Była godzina czwarta nad ranem. Nagle ktoś zapukał. Obudziłam męża i wstałam otworzyć, bo bardzo tłukli [do drzwi]. Otworzyłam, a to sześciu mężczyzn z automatami. Dzieci się pobudziły, zaczęły płakać. Mężowi kazali... przystawili do piersi automat do strzelania. Mąż klęczał, bo mu tak kazali, a ja wołałam: „Matko święta, księdza, księdza!”. A oni zobaczyli naszą trwogę. Jeden kazał mi wstać i zbierać się do wyjazdu, a ja zaczęłam płakać, że przecież dzieci są małe. Ale to nic nie pomogło. Co miałam, poubierałam. Pierzynę, koce, wszelkie łachy zabrałam. I odziałam się w letnie buty, bo takie tylko mieliśmy — nie było za co kupić innych. A cała reszta została: zboże, ziemniaki, krowy, koń i cały mój dorobek, a ja na głodową śmierć... Pół chleba, pół kilo masła było na całą drogę na Syberię. Ale Bóg nie zostawił nas, nie zniósł tych łez. Był z nami cały czas, do końca.
Krasiczyn, 10 lutego
Archiwum Wschodnie, sygn. I/420, w zbiorach Ośrodka KARTA.
10 lutego przyszli po nas. Mamusi nie było. Wyjechała tego dnia za miasto po żywność. Opiekowali się nami dziadkowie.
O pierwszej w nocy obudziło nas silne stukanie do drzwi i okien. Okiennice były pozamykane, nie widzieliśmy, kto stuka. Kiedy dziadek otworzył, wpadło jak wicher, jak stado baranów, wielu rosyjskich żołnierzy z karabinami w pozycji do ataku, krzycząc przeraźliwe: „Dawaj Sobierajska, paszli na dwor, dawaj orużyje!”. W nocnej koszulinie i boso wyszłam zobaczyć, co się dzieje. Babcia klęczała przed żołnierzami i płacząc tłumaczyła im, że nigdzie nie pojedzie bez córki i matki czworga małych dzieci, a tym bardziej nie puści dzieci samych. Ale oni mówili: „Babuszka, nie płacztie, Moskwa sliozam nie wierit”. […]
W mieszkaniu bałagan, wszystko przewrócono do góry nogami pod pozorem szukania broni. Dzieci bardzo płakały, żołnierze nas poganiali. […]
Kiedy byliśmy już ubrani i spakowani, a żołnierze wynosili nasze rzeczy na stojące przed domem furmanki, wnosiłam niektóre rzeczy z powrotem, żeby opóźnić wyjazd, aż wróci nasza mama. W końcu obiecali, że ją potem przywiozą. Zapieczętowano nasz dom.
Świtało już, kiedy furmanki dojechały do rampy kolejowej. Na rękach babci spał maleńki Bogdan [1,5 roku]. Przy dziadku, trzymając się za ręce, stali Marysia [8 lat] i Bolek [6 lat]. Ja, pozbierawszy swoje dziecięce myśli, postanowiłam uciekać i szukać mamy. Niepostrzeżenie, między nogami stojących ludzi i wozów wyrwałam się i pobiegłam w kierunku naszego domu. Mamy jednak nie było.
Wróciłam na rampę, gdzie stał bardzo długi transport kilkudziesięciu wagonów towarowych. Wszystkie wagony były koloru skrzepłej krwi.
Pińsk, 10 lutego
Aurelia Raszkiewicz, Wędrówka, „Karta” nr 6/1991.
Bardziej prowizorycznie i pierwotnie mieszkać nie możemy. Jest to szałas, górska koliba o ścianach z pletni i dachu z siana, które trzyma się na rusztowaniu z gałęzi. Przyjechaliśmy tutaj wczoraj niby to na miesiąc, ale wszyscy spodziewają się, że ta robota będzie trwała ze dwa. Jest nas około 40 osób, niektórzy porobili sobie osobne „bałagany” (tak tutejsi nazywają tego rodzaju chatki). My w czwórkę śpimy w największym, gdzie mieszka 20 osób. W czwórkę, bo od 18 czerwca jesteśmy razem ze Stefankiem, który po półtoramiesięcznej rozłące powrócił na łono rodziny. Bardzo się nabiedował przez ten czas — pracował w polu na traktorze na zmianę po 5 dni i 5 nocy. Tutaj ma jeździć na grabiarce, a my będziemy układać siano w sterty. Robota to lżejsza niż poprzednia, przyjemniejsza i czystsza.
Na utrzymanie tu nie wydajemy, bo nas karmią, za co po ukończonych sianokosach mają odciągnąć sobie część wynagrodzenia. Dostajemy po 30 dkg chleba, 1 litr mleka kwaśnego, tzw. ajranu, rano kipiatok [wrzątek] zakropiony mlekiem, w południe zupę mięsną. Oby tak, nie gorzej, było do końca. Okolica śliczna. Rozległa dolina otoczona zewsząd górami, tylko straszne upały. Jesteśmy bardzo poopalani. Do roboty mamy wychodzić o 4.00 i siedzieć do 11.00, a po południu od 4.00 do 7.00. Wszystko byłoby dobrze — tylko okropne komary dokuczają i nie ma na to rady. Nudzić się nie nudzimy, bo zawsze coś jest do naprawienia czy do zmajsterkowania. Nie mamy prawie żadnych naczyń oprócz czajnika, aluminiowej litrowej ryneczki i dwulitrowego słoja kamiennego po smalcu — pozostałości dobrych czasów. Śniadania pijemy w puszkach po konserwach, a obiad — na raty.
Sowchoz Krasny Skotowod, Kazachstan, 21 czerwca
Janina, Aniela i Wanda Dzierżanowskie, Odejście Generałowej, „Karta” nr 65, 2011.
Co do budowy „bałaganu” — powoli nabieramy wprawy, zmieniamy już piąty raz miejsce koczowania. Zapowiadają, że do 20 sierpnia wszystko musi być skończone i ganiają nas pierwszorzędnie. [...] Bardzo tu ciężko coś kupić, zresztą już nawet prawie nie mamy za co, bo to, co wzięliśmy ze sobą, już prawie wyszło — ot, przecież cztery miesiące za parę dni miną, jak opuściliśmy Lwów. [...]
Wszyscy jesteśmy zupełnie zdrowi i — mimo że mało śpimy i licho jemy — dobrze wyglądamy. Pewno przyczynia się do tego opalenie. Mamusia nie chodzi po południu na robotę i stara się nam coś przygotować na kolację. [...] Nasze ubrania są w stanie opłakanym. Od kamieni i ściernisk powycierały się tak strasznie buty, że choć podeszwy jeszcze całe, to skóra na wierzchu z dziurami na wylot. Palce kompletnie wyłażą. [...] Wszystko dobrze, dopóki jest ciepło, ale co będzie w zimie? Mamusia ma tylko delikatne lekkie buciki, my ze Stefankiem na szczęście wzięliśmy narciarki. Są też wszystkie zimowe płaszcze, bo wybieraliśmy się na Sybir.
Sowchoz Krasny Skotowod, Kazachstan, 8 sierpnia
Janina, Aniela i Wanda Dzierżanowskie, Odejście Generałowej, „Karta” nr 65, 2011.
Będąc zwolniona od pracy, mam teraz sporo swobody, ale mimo to jestem ciągle zajęta, bo albo zbieram kiziaki [wysuszony nawóz] na opał, albo ceruję, gotuję z wielką biedą na ognisku w piecu, przy którym po kolei wszystkie siedzimy, a jest nas w baraku 16 osób. Same kobiety — z wyjątkiem Stefanka i Jureczka Prochowskiego. Ogniska są dwa między cegiełkami. Pozycja niewygodna, bo siedzi się w kucki albo klęczy i ciągle trzeba dmuchać. Dzieci odstępują mi część chleba, bo jako roboczy kupują 600 gramów, a ja 200; ponadto przynoszą mi wieczorem kawałek swojego mięsa, rosół i kipiatok. Dodawszy mąki, mam już obiad. Znajduję też pieczarki, które należą do przysmaków. [...]
Ludzie nasi wszyscy pomęczeni pracą i starsi zgnębieni, bo warunki na zimę okropne. O kwaterach mówią, ale dotąd mało kto ma odpowiednią izbę. Dopiero jak przyjdą mrozy, to może coś obmyślą. Nie mamy pieców, podłoga jest wylepiona gliną z wiórami. Śpimy od kilku dni nie na ziemi, jak dotąd, ale na deskach, na wysokości metra. [...] Wszyscy się męczą w tych warunkach, ale ani przebłysku nadziei.
Wysyła się właśnie pismo do wyższej władzy z zażaleniem i prosi się, aby przyjechał ktoś dla zbadania naszych warunków życiowych. Opału żadnego na zimę zakupić nie można ani kiziaków nie było czasu sobie przygotować, bo całe lato trzymali nas na sianokosach. Teraz bąkają, że można by iść wycinać siekierą gałęzie — na jedną kwaterę trzeba 12 fur. Trudno, ja bym nic nie wyrąbała, bo nie miałam nawet siły wyciąć na „bałagan”, a dzieci ustawicznie poza domem. Jeszcze na zakończenie sianokosów idą do pracy na 10 dni — bez powracania do domu. Jutro rano wychodzą, ale nie wiem, jak będzie, bo pada deszcz i dziś wrócili całkiem zmoczeni. To nie do pomyślenia, jacy my sponiewierani. Jedna z najprzyjemniejszych chwil to układanie się do snu, bo nam wtedy ciepło i można myśleć o tym, co minęło. Boję się zimy, bo to najgorsze. Przyznaję, że jak ciepło i słońce świeci, to zaraz weselej na duszy i wszystko inaczej się przedstawia.
Sowchoz Krasny Skotowod, Kazachstan, 16 września
Janina, Aniela i Wanda Dzierżanowskie, Odejście Generałowej, „Karta” nr 65, 2011.
Dziś, choć słońce przyświeca, bardzo zimno. Mimo to z wielkim gwałtem wyprawiono znów kilkanaście osób na oranie, między nimi Anielkę i Stefanka, a wrócili dopiero w sobotę po południu, po paru dniach spędzonych w polu. [...] Robota polega na tym, że trzeba poganiać byki, które ciągną pług. Teraz to już strasznie przykra robota z powodu tego zimna. [...] Wańdziunia niezmordowana poszła zbierać kiziaki, bo idzie tego masami. Ale co będzie w zimie — nie mamy pojęcia. Jako witaminę jemy jarzębinę.
Sowchoz Krasny Skotowod, Kazachstan, 25 września
Janina, Aniela i Wanda Dzierżanowskie, Odejście Generałowej, „Karta” nr 65, 2011.
Piszę na stepie w przerwie obiadowej. Pomyśl sobie, że po sianokosach, które skończyły się 21 września, był jeden dzień wolny i zaraz posłali nas na oranie. Po awanturze pozwolili nam dochodzić z fermy parę kilometrów na miejsce pracy. Chcieli, abyśmy dalej spali w „bałaganach”, ale w końcu ustąpili, bo nocą jest już porządny mróz, więc pomarzlibyśmy. Dziwny klimat, w południe można pracować w sukni, rano i wieczór w futrze nie jest za gorąco. [...]
Najgorzej teraz z myciem, gdy wychodzimy, woda w potoku zamarznięta, wieczorem też lodowa. Bierzemy ręcznik i mydło, i myjemy się na stepie w przerwie obiadowej. [...] Pracuję z Kazakiem, przy każdym pługu jeden Kazak i jeden Polak, nawet nie można porozmawiać. [...]
Dziś deszcz i błoto po wczorajszym słonecznym dniu. Anielka i Stefanek siedzą w domu i odpoczywają, a wokół ruch, bo wczoraj zabito krowę, więc wszyscy są zaopatrzeni w mięso i każda z pań coś przyprawia. Teraz już po obiedzie i Anielka w ogromnym żelaznym kazackim moździerzu tłucze opalony jęczmień. Wielka szkoda, że nie można robić zdjęć z naszego życia. Byłyby ciekawe obrazki na później. [...]
Plagą w baraku są kazackie kury, które skaczą po stołach i porywają, co się da, z garnków. Zaprzeczenie wszelkiej estetyki i czystości, bo z myciem i praniem wielkie trudności. Jest jedna miednica, toteż wzdycham, abyście nam przysłali drugą w paczce kolejowej. Życie codzienne składa się z ciągłych starań o jedzenie, drobnych kobiecych zatargów, narzekań, tęsknot za dawnymi i przyszłymi czasami.
Sowchoz Krasny Skotowod, Kazachstan, 27 września
Janina, Aniela i Wanda Dzierżanowskie, Odejście Generałowej, „Karta” nr 65, 2011.
U nas już idzie pod zimę. Wiatr przeraźliwy wieje, aż huczy w baraku. Kwatery nowe jeszcze się remontuje, ściany i podłoga świeżą gliną wylepione, drzwi nie ma, opału żadnego na zimę ani odrobiny — więc nie wiem, co to będzie. Najstraszniejsze, że pełno osób, między nimi Anielka i Stefanek, poszło w pole na oranie. Przez 10 dni wracali na noc, potem — ponieważ im nic jedzenia nie dawali — przychodzili na 6.00, a od wczoraj kazali im wziąć pościel i znowu spać w „bałaganie”, aż do śniegu, bo jest dużo jeszcze do orania. Nie pomogły żadne sprzeciwy na zebraniu. Na wszelkie mówienie ze strony naszych, odpowiedział jeden z władz: „Zdechniecie, ale zostać musicie”. Wandzia pracuje na fermie, nosi glinę, miesza z kiziakiem, biega i zbiera kiziak dla nas do palenia, chodzi daleko za zbieranym mlekiem i serem, który Kazacy tylko ukradkiem dają, bo im nie wolno sprzedawać, myje w strumieniu naczynia, tak że właściwie nigdy nie siedzi.
Sowchoz Krasny Skotowod, Kazachstan, 9 października
Janina, Aniela i Wanda Dzierżanowskie, Odejście Generałowej, „Karta” nr 65, 2011.
W ogóle oszczędności na każdym kroku. Tylko sił nie możemy oszczędzać, bo nam nie dają, a markować pracę bardzo trudno. Moja robota niby na oko nietrudna ani męcząca, ale po 5–6 godzinach jestem zmęczona. Mamy nosić w 30-litrowych starych bańkach po mleku wodę, co najmniej 200 metrów, mieszać motyką z gliną i świeżymi łajniakami, a potem oblepiać tym ściany, podłogę. Tym to przykrzejsze, że ręce w niemożliwy sposób marzną, grabieją, a potem pękają do krwi. Myć się w ciepłej wodzie nie możemy, bo ledwie jest czas i dostęp, by obiad ugotować, a po drugie żadnej miednicy czy większego naczynia znikąd wydostać nie można.
Sowchoz Krasny Skotowod, Kazachstan, 9 października
Janina, Aniela i Wanda Dzierżanowskie, Odejście Generałowej, „Karta” nr 65, 2011.
Przeżywamy tu teraz bardzo ciężkie dni. Zima już zagnieździła się na dobre, tym przykrzejsza, że szalone panują tu wichury i zamiecie. Tylko nieliczne dni są od nich wolne i wtedy, choć mróz jest solidny, ma się wrażenie, że jest bardzo łagodnie. Na szczęście jedna Kazaczka pożycza nam wiadro, tak że po wodę chodzi się tylko raz. Poczciwy Stefanek wziął ten obowiązek na siebie, ale naprawdę aż płakać się chce, gdy się go widzi z powrotem w domu. Wraca cały ośnieżony, oblodzony, z oczu, z nosa cieknie. Na domiar złego tak śnieg zasypał koryto rzeczne, że tu, gdzie wodę brało się dawniej, w ogóle się dostać nie można. Wyprawa trwa do pół godziny, a w drodze powrotnej to po prostu zapasy z wiatrem. Naturalnie, że teraz o praniu nawet małych rzeczy mowy być nie może, a i mydła jest już tylko jeden kawałeczek. Nie myjemy się codziennie, najwyżej ręce. [...]
Siano z dachu naszej sioneczki prawie całkiem zwiało, wobec czego nasypało się i nawiało śniegu solidnie. Dla najmniejszego nawet wyjścia trzeba się ubierać w płaszcz, czapkę, śniegowce. [...] Jest strasznie głodno, na nic sił nie mamy. W łóżku leżymy do przeszło 9.00, a od 4.30, gdy już całkiem ciemno, znowu leżymy, tyle że nie rozebrani. Bo i do czego się śpieszyć? Leżąc, opowiadamy sobie różne zdarzenia, wspominamy dawne czasy, ale najczęściej omawiamy najrozmaitsze przepisy.
Sowchoz Krasny Skotowod, Kazachstan, 29 listopada
Janina, Aniela i Wanda Dzierżanowskie, Odejście Generałowej, „Karta” nr 65, 2011.
Dziś w getcie była krwawa środa. Nieszczęście, którego wszyscy się spodziewali, spadło na ludzi. Zaczęły się deportacje i uliczne pogromy. O świcie patrole Litwinów i Ukraińców prowadzone przez żołnierzy SS otoczyły getto, a co dziesięć metrów ustawiono uzbrojonego żandarma. Ktokolwiek zbliżył się do bramy lub pokazał w oknie, został zastrzelony na miejscu. […]
Wczoraj wieczorem władze niemieckie poinformowały Gminę Żydowską, że wszyscy mieszkańcy getta zostaną wywiezieni na wschód. Wolno zabrać tylko czterdzieści funtów bagażu na osobę. Wszystkie pozostałe rzeczy zostaną skonfiskowane.
Warszawa, 22 lipca
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Getto znów przeżywa krwawe dni. Od dziewiątego do dwunastego odbywały się kolejne polowania na ludzi. Tym razem Niemcy żądali dużej liczby robotników z warsztatów krawieckich i szewskich. A mieliśmy nadzieję, że hitlerowcy zostawią już w getcie tych, którzy dotąd przetrwali – jest ich zaledwie czterdzieści tysięcy. Pierwszego dnia nowej masakry widziałam przez okno kilku starszych żydowskich policjantów przejeżdżających w rikszach.
Warszawa, 15 listopada
Mary Berg, Dziennik z getta warszawskiego, tł. Maria Salapska, Warszawa 1983.
Z sowchozu przyjechał na koniu naczelnik, zebrał nas wszystkich, Polaków i Ruskich na podwórku pod słupem i odczytał z kartki komunikat o zakończeniu wojny. Entuzjazmu nie było. Nikt się nie cieszył i nie skakał z radości. Naczelnik sam siebie zaczął oklaskiwać, a później zawtórowali mu inni. Największa radość zapanowała wśród Polaków. Koniec wojny kojarzył się nam z powrotem do domu. [...]
Inaczej było wśród Ruskich, wśród tubylców. Niektórzy cieszyli się albo udawali, że się cieszą, bo stali tuż przy naczelniku. Inni przyjęli tę wiadomość spokojnie, bez radości, a jeszcze inni jakby z żalem i smutkiem. Dwie kobiety, Rosjanki stojące tuż obok nas, głośno zapłakały, a jednej z nich wyrwało się nawet: „A ja dumała, szto Amierikancy zdies’ prijdut” [A ja myślałam, że przyjdą tu Amerykanie].
Sowchoz „Mirska”, Ukraina
Jan Prorok, Archiwum Wschodnie (AW) w Ośrodku KARTA, II/868.
Po śniadaniu ustawiamy się czwórkami i ruszamy na główną ulicę, aby zademonstrować naszą radość z zakończenia wojny. [...] Na budynkach powiewają czerwone sztandary, a na naszym... biało-czerwona flaga!
Co jest? Dookoła widzimy zapłakane twarze, a gdzieniegdzie kobiety ocierają łzy. Podchodzę do gromadki kobiet i pytam: „Co się stało? Czy ktoś umarł?”. Każda chciałaby mówić i przez łzy słyszę skargi: „Myśmy dwadzieścia pięć lat czekały na wojnę”. Jedna przez drugą mówiły: „Poległ mój mąż, mój syn, mój brat, moja siostra — i co? Czy coś u nas się zmieniło, czy coś się zmieni?”.
Polski sierociniec w Atbasar, Kazachstan, 9 maja
Irena Bondarowicz, Archiwum Wschodnie (AW) w Ośrodku KARTA, Sygnatura II/1517/1k.
Nikt nie ma zegarka, ale czujemy, że zmiana powinna się już skończyć. [...] Słychać jakby ktoś niepewnie stukał w rurę. Szukamy źródła tego sygnału i w końcu otwieramy klapę nad zejściem po drabinach do piątej sztolni. W ciemności odzywa się głos: „Schodźcie, zmiana nie przyjdzie, bo skończyła się wojna. Niemcy rozbite!”. [...]
Na powierzchni słyszę przeraźliwy gwizd syreny. [...] Przed wejściem do kopalni na ścianie był wielki napis: „Damy więcej ołowiu, żeby dobić zwierza hitlerowskiego w jego własnym gnieździe”. Teraz go zamazano i namalowano nowy: „Damy więcej ołowiu, aby zaleczyć rany zadane naszemu krajowi wojną”.
Kopalnia rudy ołowiu w Aczisaj, Kazachstan, 9 maja
Michal Bronowicki, 9 maja 1945, „Karta”, nr 44/2004.
W nocy 22 czerwca 1948 zaczęły się kolejne deportacje. Przedtem widzieliśmy dużo ciężarówek — znak, że coś przygotowują. Wieczorem do męża, krawca, przyszli na przymiarkę oficerowie-Rosjanie, ale nic nie powiedzieli. Później ci sami po nas. Dali pół godziny na zebranie rzeczy. Nie mogłam rozbudzić braciszka, usiłowałam go postawić, a on ciągle zasypiał.
Zebrali nas z całego miasta. Kwitły bzy i ranek był taki piękny, pachniała czeremcha. Braciszek spał na mych kolanach. A wszędzie tłumy, tłumy, tłumy. I samochody. Wydawało się, że cała Litwa siedzi w tych ciężarówkach. Nagle widzę kuzyna z automatem na plecach. Krzyknęłam: „Algirdai!”. On mnie zobaczył i zniknął. Czyli tutaj pracował dla Sowietów, lecz tam, gdzie mieszkał, o tym nie wiedzieli. Tak wygląda zdrada! Już tylko sobie można było wierzyć.
Przez Anykščiai wieźli nas na stację kolejową w Utenie. Na ulicy stała mama. Wszyscy ludzie wyszli na ulice. Przytuliłam do siebie braciszka, żeby jej nie zauważył. Mama wyciągnęła do nas ręce i zemdlała, ktoś ją podtrzymał. Takie było nasze pożegnanie.
Kiedy pociąg ruszył, zaczęliśmy śpiewać. Inaczej naszego bólu nie potrafiliśmy wyrazić. Dwa tygodnie jechaliśmy na Syberię, do miasteczka Narwa. Piętnaście rodzin litewskich. Było ciężko, głód, ludzie umierali.
Utena, 22 czerwca
Zanim przyjdzie zdrada, „Karta” nr 24/1998.
Kochani!
Czas leci szybko – już trzy tygodnie jestem tutaj i pracuję na „rybałce” w kołchozie. Pracujemy na trzy zmiany – co 8 godzin wypływa jedno „ogniwo” („zwieno”) złożone z ośmiu ludzi i łowimy rybki w Jeniseju. […] Mieszka się na rybałce w „izbuszce” – coś między ziemianką a barakiem – zaś w samym „stanku Dienieżkino” („stanok” – osada) są dwa duże budynki przypominające schroniska turystyczne u nas w górach, i w nich (nocuje?) żyje (nie „mieszka”, bo większość w pracy poza domem) ponad 40 rodzin – rosyjskich Niemców i Łotyszów, których przywieziono tu 10 lat temu na posielenie. […] Po przyjeździe kołchoz dał nam 300 rb „awansu” dla zakupienia odzieży i prowiantu na robotę – wysokie buty gumowe – 140 rb, fufajka („tiełogrejka”) – 80 rb, „nakomarnik” – siatka przeciw komarom i moszce („moszka” to drobniutkie muszki, które tną tak, że się nie czuje – a natychmiast występuje krew i spuchlizna – w pierwsze dni wyglądałam jak Chinka lub świnka, tak zapuchły mi czoło i powieki, teraz już dobrze). Robota – jak robota – musi się wziąć pod uwagę, że ja nigdy nie pracowałam fizycznie, więc organizm nie chce się łatwo nałamać, ale cóż, gdyby mnie posłali tak jak innych z „wolnej wysyłki” na „lesopował” – wyrąb lasu, byłoby ciężej. Liczę, że sezon rybacki (jeszcze sierpień i wrzesień) jakoś przejdzie – już miesiąc przeszedł prawie, zaś w jesieni dostaniemy kartofle, zasadzone dla rybaków w kołchozie, opału jest pełno naniesionego wodą na brzegi – „zagotowka” opału polega tylko na przewiezieniu go łódką na miejsce, co odbywa się też grupowo – jednym słowem – sielanka.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 21 lipca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Otrzymałam dziś 500 rb – 200 i 300 rb telegraficznie – telegramów nie doręczono, tylko powiedziano, że ze Lwowa […].
Nie spodziewałam się tak dużo forsy na raz – nie róbcie sobie tylko ciężaru ze mnie, ja stopniowo dam sobie radę. […] Kartofle posadzone 1. lipca [sic!] już kwitną i jest ich w kołchozie 8 hektarów, poza tym coś 25 arów kapusty jako pierwsza próba – bardzo dobrze rośnie, tak, że na zimę będą kartofle, kapusta i solona ryba oraz mleko – w sklepie zaś wszystkie kasze, mąka i cukier – tak, że jest nadzieja, że głodny nikt być nie powinien – proszę nie troskać się ze mną. Teraz nawet w lagrach wszędzie są tzw. „larki” (sklepiki), gdzie są wszystkie produkty, które mogą ludzie kupować, jeśli tylko mają pieniądze. Jechałam z wielu ludźmi z lagrów, którzy mi opowiadali – w niektórych lagrach ludzie zarabiają całkiem dobrze – na „gosrozczotce” – pensje jak na wolności, tylko nie wszędzie. Tutaj sklepy doskonale zaopatrzone.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 8 sierpnia
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski. Praca przymusowa i warunki bytowe deportowanych Polaków
Każdy przedmiot, który biorę w rękę przypomina mi dom – a każdy drobiazg jest bezcenny i pożyteczny – stary beret służy za „podszewkę” pod czarną chustkę – (w głowę silnie się marznie, na przyszłość kupię sobie męską czapę, - a to czoło odsłonięte – dopiero tu zrozumiałam, czemu kobiety rosyjskie noszą chustki „à la sybirska baba” zawiązane nisko nad brwiami). Biała peleryna zastępuje szafę, nakrywając wszystkie rozwieszone na wieszadle rzeczy. […] Na razie zwolniono mnie z rybałki, uznawszy, że nie ma tam ze mnie żadnego pożytku – gdy „dziewuszki” miejscowe biją 6 przerębli za dzień – a ja 1–2, i to nieidealnie, a drogę 8–9 km odbywam około godziny dłużej, niż moje towarzyszki. Obecnie więc szczęśliwie chodzę tylko w las – tj. 2–3 km wszystkiego, […]. Nigdy nie przypuszczałam, że nie jest to tak straszne, jak brzmi i że gdy wieczorem zadzwonią na jakieś zebranie czy „koncert” w klubie, będę mogła mieć dobrą minę. W tym tygodniu święto armii, więc już 2 razy była masówka i jeszcze jutro w programie.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 22 lutego
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
W lecie w jednym z listów wyczytałam rozkoszne zapytanie: „czy Pani pływa? – bo nie znam zamiłowań sportowych Pani. […]”.
Otóż rzecz przedstawia się tak, jak w jednej bajce, którą czytałam dawno, gdzie były dwa kraje – jedna to była kraina „na niby”, a druga, to była „naprawdę”. Otóż sport to jest kraina na niby. Ludzie jeżdżą nad rzeki, w góry, na obozy i bawią się w to, co tutaj jest po prostu życiem. Wiosłowanie tutaj, to nie jest sport wioślarski, tylko praca, i jeden z naszych młodych ludzi (Niemców – rybaków) słusznie oburzył się na mnie w jeden z pierwszych dni mego tu przyjazdu, gdy powiedziałam, że „wiosłować jest bardzo przyjemnie”. Z drugiej strony u ludzi tutejszych, zapewne na skutek ciężkiej młodości w głodnych latach 41–45, nie ma nic poczucia humoru i zmysłu „gry”. […]
W zimie to samo jest z nartami, które tutaj nazywają się „łyże” i, tak jak wszystko możliwe, są własnego wyrobu. Łyże są szerokie na 20 cm i długie na 1,5 m, przywiązują się do walonków przy pomocy szumnie tak zwanych „juksów” – które stanowią bajecznie prostą kombinację dwu sznurków przewleczonych przez wyświdrowane w deskach 4 otwory. […] Łyże stanowią znów nie sport, tylko narzędzie pracy – przy głębokim, ponad metrowym śniegu, ogromnie sypkim, zawsze suchym (nie ma odwilży całą zimę) łyże chronią przed zapadaniem się w śnieg.
Kołchoz nasz jest „rybo łowiecki”. – W lecie podstawą jest rybactwo, a w zimie wszyscy mężczyźni „pracują” – łowiectwem. […]
Życie „stanku” stoi pracą ludzi, którzy go zamieszkują – jest to kolektyw związany koniecznością, bez pracy życie ustaje, żaden „diadia” nie wykona roboty, którą wykonać trzeba. Drzewa nie piłuje się dla czyjegoś widzimisię, tylko dla opalenia składów, gdzie leżą nasze kołchozowe kartofle, „koniuszni”, gdzie stoją konie, świnie i krowy (opala się część, gdzie stoją cielęta i prosięta i gdzie gotuje się ich paszę – bydło stoi bez ściółki, nie ma tu przecież słomy, ledwie po troszkę siana pod uprzywilejowane sztuki). Dalej opala się kancelarię, klub, diet-jasła (żlóbek), czynne okrągły rok, wobec faktu, że wszystkie kobiety pracują, oraz „banię”.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 30 marca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Zapaliliśmy ogień – piecyki w izb uszkach są zrobione z przeciętych na połowę beczek z benzyny – jest to wynalazek b. prosty i wygodny. Do palenia w piecu, nawet przy mokrej pogodzie wystarczy mały kawałek brzozowej kory („bierosta”) – której zwitki rozrzucone są po wybrzeżu – od napływów siatek do okrywek „kibasu” (kamyki obciążające niewody zawinięte w brzozową korę). Na gwoździach dokoła ognia rozwieszona odzież. Gumowe buty odłożone jak najdalej od ognia, by się nie rozkleiły. W kącie wisi czyjeś „rujo”, strzelbina „ochotnicza” – źródło pobocznych dochodów naszych „malczyków” (chłopców) – skórka z ondatra (szczury amerykańskie, prawdopodobnie piżmaki, sprowadzone tu w 1940 r.) kosztuje na punkcie odbiorczym 15–20 rb., zaś kaczka dzika na targu w miasteczku 12–15 rb (itd). Polowanie przypomina tu również Robinsona – wszystko trzeba sobie samemu zrobić. […] Wywołałam w tym roku sensację nowym wynalazkiem – ze skrzynki z masła (w sklepie naszym jest pierwszorzędne masło deserowe krągły rok) kazałam sobie zrobić uniwersalny mebel – taburet, szafka nocna i kuferek w jednym przedmiocie (chciałam powiedzieć w jednej osobie); wysoko ponad połogami półka, na której leżą bochenki chleba – którego zjadamy fantastyczne ilości, miski, kubki itd. Na kojkach leżą ludziska – czytałam kiedyś opis noclegowych domów w lewym świetle itp. żałosne obrazki, jak Malczewskiego „Śmierć wygnanki” itp. – nie trzeba patrzeć tragicznie. Szerokość 2 desek wystarczy by pomieścić rozpiętość życiowej powieści.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 23 czerwca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Kochani!
Jak Wam się podoba romantyczna nazwa mojej obecnej siedziby? – pachnie starosłowiańszczyzną czy nawet jakimś antykiem. W rzeczywistości jest to chatynka, - lepsza izb uszka, podzielona wewnątrz, z podłogą i podwójnymi okienkami, przy której stoi szopka – stajnia, gdzie zimuje 11 cieląt, 6 sztuk jałownika, 4 źrebaki i 1 koń, dla których jest tu więcej siana i bliżej niż w Dienieżkinie. Arkadyjska ta pastusza sielanka, którą mam odgrywać w ciągu zimy, ma za tło brzeg rzeczki Bogonidy po lewej stronie Jeniseju – od „stanka” (osady) dzieli nas 4 km i w tym tenże Jenisej. Na razie jestem tu sama, dochodzi tylko z pobliskiej osady (ok. 2 km) jeszcze jeden robotnik, w najbliższych dniach będzie skompletowana zimowa obsada – starszy „wozczyk” i 2 koniuchów, ja właśnie jestem jednym z tychże. Dla uspokojenia muszę dodać, że niedźwiedzie o tej porze roku śpią snem sprawiedliwego – (nieprawda, sprawiedliwych sny bywają zakłócane).
Wszystko to razem jest jednak lepsze niż się wydaje, gdyż robota przy jałowniku nie jest ciężka, a chroni mnie przed zimową rybacką. A co do bajecznego odludzia, to ja, na szczęście, samotności się nie boję, a może będę miała więcej możliwości czytania i pisania wieczorami. […] Szczęście, że po roku „sewiernej” praktyki, palenie w piecyku, rąbanie drzewa i tajniki sztuki kulinarnej nie są dla mnie tragedią. Robota ta ma jeszcze jedną ważną cnotę – zapewnia 20 trudodni na miesiąc, co umożliwia utrzymanie się samodzielne […], czego na innych miejscach zarobić bym nie mogła.
Bogonida, Kraj Krasnojarski, 10 października
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Dzieliłam się z Wami jajkiem, całkiem prawdziwym – kupiłam sobie 2 – acha (po 5 rb. sztuka! jest to rozrzutność, ale zrobiona dla Wielkanocy, niech moje biedne „pogany” przecież coś zobaczą do ludzi podobnego), jedno pofarbowałam historycznymi papierkami z cykorii na śliczny czerwony kolor. Baźki moje dosyć słabo reprezentowały wiosnę, uzupełniały ją jednak Wasze karteczki, baranek robił mi wyrzuty, że zapomniałam mu posiać owies, o czym po tylu latach nie zapomniały moje tutejsze niemieckie katoliki – mogłam śmiało uszczknąć dwie garści z obroku naszego Orlika [...] czy źrebiąt. Mięsiwa reprezentuje pasztet z konserwy, autentyczną świnię „dziecięcina ciotki” (nie z ciotki) skrzętnie na ten cel przechowana. Poza tym są kotlety ze szczupaka (rybak jezdem, nie byle co), buraczki (z suszonych – można tu kupić kapustę, marchew i buraki ok. 10 rb. za kg, obiecano mi też cebulę, ale na razie obiecano), ze słodkich potraw – ryż (6,60 za kg) ozdobiony patriotycznie konfiturą z porzeczek leśnych (smorodina). [...] świętuję starannie, opracowując dekoracje mojej izbuszki [...].
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 5 kwietnia
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Ukochani!
Dzielą mnie od Was tysiące kilometrów i blisko 3 lata czasu, który oddala mi Was niepomiernie silniej, niż przestrzeń. [...] Pisać mi też coraz trudniej – „administracyjna” strona potwierdzania odbioru dowodów Waszego starania brzmi niepomiernie sucho w zestawieniu z niespożytą świeżością stale i niezmiennie bijącego źródła Waszej pamięci. A opisywać moje tu życie – trzeba od razu pisać czuły romans – nie znając – dzięki Bogu, warunków i sposobu życia tutejszego, nie moglibyście pojąć skrótu, kilku słów – trzeba pisać dużo, by dać jakiś obraz. [...]
Na dworze, za ścianami naszej izbuszki zbitej z szalówek (cieniutkie deski ½ calówki) „duje wał” – wicher północno-zachodni, dobry nasz znajomy z przeszłego roku, „Sewiero-zapad”. [...] Na „Nadbrzeżne piaski” (Bereżnyje Piaski) przyjechaliśmy 11 VII – i do dnia dzisiejszego (27 VII) nie wyłowiliśmy ni jednej rybki na plan, a 3 czy 4 razy po odrobinie na „żarło” [...]. Według planu mieliśmy tu łowić dziesiątki cetnarów nelmy, cennej ryby (po 4,20 za 1 kg przy „zdaczy”, tak prawie jak cetnar żyta), niewodem 600 metrowej długości o wyciągu zmechanizowanym. Mechanizacja jednak całkowicie zawiodła. Maszyny nieodpowiednie, niewody nieprawidłowe. Po czterech próbach i gruntownym braniu niewodów zaczęliśmy wyczekiwać nowych przyrządów, zajmując się naprawą porwanych sieci i zszywaniem nowych. Obecnie przysłano nam jakiś nowy wyciąg z kieratem, do którego nie przysłano koni. Dziś w nocy nasz „predsediatel” desperacką decyzją ściągnął z kołchozu 3 konie pracujące przy sianokosie [...].
Komarów nie ma tu wcale, „moszka” nieszkodliwa, mało i nie gryząca silnie i tylko wieczorami lub przed deszczem. Przy niewodach robota spokojna, choć po 12 godzin (od 8-mej rano do 9-tej), ale noc w izbuszce. Choć deszcz przecieka i podwieszamy słoiki, tazy (szaflik) i „klejonki” (cerata) – pod „połogiem” jest sucho i spokojnie. [...] Pozostaje jeszcze 2 miesiące letniej rybałki i połowa lata za nami.
Bereżne Piaski, Kraj Krasnojarski, 11–27 lipca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Moi kochani!
Piszę ostatnio niewiele – od 8 VI jestem na rybałce – pierwszy miesiąc był jak zawsze najcięższy – gdyż połów jest wtedy trudniejszy przy wysokim stanie wód, silnym prądzie, a potem przy niewysłownie przykrych komarach i moszce. W tym roku przybył do tych atrakcji jeszcze – upał, gorąco ponad ± 30°C, gdy nie można było przy tym ubrać się lżej z powodu nieznośnych owadów – całe ciało i włosy w czasie pracy i w „połogu” (zasłona na kojce) stale mokre, utrzymanie czystości wymaga „heroizmu”. Ale dobry Pan Bóg, wysłuchując próśb dobrych ludzi, modlących się tam daleko na moją intencję, dał mi ostatnio nieoczekiwany całkiem tydzień „kurortu” – przejechaliśmy na całkiem nowe miejsce połowu – 33 km od osady, 8 km za Jermakowem – „Piaski”, dosłownie piaski – prawdziwa Sahara, plaża nadbrzeżna, z której wiatr wypłoszył komary, a słońce nagrzało ją tak niesłychanie, że chodzimy boso i w lekkich sukienkach, a mężczyźni w „majkach” – trykotowych koszulkach bez rękawów. Sielanka ta trwać będzie jeszcze najwyżej 1 – 2 dni, póki nie wykończymy nowych niewodów – 600 metrowych! – i nie ustawią maszyn, które mają pomagać w wyłowie. Jest rzeczą nadzwyczaj szczęśliwą, że zamiast przygotować niewody w zimie, robi się to w czasie przeznaczonym na połów – kilka dni nieporównanie lżejszych od wszystkich innych ma wartość urlopu zdrowotnego. Ponieważ wolniej zszywam sieci w porównaniu z Niemkami – rybaczkami – więc większość czasu pomagam przy wywieszaniu sznurów i siatki („del”) – wiązanie węzełków z nitki na linach itp. ciężkie funkcje, boso, na ciepłym piasku, w mojej niebieskiej sukience z roku Pańskiego 1938, pozostanie mi niewątpliwie miłym wspomnieniem z obecnego lata. Co będzie i jak będzie jutro – pojutrze, jak będzie wyglądała ta łówka półkilometrowym niewodem i jakie dalsze zmiany, przejazdy i połowy czekają nas do jesieni? – Pan Bóg wie – w każdym razie już tylko 2,5 miesiąca letniej rybałki.
Bereżne Piaski, Kraj Krasnojarski, 11–16 lipca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Kino przyjeżdża do nas tej zimy już trzeci raz – tym razem było „Skazanie o ziemi sybirskiej” – istotnie bardzo ładny film. Było już kilka b. Ładnych muzycznych i innych filmów: „Kompozytor Glinka”, „Lubimyje arie”, itp. Nie potrafię wyrazić, jak niesłychanie silne jest wrażenie filmów w tych warunkach – jeżeli zaznaczyć przy tym, że w domu chodziłam może raz na rok do kina. Kontrast między prześliczną salą koncertową a stertą zbutwiałych sieci jest kapitalnym paradoksem naszej codzienności.
Kraj Krasnojarski, 18 lutego
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Opierając się na zaleceniach mojego eskulapa, unikam roboty w miarę sił i możności, i jeśli nie mam do czynienia z piłą i siekierą poza swoim opałem – mogę się obejść bez proszków. Trzeba jeszcze tylko uważać, by przyjścia z mrozu w upał izby nie były zbyt nagłe, gdyż przy tym ± wszystkim robi się słabo, kto tylko ma cokolwiek z serduszkiem. Zima od połowy stycznia dopiero się rozpędziła poniżej czterdziestki, a dziś rano było - 50°C. [...] nic w tym nie ma tak strasznego, jak z daleka się to wydaje. Na robotę przy takiej temperaturze nikt nie chodzi, a wybiec po wodę czy drzewo czy do pewnego pawilonu czy do klubu (!) lub sklepu można całkiem swobodnie – uważa się tylko na twarz, a i to, jeśli ją kto odmrozi, to przechodzi to za dni kilka, ja nie mam nic odmrożonego.
Kraj Krasnojarski, 18 lutego
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
W tym tygodniu mieliśmy tu kino. Kino w tych warunkach ma styl i smak specyficzny. Za 2 wieczory pokazano nam 5 filmów. Kino zawsze robiło na mnie silne wrażenie, dlatego też pewnie niezbyt często doń chodziłam, tak jak i beletrystyki wystrzegam się jak opium. Tym bardziej dziś, i tutaj. Przy najbardziej wytresowanym opanowaniu przecież skurcz chwyta za gardło na prosty rytm pośpiesznego pociągu, w widok ludzi po prostu kochających się, niepojęcie pociągających w ludzkim uśmiechu i swobodnym ruchu wśród pól i wolnych dróg silnie działa. Znowuż filmy rewolucyjne, w sosie zamachów, konspiracji itd. podniecają fantastycznie i śnią się po nocach. Jeden wieczór siedzieliśmy 7 godzin w klubie – szczęśliwie mróz był ok. - 50°C i nikomu nie trzeba było w tym dniu pracować. Najlepsze były filmy „Skazanie o ziemi sybirskiej” i „Pojezd ujeżdżajet na Wostok” – naprawdę b. dobre filmy, jeśli się już zna tło, grunt, z którego wyrosły.
Kraj Krasnojarski, 24 lutego
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Zostałam na razie mianowana generalnym „kapustnikiem” naszego kołchozu (0,5 hektara kapusty, co przedstawia 25 tysięcy „wazoników” na rozsadę z nawozu, kompostu, gliny i humusu, inspekty itd. Itd.), który to urząd zaczyna się od robienia mat. Los mój, przekorny jak ja sama, naśmiewa się ze mnie i każe mi „na starość” przechodzić taką „zaprawę”, jak jednoroczniacy w podchorążówce. Jaka jest cienka różnica między kontrolą a własnoręcznym wykonaniem! Jest o tyle łatwiej wiedzieć jak coś trzeba robić – niż samemu wykonywać. Mam przy tym tę nieprzyjemność, że moje dzieła sztuki są dalekie od ideału, ale muszę robić dobrą minę. No, tutaj zresztą teoria „jakoś to będzie” święci stale triumfy – „kakniebud” – bądźmy optymistami!
Kraj Krasnojarski, 24 lutego
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Czas leci, żyje się nerwowo [...].
Kartofle u nas mało krochmalne, dość wodniste i zawsze trochę słodkawe (gdy przenosi się je z piwnicy na – 40°C mrozu, chociażby zakryte) – jeśli się je posypie zielonym koperkiem, nabierają smaku naszych czerwcowych młodych kartofelków.
Mleko w tym kraju w zimie mrozi się, wlewając w miseczki po ½ l, 1 l lub większe, wystawia się na mróz, potem wnosi do ciepłej izby, naczynie „odstaje” przy ociepleniu, a krążki mleka pakuje się do worków i odsyła na sprzedaż do miasta (kołchoźnicy kupują po 1,5 rb a „czużyki” (obcy) po 3 rb za 1 l). Najzabawniej wygląda gdy ktoś z dużej bryły, np. 5 litrowej, odrąbuje siekierą „kosteczkę” na zupę dla dziecka – „w kraju, gdzie mleko rąbie się toporem”.
Kraj Krasnojarski, 26 lutego
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski. Praca przymusowa i warunki bytowe deportowanych Polaków
Obecnie w zimie mam robić maty i formować „wazoniki” lepione z torfu, nawozu, kompostu, gliny i ziemi, które suszy się, składa w kopce i zasypuje śniegiem, a wiosną odkopuje się je ze śniegu i wkłada w inspekty i pikuje się do nich rozsadę kapusty. Rozsadę wysadza się na pole razem z wazonikami. – Robota na gospodarstwie nie jest lżejsza niż na rybałce i bardzo nisko płatna, ale ludzie na rybałce są bardzo przykrzy, więc ostatecznie już lepiej od nich odejść. Szczęśliwie nic ode mnie nie zależy, więc niech mnie Pan Bóg stawia, gdzie zechce, On jeden wie, co ma jakiś sens w tym zwariowanym kraju, gdzie cieszymy się mrozem a boimy wiosny: zimą jest dużo wolnych dni od pracy, w lecie są białe noce i pośpiech tych 4 miesięcy wegetacji, wyciskający z ludzi wszystkie siły. Wszyscy mówimy tu, że lato ciągnie się tu 10 razy dłużej niż zima, która przemija zdumiewająco szybko – koniec lutego – jeszcze tylko 3 miesiące i „już” rybałka. [...] Obecnie zarabiam po 0,4 trudodnia na dzień, plotąc 2 m maty [...].
Komendant nasz stale robi nadzieje, że zsyłka moja powinna być skrócona z 10 na 5 lat, twierdzi, że sprawa jest „przeglądana” („prosmotrywana”).
Kraj Krasnojarski, 26 lutego 1954
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Pojutrze pierwszy dzień wiosny – uśmiecha się na te słowa słońce, promiennie patrzące z błękitnego, jak w lipcu, nieba na termometr przybity do mojego okna: - 30°C, tzw. Przyjemna pogoda, gdy chodzi się lekko i nie poci się przy robocie. Przy niższej temperaturze oddech jest utrudniony nieco, a przy „cieple” ok. - 15°C, -20°C śnieg jest mokry, rękawice przemakają, odzież oblepia się itd. No, ja się tym nie przejmuję, moja robota jest ciepła, w opalanej majsterni wyrabiamy „gorszoczki”, coś jak wazoniki z przegniłego nawozu (70%), ziemi darniowej 20% i tak, tak – sztucznych nawozów. Te wazoniki, są to –bryłki z otworem z wierzchu, wybijane na małym warsztacie, który formuje 4 sztuki na raz. Na ½ ha kapusty trzeba 20 000 sztuk. W sowchozie mają warsztaty „stanki” na 12 sztuk na raz – no, ale im trzeba tylko 2 800 000 sztuk (tak, słownie dwa miliony osiemset tysięcy sztuk) na 35 ha kapusty zwykłej, 5 ha buraków, 5 ha kapusty pastewnej itd. U nas na dzień wyrabia się 1–2 tys., a u nich 11 tysięcy, bagatelka.
Kurejka, 21 marca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Sowchoz w Kurejce [...] jest niewątpliwie nakreślony z dużym rozmachem, wygląda jak przytartaczne osiedle – wioska drewnianych domków, obory i stajnie porządne, robiące wrażenie bardziej przedsiębiorstwa niż folwarku, „dzielnica” cieplarni – rząd ± 30 metrowych szklanych domów, partia naziemnych cieplarni – coś jak holenderskie skrzynie, tylko przestrzeń „trochę większa” niż u nas w domu [...].
Będąc w Kurejce, miejscu zesłania Józefa Stalina, poszłam oczywiście także do muzeum jego imienia. Jest to wysoki oszklony budynek z okrągłym błękintym plafonem z dobrze wykorzystanymi świetlnymi efektami, pod którymi stoi izbuszka, stareńka chatynka, w której w latach 1915–1916 żył Stalin. Ubóstwo domku, w którym mieszkał z 12-osobową rodzinką tubylców wywiera istotnie specyficzny efekt. Na ścianie wiszą „piałki” do wyprawiania skórek zwierząt, na które polował, i z czego się utrzymywał, żałośnie biedne łóżko, komoda z szarych desek, jakieś stołki i doskonała fotografia roześmianego energicznego młodego mężczyzny, jakim był w tym okresie życia. Oprawa zewnętrzna budynku muzeum staranna, boazeria ścian, oszklone ilustracje z życia Stalina, doskonała makietka jakiegoś drugiego domku itd. Całość kosztowała ok. milion rubli, nic dziwnego, że robi dobre wrażenie.
Kurejka, 21 marca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Sytuacja moja na razie nadal w powietrzu, żadnych sensacji nie ma: lepimy garnuszki na kapustę i czekamy co dalej. Słyszymy wiadomości z radia o postępach „posiewnej kampanii” w „nieco” – cieplejszych stronach. Trzeba przyznać, że radio przynosi wiele przyjemności, w naszych warunkach więcej jeszcze niż kiedykolwiek. Raz była nawet transmisja z Lwowskiej Filharmonii, zabawne wrażenie – cóż jest tych małych 10 000 km? Przedwczoraj był wieczór Beethovena, innym razem koncert walców, to znów tańce węgierskie. Często puszczają płyty z Chopinem w nagraniu Czerny-Stefańskiej. „Byłam” na „Fauście” i na „Traviatt’ie” – nie wspominając już o małych miłych spotkaniach, jak „Wróć do Sorento” czy inne zagubione pieśni. [...] Mamy w kołchozie tzw. „radiowęzeł” na pokój i płaci się za tę przyjemność 4 rb miesięcznie. Światło elektryczne mieliśmy do 15 III, teraz już dzień coraz dłuższy, w maju już zupełnie lampy nie trzeba świecić.
Tak – dziś w moim liście „na wschodzie bez zmian” [...].
Kurejka, Kraj Krasnojarski, 25 marca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Kapusta moja dała mi bogatą gamę wrażeń przy tutejszych warunkach klimatycznych i innych. Końcowy efekt przypomina, niestety, historię o królu Popielu – wypikowaną rozsadę dosłownie w 80% myszy zjadły, a moją główną czynnością przy pielęgnacji tych storczyków było nastawianie łapek na myszy („kapkany”). To, co zostało, w tych dniach pójdzie na pole, może starczy na jakieś 10 arów. „Plan” przewiduje ½ hektara, nasz „predsediatel” wybiera się do sowchozu wyprosić jeszcze trochę rozsady, zobaczymy. Miałam możność rozmawiać z dyrektorem sowchozu – przejeżdżał „katierem” (duża łódź motorowa, ciągnąca „barże” (barki) z ciężarami) – odpowiedziano mu w rejonie, że mam zajmować się problemami agronomicznymi w moim kołchozie. Zatem zajmuję się: podlewam moją kapustę, przebieram kartofle w piwnicy, pomagam ładować skrzynki z jarowizowanymi kartoflami itd. – i czekam jakichś wiadomości co do przewidywanych zmian w kołchozie – może komendant, czy jakieś inne „naczalstwo” przyjedzie. Na razie cisza. Rybacy rozjechali się po swoich terenach, w Bogonidzie (na drugim brzegu) sadzą ludzie kartofle – a ja tkwię w zabawnie nijakiej sytuacji, jakby poza całością.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 21 czerwca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Po wysadzeniu kapusty mieliśmy 2 dni „wolne”, a obecnie dalszy ciąg bajecznego bezładu i bezrządu, którym „stoi” czy „leży” nasz rozkoszny kołchoz. Staram się do tego ustosunkowywać jak najobojętniej, przeżywając dni do niczym nie określonej przyszłości. Fizycznie czuję się, jak dziadzio mówi, po japońsku: „jako tako”, co stwarza też pewną wątpliwość: ponieważ odmówiono nam (po tylu historiach!) przyłączenia do Kurejki, problem wyrwania się stąd przedstawia nowe trudności. Jeżeli w ciągu lipca nie będzie żadnych zmian, może przecież będzie trzeba dotrzeć do tej nieszczęsnej komisji lekarskiej [...]. Najniespodziewaniej w świecie otrzymało paszporty dwoje wysiedleńców „5-cio roczników” (tzn. po odsiedzeniu lagrów z wyrokiem na 5 lat). Oczekiwanie miłych niespodzianek jest jednak mało aktywną postawą. Aktywność, co prawda, przypomina bicie głową w materac – nie w ścianę, więc nic specjalnie tragicznego.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 2 lipca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Życie moje upływa z normalną dla wywiezionych szybkością. Dziwimy się tu zawsze, jak przemijają miesiące – znów koniec lipca! Moja obecna praca przy kapuście i kartoflach jest straszliwie niepopłatna, za I połowę lipca otrzymałam 32 rb! – gdy, jak na ironię, w tym roku rybacy zarabiają po 400 – 500 rb nawet w lipcu – jednak dopóki mam co jeść, dzięki dobroci Boskiej i ludzkiej, nie narzekam. Nerwowo czuję się na polu znacznie lepiej, niż na rybałce, jestem mniej zależna, nie ma tej masy głupich wyrostków, przeklinających na wszystkie tony lub w momentach wyjatkowo sprzyjających opowiadających wszystkie świństwa. Jest mniej sporów i nie ma tak ogłupiających czynności, jak wiosłowanie kilometrami.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 21 lipca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Po heroicznych walkach z myszami (coś a la „Myszeida” Krasickiego lub wszelkie legendy o królu Popielu) udało mi się, dzięki Bogu i cudotwórczemu wiosennemu deszczowi, uratować tyle rozsady kapusty, żeby zasadzić 30 arów pola. [...]
Oprócz kapusty, pracuję też przy kartoflach – dorośli wszyscy są zajęci przy rybałce i sianokosie, na polu jest nas 2 kobiety i kilkoro szkolnych dzieci. Kartofle były posadzone pod „okucznik” (płużek) i obecnie płużkowane raz i znów będą jeszcze obsypane, za każdym razem przechodzimy je motykami. Ok. 1 hektara jest podkarmione sztucznymi nawozami.
Tak wygląda to gospodarstwo z prawej strony medalu. Odwrotna jego strona składa się z tak wszechstronnego bałaganu, że jego trwałość można określić i uzasadnić tylko mądrą definicją: „nierządem stoi” , „czym gorzej tym lepiej” itp. [...] Starania moje o przeniesienie idą b. niemrawo wobec faktu, że ostatecznie, po tak szalonej komedii wszystkich wiosennych wystąpień, kołchoz nasz nie został przyłączony do Kurejki, kilka rodzin niemieckich dostało pozwolenia wyjazdu do krewnych w Syberii, więc zwolnić się z kołchozu jest b. trudno. Zobaczymy.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 24 lipca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Obecnie pracuję na sianokosach. W ogóle w tym roku przechodzę praktykę rolną. Od kosy odrzekłam się przed wstępem, trenuję więc tylko z widłami i grabiami. Na większości łąk chodzi kosiarka i grabarka, potem wały też grabarka składa na małe kupki, które nakłada się widłami na „wołokusze” z prętów i gałęzi, doskonały wynalazek, którym podwozi się siano pod sterty. Większość stert łoży się na „bałagan” – po naszemu nazywałoby się to może kozły, wiatr przewiewa pod spodem i dosusza. Składa się siano ledwie podsuszone. [...]
Obecnie 2 dni grabałam w prześlicznej okolicy z jeziorami i rzeczkami i wszelką romantycznością niedostępną dla mechanizacji, tym oryginalniejszą, że każdego roku znikającą na parę tygodni pod zalewem Jeniseju. [...]
Jeździłam do Kurejki do „mojego” sowchozu zorientować się w sytuacji [...] – jak zawsze, gotowi są mnie przyjąć na robotę..., jeśli tylko kołchoz pozwoli. To „jeśli” jest istotnie b. rozciągliwe. [...] Krążą legendy o ogólnej amnestii.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 16 sierpnia
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Obecnie po b. słabych sianokosach, którym deszcz przeszkadzał ustawicznie, przechodzimy do zbioru kartofli. Przy pewnym poczuciu humoru można te wszystkie eksperymenty spokojnie przechodzić – już 4 lata mijają i zawsze „jakoś to będzie”. Dziś 15 lat od początku wojny!
[...]
Obecnie „zażeramy się” na robocie fantastycznymi ilościami kartofli na wszystkie sposoby. Rybacy podkarmiają nas śledziami, które w tym roku fantastycznie idą (jeszcze więcej niż w przesłym) – Kapusta jest już b. smaczna, posyłamy już też na sprzedaż.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 1 września
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Wczoraj „nieoczekiwanie” temperatura zleciała do - 47°C, dziś - 44°C [...].
Ach, jak dobrze, że dziś jest niedziela! W kołchozie teraz nie ma szczęśliwie roboty – ostatnio przez prawie 3 tygodnie byłam w komisji inwentaryzacyjnej kołchozu – zajęcie niezłe, w większej części pisanie, tylko parę dni w składzie fantastycznie nieprzyjemne – słowo to jest nieodpowiednie, ale śmiesznie powiedzieć: ubiera się człowiek najcieplej jak tylko można, na ręce oprócz wielkich rękawic futrzanych małe „perczatki” (z palcami), by można było pisać – i dłużej niż godzinę – półtory nie można wytrzymać – 2 osoby przekładają przedmioty – sieci, sprzęt itd., a 2 piszą. Potem idzie się na godzinkę grzać się i znów się idzie w skład. W pierwszy wieczór byłam tak strasznie rozbita tym marznięciem, że wolałabym prawie prać worki, co było moją poprzednią robotą.
Dienieżkino n. Jenisejem, Kraj Krasnojarski, 19 grudnia
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Od 15 III jestem w sowchozie [...]. Na razie pracuję trzeci dzień w cieplarni i zaczepiłam się „na kwaterę” u „strasznie bogatej” żony agronoma, który pojechał na urlop. Robota, którą mi dano, nie jest jeszcze tym, czego zasadniczo chcę, ale na początek dobre i to – będzie po wszystkich szumnych zapowiedziach zapewne coś około 600 rb [...]. Zasadniczo staram się o miejsce agrotechnika przy doświadczalnej stacji, na razie jednak nie ma „sztatów” (etatów) przy ogólnej tendencji oszczędnościowej. Zobaczymy – chwała Bogu za to, co jest, i daj Boże siły na początkową gimnastykę „fizkulturę” – na północy wszystkie najlepsze roboty zawierają w sobie: opał, który trzeba oczywiście narąbać. Lepiej jednak jest przez godzinę rąbać drzewo dla cieplarni za 20 rb na dzień, niż „topić banię” (opalać łaźnię) przez 10–12 godzin za 3 rb.
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 18–25 marca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Trzymam się ± w formie, ale w środku gotuję się bez bez przerwy jak piszczący samowar. Pracuję nadal w cieplarni i ciągle w nocnej zmianie – przyjemność palenia w piecu i zmywania chodników plus pewna doza rąbania drzewa i „pobiełki” pieców śmiesznie mi nie wchodzi w naturę – a jednak wydaje mi się, że muszę przebyć to lato w takiej suterenowej formie, nim okrzepnę. [...] Po tych pięciu latach siedzi we mnie lęk, niewiara w siły, pragnienie pomocy z zewnątrz, opór przed wysiłkiem. Zarabiam 500–600 rb na miesiąc, życie kosztuje mnie więcej niż w kołchozie, bo przy ciężkiej robocie musi się jeść silniej.
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 27 kwietnia
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Po 2 tygodniach bajecznie spokojnych – przepisywania na maszynie sprawozdań z naszego tutejszego doświadczalnego pola – postawiono mnie 10 VI na robotę jako „brygadier-agronom”. Nie jest to agronom, tylko po prostu brygadier, a tytuł służy tylko do podwyższenia stawki – otrzymuję 980 rb na miesiąc z powodu posiadania dyplomu. Roboty jest jednak straszliwie dużo, przede wszystkim bieganiny, pisaniny [...].
Komendant zapytywał Polaków o ich rodziny itd. – nie wykluczone, że mogą Polaków stąd wyprawiać na ojczyzny łono. [...] Na razie mam odłożone 100 rb na początek, będę co miesiąc odkładać na wypadek drogi. Moskwa nie dała odpowiedzi – i pewnie jej nie da, do Lwowa serduszko ciągnie niewypowiedzianie.
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 20 lipca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
W jeden dzień zdjęto mnie z cieplarni i postawiono na doświadczalne pole, gdzie otrzymałam jako pierwszą atrakcyjną robotę bielenie paczek, w których trzeba było jarowizować jęczmień – [...] a wieczorem przyzwano mnie do kancelarii pisać na maszynie sprawozdania agronomów. 2 tygodnie „odpoczywałam”, stukając 8–10 godzin na dzień, a potem zawirowało z tym brygadierstwem. Ile „za” i „przeciw”, ile szarpaniny i wątpliwości, nim zdecydowali się na heroizm, by mnie postawić na ten wysoki urząd polowego, - a potem szaleństwo „posiewnej”, która zaczęła się dokładnie na drugi dzień mojej roboty – to przecież „Sewier” [Północ] [...]. Przy „planie” – 10 ha kapusty, kazano nam wysadzić jej 16 ha – oczywiście wszystkie rozliczenia w łeb wzięły, ludzi do roboty ograniczona ilość, mechanizacji prawie żadnej – oprócz kiepsko orzącego traktora. [...] Do tego więc roboczego dnia – od 6.30 rano po 7-mą wieczór, przychodzi wieczór „roznariadka” – rozprzydzielenie robót itd. w kancelarii do 9-tej wieczór, a potem niepojęta ilość biurokratycznej pisaniny, gdzie na każdą robotę trzeba wypisać „nariad” – zadanie z wyznaczeniem normy, a potem obliczyć procent wykonania („zamknąć nariad”), według czego oblicza się wypłatę już w buchalterii. [...] I śmieszna rzecz – taka maleńka robota, a tak urządzona, że ledwie się dyszy, że nie ma czasu raz na tydzień pójść się wykąpać, że śpi się po 4–5 godzin.
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 7 sierpnia
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Ostatnie 3 tygodnie chodzę z moją brygadą zakładać silos – każdego dnia idziemy na cały dzień na łąki (ok. 3-4-5 km), gdzie są wykopane jamy, w które nakłada się trawę, ubija, tratuje ją końmi i zasypuje ziemią, wracamy wieczorem. W tych dniach zacznie się już zbiór kartofli: szaleństwo północnych „żniw” – żeby wyrwać przed mrozem kartofle, kapustę i turneps (coś w rodzaju brukwi, dla bydła). Roboty jest dużo, no, ale płacą za nią, a forsę trzeba składać [...].
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 3 września
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Skończyła się dość wytężona kampania zbiorów – kartofle dały 110 q z hektara, kapusta ok. 200, prawie połowa przeszłorocznych urodzajów. Obecnie wynosimy ziemię z inspektów i zaczynamy przygotowywać jedną z największych robót tutejszych – „gorszoczki” na rozsadę. [...] W tej chwili mamy tylko 35 kobiet w brygadzie. [...]
Kwestia wyjazdu znów zawisła w powietrzu. Amnestia jest dla przestępców z czasów wojny 1940–1945, nie będąc przestępcą, nie mogę z niej skorzystać. O repatriacji także nic nie słychać. Wobec tego wydaję wszystką swą forsę: kupiłam płaszcz (700) i kożuszek (481), jeszcze kupię walonki nowe i zimy się nie boję.
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 7 października
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
Nasz sowchoz. Jest to jedno z szeregu pomocniczych gospodarstw kombinatu metalurgicznego w Norylsku. Norylsk jest to „Moskwa Północy” – ponoć wielkie miasto, nowoczesne, z łazienkami itd., zbudowane rękami tysięcy, w miejscu, gdzie jest bogactwo wszelkich rud i węgiel – ok. 600–700 km na północ od nas. Dla tej północnej stolicy produkujemy kartofle i kapustę i wszystko możliwe za wszelką cenę. Chodzi bowiem o produkt. Tak tylko można sobie wytłumaczyć deficytowe kalkulacje naszego gospodarstwa. [...] nasz kombinat płaci nam, 900 robotnikom – za pracę naszą, by otrzymać od nas kartofelki, kapustę, w lecie dla przywiezionych z północy pionierów trochę ogórków i pomidorów. Trudno wchodzić w szczegóły… Sowchoz składa się z 2-ch „folwarków”: Kurejka „centralna” – ok. 70 ha ziemi ornej i nieskończoność łąk, oraz Goroszycha (ok. 18 km dalej) z ok. 360 ha areału […]. Hodowla jest postawiona na wielką skalę – kilkaset świń, może do tysiąca sztuk bydła. Chlewy myte i bielone, z klatkami z wybiegami dla prosiąt, bajecznie zdrowych i ślicznych, z przyrostem 700 gr na dzień, które to jednak gramy kosztują fantastycznie dużo groszy. W oborach jest elektryczna dojka, automatyczne poidła; - jako pasze: tysiące ton silosu, zakładanego na łąkach na 10 km w krąg w kopanych w ziemi dołach, siano, wożone do 25 km odległości, koncentraty przywożone w lecie. W jednej z cieplarń uszczelniono ściany i umieszczono w niej na zimę 500 sztuk ślicznych białych kur (jak wiandotki) też przywiezionych „skądsiś”, jaja można kupić w sklepie po ± 1 rb za sztukę, ale trzeba genialnych talentów, by się z nimi spotkać. Jest 6 cieplarni zwykłych, 2 bloczne (oszklone domy nie ogrzewane – na wiosnę kładzie się nawóz i słońce z jego pomocą daje wzrost). Gospodarstwo jest duże i bajecznie bogate – każda ilość nawozów sztucznych, setki rąk roboczych itd., tylko płatni panowie zbyt mało weń łożą serca i troski, wszystkie siły zużywając na zawiść i plotki wykwitłe na glebie zarozumiałości i ograniczoności samorobów, ludzi wielkich, nieomylnych i niedoścignionych.
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 6 grudnia
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
To już blisko rok od mojego przyjazdu do sowchozu! Oczywiście nie można go nazwać rajem, jednak jest to niewątpliwie niebo i ziemia w porównaniu z naszą nadrzeczną osadą. Tutaj właściwie główna rzecz, to jest tych 811 rb, które dostaję „na rękę” (pensja = 980 rb, ale na podatki idzie 170 rb). […] Północ dlatego otrzymuje tak (stosunkowo) wysokie stawki, że odzież tutaj tyle w ciągu roku kosztuje. Znowu uszyłam sobie nową fufajkę (150 rb) z praktycznego silnego materiału „khaki” i od razu z tegoż materiału będzie sukienka na robotę – musi się ± porządnie wyglądać, a równocześnie wszystko musi być ciepłe i silne. Podszyłam sobie znów stare walonki, bo nowe, czarne, są „wielce eleganckie”, ale cienkie i chłodne. […] Grudzień w tym roku był b. mroźny – prawie 3 tygodnie „poniżej” 40-stki (mróz „spada”, a nie „rośnie” na termometrze) – doszło do - 53°C […]. Dziś piątek, dzień „bani” – grzeję łaźnię raz na tydzień, dla kobiet w piątek i dla mężczyzn w sobotę – jest – 35°C, niewiasty prowadzą swoje „rebiatiszki” do kąpieli, same także nie tylko myją głowę, ale po tej rozkoszy idą najspokojniej do kina.
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 13 stycznia
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.
W sowchozie naszym jest ok. 400 świń w dwu chlewach, z których jeden jest b. porządnie zbudowany, z dowcipnymi wybiegami dla prosiąt […].
Nie ma koryt w klatkach […], tylko świnie wychodzą jeść do „stołowej” – mnie osobiście nie podoba się także i to, że cały chlew myje się – nie bielony i nie malowany, a deski po prostu szorowane. Wszystko razem jest utrzymane bardzo czysto, przy tym świniarka zarabia około 1400 rb, czyli tyle co starszy agronom. W „rac jonie” [dzienna dawka paszy dla bydła] są wszelkie koncentraty, i wszelkie cuda, jak witaminy „D” itp., zaś siano miele się na mączkę – jest ono też źródłem witamin, ważnym na północy przy 8-mio miesięcznej zimie. Tylko dopiero w tym roku, wskutek naszego odkrycia – pojęcie kalkulacji! – pierwszy raz zaczęto się pytać, ile kosztuje kilogram mięsa przy tej diecie? – my kupujemy je w sklepie po 19 rubli, ale pesymiści twierdzą, że kosztowało ono 37 rubli. […] Zaczyna się pewien nacisk na opłacalność produkcji, w przeciwwadze do teorii – „dać produkt za wszelką cenę”. Nie trafia jednak do przekonania fakt, że owoce w Kaliforni wozi się na drugi koniec kontynentu – tutaj my znów siejemy pomidory, które z heroicznym wysiłkiem dadzą nam za pół roku kilkanaście cetnarów owoców, których kilogram będzie kosztował 10 rb […].
Obecnie jest nowa moda – niedawno był kurs na 4 podoje na dzień – obecnie nowa moda – doić 2 razy. Jakoby tak robią w Ameryce. […] W oborach naszych jest elektryczna dojka i automatyczne poiłki, źródło dumy wielkiej. Udój jest niezły – około 3 800 1 na rok – przy 8-miu miesiącach zimy. […]
15 bm. już rok od mojego przyjazdu do sowchozu – a 5 ½ roku od wyjazdu z domu. Jaka masa przeżyć i jaka przepaść czasu – jeszcze tylko 4 ½ roku zostało?
Norylsk, Kraj Krasnojarski, 11 marca
Zofia Stanek, Listy z Syberii. Lata 1951–1957, Kraków 1991.