Pracowałem jak zwykle. Było już późne popołudnie, gdy usłyszałem głośne wołanie do strażnika: „Słuchaj, czy tam u ciebie są fryzjerzy?”. Strażnik odkrzyknął, że tak. Po pewnej chwili zjawił się jeden ze współpracowników Urbaniaka i zapytał o moje nazwisko. Sam widok speca powodował, że serce chciało wyskoczyć z klatki piersiowej. Zbliżał się wieczór, więc byłem więcej niż pewny, że mam przed sobą karcer lub pojedynkę. [...] Zainteresowany moim nazwiskiem spec pokazał klawiszowi jakąś kartkę. Ten skinął głową, kazał zostawić narzędzia i natychmiast iść do celi, w której przebywałem.
Cela była pusta. Koledzy pracowali, więc była zamknięta tylko na zasuwę. Podszedł do niej, otworzył z trzaskiem i powiedział: „Zabieraj swoje rzeczy”. Stał w otwartych drzwiach, potem oparł się plecami o barierkę i patrzył na mnie, jak bazyliszek.
Koce pochwyciłem dwa pierwsze z brzegu, żeby nie burzyć łóżkowej kostki. Miska i łyżka wypadały mi kilkakrotnie z rąk. Wziąłem suchary i ostatnie dwie cebule, a ręcznik i kawałek mydła nie mogły mi się zmieścić do już zawiązanego tobołka. Przez chwilę myślałem, czy nie lepiej rzucić to wszystko w twarz milczącemu zwiastunowi cierpień. Jednak instynkt samozachowawczy, a może czysty strach, kazał mi zdławionym głosem powiedzieć: „Jestem gotów”.
Nie wiem, jak wyszedłem. Łoskot zasuwy dotarł do mnie jak z zaświatów. Szedłem pierwszy. Skierował mnie w stronę skrzydła D. [...] Mój opiekun [...] poprowadził mnie do wyjścia z pawilonu. Tą samą drogą, którą przebyłem w roku 1946, potykając się o swoich kolegów, wyprowadził mnie do obszernej sali, gdzie za barierką urzędowało dwóch cywilów i jeden mundurowy. Pokazano mi zwinięty w koc tobołek z zapytaniem, czy poznaję swój depozyt.
Skądże miałem poznawać. Musiałem wpierw rozwinąć zawartość koca, aby stwierdzić, że to były rzeczywiście moje rzeczy. Brak było wełnianego swetra i ciepłych kalesonów. Pozostały natomiast m.in. spleśniałe buty z cholewami, krótki kożuch, bluza tzw. zrzutówka i czapka papacha. O dziwo uchowała się także koszula, która składała się z kołnierzyka, fragmentów rękawów i przodu. Plecy koszuli były spękane w poziomie. Skośne otwory wskazywały kierunek uderzeń z okresu śledztwa.
Kiedy już byłem ubrany, kazano mi podejść do barierki i podpisać zobowiązanie, że nie zdradzę tajemnicy państwowej, a zatem to co tu przeżyłem i widziałem, zachowam dla siebie. Potem powoli, jakby z ociąganiem się, wręczono mi kartę zwolnienia więźnia karnego [...].
Po pewnym czasie wszedł podoficer dyżurny i powiedział: „Chodźcie!”. Buty były ciasne, więc szedłem jak na szczudłach — był to kierunek do bramy wyjściowej, a więc: „Witaj nadziejo!”. Zapamiętałem przestrogę strażnika: „Idźcie i nie oglądajcie się na więzienie”. Po chwili mrok ogarnął wszystko, co mnie otaczało. Odurzony śweżym powietrzem zacząłem przeżywać nowy niepokój, a mianowicie, czy wystarczy mi sił, aby dojść do dworca. Wystarczyło!
Wronki, k. Poznania, 30 kwietnia
W złowieszczych murach Wronek i Rawicza lat 1945–1956. Wspomnienia więźniów politycznych, Poznań 1995.
Na dziedzińcu wewnętrznym mokotowskiego więzienia zebrano nas około sześćdziesięciu w celu przetransportowania do innego więzienia. Z grupą przypadkowo dobranych więźniów, zostałem załadowany do tzw. suki, tj. samochodu specjalnie skonstruowanego do transportowania więźniów. Tych, którzy się nie zmieścili, usadowiono w skrzyni zwykłego samochodu ciężarowego, zarzucając na głowę plandekę. Obok umieszczono konwojentów z ustawionym na stojaku karabinem maszynowym. Tak ulokowanych przewieziono na dworzec towarowy w rejonie Włochów, gdzie na bocznym torze był podstawiony wagon-więźniarka. W przedziałach normalnie przewidzianych dla dwu osób, umieszczono po sześciu. Było więc ciasno i duszno. [...]
Po otwarciu wagonu znaleźliśmy się, otoczeni gromadą strażników więziennych z bronią i psami, na stacji kolejowej Wronki. Strażników ustawiono czwórkami. Następnie doprowadzono przed bramę więzienia i kazano usiąść na bruku i czekać. Po jakimś czasie bramę otwarto i wprowadzono nas na dziedziniec. Tu sprawdzano personalia, a potem partiami wprowadzano przez kolejną bramę do ogólnego pawilonu. W jednym z pomieszczeń przeprowadzono bardzo szczegółowo rewizję osobistą, połączoną z rozebraniem do naga i zaglądaniem we wszystkie otwory ciała.
Nadzy, z zawiniątkami swoich rzeczy w rękach, musieliśmy przejść przez jeszcze jedną kratę, a następnie korytarzem, wzdłuż którego ustawieni byli klawisze z psami. W trakcie biegu każdy z nas otrzymał swoją porcję uderzeń. Po zapędzeniu do każdej z cel sześciu więźniów z trzaskiem zamykano drzwi.
W taki sposób znalazłem się w celi nr 6 oddziału pierwszego A Centralnego Więzienia Karnego we Wronkach. W pomieszczeniu o wymiarach około 2,5 na 4,5 metra, przeznaczonym i wyposażonym przed wojną na jednego człowieka, było nas teraz sześciu.
Wronki, k. Poznania, 22 czerwca
W złowieszczych murach Wronek i Rawicza lat 1945–1956. Wspomnienia więźniów politycznych, Poznań 1995.