Gdy oznajmiliśmy Księdzu Prymasowi ich przybycie, powiedział ze spokojem: „Trzy lata na nich czekałem, niech teraz poczekają na mnie”. I poszedł na chórek do kaplicy. Gdy po długiej modlitwie zszedł do rozmównicy, nam w dalszym ciągu polecił się modlić.
Komańcza, 26 października
Uwięziony Pasterz. Wspomnienia z pobytu Ks. Kard. Stefana Wyszyńskiego w Klasztorze Sióstr Nazaretanek w Komańczy w latach 1955–1956 wygłoszone przez Siostrę Stanisławę Niemeczek dnia 28 IX 1981 r. w kościele Zbawiciela w Warszawie, podczas Nowenny Modłów o Beatyfikację Kardynała, [Kraków 1981].
Po przeszło 15 minutach przyjąłem obydwu panów w rozmównicy na dole. Oświadczyli mi, że przybywają z ramienia towarzysza Wiesława, dla przedłożenia pewnych spraw do rozważenia. Nowy Sekretarz PZPR stoi na stanowisku, że konieczny jest jak najszybszy powrót Prymasa do Warszawy i objęcie urzędowania. Przedstawili mi sytuację społeczno-gospodarczą kraju, jak również wewnętrzną i zewnętrzno-polityczną. Wszystkie te spostrzeżenia wymagają, by w kraju doszło jak najszybciej do pełnego uspokojenia. Władysław Gomułka uważa, że na odcinku stosunków Kościół–Państwo najwięcej niepokoju w społeczeństwie budzi ocena sytuacji Prymasa. I dlatego zostali wydelegowani przez Sekretarza Partii, by usłyszeć zdanie Księdza Prymasa. Moja odpowiedź: „Jestem tego zdania od trzech lat, że miejsce Prymasa Polski jest w Warszawie”.
Rozpatrzyliśmy sytuację od strony najpilniejszych potrzeb Kościoła. Po czym panowie udali się do wsi Komańcza, by specjalnym telefonem poinformować Gomułkę o wyniku rozmów. Wrócili na skromny posiłek, który spożyliśmy w rozmównicy. Siostry chciały dać lepszy obiad. Byłem zdania, że ma być zwykły, jak co dzień. Po obiedzie obydwaj wysłannicy pożegnali nas.
Komańcza, 26 października
Stefan Wyszyński, Zapiski więzienne, Warszawa–Ząbki 2001.
[26 października] Godzina 10.20, w pokoju znajduje się Okońska z siostrą mówiąc, że pytała szofera, kto przyjechał, odpowiedział, że przyjechali z Rządu. Okońska siostrze powiedziała, żeby się tym nie martwiła, ponieważ ona się modli za „W”, modlił się też cały naród 26 sierpnia na Jasnej Górze. [...]
O godzinie 11.50 wszedł do sali „W”. Za chwilę przyszły siostry, matka [Przełożona], Danka [Sułek]. Osoby zapytują „W”, co się stało. „W”: „Ale kobiety ciekawe i wytrzymały tyle czasu” (śmiech). „W”: „To są przedstawiciele Rządu, minister Kliszko i pan poseł Bieńkowski. Chcą, żebym wracał do Warszawy, żeby jakoś tak zrobić, aby nie było manifestacji, jak wrócę. Również chcieli, żeby ludzie nie wykorzystali tej sytuacji”. Zaznaczył, że panowie ci rozmawiali bardzo grzecznie i miło. „Oni przedstawiają ciężką sytuację w kraju ze strony ekonomicznej, gospodarczej, o niebezpieczeństwie na Węgrzech wspomnieli.” „W” zaznaczył, że jego powrót do Warszawy musi uniknąć starć ze strony ludzi, następnie wspomniał, że ma wspólnie z towarzyszem Gomułką ustalić komunikat dla państwa. „W”: „Wypowiedzieli się przeciwko dekretowi Kościoła. Gomułka się zastanawiał, że tak się mogło stać. Mój powrót personalny na miejsce”. Dalej „W” zaznaczył, że panowie ci powiedzieli: „Podziwiamy, że ksiądz prymas po trzech latach nie pała złością”. „Ja odpowiedziałem, że mam przed sobą ludzi miłych.” [...]
„W” siostrom powiedział, że panowie ci pojechali do telefonu, a po obiedzie znów będą rozmawiali w rozmównicy. „Trzęśli się, powiadali, że zimno, przepraszali, że w paltach.” Wspomniał „W”, że sytuacja jest ciężka i dlatego tak prędko załatwiają. „Przywieźli program od pana Gomułki, jako podarunek.” Matka: „Bardzo grzeczni, mili. Mnie się wydaje, że to ludzie z woli bożej”. „W”: „Posłowie krytycznie podchodzą do obecnej sytuacji”. Zapytywali się „W” w sprawie jakichś księży. „W” powiedział, że ceni takich ludzi, jak ksiądz [Bolesław] Kominek... To ludzie z terenu. Matka: „Czy powrócą?”. „W”: „Rozmowa jeszcze będzie”. „S” [Danuta Sułek]: „Ksiądz [Jan] Piskorz będzie usunięty”. „W”: „Ja jeszcze nic nie wiem”. Danka: „Dobrze, że przyjechałam przed przyjazdem wujka do Warszawy”. „W”: „Ty nie jesteś ostatnia jeszcze” (śmiech). [...]
Komańcza, 26 października
Stenogram podsłuchu rozmowy w Komańczy z 26 i 27 października 1956, AIPN, sygn. 01283/107.
Niniejszym oświadczam, że swoje przemówienie na nadzwyczajnym walnym zebraniu oddziału warszawskiego ZLP w dniu 29 lutego b.r. uważam za nieudane, nieskuteczne, a zatem politycznie szkodliwe.
Przemówienia tego nie napisałem zawczasu, po pierwsze dlatego, że miało być repliką na wrogie przemówienia, wygłoszone poprzednio przez opozycję, po drugie zaś, ponieważ nigdy nie mówię „z papierka”. Ale na powyższym zebraniu powstał nastrój tak wrogi wobec pozycji partii, że większości przemówień nie słyszałem, nie mogłem usiedzieć w sali, bojąc się, że nerwowo nie wytrzymam i nie potrafię na koniec niczego powiedzieć. Gdy zabrałem głos, wiedziałem, że repliki atakującym politykę partii już niczego nie dadzą, starałem się już tylko przeciągnąć na rzecz partyjnej rezolucji pewną ilość głosów. Wydało mi się, że można będzie to osiągnąć przez użycie najważniejszego, istotnego argumentu politycznego: o słuszności generalnej linii politycznej tow. Gomułki. Aby do świadomości rozhisteryzowanej sali dotarł ten argument, użyłem prostego chwytu retorycznego, mówiąc o drobnych, codziennych wadach charakteru tow. Gomułki. Gdybym mówił o nim w tonie podniosłym, nikt by nie zareagował na końcowy argument polityczny. Nie przypominam sobie, żebym użył zwrotu „facet”, użyłem natomiast słowa „człowiek”. Nie poprawiałem stenogramu swego przemówienia, ponieważ do tego zebrania nie potrafię wrócić, nie czytałem niczyich na nim przemówień, wszystko to jest dla mnie zbyt bolesne. Natomiast wiem, że stenografowie na nim popełniali błędy, omijali pewne rzeczy, np. oświadczenie Olchy. Być może i w moim przemówieniu dopuścili się drobnych błędów.
[...]
Także i druga część mego przemówienia — jak sobie ją przypominam — była nieudana i nieprzyjemna. Próbowałem prosić zdecydowanych wrogów naszej polityki o kredyt zaufania, powoływałem się na ewentualne rokowania z władzami. Być może zyskałem w ten sposób 20-30 dodatkowych głosów, ale nawet w razie zwycięstwa naszej rezolucji, byłaby to chyba za duża cena jak na poniżanie się moje — bądź co bądź sekretarza organizacji partyjnej wobec wrogiej większości sali.
W pewnej mierze tłumaczę sam sobie ogromnym napięciem nerwowym, w którym przebywałem. Przed zebraniem tyle razy uprzedzano nas o kolosalnym znaczeniu politycznym wyniku zebrania, że widząc fatalną sytuację na sali, szukałem rozpaczliwie jakiegoś wyjścia, które by mogło odmienić niedobry dla nas wynik głosowania. Nie udało mi się tego dokonać, w dodatku dopuściłem się naruszenia autorytetu partii i tow. Gomułki.
Mam pełną świadomość tego i gotów jestem ponieść wszystkie konsekwencje, które kierownictwo partii uzna za właściwe.
Warszawa, 10 kwietnia
Marta Fik, Marcowa kultura, Warszawa 1995.
W marcu i kwietniu mówiono o syjonizmie i rewizjonizmie. Ostatnio mówi się tylko o rewizjonizmie. Czy syjonizm zniknął? Syjoniści wyślizgują się od zajmowania stanowiska. Towarzysze Gomułka i Kliszko mówili, że niektórych z nich się skrzywdziło. Uważam, że jak zszedł z sekretarza o szczebel niżej, to nie spotkała go krzywda, a będzie dalej rył. Nie widzimy tych wyrządzonych krzywd. Pytano w czerwcu 1967 o opinię klasy robotniczej. Mówiliśmy: oczyścić ze syjonistów. A teraz się przebacza krzywdy nam wyrządzone. Tu z tej trybuny członkowie kierownictwa mówili, że tym, którzy podnoszą rękę na władzę ludową, ręce trzeba urwać. Im głowę trzeba urwać. [...] Gdybyśmy policzyli miliardowe straty, na jakie narazili nas syjoniści, to byśmy zobaczyli, że starczyłoby na poprawę stopy życiowej dla klasy robotniczej, bez mobilizowania do podwyższania produkcji.
Mamy nadzieję, że towarzysze z KC, słysząc nasze wypowiedzi płynące z troski o czystość Partii, wezmą je pod uwagę i na V Zjeździe ustosunkują się do tych spraw.
Łódź, 5 października
Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej.
Piszę te słowa po przeszło czterech miesiącach wyniszczającej psychicznie, biologicznie i materialnie tymczasowości, w jakiej ja i moja rodzina żyjemy od dnia złożenia wniosku o zgodę na nasz wyjazd na stałe za granicę. Do dnia dzisiejszego zgoda ta nie została udzielona.
[...]
W listopadzie 1967 r. zostałem zmuszony do nagłego opuszczenia — po 20 latach nieprzerwanej pracy — redakcji „Życia Warszawy”. W dwa miesiące później przebyłem zawał serca. Po 7 tygodniach pobytu w szpitalu nie było już mowy — z wielu zresztą przyczyn — o powrocie do poprzedniej aktywności i dawnego tempa i rodzaju pracy. Tym bardziej że koniec mojej choroby zbiegł się z wydarzeniami marcowymi, których reperkusje w odniesieniu do moich dzieci w wieku szkolnym (w atmosferze owych dni córka musiała zmienić szkołę podstawową, gdzie była uczennicą kl. VII), głęboko przeżyliśmy.
Ostateczną decyzję wyjazdu podjęliśmy jednak dopiero wtedy, gdy radykalna zmiana stała się nieodzowna dla przywrócenia równowagi psychicznej mojej żonie. Od kilku bowiem miesięcy jej stan psychiczny w połączeniu z historią jej życia (ma ona za sobą getto, Majdanek, ucieczkę z obozu i powstanie warszawskie) sprowadza się do całkowitej depresji i fizycznej już niemożności prowadzenia domu i organizowania życia rodzinnego.
Tak więc beznadziejna sytuacja domu, grożący katastrofą stan psychiczny i fizyczny żony, jej lęk o przyszłość dzieci, moje częściowe inwalidztwo i skrajne wyczerpanie nerwowe i wreszcie moja osobista odpowiedzialność za przyszłość tych trojga ludzi — przesądziły o wyborze drogi. 4 lipca br. złożyliśmy wszystkie wymagane dokumenty. [...]
Tymczasem wbrew normalnie stosowanej praktyce władz paszportowych załatwiających podobne sprawy w czasie z reguły krótszym niż dwa miesiące, nasza rodzina czeka już prawie 5 miesięcy. Nie muszę podkreślać — na tle mojego przymusowego bezrobocia i stanu psychicznego mojej żony — jaki to ma rujnujący wpływ na nas i nasze dzieci. Wszelkie próby zasięgnięcia informacji w Biurze Paszportów MSW spełzły na niczym. Jedynie w dniu, kiedy upłynął ustawowy 4-miesięczny termin podjęcia przez władze decyzji, otrzymałem pismo zawiadamiające mnie, że moja sprawa „zostanie rozpatrzona w terminie późniejszym”. [...]
Dlatego zwracam się do Was z niniejszą prośbą: proszę, abyście mocą Waszego autorytetu spowodowali, aby odpowiednie władze zechciały definitywnie załatwić naszą sprawę lub też aby mi wyjaśniono przyczyny, dla których jestem traktowany inaczej niż tyle tysięcy innych osób.
Warszawa, 18 listopada
Marzec ’68. Między tragedią a podłością, wstęp, wybów i oprac. Grzegorz Sołtysiak i Józef Stępień, [b.m.] 1998.
A więc już po plenum — Gierek przemawiał dwie godziny, słuchałem w telewizji: o sprawach gospodarczych dość rozsądnie, o politycznych i kulturalnych nic ciekawego, wciąż odmieniał w kółko słowo „partia”. Wyraźnie też powiedział, że nie będzie wolnej gry sił politycznych i że pisarze winni pomagać partii. Przygnębiające. W ogóle było to raczej przemówienie człowieka słabego. Na sali mordy okropne (ktoś spał na stole!), to tacy ludzie nami rządzą w epoce rewolucji naukowej. […]
Plenum, poza przemówieniem Gierka, było tajne, podobno teksty jego mają się ukazać w elitarnym i niedostępnym miesięczniku „Nowe Drogi”. Tak więc rewolucyjna władza wstydzi się sama siebie. Wylano Kliszkę i Jaszczuka, Gomułkę zawieszono (bo chory…), Kociołek, Loga-Sowiński i Walaszek sami podali się do dymisji. Taki więc koniec kariery Kociołka […] — jedno potknięcie w czasie zajść na Wybrzeżu (kazał robotnikom wrócić do stoczni, gdzie powitały ich strzały) i już po nim. […] Podobno Kliszko się bronił, miał oświadczyć, że to nie były rozruchy robotnicze, lecz atak kontrrewolucjonistów, który należało odeprzeć, choćby liczba zabitych miała być nie wiem jaka. Aha, Gierek podał tę liczbę: czterdzieści pięć i tysiąc sto rannych, z tego połowa mundurowych.
Warszawa, 11 lutego
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.