W Sobiborze, przy rozdzielaniu transportu na kobiety z dziećmi i mężczyzn, Ukrainiec siłą oderwał mego synka, który trzymał się mnie kurczowo. Przestraszyłem się, że Ukrainiec zabije moje dziecko. Nie wierzyłem bowiem, że to jest obóz śmierci. Uspokoiłem się dopiero, kiedy zobaczyłem, jak żona chwyta synka na ręce. Nie pożegnałem się z nimi — byłem pewien, że ich zobaczę.
Wraz z pięcioma innymi więźniami pognano mnie z wiadrami do bramy, jak się okazało, obozu III. Zza bramy dochodziły krzyki. Kiedy wróciliśmy, kobiet i dzieci już nie było na placu. Wówczas puściłem się biegiem do bramy i przez szparę dostrzegłem rozbierających się do naga ludzi. Wtedy zdałem sobie sprawę, gdzie się znajduję.
Sobibór, 15 maja
Zeznanie Icchaka Lichtmana, spisała dr Olga Barniczowa, Tel Awiw, październik 1963, Archiwum Yad Vashem, sygn. 032352, [cyt. za:] Sobibór, red. Marek Bem, Warszawa 2010.
Silny gwizd lokomotywy, wstrząs odczepianych wagonów, otwierane z trzaskiem drzwi, krzyki […]. Zajechaliśmy do Sobiboru. […]
Pociąg przetoczono na boczny tor. Odczepiano po trzy wagony, które wjeżdżały odgałęzionym torem przez wysoką bramę z napisem „SS-Sonderkommando”. Niemcy, gęsto rozmieszczeni z ręcznymi karabinami maszynowymi na plecach bądź w rękach, biegali wokół. „Schneller, heraus!” [Szybciej, wychodzić!] — zmuszali nas do opuszczenia wagonów. Oczy zostały nagle oślepione silnymi promieniami słońca; po tylu dniach jazdy w mroku, nie sposób było ich otworzyć. Ciała, zdrętwiałe z powodu niewygodnej pozycji w zatłoczonych wagonach, poruszały się ociężale. Na naszą drętwotę oprawcy mieli lekarstwo — nahajki i kije zostały puszczone w ruch. Niejedna laska została połamana na karku, głowie, plecach. Za to wagony szybko pustoszały.
[…] Zostaliśmy zapędzeni przed bramę, ustawieni w piątki. Na rozkaz Niemców część (kilkuset ludzi) przekraczała bramę w kierunku placu pokrytego piaskiem. Nagle zjawiła się grupa oficerów z dużym psem. Najwyższy wśród nich wzrostem, Wagner, wywołał mnie z szeregu, zapytał, czy mam rodzinę. Oświadczyłam, że jestem wdową, mąż został zabity w Pustkowie. […] Kazał mi dobrać sobie z transportu jakąś koleżankę do pomocy przy pracy. Niestety, w tym czasie pokaźna grupa przekroczyła już bramę i z moich najbliższych koleżanek i znajomych nikt nie pozostał.
Opowiedziałam komuś najbliżej, o co chodzi. Podeszła do mnie młoda kobieta, Beila Sobol z Dubienki, i poprosiła: „Weź mnie, mój mąż z dzieckiem został w Dubience”. Serka Katz, też z Dubienki, prosiła: „Weź mnie, ja pracowałam w komendzie miasta, jako sprzątaczka”. […]
We trzy byłyśmy wybrane z 7-tysięcznego transportu, który szybko znikał za bramą. Po kilku godzinach nie było już 7 tysięcy zmaltretowanych istnień żydowskich. Zostali zagazowani. Urosły stosy ubrań, tobołów, walizek, wózków, butów i dziecinnych bucików. Po kilku godzinach wszystko ucichło.
Sobibór, 15 czerwca [datowanie przybliżone]
Relacja Edy Lichtman, Holon (Izrael), maj 1959, archiwum Zentrale Stelle der Landesjustizverwaltungen Ludwigsburg, sygn. 208AR-Z/251/59, kopia w zbiorach Muzeum Pojezierza Łęczyńsko-Włodawskiego, [cyt. za:] Sobibór, red. Marek Bem, Warszawa 2010.
Stanęłyśmy w oknie, a właściwie przy framudze, bo do okien strzelali, i patrzyłyśmy, jak ich prowadzą. Więc przeszła dr Efros z tym swoim nowo narodzonym synkiem na ręku i dr Lichtenbaumowa z ustami otwartymi jako do krzyku. I szli, i szli z wózkami dziecięcymi i jakimiś dziwnymi rzeczami, jakieś kapelusze i płaszcze, i garnki czy miski, i wciąż szli... [...] I wciąż szli, szli i był taki upalny dzień, 30 lipca, i była taka cisza w powietrzu, bo nie było wiatru i powietrze stało. Z Leszna, tam po drugiej stronie, wyjechała rollwaga, na koźle siedział młody mężczyzna w niebieskiej koszuli, zapalił papierosa i takim luźnym, szerokim gestem odrzucił zapałkę. W domu na Żelaznej, tam po drugiej stronie, na balkon wyszła kobieta w kwiecistym szlafroku i podlewała kwiatki w skrzynkach. I chyba widziała ten pochód, ale dalej podlewała kwiatki. A po tej stronie szli i szli, i nie było końca. I tam byli starcy z siwymi brodami i małe dzieci, i kobiety w letnich sukienkach i płaszczach, i kobiety w jesionkach, i toboły na tę daleką drogę.
Warszawa, 30 lipca
Adina Blady-Szwajger, I więcej nic nie pamiętam, Warszawa 1994, [cyt. za:] Wokół pogromu kieleckiego, red. Łukasz Kamiński i Jan Żaryn, Warszawa 2006.
Zaczęło się od godziny 4.00 rano. Cała dzielnica żydowska została obstawiona gęstą siecią schupowców [członków Schutzpolizei — Policji Prewencyjnej], formacji SS i SD już od godziny 2.00 w nocy. Szef gestapo w Kielcach Thomas wydał żydowskiej policji rozkaz [...], by rozpoczęli budzenie i wyprowadzanie Żydów z pierwszej dzielnicy na przygotowany do tego celu plac [...]. Wszczął się wielki hałas i krzyk. Każdy w największym pośpiechu — wszak mieli tylko pół godziny — i w podnieceniu pakował swoje najcenniejsze rzeczy do plecaka, worka. U nas w mieszkaniu zamęt i podniecenie dosięgły szczytu. Byliśmy zaskoczeni i nieprzygotowani, toteż przez pewien czas nie mogliśmy się zdecydować, co brać. [...] Wyszlismy. Raczej wylecieliśmy. [...]
Gestapowcy nie zważali w ogóle na karty pracy, ale na twarze i powierzchowność. Ci, którzy wydawali się inteligentni, odsyłani byli do grupy przeznaczonej na wysiedlenie. Wytworzony był przy tym straszliwy chaos, zawodzenie, krzyki i płacze, a dość często także strzały. [...] Oprawcy trzymali w rękach bykowce i tłukli nimi niemiłosiernie nieszczęśliwych, kalecząc ich przy tym niejednokrotnie dotkliwie. [...] Raz za razem jakiś gestapowiec czy SS-man wyciągał z tłumu starca czy też ułomnego i bez względu na płeć z zimną krwią go mordował, strzelając w twarz przerażonej ofiary. [...]
W międzyczasie inne grupy zbirów niemieckich obchodziły wszystkie opróżnione przez Żydów mieszkania, starając się wyszukać takich, którzy się schowali czy też nie wyszli, czego powodem była przeważnie niemoc fizyczna. Wywlekali nieszczęśliwych, znęcając się nad nimi [...], by w końcu wystrzałem w tył głowy położyć kres ich życiu. Gdy już wszystkie formalności związane z tą akcją zostały zakończone, ustawiono nas wybranych [do pozostawienia w Kielcach] w kolumnę po dziesięciu w szeregu i przeliczono. Nie obeszło się i tym razem bez katowania nieszczęśliwych ofiar. [...] Kolumna w końcu ruszyła w kierunku przeznaczonego dla nich baraku, który się mieścił w dzielnicy dotychczas nieobjętej wysiedlaniem. Ulice, przez które szliśmy, przedstawiały okropny widok. Na chodnikach leżały trupy starców obojga płci, a niekiedy i młodych. Przy zbiegu ulic Jasnej i Okrzei leżała stara kobieta w taczce. Nieżywa [...], oczy jej szeroko rozwarte wyrażały przerażenie, a usta wykrzywił straszny grymas bólu. [...] Obok niej leżał wyciągnięty mężczyzna, wyglądał na młodego, z twarzą obróconą na bruk. [...] Później się dowiedziałem, że to był jej syn. Nie chciał zostawić chorej matki bez opieki i przypłacił to życiem. [...]
Zaczęły napływać wiadomości o losie pozostałych na placu ludzi. Przynosili te wiadomości żydowscy policjanci, którzy ich doprowadzili do rampy kolejowej i pomagali w załadowaniu tych ludzi do wagonów. Pociąg składał się z [...] wagonów towarowych, których okna były zabite drutem kolczastym. Do wagonów dostawiono schodki, po których wchodzili kolejno wysiedlani. Nie obeszło się bez bicia. Z tą samą nikczemnością i brutalnością esesowcy okładali biczami mężczyzn, kobiety, starców i dzieci. [...] Początkowo ładowano po 80-ciu do jednego wagonu, lecz okazało się, że nie starczy wagonów, więc wpychano po 100-120. Krzyki, zawodzenia i płacze zlewały się w jedno nieludzkie jakby wycie. [...] Jakaś kobieta, nie mogąc już znieść duszności, jaka panowała w wagonie, i żaru potęgowanego skłębioną ciżbą ludzką, wyskoczyła z wagonu na rampę prawie naga (nieszczęśliwi zdzierali z siebie wszelką odzież, by udostępnić choć minimalną ilość chłodu), gnana szaloną żądzą ochłodzenia się i zwilżenia spieczonego gardła. SS-mani jak zgraja wściekłych psów napadli na nią, z właściwym im barbarzyństwem, i w końcu wrzucili ją nieprzytomną między istne kłębowisko ludzkie w wagonie. [...] Takie przypadki zdarzały się często. „Zmęczeni” w końcu biciem zbrodniarze strzelali do ofiar jak do kaczek, czyniąc sobie z tego uciechę. [...] Gdy już wszyscy zostali załadowani, zamknięto i zaplombowano wagony, obstawiając je strażą. Stłoczeni w wagonach nieszczęśliwi, smażeni nieznośnym żarem słonecznym błagali bezdusznych strażników o dostarczenie im wody. Byli oni nieczuli na cierpienia ludzi. [...] Nieszczęśliwi w wagonach stali na stacji do wieczora...
Kielce, 20 sierpnia
Adam Hefland, Zeznanie w zbiorach Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego, sygn. 301/1309, k. 1-2, [cyt. za:] Krzysztof Urbański, Zagłada ludności żydowskiej Kielc 1939–1945, Kielce 1994.
W nocy między 00.00 a 1.00 rozkazali Thomas i Gayer stawić się na policji żydowskiej w ich lokalu na ulicy Okrzei. W lokalu zgaszono światło, policja żydowska została otoczona przez żandarmów ukraińskich, którzy zaczęli bić policjantów żydowskich. Stanęli przed nimi Thomas i Gayer ze szpicrutami w rękach i mówią cynicznie: „Byliście dotychczas wierni i myślę, że dalej tak będziecie służyć wiernie. [...] Zostajecie tutaj, los waszych dzieci i żon jest jeszcze niewiadomy. Prawdopodobnie zostaną”. Potem rozkazali żydowskim policjantom wypędzić [...] wszystkich Żydów z mieszkań i zebrać ich na ul. Jasnej. Kto się nie stawi, będzie zastrzelony. Taki rozkaz otrzymali Żydzi w dzielnicy ulicy Okrzei, gdzie mieszkało 6000 Żydów. Nie wszyscy wyszli punktualnie i w związku z tym odbyły się następujące sceny — policjant żydowski nie wiedział, co robić z chorą kobietą, gestapowcy kazali wynieść ją na ulicę, gdzie ją zastrzelono. Kazano [...] żonom i dzieciom lekarzy, robotnikom huty „Ludwików”, „Hasag”, robotnikom kamieniołomów wystąpić z tłumu i stanąć na stronie. A każdy z nich musiał przejść obok Thomasa i Gayera, i pokazać swoją kartę pracy. I tu jeżeli zauważyli, że ktoś bardzo chce zostać z rodziną, wówczas wyrywali jego kartę pracy i nie zostawiano go. Przeznaczonych do wysiedlenia ustawiono po 10 w każdym szeregu, a jeżeli 11 było dzieckiem, wówczas odrywano je od ojca lub matki. Wtłoczono po 100 osób do wagonu. Tak prowadzono 6000 osób przez ulicę Młynarską. [...] stało kilka fur. Jeżeli jakiś starzec padł ze zmęczenia lub ktoś słaby nie dotrzymywał kroku, wówczas dawano znać policjantowi żydowskiemu, który chwytał nieszczęśliwego i wsadzał go na wóz, a SS-owiec go od razu rozstrzeliwał. Znak dawano policjantowi żydowskiemu w ten sposób, by ludzie myśleli, że policjanci czynią to z własnej inicjatywy. Na Nowym Świecie już dzień przedtem wykopano doły i przyszykowano wapno. Zamordowanych od razu odsyłano na Nowy Świat. Niejaki Szarogreder — ułomny, znany Żyd w Kielcach — prosił policjanta, aby go zostawił w szeregu. Gwałtem go wsadził na wóz i od razu go zastrzelono. Był wśród policjantów niejaki Zylbersztein, który był przed wojną porządnym człowiekiem, dano mu znak, by wsadził na wóz rabego Icchaka Finklera, znanego mizrachistę [członka syjonistyczno-ortodoksyjnej organizacji Mizarchi], z którym był zaprzyjaźniony. Policjant doszedł do niego i powiedział: „Rebe, rozkazuję wam zabrać się na wóz, zmówić śmiertelną modlitwę”. Rebe spojrzał na niego, nazwał go po imieniu i powiedział: „Co robić? Chcesz mnie zabić?”. „Nic nie poradzę” — odpowiedział Zylbersztein i wsadził go gwałtem na wóz. Rebe zdążył tylko krzyknąć [...] i został zastrzelony.
Kielce, 20 sierpnia
Mojżesz Bahn, Zeznanie w zbiorach Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego, k. 9–11, sygn. 301/66, [cyt. za:] Krzysztof Urbański, Zagłada ludności żydowskiej Kielc 1939–1945, Kielce 1994.
Likwidacja getta rozpoczęła się od wyrobienia przejścia w płocie oddzielającym getto od miasta, naprzeciwko nastawni kolejowej. [...] Do tego przejścia pędzili hitlerowcy mieszkańców getta. Żydów ładowano do wagonów podstawionych na stację. Wypędzanie wysiedlonych odbywało się wśród okropnych krzyków, bicia i przepychania. [...] Pozostałych w tyle hitlerowcy szczuli psami. Do wagonów ładowano po kilkadziesiąt osób, ubijając ludzi kolbami karabinów. Były bowiem trudności z zamykaniem drzwi. Wagony były towarowe, kryte. Widziałem, jak ładowane do wagonów kobiety z małymi dziećmi rzucały kosztowności, prosząc kolejarzy o odrobinę wody. Jednakże nadzorujący wysiedlenie Niemcy nie pozwolili na to, odpędzając kolejarzy.
Kielce, 20 sierpnia
Witold Ceberski, Zeznanie w zbiorach OKBpNP, sygn. ds. 21/68, t. 1, k. 6–7, [cyt. za:] Krzysztof Urbański, Zagłada ludności żydowskiej Kielc 1939–1945, Kielce 1994.
Dzieci z wychowawczynią Gucią wyprowadzono z domu sierot na Nowy Świat, gdzie już były przygotowane doły. Kazano dzieciom się rozebrać, ale dzieci nie chciały. Wówczas rozkazano Guci, by ona to uczyniła. Odmówiła. Ukraińcy zaczęli bić ją i dzieci. Dzieci zaczęły łkać „Mamo, mamo ratuj”. Gwałtem je rozebrano. Kazano żydowskiemu policjantowi doprowadzić dzieci do dołu i Rumpel zaczął je rozstrzeliwać. [...] 40 dzieci ułożono w jedną warstwę i zalano wapnem. Gdy wszystkie dzieci były już wymordowane, podeszła do dołu Gucia. [...] Kula przeszyła jej ciało i wpadła do rowu.
Kielce, 22 sierpnia
Mojżesz Bahn, Zeznanie w zbiorach Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego, k. 11, [cyt. za:] Krzysztof Urbański, Zagłada ludności żydowskiej Kielc 1939–1945, Kielce 1994.
[...] wróciły wagony, które wiozły ofiary, i w sobotę nad ranem zaczęła się druga akcja. Akcja ta pochłonęła znów 6000 ofiar. Wzięli mnie z rodziną [...], wygarnęli ludzi z domów, a na ulicy okrążyła nas policja niemiecka i zagnała na główną ulicę getta, gdzie ustawiono nas w szeregach dziesiątkami. U wylotu ulicy stało kilku gestapowców, którzy uważali, by każda dziesiątka podchodziła przed szefa i obserwowali dokładnie starszych, ułomnych, nie mogących nadążyć, których wciągali do bramy i za każdym razem słyszeliśmy strzał. Prócz tego segregował sam szef. W tym dniu padło 500 ludzi. [...] Podczas drugiej akcji, w sobotę wpadli Niemcy do sierocińca, gdzie przebywało 70 sierot. Urządzili sobie zabawę [...]. Strzelali do dzieci jak do zająców. [...] Wysiedleńcy musieli przed wejściem do wagonów oddać wszystkie kosztowności. Kto się wzbraniał, został zastrzelony na miejscu.
Kielce, 22 sierpnia
Witold Ceberski (Szaja Zalcberg), Zeznanie w zbiorach OKBpNP, sygn. ds. 21/68, t. 1, k. 6–7, [cyt. za:] Krzysztof Urbański, Zagłada ludności żydowskiej Kielc 1939–1945, Kielce 1994.
Dwa transporty już opuściły Kielce w niewiadomym kierunku i ku niewiadomemu przeznaczeniu. Lekarze i ich rodziny jeszcze pozostali w getcie. [...] Staliśmy na placu, tysiące ludzi, w gorącu sierpniowego dnia, czekając. Koło nas stała rodzina doktora Serwetnika, znanego lekarza dentysty, który poszedł do Oświęcimia wraz z wujkiem Pelcem. Ich starsza córka Liliana, która przeszła kurs pielęgniarek wraz ze mną, stała obok mnie. Lilka miała zaledwie 15 lat. [...] Człowiek w mundurze, który na placu grał rolę Wszechmocnego Boga, wskazał na nas swoją pałeczką i rozkazał, żeby personel szpitala wystąpił naprzód. Pielęgniarze i pielęgniarki poczęli wysuwać się naprzód. Liliana pociągała mnie usilnie za rękaw: „Chodźmy z nimi”. Przez sekundę stałam jak zamrożona. W tym momencie zrozumiałam, że jeżeli nie opuszczę tłumu kobiet i dzieci i jeżeli nie dołączę się do grupy młodych ludzi zdolnych do pracy, to nie będę mieć żadnej nadziei na przeżycie. [...] Szepnęłam do matki: „Mam pójść?”. Matka odpowiedziała: „Córeczko moja, to twoja decyzja”. Były to ostatnie słowa, jakie usłyszałam w życiu od matki. Wystąpiłyśmy z Lilianą, by dołączyć do personelu szpitala. [...] Człowiek w mundurze ciągle miał za dużo ludzi do obsady szpitala. Wszyscy w wieku ponad 40 lat — „RAUS!”. Ponad 35 lat — „RAUS!”. [...] Pozostała nieliczna grupa młodych ludzi. Ale było nas jeszcze za dużo. Bóg kieleckiego placu selekcji podzielił nas na dwie grupy: osobno chłopcy, osobno dziewczyny. On podnosił swoją pałeczkę i uderzył po ramieniu dziesięciu chłopców i tyleż dziewcząt. Reszta – RAUS. Z powrotem do transportu. Ja i Liliana zostałyśmy dotknięte magiczną różdżką. Zostaliśmy otoczeni przez żydowską policję i odprowadzeni do baraków. Z daleka po raz ostatni zobaczyłam moją mamę. Strasznie blada trzymała za rękę Heniusia, szła w tłumie wycieńczonych, spragnionych i gorącem wysuszonych ludzi. Szli otoczeni żydowską policją, Ukraińcami. Z tyłu szło też kilku Niemców. Niemcy tak mieli wszystko zorganizowane, że inni, włącznie z samymi Żydami, wykonywali za nich tę brudną robotę. Poszli na stację kolejową. Zapakowano ich do bydlęcych wagonów. Przesiedlenie na wschód. Jeszcze jedno niemieckie kłamstwo. [...] Mama i ciocia były młodymi kobietami, w wieku 42 i 43 lata. Ile życia było przed nimi. [...] Heniuś miał zaledwie 10 lat. Jemu zabrano całe życie.
Kielce, 24 sierpnia
Alicja Birnhak, Getto, [w:] „Przemiany", 1987, nr 12, [cyt. za:] Krzysztof Urbański, Zagłada ludności żydowskiej Kielc 1939–1945, Kielce 1994.
Przed wysłaniem trzeciego transportu zlikwidowano dom starców, gdzie było 70 osób. Zastrzelono wszystkich na podwórku, a ciała wywieziono na Nowy Świat do dołów. Dla przeprowadzenia likwidacji szpitala, w którym było 88 osób, przybyli Thomas, Gayer, Rumpel z policją konną. Rozkazali wynieść chorych każdego ze swoim łóżkiem. [...]
Nie chcieli ich niepokoić. Wówczas postanowiono, aby chorych z powrotem zaniesiono do szpitala, a kierownikowi szpitala doktorowi Reitterowi wydali rozkaz, by wszyscy chorzy byli w ciągu trzech godzin zlikwidowani. Doktor spytał, jak ich zabić, wówczas Thomas pokazał bagnet. Doktor dał chorym zastrzyki, ale nie dla wszystkich starczyło. Wówczas personel szpitala razem z doktorem zaczęli przebijać chorych nożami. Rozpoczęła się walka między chorymi i personelem szpitala. Wszyscy zostali zabici [...].
Kielce, 23 sierpnia
Mojżesz Bahn, Zeznanie w zbiorach Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego, k. 11, [cyt. za:] Krzysztof Urbański, Zagłada ludności żydowskiej Kielc 1939–1945, Kielce 1994.
Zjawił się szef gestapo [Ernst] Thomas [...]. Oświadczył, że następnego dnia wszyscy pacjenci muszą umrzeć. Po około pół godziny pojawił się u doktora Reittera — Breiner z SS i podał mu recepty. [...]
Ofiary wiedziały, co się dzieje. [...] Około godziny 17.00 tego samego dnia pojawił się doktór Breiner, by się upewnić, że wszystko zostało dokonane właściwie. Byli jeszcze pacjenci, którzy dostali zastrzyki przed godziną i jeszcze się poruszali. Doktor Breiner wziął nóż chirurgiczny i zabijał ciosami w serce, robił to osobiście. O 18.00 zjawił się szef gestapo Thomas, kontrolował, czy wszyscy pacjenci, oprócz personelu, są martwi. [...] Zabici zostali załadowani na furmanki i przez całe miasto wieźli ich na pole, gdzie zostali pogrzebani. Przez cały czas był przy tym dr Breiner i Thomas.
Kielce, 23 sierpnia
Liliana Serwetnik, Zeznanie w zbiorach Yad Vashem, sygn. P.III.n, (Kielce) 676, [cyt. za:] Krzysztof Urbański, Zagłada ludności żydowskiej Kielc 1939–1945, Kielce 1994.
Milicja żydowska wchodziła do mieszkań, wyganiała wszystkich, potem szło się szóstkami w kierunku ulicy Warszawskie Przedmieście [powinno być: Starowarszawskie Przedmieście — przyp. red.], względnie dzisiejszej Okrzei. Przez jakieś 100 metrów prowadziła nas milicja, aż doszliśmy do ulicy, gdzie stali esesmani i oglądali, kto jest stary, a kto młody. [...] Osoby starsze wyciągano z tłumu, kazano im siąść na chodniku. „Po co macie chodzić pieszo, my wam damy auta, auta was zabiorą.” Jak myśmy przeszli, to oni ich zastrzelili. Doszliśmy do ulicy Okrzei i tam odbyła się selekcja; kto miał Meldekarte [karta meldunkowa], musiał wystąpić i pokazać ją. [...] Z naszej rodziny tylko brat został jako dentysta, bo lekarzy zostawili. Matka powiedziała do mnie: „Zostań z nami”. Bałem się wyjść z szeregu, bałem się, że mnie zastrzelą, ale w końcu wyszedłem z szeregu i taki młody esesman pyta mnie, gdzie ja pracuję. Powiedziałem mu: „W tartaku państwowym”. „A masz Meldekarte?” „Nie mam.” „Nie wiem, co strzeliło mu do głowy” — zamiast mnie odesłać, powiedział do Scharfuhrera. Poszedłem do innego esesmana, o wyglądzie mordercy, który stał z rewolwerem w ręku: „Wo arbeitest du?” „In staatlichen Sagewerk.” „Gut.” I posłał mnie na prawo. Wtedy z tej trzeciej akcji oni zostawili około 1000 osób, byliśmy ustawieni setkami, a było 9 setek. Ja stałem w piątej. Stoimy, a obok stoją milicjanci żydowscy. Pytam jednego Gienka Guttmana: „Gienek, dlaczego stoimy? Dlaczego nie idziemy?”. On mówi: „Nie wiem”. Potem przyszedł [Hans] Gayer i [Ernst] Thomas. [...] Niemcy zaczęli przesuwać ludzi na drugą stronę, ja myślę coś za dużo, niemożliwe, żeby tylu ludzi wybierali do pracy. Co to jest? Gayer i Thomas już się zbliżyli, widzę, że biją i tratują za to, że ktoś czapki nie zdjął albo niewyraźnie powiedział, gdzie pracuje. Ja zdjąłem czapkę wcześniej, żebym nie musiał przed nimi jej zdjąć. Kiedy przyszli do mnie, o papiery nie spytali, tylko: „Wo arbeitest du?”. Odpowiedziałem: „In staalichen Sagewerk”. Zostawili mnie. Wtedy z 1000 osób, które zostawiono po selekcji, zostało tylko 200. Okazało się, że była to druga selekcja. Mego brata, który też wtedy został po pierwszej selekcji, też wtedy wysłali. [...] Zaprowadzono nas na plac przed synagogą, nadal byliśmy otoczeni, tak że nikt nie mógł uciec. Potem Thomas wygonił tych, którzy byli zamknięci w synagodze i baraku, i zrobił jeszcze jedną selekcję (w synagodze i baraku znajdowali się ci, którzy zostali z pierwszej i drugiej akcji). Było nas wtedy summa summarum 1000 osób. [...] Potem, jak wszyscy odeszli do pociągu [...] nas zamknięto w baraku [przy ulicy Targowej] i następnego dnia kazano nam pójść na ulicę Stolarską.
Kielce, 24 sierpnia
Jechiele Alpert, Zeznanie w zbiorach Yad Washem, sygn. 2725/197-C, k.9-11, [cyt. za:] Krzysztof Urbański, Zagłada ludności żydowskiej Kielc 1939–1945, Kielce 1994.
Zagospodarowałem naszą nową kryjówkę [na pierwszym piętrze domu przy ul. Zamenhofa 29]. Wejście do niej zastawiłem wielką, pełną książek szafą biblioteczną, którą przytwierdziłem mocnymi hakami do ściany. W tylnej ścianie szafy wyciąłem otwór, a wyciętą część wstawiłem z powrotem, umacniając ją lekkimi zawiasami. Książki na przestrzeni otworu związałem w kostki, którymi wypełniłem otwór. Trzy kostki książek wyjęte z szafy dawały [możliwość] wsunięcia się w kryjówkę. Zamaskowanie było tak dokładne, że tylko przypadek mógł nas zdekonspirować.
W kryjówkę tę wpełzło dwanaście osób zaopatrzonych w żywność. Poza tym mieliśmy kubły, miski i maszynkę elektryczną do gotowania. W ścianie było okno, stykające się pod kątem prostym z oknem korytarza. Wentylację stanowił tylko lufcik otwierany jedynie na noc. Nocą wietrzyliśmy naszą celę, nocą też właziliśmy przez szafę biblioteczną do swoich pokoi, aby rozruszać drętwiejące z całodziennego leżenia członki, światła nie świeciliśmy zupełnie.
Warszawa, 5 września
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
W środę rozpoczęły się obławy. Banda SS-owców wpadła z hałasem zwycięzców na podwórzec i gwizdami zaalarmowała dom [przy ul. Zamenhofa 29]. W chwilę potem rozbiegli się po mieszkaniach. Puste pokoje oddawały zwielokrotnionym echem odgłosy Niemców, szurgot przesuwanych mebli i chrapliwą wściekłość wyrzucanych zdań. Cisza przenosiła te głosy z taką wyrazistością, że traciliśmy orientację kierunku, skąd pochodziły. [...]
O godzinie 10.00 dziewięć bestii ludzkich wpada z hałasem w podwórze, oznajmiając krzykami i strzałami swoje przybycie. Rozbiegają się po trzech sieniach naszego domu i przez pół godziny słychać wrzaski, krzyki, śmiechy, przekleństwa. A u nas [w kryjówce] cisza. Omal, że nie oddychamy. Nad biedną małą Lilką stoi wysoki elektrotechnik z kołdrą w ręku. Potem horda wypada z powrotem na podwórze i wśród pijackich krzyków opuszcza dom. U nas [w kryjówce] cisza, tylko oddech stał się nieco swobodniejszy. [...]
Mija dwadzieścia minut i — nagle Lilka zaczyna kaszleć — ale zaraz na nią spada kołdra [która ma] stłumić głos. Z sieni słyszę radosny głos Niemca:
— Hans, komm! Hier sind Juden! [Hans, chodź! Tu są Żydzi!] To dziewiąty przyczaił się w bramie i czekał. Niemoc przykuła mnie do miejsca, na którym stałem. Dudniące na schodach kroki przeszywały mnie jak kule karabinu. Tylko jedna myśl jak błyskawica przebiła mózg: dwanaście ofiar! Wtem w przerażającej ciszy [rozległ się] pełen niewymownej skargi płacz dziecka, żałosne, rozdzierające serce kwilenie. Kroki zatrzymały się przed oknem.
— Ein Kind! Verflucht noch niemal! [To dziecko! Niech to diabli!] — zaklął brutalnie Niemiec. Silne szarpnięcie rozwarło okno i maleństwo wyrwane z poduszki zakoziołkowało kilkakrotnie w powietrzu i spadło krwawą miazgą na bruk podwórza. [...] Przez godzinę może nikt nie wymówił ani słowa. Patrzyłem tępo na krwawą plamę na bruku, a w mózgu czułem pustkę, już nawet nie przerażenie — nie rozpacz — nie chęć życia czy walki, tylko pustkę przeraźliwą, która powoli przeradzała się we mnie w ogromny smutek.
Warszawa, 9 września
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
[Po południu] wychodzę na ulicę. Niezapomniana to chwila i niezapomniany, niedający się niczym zatrzeć widok! Nigdy nie widziałem pola walki, ale tak musiało ono wyglądać, gdy przejdzie przez nie straszliwy huragan ognia. Na chodnikach, na jezdni walały się trupy ludzkie, starcy, kobiety i dzieci w najdziwniejszych pozycjach, świadczących o tym, że śmierć biła w nich z różnych stron, że przed skonaniem przeszli potworną mękę strachu i poniżenia, że zdzierano z nich ubrania, które w krwawych strzępach walały się po bruku, a wśród nich, wśród tych wzywających pomsty do nieba trupów, leżą powyrywane ramy okienne, krzesła, części stołów, poduszki, kołdry, garnki, zdeptane stosy bielizny, podarte książki — świadczące o brutalnej przemocy stosowanej przez Zwycięzców. Bestia ludzka żłopała tutaj krew pełną gardzielą. Przerażone, wychudzone, zmasakrowane twarze pomordowanych — równie ciche, równie przerażone twarze żywych, przemykających pod ścianami domów — to niezapomniany obraz getta z okresu wielkiej akcji.
Warszawa, 9 września
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Pracowaliśmy na placu obozu północnego, tak jak w poprzednie dni. Około 10.00 podszedł do mnie Kalimali (jeden z moich współtowarzyszy z transportu, młodzieniec rodem z Baku; o prawdziwym nazwisku Szubajew) i zapytał:
— Sasza, zauważyłeś, że wszyscy Niemcy odeszli i pozostał tylko kapo? Co to może znaczyć? Jak ci się zdaje?
— Nie wiem — odpowiedziałem — ale póki ich nie ma, należy się rozejrzeć w terenie. To może być nam potrzebne. Ty zbadaj, gdzie stoi i kiedy zmienia się wacha.
Wtem zjawia się jeden z Żydów polskich i po cichu oznajmia:
— Nadszedł nowy transport.
Serce mi zamarło.
— Gdzie znajduje się „łaźnia”?
— Tam, za tamtym barakiem, około 100 metrów stąd… Widzicie wysokie ogrodzenie z drutu, zamaskowane gałęziami? Tam właśnie obok wieżyczki dla straży znajduje się „łaźnia”.
Z łopatami w rękach staliśmy wpatrzeni w tamtą stronę. Nie można było zauważyć żadnego ruchu. Było cicho. My jednak wciąż staliśmy, spoglądaliśmy i czekaliśmy…
Nagle rozległ się straszliwy krzyk kobiety, później wielu kobiet. Usłyszeliśmy płacz i wołania dzieci: „Mamo! Ma…!”. Okrzyki te były jak z ciężkiego snu, z którego człowiek nie może się zbudzić. Nagle w krzyki wmieszało się dzikie gęganie spłoszonych gęsi. Dowiedzieliśmy się później, że na podwórzu obok „łaźni” hodowano specjalnie 300 gęsi, aby swym gęganiem głuszyły rozdzierające krzyki ludzkie. Byłem jak sparaliżowany ze strachu. Ale nie był to strach przed śmiercią. Przerażała mnie świadomość mojej zupełnej bezsiły w obliczu tej potworności. Należy znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji, trzeba coś przedsięwziąć.
Sobibór, 27 września
Aleksander Peczerski, Powstanie w Sobiborze, „Biuletyn Żydowskiego Instytutu Historycznego” nr 1/2, 1952, [cyt. za:] Sobibór, red. Marek Bem, Warszawa 2010.
Dzień ten na zawsze pozostanie mi w pamięci. Osiemnaście osób spośród naszych obozowiczów już od kilku dni leżało chorych. Rano wpadła do baraku grupa Niemców z Franzem na czele. Franz rozkazał, aby chorzy natychmiast wstali i poszli z nimi. Było jasne, że poprowadzą ich na śmierć. Między tymi osiemnastoma był pewien młodzieniec z Holandii. Ledwie trzymał się na nogach. Jego żona, dowiedziawszy się, dokąd prowadzą jej męża, pobiegła za odchodzącą grupą.
— Mordercy! — rzuciła się na Niemców z krzykiem. — Wiem, dokąd prowadzicie mojego męża. Weźcie mnie razem z nim. Słyszycie?! Nie chcę żyć bez niego! Oprawcy! Kanalie!
Chwyciła męża pod rękę i, podtrzymując go, poszła razem z nim na śmierć.
Sobibór, 12 października
Aleksander Peczerski, Powstanie w Sobiborze, „Biuletyn Żydowskiego Instytutu Historycznego” nr 1/2, 1952, [cyt. za:] Sobibór, red. Marek Bem, Warszawa 2010.
Było nas około 800 młodych ludzi — dziewcząt i mężczyzn. 22 grudnia 1942, jechaliśmy przez cały dzień, wozy grzęzły w błocie, a my musieliśmy je wyciągać. Wzdłuż drogi stali chłopi i mówili nam: „Dla was już nie ma wyjścia, oni chcą was zabić i spalić”. Im więcej słyszeliśmy, tym bardziej nie wierzyliśmy. Dlaczego zabierają niewinnych ludzi i tak, po prostu, zabijają ich bez żadnego powodu?
Dzień dobiegał końca, a my zrobiliśmy zaledwie 20 kilometrów. Każdy z nas chciał, aby to wszystko skończyło się jak najszybciej. Jeśli chcą coś z nami zrobić, to niech robią to szybko, abyśmy nie cierpieli. Nie fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. Trudno jest siedzieć i myśleć: mam cztery godziny, trzy i pół, trzy…
Dotarliśmy do Sobiboru po całym dniu bez picia i jedzenia. Esesmani wyszli na zewnątrz z psami i zaczęli wrzeszczeć. […] Nie mogłam nic zrozumieć, mimo że mówiłam po niemiecku, uczyłam się w szkole. Na rampie kolejowej, gdzie stałam, czuliśmy już smród palonych ciał, widzieliśmy ogień — ale nie wierzyliśmy. Nie mogłam w to uwierzyć.
Sobibór, 22 grudnia
Wywiad przeprowadzony z Esterą Raab (z d. Terner) 18 lutego 1992, United States Holocaust Memorial Museum, [cyt. za:] Sobibór, red. Marek Bem, Warszawa 2010.
Ze względów bezpieczeństwa zarządzam zburzenie getta warszawskiego po przeniesieniu stamtąd na inne miejsce obozu koncentracyjnego; przy czym należy zabezpieczyć wszystkie materiały wszelkiego rodzaju i części budynków, które będzie można jeszcze zużytkować.
Zburzenie getta i przeniesienie obozu koncentracyjnego jest niezbędne, gdyż nigdy inaczej nie uspokoimy Warszawy ani też nie wytępimy przestępczości, jeżeli pozostawimy getto.
Polecam przedłożyć mi całkowity plan zburzenia getta. W każdym razie pomieszczenie dla 500.000 ludzi niższego gatunku (Untermenschen), które i tak nie nadawałoby się nigdy dla Niemców, musi zniknąć z powierzchni ziemi, a milionowe miasto Warszawa, trwałe, niebezpieczne ognisko rozkładu i buntu, musi być zmniejszone w swoim obszarze.
Berlin, 16 lutego
Eksterminacja Żydów na ziemiach polskich w okresie okupacji hitlerowskiej. Zbiór dokumentów, oprac. T. Berenstein, A. Eisenbach, A. Rutkowski, Warszawa 1957.
Schron nasz [w piwnicy domu przy Świętojerskiej 38] składał się z pięciu ubikacji piwnicznych, rozłożonych po dwóch stronach korytarza biegnącego przez środek. Korytarz był zamurowany w miejscu odcięcia tych piwnic przeznaczonych na schron, domurowana ścianka była identyczna [...] jak mury znajdujące się w okolicy schronu. Wejście do schronu było zamaskowane tzw. „wózkiem”. Był to kawał muru zbudowany z żelbetu, a z frontu były cegły. Mur ten był osadzony na kółkach znajdujących się na szynach (długości 2 m). Po wejściu do schronu wszystkich ludzi wózek ten został skierowany w otwór wejściowy (długości 70 cm, wysokości 80 cm), który znajdował się [tuż nad] podłogą piwnicy, maskując wejście. Od wewnątrz wózek był zamykany ciężkimi sztabami. Okienka wychodzące z piwnic były zamaskowane kupami śmieci (wielkich rozmiarów), które celowo nie były wywożone z tego podwórka. Jedna ubikacja piwniczna była przeznaczona na magazyn aprowizacyjny, który niestety świecił pustkami. W drugiej [...] mieściły się prycze przybite z trzech stron ścian, na których zajęli miejsce „szczęśliwcy”, którzy przybyli do schronu wcześniej. Pod pryczami mieścił się ich dobytek. Trzecia [...] miała specjalną kuchnię z wmurowanym dużym kotłem oraz bieżącą wodę, światło i gaz. Po bokach znajdowały się też prycze. Czwarta [...] była przeznaczona na izolatkę dla chorych i starców. W piątej [...] znajdowała się studnia, wykopana na głębokość 6 metrów, oraz odgrodzona toaleta. Dookoła ścian były prycze.
Schron ten, który był przeznaczony dla 60 osób, [...] liczył [obecnie] 120. [...] Okazało się, iż lwia część ukrywających się w schronie to byli ludzie, którzy nie mieli na opłacenie odpowiedniego udziału przy budowie schronów wielorodzinnych oraz [ci], którzy znaleźli się tego dnia na tym terenie zupełnie przypadkowo.
Warszawa, 20 kwietnia
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
W godzinach południowych w [naszym] schronie [w piwnicy domu przy Świętojerskiej 38] nagle zgasło światło, a po ciemku z minuty na minutę wzmagał się niepokój, który doprowadził do krzyków ze strony kobiet: „Otwórzcie, my chcemy wyjść, my nie chcemy udusić siebie i naszych dzieci”. Młodzież chwyciła za łomy celem przebicia otworów w kominie, aby powietrze dostało się do wnętrza. Lecz po przebiciu otworu do wnętrza buchnął ogień. Otwór ten został z powrotem zatkany i zamurowany gliną. Kobiety zaczęły mdleć, a dzieci krzyczeć. W pierwszej chwili młodzież roznosiła wodę, ratując ludzi, a następnie postanowiliśmy jednak opuścić schron. Ale jakież było nasze przerażenie, gdy po odsunięciu wózka nie można było podnieść klapy. Zaczęliśmy wyrąbywać otwór w murze, który odcinał nasz schron od dalszych części piwnic. Praca ta szła bardzo opornie, gdyż mężczyźni co chwila mdleli przy niej. Pracowaliśmy zupełnie po ciemku, gdyż światło elektryczne zgasło, świece nie chciały się palić.
Po blisko półtoragodzinnej pracy przebito otwór (w 18-calowej ścianie) [...]. Do schronu buchnęły kłęby dymu i czadu, które spowodowały omdlenie prawie wszystkich. Nieliczni, którzy byli przytomni, chodzili po schronie i oblewali omdlałych wodą. Otwór na powrót zatkaliśmy kołdrami i pierzynami i zaczęliśmy się podkopywać pod fundamenty piwniczne tego domu, chcąc się wydostać bezpośrednio na podwórko. Lecz i ta droga zawiodła. Okoliczne piwnice były pełne czadu. Po kilku godzinach pracy, gdy sytuacja stawała się beznadziejna, postanowiono siłą wyważyć klapę, prowadzącą do wózka. Kilku mężczyznom udało się ostatkiem sił klapę tę wyważyć, ale i tu buchnęły kłęby czadu, a klatka schodowa stała w płomieniach. Nie było już ani chwili do stracenia. Padł rozkaz, aby zmoczyć swoje ubranie, okręcić twarz i ręce mokrymi szmatami, by móc w ten sposób przedzierać się przez ogień. [...] Niektórzy potracili głowy i wyskoczyli boso. Niektóre kobiety nie zdążyły osłonić swych włosów. [...] Jedynie dzięki przytomności umysłu młodzieży udało się wszystkich ludzi ze schronu wyciągnąć przez płonący korytarz na podwórko...
Warszawa, 21 kwietnia
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Zobaczyłam, jak Niemcy rzucają płonące szmaty do wnętrza domów, a potem szybko się cofają. Budynek za budynkiem stawał w płomieniach, pod gradem ciężkiego ostrzału z karabinów maszynowych. Gdzieś w pobliżu wybuchały granaty. Ziemia drżała. Ogień się rozprzestrzeniał. [...]
Na balkonie drugiego piętra płonącego domu ukazała się kobieta. Załamywała dłonie w geście rozpaczy. Po chwili zniknęła w środku, ale wnet wróciła znowu, z dzieckiem na ręku. Za sobą ciągnęła pierzynę. Przełożyła ją przez balustradę, a następnie zrzuciła na chodnik.
Najwyraźniej zamierzała skoczyć, a może rzucić dziecko, licząc na to, że pierzyna zamortyzuje upadek. Przycisnąwszy dziecko do siebie, zaczęła przechodzić przez poręcz balkonu. Nagle znieruchomiała pod gradem kul. Dziecko spadło na ulicę. Ciało kobiety pozostało przewieszone martwo przez balustradę.
Płomienie objęły już górne piętra. Eksplozje wstrząsały całym domem, coraz częstsze i gwałtowniejsze. W oknach pokazywali się ludzie. Skakali z różnych wysokości i ginęli, zabici podczas spadania lub rozbiwszy się o bruk. [...]
Odwróciłam się od okna wstrząśnięta. Nie mogłam dłużej patrzeć. Pokój wypełniał gryzący dym i swąd spalenizny. [...]
Przez całą noc stałam nieruchomo przy oknie [w domu przy ul. Świętojerskiej 21], w stanie graniczącym z szokiem. Żar bijący od pożaru palił mi twarz, dym gryzł w oczy, ale ja wpatrywałam się w płomienie trawiące getto. Nadszedł świt, straszliwie cichy i upiorny, ukazując wypalone skorupy domów i zwęglone ciała ofiar. Nagle jedno z tych ciał zaczęło się ruszać, powoli czołgając się na brzuchu, dopóki nie zniknęło w dymiących ruinach. Inni również dawali oznaki życia. Ale wróg czuwał. Rozległ się suchy terkot karabinu maszynowego — i wszystko znowu zamarło w bezruchu.
Warszawa, 25/26 kwietnia
Władka Meed, Po obu stronach muru, tłum. Katarzyna Krenz, Warszawa 2003.
W nocy na niebie wciąż widać łuny pożarów z „dzikiego terenu”. W schronie naszym [w piwnicy domu przy Świętojerskiej 36] mówi się o tym, iż te pożary „dzikiego terenu” zostały spowodowane przez Polaków, którzy chcą w ten sposób przyjść nam z pomocą i że dzielą nas tylko godziny od momentu szturmu na mury, oddzielające „dzielnicę polską” od getta. W ludzi wstąpiła wiara, a nadzieja rozpogodziła twarze posępnych „jaskiniowców”. Układano różnego rodzaju plany, którędy należy uciekać i dokąd. Niektórzy posunęli się tak daleko, iż twierdzili, że będą podstawione auta, które nas wywiozą. Jeszcze inni powoływali się na autorytet [ludzi] z „dzielnicy polskiej”, którzy mieli przyrzec, iż po wybuchu powstania w getcie wybuchnie też powstanie w „dzielnicy polskiej” i wspólnie oswobodzimy się spod okupacji niemieckiej. Lecz złudzenie to, jak każde inne, prysło jak bańka mydlana. Dowiedzieliśmy się, że „dziki teren” jest też podpalany przez Niemców. Przygnębienie, rozpacz i apatia chwyciły znów ludzi schronów w swe kleszcze. [...]
Znów stała się aktualna sprawa wydostania się do „polskiej dzielnicy”. Niektórzy pojedynczo opuszczali schron, chcąc się przedostać do getta centralnego, wiedzieli o tym, że w schronach, w których ukrywają się ich znajomi, są tunele, które prowadzą do „polskiej dzielnicy”. [...] Postanowiliśmy otworzyć właz mieszczący się na ul. Wałowej i wypróbować ten kanał oraz zbadać trasę, do której on prowadzi. Zachowując wszelkie środki ostrożności, dostaliśmy się do kanału. Nie mając planów kanalizacyjnych, przywiązaliśmy się linami bardzo długimi, a koniec pozostał na wierzchu, przy którym stali pozostali towarzysze. Brodząc tak w kanale, dobrnęliśmy do odcinka, który był kompletnie zamurowany i z którego wydostawały się gazy ziemne. Lecz dalszej drogi nie było. Zrozpaczeni i zrezygnowani opuściliśmy kanał, postanawiając wznowić poszukiwania w innych kanałach nazajutrz.
Warszawa, 29 kwietnia
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
O piątej rano czujka nasza zaobserwowała maszerującą ulicą Gęsią ekipę bandytów, którzy prowadzili ze sobą dwóch Żydów, kapusiów z Befehlstelle [komendy SS kierującej akcją wysiedleńczą z getta]. Nagle cała ta falanga zatrzymała się na posesji zgruzowanego domu Gęsia 3. Dały się słyszeć [...] nawoływania do wyjścia Żydów z bunkra — wykrzykiwane po żydowsku. I w tym wypadku użyto tego samego podstępu wołając: „Żydzi wychodźcie już, koniec wojny”. Nikt się jednak nie zjawiał. Wówczas bandyci zaczęli odrzucać gruz i wiercić otwory w ruinach. Robota ta zajęła im cztery godziny. Ale nie zrezygnowali z dalszych poszukiwań. O godzinie 10.00 rano wywiercili gdzieś otwór. [...]
Po chwili usłyszeliśmy rozkaz jakiegoś SS-mana „Schmeis ran das gift” [Puść tam gaz], skutki tego zarządzenia nie dały długo na siebie czekać. [...] Spod ziemi zaczęły wypełzać pierwsze postacie kościotrupów, które zanosiły się okropnym kaszlem, rzężeniem — donośnie charcząc, co wskazywało, że nowe ofiary dusiły się jakimś gazem. Wśród morderców zapanował ogólna wesołość, a niemilknące salwy śmiechu do rozpuku z okrzykiem „Jude halt” trwały z piętnaście minut.
Z podziemnej nory wyszło 25 osób: mężczyzn, kobiet i dzieci. Bandyci otoczyli ich zwartym kołem i ustawili w dwuszeregu koło muru. Gdy wreszcie minął napad wściekłej wesołości bandytów i atak duszności u Żydów, jeden z SS-manów wszedł do koła i przemówił do naszych ofiar: „Ihr Alle Männer kommt zu Arbeit nach Poniatowo. In eine Metalwerk von W.C. Toebbens” [Wy wszyscy mężczyźni pojedziecie do pracy w fabryce metalowej W.C. Toebennsa w Poniatowej]. [...]
Bandyci ustawili na nowo swe ofiary, tym razem w jeden szereg i rozkazali wszystkie bagaże ułożyć na stos w jednym miejscu. Po czym padła komenda po niemiecku, aby Si wszyscy w przeciągu pięciu minut rozebrali się do naga. [...] Mężczyźni stanęli w kalesonach, a kobiety w bieliźnie — nie wiedząc o tym, że dają wspaniałe pole do popisu. SS-man dopadł do jednego mężczyzny, potężnym kopnięciem zdarł mu kalesony, inny chwycił go (w rękawiczkach) za członka i szarpał. Gdy człowiek ten krzyczał w niebogłosy — SS-man zanosił się rechotliwym śmiechem. [...] Potem dobrali się do jednej z kobiet, zdarli z niej bieliznę, nie szczędząc przy tym uderzeń. I tak obrabiali każdą osobę kolejno, szafując hojnie razy pięścią między oczy [...].
Po skończeniu ogólnej rewizji o godz. 16.00 kazali Żydom wytrzepać swą odzież, wstać (dotychczas siedzieli na bruku nago, oparci o mur getta) i ubrać się, po czym zapowiedzieli, że bez bagaży pomaszerują na Umschlagplatz, skąd wyjadą do Poniatowej na roboty. [...] Po pół godzinie słychać było serię strzałów z ogródka na ul. Zamenhofa i serie następujące szybko po sobie, nie milknące przez 15 minut. [...] Po godzinie do nozdrzy naszych wiatr przyniósł swąd spalenizny — to trupy spalały się już zamieniając się w popiół.
Warszawa, 30 czerwca
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
W schronie naszym [w piwnicy domu przy Świętojerskiej 36] zapadło postanowienie, iż codziennie wychodzi jeden z młodych chłopaków na gruzy wypalonych domów, celem obserwowania terenu okolicznego oraz systemu prowadzonej akcji przez Niemców. Gdy wieczorem wróciła pierwsza czujka, opowiedziała nam, że nic godnego uwagi tego dnia nie zaszło w pobliżu nas. Ale niepokojące wydało się czujce to, że na podwórku jednej z oficyn przez cały dzień stała jakaś starsza kobieta, wpatrując się tępym wzrokiem w klatkę schodową. O zmierzchu kobieta ta poszła na środek podwórka, gdzie stał ręczny wózek przewozowy, na którym kładła się spać. Kobieta ta powtarzała jakieś zaklęcia i imiona. [...]
Postanowiono kobietę tę sprowadzić do schronu. Lecz kobieta ta stawiała opór i broniła się rozpaczliwie, nie pozwalając ruszyć się z podwórka. Dr Krukowski stwierdził, że ta osoba dostała pomieszania zmysłów na tle wstrząsu nerwowego. Mieszkańcy schronu, którzy rozpoznali tę kobietę, słysząc z jej ust wymawiane imiona, skonstatowali, że chodzi tu o jej dwoje dzieci, które spaliły się żywcem w schowku, zrobionym we własnym mieszkaniu na drugim piętrze. Matka w dniu pożaru nie mogła się tam dostać. Kobieta ta przez kilka dni dzień w dzień stała w oficynie, a w nocy odpoczywała na wózku. Aż pewnej nocy [...], gdyśmy wyszli ze schronu, zauważyliśmy leżące jej zwłoki na podwórku tegoż domu, a zakrzepła kałuża krwi w pobliżu trupa była jaskrawym dowodem, iż tego dnia na podwórzu grasowali Niemcy.
Warszawa, 1 maja
Pamiętniki z getta warszawskiego, fragmenty i regesty, oprac. Michał Grynberg, Warszawa 1993.
Zabito dzieci policjantów. Matki same odprowadzały dzieci na stronę, a same się uratowały. Dzieci krzyczały: „Mordercy, nie jesteście naszymi rodzicami!”. Dr Reitter sam odprowadził swoją jedyną córkę, pogłaskał ją po głowie i pozostawił oprawcom. Z 40 matek tylko 4 nie opuściły swoich dzieci. Były to: Lado, Ajzenberg, Elkint i jeszcze jedna. Zaprowadzono te 4 kobiety z dziećmi do jednego domu i przybito drzwi deskami. [...] cały dzień matki z dziećmi tańczyły swój ostatni taniec śmierci. [...] po południu zostały rozstrzelane razem z dziećmi.
Kielce, 23 maja
Mojżesz Bahn, Zeznanie w zbiorach Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego, sygn. 301/66 [cyt. za:] Krzysztof Urbański, Zagłada ludności żydowskiej Kielc 1939–1945, Kielce 1994.
Wcześniej nie skrzywdziłem muchy, skąd! Ale taka była rzeczywistość. Nie było wyboru. Wiedzieliśmy, byliśmy pewni, że nas zabiją. I, że jeśli nam się nie uda, pójdziemy do krematorium, jak wszyscy Żydzi, którzy poszli przed nami… To był dla mnie wielki zaszczyt być wśród ludzi, którzy musieli zabić Niemców. Bardzo się bałem. Nie wiedziałem, czy zdamy ten egzamin. Ale gdy człowiek nie ma nic do stracenia, jest gotów zrobić wszystko, by ratować swoje życie. To ostatnia szansa. Jeśli nam się uda — to będzie dobrze. Ale nawet, gdy zostaniemy zabici, nie zaprowadzą nas do krematorium jak owce, umrzemy jak mężczyźni.
Sobibór, 14 października
Relacja Jehudy Lernera, [w:] Sobibor, 14 octobre 1943, 16 heures, reż. Claude Lanzmann, [cyt. za:] Sobibór, red. Marek Bem, Warszawa 2010.