przeląkłem się, tatuś i kuzyn są w Krajnie i wiedzą, a reszta kuzynów się schowała. Za jakieś parę minut usłyszałem pukanie do drzwi, wujek zaraz im otworzył. Weszedł polski policjant i żydowski. Zaczęli zaraz szukać, zobaczył mnie i kazał mi się ubierać a drugi zapytał mi się ile mam lat, powiedziałem, że 14 to dał mi spokój. Przeszukali trochę ale nikogo nie znaleźli zabrali tylko dwóch z Płocka. Chociaż się nie lękałem ale dygotałem jak w febrze. Gdy odeszli to zaraz usnąłem.
Bodzentyn, 6 maja
Krzysztof Szwagrzyk, Listy do Bieruta. Prośby o ułaskawienie z lat 1946–1956, Wrocław 1995.
Mówią, że i dziś będzie obława, bo brakuje jeszcze 120 ludzi. Każdy mężczyzna się schował, na ulicy jest bardzo cicho. Stojąc na schodkach zobaczyłem, że jedzie trzy samochody i zaraz poznałem, że te same co we środę. Zaraz się zrobił popłoch, wszyscy uciekali z mieszkań do lasu, policja zaczęła już łapać ludzi. Ciocia przyszła powiedzieć, że takich jak ja też łapią. Zmieszałem się z początku, ale zaraz się zorientowałem że muszę się schować. Poszedłem do polskiej sąsiadki i tam byłem. Słysząc było jaki szelest lękałem się okro[p]nie żeby tu nie weszli. […] Niedługo tam byłem a samochody zaraz odjechały, dwa tylko były pełne a trzeci pusty. Zaraz poszedłem do domu, mogłem być w domu śmiał[o], nikt nawet nie weszedł. Na ulicę już nie wychodziłem cały dzień.
Bodzentyn, pow. kielecki, 8 maja
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Żydowska policja otrzymała polecenie, że brakuje jeszcze 50 osób. Zaraz po otrzymaniu polecenia zaczęli łapać. Już nigdzie nie szedłem, byłem w mieszkaniu, ale Bogu Dzięki nie weszli.
Bodzentyn, pow. kielecki, 10 maja
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Gdy kielecka Żandarmeria odjechała to jeszcze zostało 8 z Bielin. Jeden Żandarm przychodząc koło jednego podwórka zobaczył jak jedna Żydówka ucieka, zaraz jej kazał natychmiast stanąć, ale ona nie usłuchała tylko uciekała dalej, jak ona nie chciała stanąć to strzelił za nią i trafił ją za pierwszym razem, potem kazał ją pochować tu gdzie wszyscy zastrzeleni. Jaki okropny los ją spotkał, żeby bez żadnej przyczyny zastrzelić. Gdy leżała na podwórku to przecież ona ma 6 dzieci, to nawet nie dano im się do niej zbliżyć, a jak które zaczęło płakać to bił.
Bodzentyn, pow. kielecki, 29 maja
Pamiętnik Dawida Rubinowicza, Warszawa 2005.
Ob. Papińska, woj. kieleckie:
Początkowo na terenie Kielc przeprowadziliśmy kontrolę dwóch bibliotek i wycofaliśmy szereg książek o charakterze jawnie antydemokratycznym. [...]
Sprawa bibliotek dla osób dorosłych została rozwiązana. W czasie naszej pracy wyłoniła się sprawa książek dla dzieci I młodzieży. Uważam, że zagadnienie „Co dać dziecku do czytania” jest bodaj większej wagi, aniżeli to samo zagadnienie w stosunku do osób dorosłych. Dziecko – to przyszłość narodu – dziecko to przyszły człowiek. Jak wychowamy dziecko, takie będzie społeczeństwo. Okres okupacji i tutaj zdążył się wedrzeć, aby zatruć swym jadem naszą dziatwę. Dlatego podkreślam raz jeszcze – musimy zwrócić baczną uwagę na książki, które są przeznaczone do czytania dla dzieci.
Jeśli spotkacie państwo książki w bibliotekach dla dzieci, które wydawane są przez Niemców – należy je bezwzględnie sprawdzić. Poznać bardzo łatwo. Na okładce książki, lub wewnątrz znajduje się napis w języku niemieckim (wydanie, drukarnie). Ostatnio wpadła mi w ręce książka o tytule pięknym i niewinnym Świat baśni i czarów Edmunda Jezierskiego – wydana Buchdrukerei „Pospieschna” Kraków. Książka ta stanowi żywy obraz czym karmiono młodzież, aby wyrośli z niej esesmani i gestapowcy.
23–25 maja
Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 6, Główny Urząd Kontroli Prasy 1945–1949, oprac. Daria Nałęcz, Warszawa 1994.
Trafiłam na dwie sensacje. Jedną z nich było antysowieckie przemówienie eks-ministra skarbu Stanów Zjednoczonych Rogge’ego – obecnie radcy prawnego ambasady jugosłowiańskiej w Waszyngtonie. Wszyscy komuniści albo „podskakiwacze” na sali protestowali głośnymi „zwischenrufami”, prezydium ich uciszało – ale ostatecznie mówił godzinę, a w słuchawkach - bo słuchałam jednym uchem jego mowy, a drugim polskiego przekładu - wiernie bez opuszczeń tłumaczono to przemówienie.
Drugą sensacją była manifestacja dzieci. Już zaraz po przyjściu zauważyłam, że na sali jest dużo dzieci (jako niby tych najbardziej zainteresowanych, żeby wojny nie było); co więcej, zobaczyłam z daleka, że i Parandowscy przyszli z Piotrusiem. Przed samym końcem sesji wmaszerowało na salę paręset dzieci od przedszkolaków do dwunastolatków. Na czele szli chłopcy z werblem na bębnach, potem chłopcy ze sztandarami różnych państw, wreszcie dziewczynki z bukietami chryzantem, w obu rękach wysoko trzymanymi. Doszedłszy do oficjalnej części hali, dziecinny pochód się zatrzymał, jakaś dziewczynka wygłosiła piskliwie mowę na rzecz pokoju, dzieci obrzuciły kongres kwiatami, po czym cały pochód w tym samym szyku odmaszerował śród huraganowych oklasków. Dużo ludzi chwytało i całowało dzieci, wielu miało łzy w oczach albo po prostu płakało. Na tym zakończono sesję przedobiednią. [...]
W bocznych salach kongresu urządzona jest wystawa karykatur antyamerykańskich, a prócz tego – restauracja z bufetem zaopatrzonym w nie widywane już dziś przedwojenne smakołyki w rodzaju „kabanosów” – fryzjerzy, poczta, umywalnie, klozety, wszystko lśniące czystością i bez zarzutu funkcjonujące. Jaskrawe „chustki pokoju”, bardzo brzydkie, które różni, a zwłaszcza egzotyczni, kongresowicze pozakładali sobie na szyję, nadają całości charakter jakby zapustnej maskarady.
Warszawa, 19 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Premier Rządu RP Józef Cyrankiewicz gościł w Pałacu Wilanowskim 500 dziewczynek i chłopców. Dzieci górników śląskich, włókniarek łódzkich, dzieci z Ziem Zachodnich i Białostoczyzny, z pięknych gór polskich i z Wybrzeża, z polskich miast i wsi, burzą żywiołowych oklasków i śpiewem witają Premiera, który w imieniu Rządu i własnym serdecznie pozdrawia swoich miłych gości. […] Stary, piękny park wypełnia się radosnym gwarem. Mali goście Premiera otaczają go jak również obecnych na przyjęciu przedstawicieli najwyższych władz państwowych i czołowych działaczy politycznych i społecznych. Dzieci z zapałem opowiadają o swym życiu i nauce, w której osiągają tak dobre postępy. […] Po podwieczorku do zmroku trwa wesoła zabawa, którą urozmaicają występy zespołu pieśni i tańca Wojska Polskiego, występu artystów cyrkowych oraz dziecięcych amatorskich zespołów tanecznych i wokalnych. Obdarowana upominkami dziatwa opuszcza pod opieką swoich wychowawców Park Wilanowski, dzieląc się bogatymi wrażeniami dnia.
Warszawa, 1 czerwca
„Trybuna Ludu”, 2 czerwca 1951, cyt. za: Piotr Osęka, Rytuały stalinizmu. Oficjalne święta i uroczystości rocznicowe w Polsce 1944–1956, Warszawa 2007.
Dzieci z Pałacu Młodzieży ze Stalinogrodu wręczają towarzyszowi [Bolesławowi] Bierutowi album. Inne dzieci patrzą z zazdrością. One nie przygotowały albumu. Ale nagle wpada im inna myśl. Przynoszą towarzyszowi Bierutowi pomarańcz. Po prostu pomarańcz. Trzymają ją na talerzyku: chcą ją zjeść wspólnie z towarzyszem Bierutem na znak przywiązania, wierności, miłości, przyjaźni. Towarzysz Bierut dzieli na cząstki złoty, soczysty owoc. To pomarańcza przyjaźni. […] Gra orkiestra. Pięknie tańczą dzieci: lekko, powabnie, trochę jeszcze niewprawnie. W przerwach wszyscy siadają na podłodze i śpiewają piosenki harcerskie. Potem tworzy się wielkie koło. Wśród dzieci, trzymając je za ręce idą towarzysze Bierut, [Józef] Cyrankiewicz i [Kazimierz] Mijal. Wielki taneczny korowód kroczy przez salę, rozłamuje się na dwie części, łączy się i znów rozchodzi…
Warszawa, ok. 7 stycznia
„Sztandar Młodych”, 7 stycznia 1954, cyt. za: Piotr Osęka, Rytuały stalinizmu. Oficjalne święta i uroczystości rocznicowe w Polsce 1944–1956, Warszawa 2007.
Zarząd Główny Stowarzyszenia Polska-Rosja zwraca się z apelem o pomoc humanitarną dla dzieci z domów dziecka, przedszkoli i szkół podstawowych obwodu kaliningradzkiego. Pomóżmy im przetrwać ciężką zimę. W Rosji brakuje żywności, odzieży i innych podstawowych artykułów, a podczas kryzysu gospodarczego najbardziej cierpią właśnie dzieci.
Każda złotówka wpłacona na ten cel może uratować czyjeś życie. Za zebrane pieniądze zakupimy żywność oraz odzież i w porozumieniu z Kaliningradzkim Towarzystwem Rosja-Polska rozdzielimy je wśród najbardziej potrzebujących.
Zarząd Główny
Stowarzyszenia Polska-Rosja
13 listopada 1998
„Gazeta Wyborcza” Kraków nr 266, 13 listopada 1998.