Zbliżały się krytyczne dla nas dni. Przez miasteczko przeciągały coraz liczniejsze tabory uciekinierów. [...] Jechały powozy i bryczki, a najwięcej duże wozy drabiniaste zaprzężone w dobre konie dworskie, naładowane rozmaitymi rzeczami, skrzyniami, walizami, pościelą. Nie wszystkimi pojazdami powozili furmani lub fornale. Na bardzo wielu wozach siedzieli z lejcami w rękach dostatnio ubrani panowie, a nawet panie i młode panienki. Niemało wozów jechało z księżmi, też bez furmanów, powozili sami, czasem obok siedziała gospodyni. Widok uciekających ziemian, a zwłaszcza księży, wyprowadzał z równowagi mojego intendenta, eks-dziedzica Rzuchowskiego. Stawał on w otwartym oknie i przy przejeździe księży zawsze zaczynał śpiewać na cały głos, niemiłosiernie fałszując: Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród... Jadący podnosili głowy w stronę okna i zacinali batem konie. [...]
28 sierpnia bolszewicy podeszli pod Zamość i przecięli szosę na Szczebrzeszyn. Byliśmy już odcięci od Zamościa, lecz jeszcze przez parę godzin porozumiewaliśmy się z nimi telefonicznie, dopóki nie przerwano drutów.
Szczebrzeszyn, 28 sierpnia
Zygmunt Klukowski, Wspomnienia z Zamojszczyzny, Biblioteka Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego.
Najwybitniejszym wydarzeniem tego roku był przyjazd do Zamościa prezydenta Rzeczypospolitej prof. Ignacego Mościckiego. Miało to nastąpić w czerwcu, przygotowania zaczęły się parę miesięcy przedtem. Pan prezydent zgodził się przybyć do Zamościa na poświęcenie Szkoły Rolniczej im. Józefa Piłsudskiego w Janowicach. […]
18 czerwca rano wybrałem się końmi do Zamościa na całe dwa dni, ażeby — mając imienne zaproszenie na wszystkie programowe imprezy i raut — wziąć udział w uroczystościach powitalnych, tym bardziej że nigdy jeszcze prezydenta nie widziałem. Zawczasu musiałem sprawić sobie nowe czarne palto i kupić pierwszy i ostatni w życiu melonik na głowę. Dzień był wyjątkowo gorący i upał przy galowych strojach dawał się wszystkim mocno we znaki. Lecz trzeba było zastosować się do ceremoniału. […]
Przyjechał prezydent w godzinach przedpołudniowych samochodem od strony Lublina, w otoczeniu licznej świty […]. Od granic powiatu już kilka razy go zatrzymywano i witano. Udał się najpierw do kolegiaty, a potem do starostwa, gdzie przygotowano dla niego cały apartament i tu jadł obiad w ścisłym gronie swego otoczenia. Warto zanotować ciekawy szczegół, że lekarz powiatowy, dr Branicki, musiał przedtem w kuchni sam spróbować wszystkich potraw, jakie miały być podane i kosztować wina z butelek, które przy nim odkorkowywano. […]
Wieczorem odbył się raut w kasynie oficerskim w koszarach. Przed kasynem na dworze stał stół, przy którym siedzieli oficerowie i prowadzili ścisłą kontrolę przybywających […]. O 22.00 zjawił się prezydent i od tej chwili już nikogo na salę nie wpuszczano. Wkrótce odbył się cercle, w czasie którego starosta przedstawiał prezydentowi po kolei wybitniejszych obywateli z miasta i powiatu. […] Starosta Koślacz chciał przedstawić i mnie, lecz się wymawiałem, bo raził mnie ten suchy szablon i byłem nieco onieśmielony w swym starym, kusym, niemodnym fraku. Lecz ani się spostrzegłem, gdy w pewnym momencie schwycił mnie za ramię i postawił przed prezydentem, mówiąc: „Oto dyrektor jednego z naszych szpitali, który jednak więcej zajmuje się historią aniżeli medycyną”. Trochę mnie to stropiło, czułem że mam głupkowatą minę, prezydent uśmiechając się po swojemu wyciągnął rękę i powiedział coś w rodzaju „aa”. […] Coś tam odbąknąłem i już musiałem się usuwać, bo „podawano” następnego gościa.
Po odjeździe prezydenta nastąpiło widoczne odprężenie w ogólnej, bardzo oficjalnej atmosferze i rozpoczęła się wesoła zabawa taneczna, która trwała do białego dnia.
Zamość, 18 czerwca
Zygmunt Klukowski, Praktyka w Szczebrzeszynie, „Karta” 2004, nr 42.
Nie mamy już wątpliwości, że wojna z Niemcami jest nieunikniona. Napięcie nerwów zwiększa się z każdym dniem. Dziś niespodziewanie odwołano z manewrów 9 pułk piechoty [Legionów] przebywający w okolicach Szczebrzeszyna i Klemensowa.
Po południu byłem w Zamościu. Otrzymałem od starosty rozkaz ściągnięcia z urlopu wszystkich pracowników szpitalnych.
Szczebrzeszyn, 12 sierpnia
Zygmunt Klukowski, Zamojszczyzna, t. 1: 1918–1943, Ośrodek KARTA, Warszawa 2007.
W nocy powołano w Szczebrzeszynie do służby czynnej przeszło czterdziestu rezerwistów, w tym doktora Jóźwiakowskiego i sędziego Sokołowskiego. Podniecenie w mieście ogromne. Odjeżdżających rezerwistów odprowadziliśmy na stację. Nastrój wśród powołanych doskonały. Jestem całkiem wytrącony z równowagi. Trudno mi wykonywać zwykłą, szarą, codzienną pracę. Ponosi mnie.
Szczebrzeszyn, 14 sierpnia
Zygmunt Klukowski, Zamojszczyzna, t. 1: 1918–1943, Ośrodek KARTA, Warszawa 2007.
Lawina ludzka, ogarnięta paniką, gnała gdzieś przed siebie, często nie wiedząc, dokąd właściwie dąży i gdzie będzie kres tej wędrówki. Tempo nadawały samochody osobowe, które wyprzedzały nie tylko tabory konne, lecz i auta ciężarowe. Piękne limuzyny [...] najczęściej ze znakami rejestracyjnymi Warszawy, przeładowane były uciekającymi i ich rzeczami. Niezwykle przykre wrażenie sprawiał widok stosunkowo dużej liczby oficerów wyższych szarż uciekających razem z rodzinami.
Można było zobaczyć ludzi jadących na stopniach, na błotnikach, na zderzakach, kurczowo trzymających się klamek, ram okiennych itp. Rzeczy były poprzywiązywane wszędzie, gdzie tylko się dało.
Szczebrzeszyn, 21 września
Zygmunt Klukowski, Zamojszczyzna, t. 1: 1918–1943, Ośrodek KARTA, Warszawa 2007.
Po wsiach Niemcy wszystko zabierają, głównie zboże, kartofle i bydło. Niektóre wsie są ogołocone doszczętnie. Opowiadał nam dr Snacki o dramatycznej scenie w Goraju. Gdy Niemcy grasowali tam, jedna kobieta schwyciła duży bochenek chleba, przycisnęła go skrzyżowanymi rękoma do piersi i za nic nie chciała oddać. Żołnierz strzelił do niej. Upadła na ziemię, lecz chleba nie puściła. Wówczas dobito leżącą poprzez trzymany chleb. I tak ją pochowano, z bochenkiem zakrwawionego chleba.
Szczebrzeszyn, 3 czerwca
Zygmunt Klukowski, Zamojszczyzna, t. 1: 1918–1943, Ośrodek KARTA, Warszawa 2007.
Akcja „poszukiwania niemieckiej krwi” będzie rozszerzona na całe Generalne Gubernatorstwo, a przy niemieckich koloniach w okolicy Zamościa zostanie utworzony wielki teren osiedleńczy. W celu jak najszybszego nadania [tym okolicom] czysto niemieckiego charakteru, należy możliwie prędko przystąpić do utworzenia gospodarstw i podjęcia uprawy roli.
Lublin–Zamość, 30 lipca
Zamojszczyzna — Sonderlaboratorium SS. Zbiór dokumentów polskich i niemieckich z okresu okupacji hitlerowskiej, red. Czesław Madajczyk, Warszawa 1979, [cyt. za:] Tu będą Niemcy, oprac. Anna Richter, „Karta” 2010, nr 62.
Reichsführer SS zarządził w ciągu swego kilkugodzinnego pobytu w Krakowie, co następuje:
1. Osiedlenie Niemców z Besarabii i Bośni nastąpi natychmiast po przejściu ich przez obozy przejściowe. Z jak największym pośpiechem należy natychmiast ukończyć akcję osiedlania Słoweńców i Lotaryńczyków (17.000), którzy mają się osiedlić w dystrykcie lubelskim jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia 1942.
2. Postępowanie z Polakami, którzy z dystryktu lubelskiego mają być wysiedlani, ustalam następująco:
a) dla dzieci do lat 10 utworzy się tzw. obozy wychowawcze [Kindererziehungslager]; w obozach tych przeprowadzi się w późniejszym czasie dokładne ich badanie. Dzieci uznane za cenny rasowo materiał pojadą do Rzeszy [...];
b) dla Polaków mających ponad 60 lat utworzy się tzw. wsie rentowe [Rentendörfer];
c) sposób postępowania z pozostałymi Polakami uzależnia się od zaliczenia ich do odpowiednich grup.
Włączonych do IV grupy przekaże się jako siłę roboczą do obozów koncentracyjnych. Grupa III użyta zostanie jako siła robocza w Rzeszy względnie na wschodzie. Włączonych do grupy II przeznacza się celem dokładnego ich badania do Łodzi, po czym dopiero wódz SS poweźmie decyzję co do dalszego ich przeznaczenia.
[...] Proszę, stosując się do nowo podanych zasad, ustalić, o ile to jest obecnie już możliwe, liczebność poszczególnych grup.
10 października
Zygmunt Klukowski, Zbrodnie niemieckie w Zamojszczyźnie, Warszawa 1947.
Wskazówka postępowania dla obozu zbornego dla Polaków w Zamościu, w związku z akcją wysiedlania w powiecie zamojskim.
[...] Na podstawie kartoteki centralnej, należy dla każdej grupy sporządzić kartotekę specjalną, to znaczy osobną dla osób zdolnych do zniemczenia, dla osób przeznaczonych na prace w Rzeszy, dla osób skierowanych do tzw. Rentendörfer, dla oddzielonych od rodzin dzieci, dla osób przeznaczonych na prace w Generalnym Gubernatorstwie, jak też dla Polaków przekazanych do Brzezinki. [...] Zależnie od tego podziału, należy przygotować dla poszczególnych grup osobne baraki, aby przez odpowiednie rozgraniczenie uniknąć zmieszania raz już oddzielonych osób.
Ażeby wpłynąć uspokajająco na Polaków, wzburzonych odłączeniem dzieci od rodziców itd., należy im, jeszcze przed odłączeniem, podać do wiadomości załączone obwieszczenie, tłumacząc je na język polski.
„Obwieszczenie.
Żydostwo i komunizm, które nie tylko zagrażają Niemcom i ich sojusznikom, lecz także chcą zniszczyć całą Europę, a więc i was wciągnąć w przepaść, muszą być zniszczone. Aby zwalczyć tę moc diabelską, musimy zmobilizować wszystkie siły Europy. Dlatego musimy tych wszystkich spośród was, którzy są zdolni do pracy, wysłać do Niemiec i tam ich zatrudnić.
Aby waszym dzieciom dać możność swobodnego rozwijania się, trzeba je umieścić u krewnych (u dziadków lub osób niezdolnych do pracy), na innym terenie Generalnego Gubernatorstwa. O ich przyszłość nie potrzebujecie się troszczyć. Będzie wam dana możność dzieci wasze i członków rodziny wspomagać pieniędzmi, które w Niemczech zarobicie w wystarczającej ilości. [...] Faktu wysłania was na prace do Rzeszy nie da się absolutnie zmienić, istnieje jednak możliwość, że w nagrodę za dobrze wykonaną pracę, być może prędzej, niż przypuszczacie, połączycie się znów z waszą rodziną.”
Zamość, 21 listopada
Zygmunt Klukowski, Zbrodnie niemieckie w Zamojszczyźnie, Warszawa 1947, [cyt. za:] Tu będą Niemcy, oprac. Anna Richter, „Karta” 2010, nr 62.
Osiedlenie następuje na bezpośredni rozkaz Reichsführera SS. Ten rozkaz jest dla nas zobowiązaniem, które wykracza poza ramy normalnego wykonania rozkazu, gdyż Reichsführer SS oczekuje od Was nie tylko formalnego wykonania jego woli, lecz także tego, byśmy wszystkim przybyłym z różnych części Europy Volksdeutschom zbudowali tu nową ojczyznę, dali zdrowe podstawy bytu i stworzyli warunki rozwoju przyszłych pokoleń. Zabezpieczenie wszystkich zdobytych terenów na przyszłość zależne jest jedynie od tego, czy człowiek niemiecki zapuści korzenie w tej ziemi. Kto popełnia błąd lub zbyt lekko podchodzi do zadania, szkodzi niemieckiemu narodowi w jego przyszłym bycie i takie postępowanie jest najcięższą zdradą naszych powinności.
Dlatego od wszystkich biorących udział w akcji oczekuję wytężonej pracy, bezwarunkowego wykonywania zadań i zrozumienia ludzi. Zadanie to może być wykonane tylko przy wielkiej cierpliwości i zrozumieniu potrzeb, a przede wszystkim właściwym kierowaniu tymi ludźmi, którzy żyli poza narodem niemieckim i cierpieli pośród obcych. Nie ma znaczenia, kto jakim mówi językiem, czy posiada wiadomości, które wydają się dzisiaj każdemu Niemcowi zupełnie oczywiste; znaczenie ma tylko sprawa ratowania niemieckiej krwi.
Lublin, 22 listopada 1942
Zamojszczyzna — Sonderlaboratorium SS. Zbiór dokumentów polskich i niemieckich z okresu okupacji hitlerowskiej, red. Czesław Madajczyk, Warszawa 1979, [cyt. za:] Tu będą Niemcy, oprac. Anna Richter, „Karta” 2010, nr 62.
Na początku grudnia 1942 w całej wsi mówi się, że Wielącza będzie wysiedlona i to w najbliższych dniach. W nocy 4/5 grudnia śpimy spokojnie, bo furmanki po wysiedlonych są wyznaczone na 9 grudnia. [...] Stało się inaczej.
5 grudnia po północy już słychać było strzały. Rano patrzymy przez okno, idzie dwóch Niemców. Wchodzą do domu i pada rozkaz, że za pół godziny cała rodzina ma się zgłosić na punkt zborny w szkole podstawowej w Wielączy. Niemcy wyszli, moja siostra Emilia uciekła i ukryła się na strychu obory. Natomiast ja, młodsza siostra Regina i rodzice ubraliśmy się ciepło, zabraliśmy trochę żywności i zgłosiliśmy się do szkoły.
Wielącza, 4–5 grudnia
Wysiedlenia Wielączy, podał do druku Bogusław Garbacik, „Karta” 2010, nr 62.
O świcie do naszego domu wszedł żołnierz niemiecki, nakazując wychodzić. Ojciec znał trochę niemiecki, ponieważ był w niewoli podczas I wojny, zaczął z nim rozmawiać, dał mu butelkę wódki, którą dostał za kontyngent, potem tamten zostawił nas i wyszedł.
Przyszedł kolejny, ten zmusił nas do wyjścia. Ojciec załadował na wóz to, co żołnierz mu kazał. Ruszyliśmy całą rodziną (ojciec, mama, ja, siostra, brat) w nieznane. Wraz z sąsiadami dojechaliśmy do szkoły w Wielączy. Tam podczas segregacji część młodych ludzi zostawiono do pracy na miejscu. Pozostałych, pod strażą uzbrojonych żołnierzy, dowieziono furmankami do obozu w Zamościu. Mój ojciec został skierowany do pracy w Berlinie. My zostaliśmy z mamą w obozie.
Wielącza-Kolonia, 4–5 grudnia
Wysiedlenia Wielączy, podał do druku Bogusław Garbacik, „Karta” 2010, nr 62.
W nocy 4/5 [grudnia] zebrało się nas kilku u sąsiada, Ludwika Skrzypika, by czuwać, nie dać się zaskoczyć Niemcom. Około czwartej rano skończyliśmy grę w karty dla zabicia czasu. Poszedłem spać do domu Wróbli.
Ledwo ułożyłem się do snu, zbudziło mnie kołatanie do okna. Nieznajomy mężczyzna z karabinem w ręku, ubrany w mundur niemiecki, powiedział po rosyjsku przez okno: „Otkroj dwier’! Sobirajsia i idi w dieriewniu na sobranije” [Otwieraj drzwi! Zbieraj się i idź do wsi na zebranie]. Ubierając się w pośpiechu, otworzyłem intruzowi drzwi i powiedziałem: „Oczywiście, tylko nakarmię zwierzynę”. Pozwolił mi to zrobić. Ubrałem się w barani kożuch Wróbla, opasałem pasem, za pazuchę włożyłem upieczone wczoraj przez Wróblową pierogi, jeszcze ciepłe, bo były w piecu wraz z chlebem — miałem dzisiaj donieść wypiek do Michalowa.
Wyszedłem z domu — cisza. Ostrożnie poszedłem za stodołę w kierunku szosy, zgodnie z nakazem żołnierza. Nigdzie oznak życia, pusto, nawet psy nie szczekały. Zrodził się we mnie pomysł — zamiast do szkoły, pójdę w kierunku przeciwnym, do Bodaczowa. Doszedłem do kuźni Świstowskiego, 300 metrów od Bodaczowa. Był blady świt.
Gdy zobaczyłem stojących w poprzek szosy na mostku w Bodaczowie kilku uzbrojonych Niemców, odczułem chłód mimo kożucha i ciepłych pierogów. Cofnąłem się do starej, pustej wewnątrz wierzby i wcisnąłem do środka. Nagle usłyszałem dwa strzały, po drugim dostrzegłem: to ktoś upadł 500 metrów od mej kryjówki (Ludwik Skrzypik). Ktoś inny zbliżył się do niego, nachylił nad leżącym, coś robił. Kiedy się wyprostował, zobaczyłem, że ma broń, po chwili padł strzał.
Wielącza, 4–5 grudnia
Wysiedlenia Wielączy, podał do druku Bogusław Garbacik, „Karta” 2010, nr 62.
O wysiedlaniu Wielączy wiadomo było od kilku tygodni, nie wiedzieliśmy jedynie, kiedy dokładnie to nastąpi. Każdy z mieszkańców miał swój plan ucieczki. Tej nocy nasza rodzina została, ponieważ sąsiad był poprzedniego dnia w naszej gminie Mokre; tam mówiono, że na pewno nie nastąpi to dzisiaj (5 grudnia 1942).
Spaliśmy spokojnie, przekonani, że nas nie wysiedlą. O czwartej rano zbudzili nas żołnierze rosyjscy w służbie niemieckiej, kazali ubierać się ciepło, brać jedzenie na pięć dni i iść do szkoły. Mówili, że jeśli tego nie zrobimy — przyjdą następni. Ukryliśmy się w stodole; pod nami stał wóz wyładowany dobytkiem przygotowanym do ucieczki.
Po południu przyjechał z rodziną i dziećmi niemiecki osadnik — „czarny”, który objął nasze gospodarstwo. Nakarmił nasze bydło, konie. Gdy usłyszeliśmy znany zgrzyt klucza (zamknął dom), głodni i przemarznięci zdecydowaliśmy się na ucieczkę przez łąki do Niedzielisk, chociaż nie mieliśmy pewności, czy też nie są wysiedlone. Idąc wzdłuż strumyka, przy moście, zobaczyliśmy ciało Ludwika Skrzypika w kałuży zakrzepłej krwi; był boso. Wtedy ojciec powiedział: „Idziemy do Bodaczowa”.
W Bodaczowie mieszkaliśmy kilka miesięcy u wujka, który pracował na kolei. Pomógł w zatrudnieniu ojca jako stolarza na stacji Zawada.
Wielącza, 4–5 grudnia
Wysiedlenia Wielączy, podał do druku Bogusław Garbacik, „Karta” 2010, nr 62.
[W obozie w Zamościu] Wszystkich wysiedlonych skierowano na komisję lekarską. Oddzielano tam tych, którzy byli przeznaczeni do Auschwitz; lokowano ich w barakach numer 12 i 13, które były dodatkowo ogrodzone płotem z drutu kolczastego i bardzo strzeżone.
Pierwszą noc spędziliśmy razem z rodzicami. Na drugi dzień, 6 grudnia, wypędzono nas z baraku na plac i nastąpiło oddzielenie dzieci od rodziców przez komendanta obozu przezywanego „Ne” [Artura Schütza] i jego pomocnika narodowości ukraińskiej.
To było straszne przeżycie. [...] Powstało wielkie zamieszanie, płacz matek i dzieci. Ukrainiec wściekał się, bił pałką, gdzie popadło, dzieci wyrywał z rąk matek, które mdlały, nie chciały ich oddać, prosiły, błagały — bez skutku.
Dzieci i starców skierowano do baraku numer 16, natomiast rodziców, ludzi zdolnych do pracy, do wywiezienia na roboty do Niemiec — ulokowano w baraku numer 14. Mnie i siostrze przydzielono opiekuna — starszego człowieka, pana Kasperskiego, współwłaściciela młyna w Zawadzie. Tylko raz, na drugi dzień po rozłące, odwiedziliśmy rodziców w ich baraku, co było zabronione nawet pod karą śmierci. Chcieliśmy pójść do nich jeszcze raz, ale już ich nie było.
Zamość, 6 grudnia
Wysiedlenia Wielączy, podał do druku Bogusław Garbacik, „Karta” 2010, nr 62.
W sprawie zdatności do pracy oświadczył [komendant obozu] Hauptsturmbannführer SS Haumeier, że do obozu należy dostarczać jedynie Polaków całkowicie zdolnych do pracy, aby przez to możliwie uniknąć zbytecznego obciążania obozu, jak też środków transportowych. Osoby ograniczone, idioci, kalecy i chorzy muszą być w najkrótszym czasie przez likwidację usunięci z obozu dla jego odciążenia. Stosowanie tego środka jest jednak o tyle utrudnione, że w myśl zarządzenia Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy, w przeciwieństwie do metody stosowanej względem Żydów, Polacy muszą umrzeć śmiercią naturalną.
Zamość, 16 grudnia
Zygmunt Klukowski, Zbrodnie niemieckie w Zamojszczyźnie, Warszawa 1947.
Postanowiliśmy w pięciu chłopców zorganizować ucieczkę z obozu. Dwóch z Wielączy i trzech z Udrycz. 18 grudnia upatrzyliśmy miejsce w północno-zachodnim rogu ogrodzenia, obok baraku numer 9. Na drugi dzień, około 10.00 przychodzimy do ogrodzenia, a tam jest zrobiony otwór. Wywnioskowaliśmy, że ktoś przez ten otwór w nocy uciekł. Ogrodzenie było wykonane z dwóch płotów z drutu kolczastego i wyłożone wewnątrz kłębami z takiego samego drutu. Wzdłuż ogrodzenia z każdej strony chodzą uzbrojeni strażnicy, na wieży strażnik z karabinem maszynowym. Stoimy obok i podejmujemy szybką decyzję — uciekać. Wpadamy kolejno do otworu, przechodzimy przez zwał drutu, drugi płot przeskakujemy i uciekamy na północ, do zabudowań gospodarczych. To się działo szybko, sekundy. Obejrzałem się: strażnik stał nieruchomo około 100 metrów od nas. Na naszą ucieczkę w ogóle nie reagował.
Wyszedłem na ulicę Lubelską i zastanawiałem się, w którą stronę mam iść, bo nie znam Zamościa. Ruszyłem w stronę wieży kościelnej kolegiaty, do centrum. Nagle — oczom nie wierzę — idzie mama! Wzięła mnie za rękę i poszliśmy pieszo z Zamościa do wuja we wsi Wielącza Poduchowna, gdzie przenocowaliśmy. Na drugi dzień rano poszliśmy z mamą do Kątów Pierwszych, gdzie mieszkali rodzice.
Zamość, 19 grudnia
Wysiedlenia Wielączy, podał do druku Bogusław Garbacik, „Karta” 2010, nr 62.
19 grudnia rano zobaczyłem, jak wojsko niemieckie od strony północnej z Deszkowic otaczało naszą Wielączę-Kolonię, Złojec i Zawadę. Stali gęsto, co 100 metrów. [...]
Ojciec dał mi 100 złotych, zabrałem bochenek chleba, owinąłem go koszulą i kalesonami. Kombinowałem, jak uciec, którędy? Słychać było strzelaninę od Deszkowic, strzelali do uciekających ludzi, to wtedy zabili Jana Banacha. Z dwójką rówieśników, bliźniakami Janem i Anielą Wróblami, ukryliśmy się w stodole sąsiada, który już był za drutami. Widziałem, siedząc cicho mimo zimna i ostrego wiatru, jak wypędzili mego ojca. Zaprzęgał konia, ładował coś na wóz.
Koło południa zimno zmusiło nas jednak do wyjścia z ukrycia. Wyszedłem pierwszy. Pilnujący ojca „czarny” z dubeltówką skierowaną we mnie kazał mi, bym pomagał ojcu. Mówił, by zabierać wszystkie narzędzia, bo pojedziemy na inną, większą gospodarkę. Ciągle nas popędzał, że już późno, że inni odjechali, a do Zamościa daleko [...].
Wtedy zrozumiałem to, co mówił — że „do Zamościa daleko”. Mieliśmy jechać za druty, a to, co kazał nam ze sobą zabierać, to był jego łup. Naszymi rękoma kradł dorobek życia naszej rodziny. Zabrałem trzy krowy z obory, ze złością rzuciłem maglownicę na wóz, przy czym rozbiłem zabraną przez ojca dużą butlę z mlekiem. Ojciec zły, nasz „opiekun” również. Popędza nas. Zorientowałem się, że rozumie po polsku, tylko się z tym nie zdradza. Mówił, że jak nie będę szedł z krowami przy wozie, to mnie zastrzeli.
[...]
Myśl o ucieczce nie dawała mi spokoju. [...] Wreszcie kazano nam ruszać. Wskoczyłem na czyjś wóz. Ścierpły mi nogi, więc zwiesiłem je na zewnątrz. Wóz ojca wyraźnie zostawał w tyle, koń był stary, a ciężar — znaczny. Był już zmrok, gdy minęliśmy tor kolejowy w Zawadzie. Mój „czarny” nie reagował, gdy zszedłem z wozu dla rozgrzewki. Popędził furmana. [...] Zostałem sam na szosie...
Minęła mnie furmanka Kowalczyków, nie mieli „anioła stróża”. Skręcili na końcu Zawady w drogę do lasu, ja za nimi. Usłyszałem turkot furmanki, to jechał ojciec. Byłem za daleko, krzyczałem, ale nie usłyszeli. Chyba mnie też nie widzieli, było już ciemno. Pojechali.
Ojca nie zobaczyłem już nigdy. Podobno wszedł na dach baraku w Auschwitz i tam go zastrzelono. Dlaczego nie skręcił do lasu, tak jak Kowalczyki? Przecież nikt go nie konwojował.
Wielącza, 19 grudnia
Wysiedlenia Wielączy, podał do druku Bogusław Garbacik, „Karta” 2010, nr 62.
Otrzymałem od [pracodawcy Roberta] Wala dwa tygodnie urlopu i pojechałem do znajomego w Lublinie. Nocnym pociągiem wróciłem do Zawady 19 grudnia przed siódmą rano. Ze stacji wracałem pieszo, Robert zapewniał, że wyjdzie po mnie. Miałem do pokonania szosą 6 kilometrów. Trochę liczyłem, że spotkamy się w drodze, ale nie przyjechał. Wkoło pustka, było przecież po wysiedleniu.
Idę szosą, na końcu Zawady widzę kilka osób. Jest jeszcze zmrok, trudno ocenić, kto to. Dochodzę bliżej, teraz już widzę: to pięciu uzbrojonych Niemców, stoją, rozmawiają z Volksdeutschem Szcześniakowskim z Wielączy Poduchownej. Nie mam gdzie się ukryć, nikogo w pobliżu nie znam. Dyskretnie zwijam i połykam bilet na wypadek rewizji. Trudno połknąć tekturę, gdy ze strachu brak śliny. Gdy zapytają, będę tłumaczył, że wracam od panienki. Bagażu nie mam. Idę, staram się być opanowany, chociaż wewnętrznie mocno spięty. Idę wprost na nich, nie omijam, rozstępują się. Mówię do nich: „Guten Tag”. „Dzień dobry” — odpowiadają, uśmiechają się, nie zatrzymują mnie, o nic nie pytają.
Idę przed siebie, do Wielączy już tylko 3 kilometry. Na wprost kościoła stoi „czarny”, nie widzę broni, myślę: „W razie czego dam mu radę, tamci są 500 metrów za mną, cmentarz, drzewa, da się jakoś ukryć”. Gdybym wrócił, to albo tamci, albo ten podniosą alarm. Nie było mnie dwa tygodnie, było wysiedlenie, teraz oni są tu panami życia i śmierci. Mijam „czarnego”, schodzi mi z drogi.
Idę dalej, mijam szkołę, pusto, cisza. Gdy przechodzę obok domu szefa, kowala wiejskiego, widzę kolumnę ludzi i wozów w otoczeniu uzbrojonych Niemców idącą ku szosie od Wielączy-Kolonii. Skąd tyle ludzi? Dokąd ich prowadzą? — cisną się na usta pytania. Przyspieszam, by minąć skrzyżowanie, na szosie dalej pusto. Gdy byłem już za skrzyżowaniem, nadjechał konno Niemiec. Kazał mi zawrócić i dołączyć do idącej kolumny. „Idę do Michalowa” — zaoponowałem. „Pójdziesz do szkoły, tam cię wylegitymują, jeśli to prawda, to cię puszczą.” Pluję sobie w brodę i robię dobrą minę do złej gry. Po co mam tam iść? Zawieźcie mnie do Niemiec, dajcie mi jeść i jeszcze coś zapłaćcie. Niemcowi podobało się to — „Ja, ja, gut”.
Wracam z kolumną w kierunku szkoły, pomagam Banachom — on kaleka, idą z czwórką małych dzieci. Zatrzymali nas na wprost domu Dorfführera Wielączy. Zaczęły podjeżdżać furmanki, kazano na nie wsiadać. Jeden wóz drabiniasty był wyłożony sianem. Tłumacz wskazał na mnie i nieznanego mi mężczyznę — polecił, byśmy zanieśli je dla koni szefa. Nabrałem siana, zaniosłem na podwórze, za mną ruszył nieznajomy. „Gdzie mam to położyć?” — zapytał. „Rzucaj tu, pod ścianą stajni” — odparłem. Zostawił siano i poszedł za kolumną. Ja zostałem na podwórzu, wkoło pusto, żadnych oznak życia; z szosy słychać turkot wozów.
Wszedłem do ubikacji, poluzowałem deski. Drogą od Wielączy-Kolonii prowadzono kolejnych ludzi, dużo ludzi. Było mi zimno, wiatr i mróz do minus 15 stopni. Byłem przygotowany na tłumaczenie się, że załatwiam potrzebę fizjologiczną. Gdy wszystko ucichło, wyszedłem za stodołę, ukryłem się w stercie słomy i siana. Przeleżałem do wieczora. Wyszedłem z ukrycia, na przełaj polami, mijając dom Walów, poszedłem do Michalowa.
Wielącza, 19 grudnia
Wysiedlenia Wielączy, podał do druku Bogusław Garbacik, „Karta” 2010, nr 62.
Nas zawieźli do Zamościa, za bramą obozu kazali wszystkim zejść z wozu. Przyszli strażnicy i wprowadzili nas do pierwszego baraku. Podchodziły kolejno całe rodziny i spisywali liczbę osób i wiek.
[...]
Na trzeci dzień przyszedł do nas komendant obozu i powiedział, że kolejno mamy iść całymi rodzinami do lekarzy. [...] Rozbieraliśmy się do pasa i pojedynczo podchodziliśmy do nich. Oni stali za stolikami. Kładliśmy ręce na stolik, a wtedy patrzyli nam w oczy, za uszy i na ręce. Rodzicom dawali kartki i szliśmy do następnego baraku.
Tam byli strażnicy z naszego obozu. Zaczęli oddzielać dzieci od rodziców i wtedy zaczęło się piekło na ziemi. Matki musiały odprowadzić swoje dzieci do starszych ludzi pod opiekę. Dzieci trzymają matki za ręce, za spódnice, wracają, matki płaczą. A Niemcy rozwścieczeni krzyczą: „Odprowadzić, bo jak ci dam 25 nahajów, to cię zaraz szlag trafi”. A takie nahaje mieli, jak na konie. Dzieci i tak wracały, a oni je popychali, odrzucali. Nas było pięcioro rodzeństwa. Na szczęście kazali nam iść razem z mamą.
[...]
Dzieci odprowadzili do baraków numer 9 — A i B. Ja z rodziną trafiłam do dziewiątki A, było tam trochę lepiej niż w drugim baraku, bo miał podłogę. W dzień nanosiliśmy śnieg na butach, a wieczorem ścieraliśmy szmatami i miotłą wodę i każdy rozkładał na podłodze jakieś szmaty czy pierzynę, co kto miał, i tak spaliśmy. Rano całą pościel składaliśmy; musieliśmy chodzić do ustępu. Pamiętam, jak poszłam raz na drugą dziewiątkę. Tam nie było podłogi i jak ludzie śniegu nanieśli butami, zrobiło się błoto. Poszłam z mamą do baraku numer 16, gdzie była moja ciocia z rodziną. Ten barak to była końska stajnia: nie było w ścianach okien tylko okienka w górze. Podłogi też nie było, jedynie ziemia. Ratowało ich, że były tam półki zbite z desek i na tych półkach siedziały dzieci.
Zamość, 19 grudnia
Wysiedlenia Wielączy, podał do druku Bogusław Garbacik, „Karta” 2010, nr 62.
Zawezwany zostałem do Warszawy w sprawie bardzo bolesnej dzieci z Zamojszczyzny. Niezwykłym był po prostu temat naszych narad w RGO [Rady Głównej Opiekuńczej] w związku z tą sprawą. Oto rozeszły się po Warszawie, nie wiadomo przez kogo rozsiewane pogłoski, że do Warszawy na dworce kolejowe, jak utrzymywano na Pradze, na boczne linie, przybyły przywiezione przez Niemców całe transporty dzieci odebranych rodzicom w Zamojszczyźnie i że owe dzieci można kupić po prostu od urzędników kolejowych po cenie 50 zł za główkę.
Pogłoska sprawdzona przez nas okazała się tylko potworną złośliwie przez kogoś puszczoną plotką. Tłumy jednak ludzi zaczęły się schodzić do RGO z oświadczeniem życzenia wzięcia tych biednych dzieci na wychowanie. Gdy spotkały się one z wyjaśnieniem, że to wszystko jest plotką, posuwano się do zarzucenia RGO potwornego zaniedbania, powodującego śmierć wielu dzieci etc., i dopominano się o urzędowe wyświetlenie całej sprawy. Nieszczęśliwym w dodatku zbiegiem okoliczności w tym samym czasie przybyło do Warszawy do schroniska RGO trzydzieści pięć dzieci z Siedlecczyzny, które pochodziły z Zamościa i były przywiezione do szpitala dla leczenia na jakąś nieznaną chorobę. Wystarczyło, by wiadomość o przybyciu tych dzieci do schroniska RGO rozeszła się po mieście, by przed tym schroniskiem gromadzić się zaczęły znowu tłumy ludzi, z których jedni, naprawdę dobrym sercem kierowani, chcieli dzieci zabierać, drudzy rozdmuchiwali z wybitnie złą wolą potworną plotkę.
Udzielane przez nas wszystkim szczegółowe wiadomości o tym, co z dziećmi z Zamojszczyzny się dzieje, gdzie są i kto się nimi zajmuje, nie wystarczały przez czas dłuższy dla pokonania tej plotki. Wyszły przy tym na jaw dziwne jakby cechy dobroczynności warszawskiej, gdy bowiem na żądanie dania dzieci na wychowanie, po wyjaśnieniu, że dzieci z Zamojszczyzny nie ma, ale są jeszcze biedniejsze dzieci z Warszawy — warszawiacy odwracali się jakby obrażeni, że im się daje nie ten towar, którego żądali.
Warszawa, 10 stycznia
Adam Ronikier, Pamiętniki 1939-1945, Kraków 2001.
Aż wreszcie 30 stycznia rano barakowy głośno mówi, że wszyscy mają zabierać tobołki i wychodzić na plac. Był mróz, a śnieg padał dużymi płatami. Byliśmy zmarznięci i przemoknięci.
Na placu stali strażnicy, wyczytywali matkę albo opiekunkę, liczyli ile osób zostało, zapisywali i kazali przechodzić na drugą stronę. Wyczytali nas. [...] Chorych i małe dzieci zawieziono wozami do pociągu, a pozostali szli przez Zamość do stacji kolejowej.
Powsiadaliśmy do zatłoczonego pociągu. Było gorąco, nie mieliśmy wody, dzieci w gorączce wołały pić. Pociąg zatrzymał się dopiero w Rejowcu i stał całą noc. Ludzie wołali do kolejarzy: „Dajcie nam wody!”, podawali przez okna garnki. Kolejarze chcieli nam pomóc, ale Niemcy powylewali wodę, klęli i strzelali do góry. Ja i moja siostra lizałyśmy szyby zaparowane w oknach.
Zamość–Siedlce, 30 stycznia
Wysiedlenia Wielączy, podał do druku Bogusław Garbacik, „Karta” 2010, nr 62.
Planowane już od dłuższego czasu przez komisarza dla umocnienia niemieckości zasiedlenie powiatu zamojskiego rozpoczęło się 26 grudnia 1942. Dotychczas osadzono na wsi w północnej części kraju około 9000 Niemców z Besarabii i innych krajów południowo-wschodnich.
[...]
Ludność wiejska wkrótce po rozpoczęciu przesiedlenia zaczęła masowo uciekać, żeby tylko ujść domniemanemu niebezpieczeństwu zagrażającemu ich życiu i rodzinom oraz aby uratować przynajmniej jakąś część swego mienia. Chłopi uciekają pod osłoną nocy i mgły na swoich furmankach, zabierając rodziny, część inwentarza, przede wszystkim bydło. Jadą bocznymi drogami i usiłują, przeważnie z powodzeniem, dotrzeć do najbliższych band lub do sąsiednich powiatów, gdzie udają się do swych krewnych lub znajomych. Ponieważ ucieczki były siłą rzeczy bezplanowe, więc już dziś w powiecie zamojskim i hrubieszowskim istnieją prawie puste wsie, w których ostatnie resztki mienia są rozkradane. Pomijając szkody gospodarcze, które jeszcze należy omówić, ucieczki te utrudniły w sposób istotny zasiedlenie tych wsi, które były przeznaczone dla Niemców. Ponadto wymowny jest fakt, że policja zdołała wysiedlić tylko 25.000 Polaków, podczas gdy liczono na liczbę dwa razy większą.
[...]
Mimo że objęci wysiedleniem w powiecie zamojskim Ukraińcy zostali ze względów politycznych potraktowani lepiej od Polaków, to jednak i tę grupę narodowościową owładnęło uczucie niepewności, co również pociągnęło za sobą skutki, zwłaszcza w rolnictwie. Charakterystyczne jest, że arcybiskup prawosławny w Chełmie i na Podlasiu żądał ode mnie niedawno zapewnienia, że Ukraińcy na ogół nie będą objęci przesiedleniem. Zrozumiałe jest, że takiego zapewnienia nie mogłem mu udzielić.
Ze względu na dobro uprawianej przez Generalne Gubernatorstwo polityki ukraińskiej jest pożałowania godne, że sprawy przybrały taki obrót, gdyż obecnie istnieje niebezpieczeństwo, że Ukraińcy i Polacy, których wzajemny stosunek był dotychczas zawsze wrogi, zjednoczą się w obliczu wspólnego niebezpieczeństwa, a czego w interesie naszej władzy na tym obszarze należałoby za wszelką cenę uniknąć w okresie wojennym.
Lublin, 23 lutego
Zamojszczyzna — Sonderlaboratorium SS. Zbiór dokumentów polskich i niemieckich z okresu okupacji hitlerowskiej, red. Czesław Madajczyk, Warszawa 1979, [cyt. za:] Tu będą Niemcy, oprac. Anna Richter, „Karta” 2010, nr 62.
Prawdą jest, że przy wysiedlaniu w Zamościu [...] rozdzielano rodziny. Nie można jednak tego uniknąć, gdyż do robót w Rzeszy wybrano najlepsze siły w Zamościu, a są one z pewnością bardziej potrzebne w Rzeszy niż tutaj. [...] Żądać dla tych ludzi jeszcze więcej humanitaryzmu albo szczególnego współczucia byłoby absolutnie nie na miejscu. Ludzie ci traktowani są poprawnie i zgodnie z zarządzeniami UWZ [Centrali Przesiedleńczej]. I tak będą nas zawsze nienawidzić, ponieważ muszą opuszczać swoją ojczyznę, aby zrobić miejsce Niemcom, i ponieważ odrywa się ich od reszty rodziny. [...] Zresztą rodziny te pod względem rasowym nie posiadają żadnej wartości, już przed wysiedleniem były obciążone wszelakimi kalectwami i chorobami. W tym stanie rzeczy jest ostatecznie wszystko jedno, w której części GG będą dla nas ciężarem.
Warszawa, 26 lutego
Zygmunt Klukowski, Zbrodnie niemieckie w Zamojszczyźnie, Warszawa 1947.
Lublin. Pismo do dowództwa SS w sprawie przesiedlenia Polaków na Zamojszczyźnie i osiedlenia Niemców
Ponieważ różne czynniki występują przeciw przesiedleniom, motywując swe stanowisko tym, że wprowadzają one zbyt wielki niepokój wśród obcej ludności, co powoduje zakłócenia w produkcji, zarządza się:
W ustnej propagandzie zapewniać, że przesiedlenia zostały wstrzymane.
Nie wolno nikomu mówić o terminie mającego nastąpić osiedlenia. Planowanie przebiega tajnie.
Osiedlenia będą przeprowadzane po wiosennych pracach polowych, tak by obca ludność zdążyła jeszcze uprawić ziemię, a nowi osadnicy mogli już skorzystać ze zbiorów. To daje tę korzyść, że obca ludność uprawi na swym terenie pola, a niemieccy osadnicy nie będą narażeni na to, iż z powodu zbyt krótkiego czasu nie zdążą wykonać prac wiosennych.
Polaków należy przesiedlać tak, by dobry element osiedlić możliwie dobrowolnie na terenach oczyszczonych przez policję bezpieczeństwa; przesiedlenie powinno przebiegać pod hasłem „przywrócenia bezpieczeństwa na obszarze działalności band”.
Lublin, 3 marca
Zamojszczyzna — Sonderlaboratorium SS. Zbiór dokumentów polskich i niemieckich z okresu okupacji hitlerowskiej, red. Czesław Madajczyk, Warszawa 1979, [cyt. za:] Tu będą Niemcy, oprac. Anna Richter, „Karta” 2010, nr 62.