Jeżeli mamy mówić jeszcze o stosunkach wewnętrznych, to trudno nie zwrócić uwagi na fakty, które w oczy wpadają. Powiedziałem, że polityki zagranicznej tykać nie będę. Ale chciałbym powiedzieć o tym, co się wewnątrz kraju dzieje, to jest o stosunku naszych władz do rozmaitych cudzoziemców szkodliwych, którzy dotąd na ziemiach polskich mieszkają i nie tylko są przez władze polskie tolerowani, ale bardzo często uprzywilejowani. (Głosy na prawicy: słuchajcie, słuchajcie!) Do tego czasu ogromna większość posterunków dawniejszej żandarmerii, dzisiejszej straży ziemskiej, obsadzona jest przez Rusinów. (Głosy: hańba!) Kierownicze posterunku obsadzone ludźmi, którzy teraz mszczą się w sposób bezprzykładny na ludności. Są przeważnie Ukraińcy i na każdym kroku to okazują. Komendantami wyższymi czy powiatowymi, czy stojącymi nawet na wyższych stanowiskach, są bardzo często ci Austriacy, którzy się dzisiaj przedzierzgnęli i przyoblekli w skórę Polaków, ci sami, którzy gdyby się jutro utworzyło inne jakieś państwo, z lekkim sercem poszliby do niego na służbę. I tu rozpoczyna się ta orgia nadużyć, nadużyć, jakie były za czasów dawnych rządów, a nawet nadużyć spotęgowanych. I tu my się musimy zwrócić do kierownika tego działu, pana ministra spraw wewnętrznych, ażeby zwrócił baczną uwagę na to, by w chwili gdy się prowadzi wojnę, ludzi należących do obcej narodowości nie dopuszczał do wyższych urzędów, gdyż to szkodzi państwu niesłychanie. Trudne jest do pojęcia i tylko w Polsce możliwe, żeby cudzoziemcy mieli możność piastowania urzędów. (Głosy na prawicy: nawet w wojsku!)
W naszym kraju dużo wybitnych stanowisk i znacznych majątków posiadają także Czesi, i z chwilą, kiedy Czesi dokonali zdradzieckiego napadu na Śląsk, z chwilą, kiedy w sposób zbójecki to zrobili, z tą samą chwilą właśnie nastąpił niesłychany rozgardiasz. Panowie starostowie, komisarze i rozmaici inni urzędnicy nie wiedzieli, co z tym robić: czy Czechów aresztować, czy internować, czy też otoczyć jeszcze lepszą opieką. W rezultacie nic nie zrobili.
Mamy dowody, że Czesi jak dawniej postępują, jak dawniej majątki robią i kpią w żywe oczy z nieudolności Polaków, a my się temu przypatrujemy z największą niezaradnością. Nie w celach odwetu, ale dla prostej ostrożności ludzi tych powinniśmy usunąć, gdy są oni szpiegami i pracują dla własnego narodu w sposób jak najlepszy, przygotowują materiały, które niezawodnie nie wyjdą nam na korzyść. Np. rozmaici wielcy panowie trzymają u siebie tych cudzoziemców jako nadleśnych, rządców itp. Czyż Polaków nie ma, by te zadania spełniali? I to najsmutniejsze, że na to wszyscy patrzą, tak jakby to zupełnie nikogo nie obchodziło. Są to rzeczy szkodliwe, ale rzeczy dowodzące, że administracja tak się rozlazła, że trzeba będzie jakoś ją skupić, że trzeba będzie ludziom przypomnieć obowiązek, a tych, którzy obowiązków swych nie spełniają, po prostu napędzić. (Brawa i oklaski)
Wincenty Witos, Przemówienia, oprac. Józef Ryszard Szaflik, Warszawa 2007.
W niedzielę o dziesiątej pojechałam na Kongres. To, co zrobiono na Towarowej (kongres obraduje w największej hali Domu Słowa Polskiego), jest w istocie imponujące. Majdan przed gigantyczną halą, z której wyniesiono maszyny drukarskie, wymoszczony mieloną cegłą. Znicze-urny na żelaznych postumentach bardzo misternej roboty płoną także i we dnie. I wszystko na niebiesko, nawet ohydny mur brudnoceglany opasujący tereny dworca towarowego pomalowano na błękitno – wszystko razem – jak amerykańska ilustracja. Była gęsta mgła, co nadawało jeszcze bardziej fantastyczny wygląd odmienionemu pejzażowi. Wewnątrz hala fabryczna jest tak wielka, że z części przydzielonej dla gości nie widzi się prawie części, gdzie prezydium, trybuna i delegaci – a raczej widzi się to już prawie przez „mgiełkę oddalenia”. Stoły i fotele świeżutko wykonane, na każdym skrzynka radiofoniczna i słuchawki, które można włączać w dowolny przekład przemówień na jeden z ośmiu języków z chińskim językiem włącznie.
Warszawa, 19 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Spotkanie artystów i pisarzy cudzoziemskich (kongresowiczów) z polskim światem literatury i sztuki. Na dziedzińcu Muzeum, jak zawsze w takich okolicznościach, pełno bogatych limuzyn i jak za czasów Pietrka Paterki z moich „Szklanych koni” – pełno w ich wnętrzu szoferów skazanych na czekanie, aż się panowie wybawią. W hallu gwar nieopisany [...].
Przyjęcie odbywało się w górnych salach Muzeum, tam gdzie stare malarstwo. Główną salą przyjęcia była sala Matejki z rozpostartym nad tymi „gołąbkami pokoju” wielkim płótnem „Bitwy pod Grunwaldem”.
Tłum był gęsty, zauważyłam niemal wszystkich znajomych ze świata literatury i sztuki. Jak za sanacji nie zaniedbują i teraz żadniutkiego przyjęcia. Mam wrażenie, że z cudzoziemcami nikt poza przystawionymi do nich „pilotami” nie rozmawiał. Nikt nie ryzykuje mieć w takim wypadku ubiaka koło siebie. Przyszli zaraz po mnie i Parandowscy. Widziałam tu i ówdzie: Kreczmara, Putramenta, Iwaszkiewicza, Monikę Żeromską, Rusinka, Zarembę, Zawieyskiego, Kuryluka, Szymańską (opuszcza „Czytelnika” i wyjeżdża do Berlina do męża), Stefczyka, Dembińską, Podhorską-Okołów i mnóstwo innych.
Warszawa, 25 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Dziś po południu, mając legitymację „gości honorowych” Festiwalu Młodzieży, poszłyśmy z Tulą na tzw. Stadion Dziesięciolecia za Wisłę. Z taksówki wysiadłyśmy na placu Trzech Krzyży, bo dalej nie puszczano. Szłyśmy w umiarkowanym i wątle owacyjnym tłumie widzów, gęstniejącym w miarę zbliżania się do mostu Poniatowskiego. W szpalerze widzów szły delegacje festiwalowe, widziane przez nas jako ręce, podnoszone co chwila z powitalnym potrząsaniem i ubarwione we wszystkie kolory skóry. Upalna pogoda, Wisła, co rzadkie – szafirowa. Plusk oklasków, okrzyki
Na stadion dostałyśmy się nie bez trudu, ale za to siedziałyśmy w cieniu, bo ta trybuna honorowa jest częściowo kryta, a długi już cień daszku padał aż na dolne rzędy, gdzieśmy siedziały. Stadion jest imponujący, na sto tysięcy widzów. Trybuny szczelnie zapchane, zdawały się wyłożone kolorową mozaiką. A że prócz letniej barwności szmatek wszystkim jako bilety wręczano kolorowe numerowane chustki i tymi chustkami wciąż powiewano – dawało to wrażenie, że ludzka mozaika mieni się i migocze w słońcu. Sam stadion, z delegacjami równie kolorowymi tak co do skóry, jak w strojach, też wyglądał nieludzko, jak zaczarowane jezioro kołyszących się barwnych fal. Słowem ludzkość w charakterze ornamentu, lecz ornamentu czego? I skąd w człowieku bierze się potrzeba stawania się ornamentem?
Warszawa, 31 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
O wpół do 9 rano na uroczystości 140-lecia Uniwersytetu Warszawskiego i 150-lecia jego wydziału prawa (1808). Musiałam się ubrać w togę i biret. Kolorowy orszak z rektoratu obszedł wszystkie dziedzińce w drodze do Auditorium Maximum. 50 uniwersytetów zagranicznych przysłało swoje przedstawicielstwa. Rewia średniowiecznych i XVI-wiecznych strojów. Niektóre togi i birety fantastycznie piękne. Udzielono 10 doktoratów honoris causa. Przepyszne twarze profesorów zagranicznych. Najpiękniejsze stroje przedstawiały uniwersytety: Hamburg, Praga, Genewa, Wiedeń. Wielu rektorów cudzoziemskich. Rektor z Istambułu był w todze białej ze złotowzorzystymi szlakami. Helsinki – plisowany cylinder i opończa purpurowa w rodzaju płaszcza kawalerów maltańskich. Curiosum – z polskich wyższych uczelni składali adresy dwaj księża, rektorzy Akademii Teologu Katolickiej i Akademii Teologii Chrześcijańskiej. Byli w togach fioletowych. Z państw „obozu socjalistycznego” tylko Polska, Niemcy (NRD – Berlin, Jena, Lipsk, Halle, Getynga) i Czesi byli w togach. Rosja, Bułgaria, Rumunia, Jugosławia, Chiny i Mongolia wystąpiły w marynarkach. Gdy się widowiskowa część skończyła – wróciłam do domu, w tym pochodzie szłam z prof. Maverem.
Warszawa, 14 maja
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Słuchamy w telewizji Festiwalu Piosenki z Sopotu. Nawet w tym roku niezły, zirytowała mnie tylko występująca poza konkursem Amerykanka [Joan Baez], mistrzyni od „protest-songów”. Jest to apodyktyczna, rozgadana agitatorka antyamerykańska. Najpierw pokazała publiczności swoje małe dziecko i poinformowała, że jej mąż siedzi w więzieniu za odmowę służby wojskowej. Potem śpiewała okropnie nudno, choć ładnym głosem, piosenki przeciw wojnie w Wietnamie, o getcie murzyńskim, o braku wolności w Ameryce etc. Publiczność po trochu wychodziła, co artystki jednak bynajmniej nie peszyło, wyła dalej. Ułożyłem sobie do niej imaginacyjną mowę po angielsku (!), że jej osoba jest dla nas symbolem amerykańskiej wolności, bo gdyby u nas ktoś mając męża w więzieniu próbował wyjechać za granicę i śpiewać przeciw „swemu krajowi”, to dostałby w dupę, aż by się zakurzyło i zamiast na turystyczne wycieczki powędrowałby do ciupy.
Warszawa, 30 sierpnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1997.
Festiwal w pełni, teraz doszli do głosu młodzi zachodniacy, buntujący się przeciw formie i czysto dźwiękowym konstrukcjom, a propagujący buntowniczy gest, happening polityczny, do tego płyną różne wrzaski z głośników, jęki, ryki elektroniczne, a wszystko dedykowane, na przykład, Theodorakisowi. Dziś właśnie grała taka buntownicza studencka orkiestra z Amsterdamu, cóż za fryzury, cóż za brody, do tego arcykolorowe i arcyswobodne stroje, sztruksy, kobiety w kolorowych hajdawerach i długich butach, słowem szał. Czyż wróci kiedy moda na czerń fraków i smokingów, na skupione wsłuchiwanie się w abstrakcyjne budowle dźwiękowe? Wróci, na pewno kiedyś wróci, trzeba tylko poczekać lat trzydzieści!
Wściekam się swoją drogą na tę zachodnią „buntowniczą” młodzież. Trzydzieści parę lat temu, gdy przygotowywano największą rzeźnię w dziejach świata, wojnę, w której zginąć miało 40 milionów ludzi, żadnej takiej buntowniczej młodzieży nie było, była młodzież konformistyczna, dająca się nabierać Hitlerowi i Mussoliniemu ile wlezie. Dziś za to wyskoczyli jak filip z konopi, a za cel ataków, za największego imperialistę i wroga wolności wybrali sobie… Nixona. Nic ich nie obchodzi historia i jej lekcje, pojęcia też nie mają o komunizmie, Rosji. Ruscy zresztą pilnie o to dbają, aby świat zachodni nie miał o nich pojęcia. […] W „socjalistycznej” Warszawie komunizm reprezentują młodzi ludzie z Zachodu.
Warszawa, 23 września
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1997.