Nagle wśród nieprzeniknionych ciemności od północnej strony odezwał się do nas bardzo bliski ogień karabinowy. Kule gwizdały na baterii tak gęsto, że początkowo nie śmieliśmy się poruszyć.
[...] Odłamki i szrapnele furczały nam nad głowami. Wtem karabiny maszynowe zaczęły bić do nas od tyłu. Skierowaliśmy tam nasz pluton. Podporucznik Tarasewicz oznajmił nam, że musimy tu zginąć, bo nie mamy się dokąd wycofać, i kazał nam nałożyć bagnety. Bolszewicy oświetlali sobie plac boju rakietami. W ich blasku widać było, jak w ulicy za nami wojsko, policja i ludność cywilna budowała barykadę oraz zasłaniała materacami okna. 2 pluton bił bez wytchnienia. Oddał on przeszło dwieście strzałów. Za każdym jego błyskiem leciały do nas chmary granatów. Nie widziałem jednak, gdzie padały, z powodu straszliwych ciemności. [...]
Siedziałem w jakimś leju po granacie, polecając duszę Bogu. Wreszcie po jakichś dwóch godzinach wszystko ucichło.
[...] Tymczasem na punkcie obserwacyjnym wszyscy byli pewni, że już zginiemy bez ratunku, brakło bowiem amunicji po dwóch dniach oblężenia.
Dzisiaj deszcz przestał nareszcie padać i trochę się przetarło. Od rana znowu zaczęła się strzelanina. 2 pluton znowu bił tak gwałtownie, że trzeba było ciągle lać wodę na lufy.
[...] Bateria jest już ostrzeliwana o wiele słabiej. Czasami tylko zagwiżdżą kule lub pęknie jakiś granat. Niedawno krążyły nad nami nasze samoloty. Artyleria bolszewicka biła do nich tak, że całe niebo pokryte było czarnymi obłoczkami pękających pocisków. [...] Podobno wczoraj nasz samolot rzucał na miasto kartki, żebyśmy się trzymali, bo idzie odsiecz.
Zamość, 31 sierpnia
Stanisław Rembek, Dzienniki. Rok 1920 i okolice, Warszawa 1997.
Najwybitniejszym wydarzeniem tego roku był przyjazd do Zamościa prezydenta Rzeczypospolitej prof. Ignacego Mościckiego. Miało to nastąpić w czerwcu, przygotowania zaczęły się parę miesięcy przedtem. Pan prezydent zgodził się przybyć do Zamościa na poświęcenie Szkoły Rolniczej im. Józefa Piłsudskiego w Janowicach. […]
18 czerwca rano wybrałem się końmi do Zamościa na całe dwa dni, ażeby — mając imienne zaproszenie na wszystkie programowe imprezy i raut — wziąć udział w uroczystościach powitalnych, tym bardziej że nigdy jeszcze prezydenta nie widziałem. Zawczasu musiałem sprawić sobie nowe czarne palto i kupić pierwszy i ostatni w życiu melonik na głowę. Dzień był wyjątkowo gorący i upał przy galowych strojach dawał się wszystkim mocno we znaki. Lecz trzeba było zastosować się do ceremoniału. […]
Przyjechał prezydent w godzinach przedpołudniowych samochodem od strony Lublina, w otoczeniu licznej świty […]. Od granic powiatu już kilka razy go zatrzymywano i witano. Udał się najpierw do kolegiaty, a potem do starostwa, gdzie przygotowano dla niego cały apartament i tu jadł obiad w ścisłym gronie swego otoczenia. Warto zanotować ciekawy szczegół, że lekarz powiatowy, dr Branicki, musiał przedtem w kuchni sam spróbować wszystkich potraw, jakie miały być podane i kosztować wina z butelek, które przy nim odkorkowywano. […]
Wieczorem odbył się raut w kasynie oficerskim w koszarach. Przed kasynem na dworze stał stół, przy którym siedzieli oficerowie i prowadzili ścisłą kontrolę przybywających […]. O 22.00 zjawił się prezydent i od tej chwili już nikogo na salę nie wpuszczano. Wkrótce odbył się cercle, w czasie którego starosta przedstawiał prezydentowi po kolei wybitniejszych obywateli z miasta i powiatu. […] Starosta Koślacz chciał przedstawić i mnie, lecz się wymawiałem, bo raził mnie ten suchy szablon i byłem nieco onieśmielony w swym starym, kusym, niemodnym fraku. Lecz ani się spostrzegłem, gdy w pewnym momencie schwycił mnie za ramię i postawił przed prezydentem, mówiąc: „Oto dyrektor jednego z naszych szpitali, który jednak więcej zajmuje się historią aniżeli medycyną”. Trochę mnie to stropiło, czułem że mam głupkowatą minę, prezydent uśmiechając się po swojemu wyciągnął rękę i powiedział coś w rodzaju „aa”. […] Coś tam odbąknąłem i już musiałem się usuwać, bo „podawano” następnego gościa.
Po odjeździe prezydenta nastąpiło widoczne odprężenie w ogólnej, bardzo oficjalnej atmosferze i rozpoczęła się wesoła zabawa taneczna, która trwała do białego dnia.
Zamość, 18 czerwca
Zygmunt Klukowski, Praktyka w Szczebrzeszynie, „Karta” 2004, nr 42.
Nagle około 4 po południu kanonada ustaje. Do naszej kryjówki wpadają żołnierze sowieccy i zaczynają gorączkowo kopać sobie schron. Krótka rozmowa przez telefon i oddział znika. Nie wiemy, czy jesteśmy świadkami przełomu, czy przemijającej utarczki. Po chwili wpada żołnierz niemiecki z rewolwerem i pyta, gdzie są bolszewicy? Ogarnia mnie jakieś niesamowite uczucie zadośćuczynienia. Odpowiadam mu z ironią, której smak czuję wyraźnie: „Mniej więcej wszędzie”. I widzę, jak Niemiec znika, i słyszę z oddali nawoływanie komendy niemieckiej. A po kilkunastu minutach od razu widzę przewalające się wojska sowieckie, już nie pojedynczych żołnierzy, ale dziesiątki i setki. Oczy pełne zapału i podniecenia. Nie widzę nawet śladu zatrucia alkoholem, jak mi opowiadali Niemcy. Pierwszy raz w tej wojnie widzę żołnierzy upojonych zwycięstwem i wykrzykujących „Zwycięstwo!” I wówczas zapomniał o moich osobistych bólach i o nieporozumieniach i poczułem całą siłą duszy, że przychodzi świt dla kraju, że załamuje się potęga niemiecka. I że zacznę być znów sobą, że kończy się dla mnie okres gnanego zwierzęcia. I wzruszony zwracam się do oficera rosyjskiego ze słowami: „Dziękuję Panu”.
wieś Zamość, k. Pieniek Dolnych, 18 sierpnia
L. Hirszfeld, Historia jednego życia, Warszawa 1946.