W środę byliśmy na akademii Towarzystwa Naukowego ku czci Słowackiego. Kolumnowa sala uniwersytetu była przepełniona (chyba ponad tysiąc osób). Kleiner mówił przeszło godzinę banały – to mistrz banału i wirtuoz w rodzaju tych, co bez partytury prowadzą orkiestrę. Na pamięć mógłby przez 24 godziny mówić wodniste zdania, a że umie chyba całego Słowackiego na pamięć, więc i cytować może, jakby się z niego sypało. Ani w tym konstrukcji, ani choćby jednej żywej myśli.
Ale że ja chcę zawsze za wszelka cenę znaleźć we wszystkim coś pozytywnego, znalazłam i w tej nudnej mowie dwie rzeczy do rzeczy. Zwrot, że Słowacki chciał najdrobniejszy przedmiot świata „ocalić od bezwartościowości”, wydaje mi się bardzo trafny, a także sąd, że: „postacie Mickiewicza po prostu żyją, postacie Krasińskiego nade wszystko myślą, a postacie Słowackiego starają się istnienie swoje uwydatnić i zaakcentować, ujawnić się w sposób jak najbardziej intensywny, emfatyczny”. To było ładnie powiedziane i w sposób dosyć odkrywczy. Sądzę jednak, że nie dla tych zwrotów, ale właśnie dla banalnej reszty, publiczność oklaskiwała Kleinera owacyjnie. On zaś kłaniał się wielokrotnie, kiwając samą głową jakby ją ktoś pociągał za sznurek. Czynił to z miną absolutnego triumfatora i władcy dusz. Martyka (po usunięciu Szyfmana – do czego się pono przyczynił – został dyrektorem Teatru Polskiego) niezgorzej mówił: „Testament”. Małyniczówna, pięknie ubrana na staroświecką damę z lat siedemdziesiątych, bardzo dobrze mówiła „Uspokojenie”. Ale oboje trochę za cicho, lub też zła akustyka sali takie wywoływała wrażenie.
Warszawa, 10 kwietnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
O godzinie szesnastej mamy z Elżunią [Elżbieta Barszczwska] akademię w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. […] Czułem się fatalnie. Sam mówię dużo utworów, a poza tym zapowiadam. W czasie akademii robię skróty, bo czuję, że nie wyciągnę. Mówię fatalnie. Mam niesmak. […] Ledwie skończyliśmy, już przyjechali po mnie na drugą akademię. Tam mówiłem lepiej, ale nadal czuję się fatalnie. Prosili, żebym bisował, odmówiłem, po prostu nie mogłem. Wróciłem przed chwilą do domu. […] W tej chwili obywatel Prezydent Bierut z sali Pompejańskiej z Belwederu mówi orędzie do narodu. Jak zawsze mówi świetnie. Potem mają być salwy.
Warszawa, 21 lipca
Marian Wyrzykowski, Dzienniki 1938–1939, Warszawa 1995.
Na akademię kopernikowską do Teatru Polskiego. Przy stole prezydialnym było dużo cudzoziemców, wszyscy do siebie charakterystycznie podobni; nawet „wytworny Leningradczyk” okazał się Żydem, a w każdym razie bardzo semicko wyglądał. Cyrankiewicz przemawiał z obowiązkową grandilokwencją. Sala zagrzmiała przepisowymi oklaskami przy słowach „Wielki Związek Radziecki”. O Stalinie nie było już ani słowa. Prof. Rybka miał naukowy referat o Koperniku. Dobre cytaty z Kopernika. Ale od siebie powiedział m.in. takie rzeczy: „Kopernik położył kamień węgielny pod materialistyczny pogląd na wszechświat. Wykazał jedność materii i jej ciągłą przemianę (?). Materia jest wieczna, wszechświat nie ma granic, nie miał początku i nie będzie miał końca”. To brzmi niemal jak katechizmowa definicja Boga. Powiedział jeszcze: „Kopernik położył koniec teorii o niepoznawalności bytu. Wszechświat poznajemy za pomocą tych samych metod, co ziemię”. Dobrze, ale jak można mówić o poznawalności czegoś, co nie ma granic w przestrzeni, co nie miało początku i nie będzie miało końca w czasie? Czegoś więc wykraczającego poza wszelkie kategorie, śród których obraca się i jest w stanie obracać się myśl ludzka? Teoria materializmu naukowego prowadzi tak samo jak wszystkie bez wyjątku filozofie do metafizyki, do niepoznawalnej tajemnicy bytu.
Warszawa, 18 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Już po obchodach 300-lecia Prasy Polskiej. [...] Na 30 stycznia zaplanowano uroczystą akademię w Filharmonii Narodowej. Tego dnia od rana byłem w ogromnych nerwach. Co tu ukrywać, miałem cholerną tremę, a ściślej – zżerał mnie strach przed tym, co się miało odbyć wieczorem. [...]
Przed południem w Belwederze przewodniczący Rady Państwa udekorował 131 dziennikarzy, pracowników administracji prasy i kolportażu, drukarni, techniki, radia i PAP odznaczeniami państwowymi. [...]
O 18 rozpoczęła się akademia. W prezydium zasiedli: Gomułka, Cyrankiewicz, Zawadzki, Wycech, Galiński, Kruczkowski, Ochab, Spychalski i sporo moich kolegów – Hofman, Kasman, Osmańczyk itp. Pierwszy zabrał głos Cyran. [...] Po nim ja wygłosiłem referat, w znacznej części historyczny, od „Merkuriusza” do prasy Polski Ludowej. Mówiłem także o zadaniach dziennikarzy dziś i jutro. Chyba uniknąłem wodolejstwa. O dogmatyzmie, rewizjonizmie i wszelakich grzechach głównych ani słowa nie powiedziałem. Cyran gratulował mi przemówienia. [...] Przemawiał także Satiukow, przewodniczący Stowarzyszenia Dziennikarzy Radzieckich i redaktor naczelny „Prawdy” oraz J. M. Herman, przewodniczący Międzynarodowej Organizacji Dziennikarzy.
[...]
I tak skończył się dzień pełen wrażeń. Wróciłem do domu w radosnym nastroju.
Warszawa, 30 stycznia – 1 lutego
Mieczysław Rakowski, Dzienniki polityczne 1958–1962, Warszawa 1998.
Z okazji pięćdziesiątej rocznicy odrodzenia Polski ciągle widujemy w telewizji naszych rządców (przypomina mi to, że we Francji Dyrektoriatu określano dyrektorów jako „pięć małp”). Zaczęło się od spotkania z olimpijczykami: Cyrano przemówił do nich czytając mowę z kartki, odpowiadała mu – również z kartki – Irena Kirszensztajn-Szewińska. O Jezu, oni nam sport obrzydzą!
Punktem kulminacyjnym była akademia w Lublinie, a w niej, czytane oczywiście, przemówienie Cyrana, trwające 110 minut (obliczyliśmy z Zygmuntem). Zaczął od stwierdzenia, że Polska obecna jest suwerenna, niepodległą i co kto chce, potem zrobił wykład 50-lecia historii pomijając oczywiście wszystko co mu niewygodne, a więc Piłsudskiego (tylko parę kwaśnych wzmianek), Bitwę Warszawską, pakt o nieagresji Becka z Rosją, pakt Ribbentrop-Mołotow, wywózkę Polaków z Ziem Wschodnich, Katyń, Powstanie Warszawskie etc., etc., za to główne siły społeczne to oczywiście SDKPiL (paru Żydów na krzyż), KPP (dwa mandaty w pierwszym Sejmie) i PPR – żadnego AK w czasie okupacji w ogóle nie było. Olbrzymia sala z powagą wysłuchała tych bajęd, potem „Mazowsze” śpiewało pieśni rewolucyjne i ludowe. […]
Moczara w Lublinie nie było, były za to różne święte widma: Berling, Żytomierski etc. Moczarek przemawiał za to w Warszawie ma akademii październikowej – też schematycznie i nieciekawie.
Sopot, 8 listopada
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.