Byłam na rozdaniu nagród państwowych w Muzeum Narodowym. Odbywało się w sali, gdzie „Kazanie Skargi” i portret Matejki. Na schodach minęłam prowadzonego powoli na wpół sparaliżowanego starca, w którym dopiero po chwili poznałam... Zelwerowicza. Miał udar mózgowy. Cóż za gorliwość, żeby w tym stanie przyjść po odbiór nagrody państwowej. Ta spóźniona uroczystość (nagrody przyznano w zeszłym roku na 22 lipca) była podobna do wręczania nagród szkolnych, tak młodocianą była większość laureatów („pryszczaci”, jak ich nazywa Kott). W muzeum było zimno i ci, co się rozdzieli z futer, poschodzili do szatni, żeby je sobie narzucić choć na ramiona. Rozstawione były stoliki z kawą, likierem i ciasteczkami. Portret Matejki był najbardziej żyjącym i prawdziwym człowiekiem spośród obecnych i patrzył na ten nowy obraz historyczny (idący wprost od panów z „Sejmu Grodzieńskiego”) ze smutną goryczą. [...] Spośród młodych nagrody państwowe w dziedzinie literatury za rok 1950 otrzymali: T. Borowski, K. Gruszczyński, T. Konwicki, W. Woroszylski, W. Zalewski.
Warszawa, 10 marca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
A więc – po rozmaitych perypetiach, protekcjach, zaklęciach – jestem na pokładzie samolotu odwożącego do Budapesztu kolejny transport polskiej krwi i lekarstw. Pod skrzydłami – bezbrzeżna Syberia chmur. Potem następuje przejaśnienie, widać zardzewiałe pola, nieruchome drogi i tory, Węgry.
[...]
... Lądujemy na prawie pustym lotnisku. Otacza nas grupa zbrojnych cywilów i żołnierzy z trójkolorowymi opaskami i naszywkami. Niektórzy mają swoje naszywki na krepowej, żałobnej podkładce. Wolimy nie pytać, co to znaczy.
[...]
Ciemna, pusta ulica. O kilkadziesiąt metrów od nas majaczą czarne kadłuby czołgów.
– Stoj, kto idiot?
Żołnierzyk kuli się z zimna i strachu, ma białe, rozbiegane oczy, zgrabiałymi palcami przewraca kartki naszych niepojętych paszportów. zdaje się, że nie bardzo dociera do niego tłumaczenie, kim jesteśmy i po co idziemy o tej porze do parlamentu. ale w końcu macha ręką:
– Prochodi!
Znowu długa, pusta ulica, ale jaśniejsza i szersza. Na rogach tabliczki z wydrapaną nazwą. To jedna z głównych ulic Budapesztu – Andrassi-ut. Zdrapane litery składały się na nazwisko Józefa Stalina.
Idziemy niezupełnie pewni kierunku. Rzadko spotykamy przechodniów, za to co pewien czas mijają nas w grzechoczącym pędzie szczelnie zatrzaśnięte samochody pancerne. sprawiają wrażenie nieobsadzonych przez człowieka, żyjących samodzielną energią mechanizmów, kontaktujących się ze światem jedynie czułkami luf. Mimowoli przysuwamy się do murów.
Znowu pusto. Przyśpieszamy kroku. Na końcu ulicy zgromadzili się jacyś ludzie. zanim jednak docieramy do nich, z przecznicy wypada motocykl, na którym siedzą dwaj oficerowie węgierscy. Błyskawicznie, jak w sztuce karcianej, rozwija się talia białych ulotek – motocykl zawraca i znika – ulotki powoli upadają na bruk. Tekst jest krótki, niewyraźnie odbity na powielaczu, z paru znajomych węgierski h słów nie potrafimy wyłowić sensu. Zbliżamy się do grupki, którą dostrzegliśmy z daleka – są to młodzi chłopcy, niektórzy też mają w rękach te same ulotki.
– Sprechen Sie deutsch? Parlez vous franais? Speake you english?
Okazuje się, że chłopcy znają trochę rosyjski – tylko ten język był wykładany w szkołach. Kiedy dowiadują się, kim jesteśmy, zapraszają nas do jakiegoś małego mieszkanka, o ścianach obwieszonych mnóstwem fotografii rodzinnych. Zjawia się gospodarz- krępy, wąsaty robotnik. Ściskając nam dłonie, wymienia jedno z pospolitych węgierskich nazwisk. częstujemy się wzajemnie papierosami - i któryś z chłopców przystępuje do tłumaczenia ulotki. Jest ona podpisana przez grupę wojsk artylerii przeciwlotniczej, zawiera zaś przede wszystkim żądanie opuszczenia Budapesztu przez Rosjan jutro do godziny 12-ej.
– Wszyscy tego chcemy – komentuje nasz kilkunastoletni tłumacz. – To najważniejsze.
Inni zgodnie kiwają głowami. Gospodarz z wahaniem pyta o Polskę i wbija w nas wzrok pełen nadziei...
Budapeszt, 30 października
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Znowu błądzenie po nieznajomych ulicach. powstańcze posterunki, życzliwie wskazujące drogę. Jakieś auto z wydętym niby żagiel trójkolorowym sztandarem. Dwaj młodzi oficerowie, odprowadzający nas prawie do celu. i wreszcie – wielki, pusty, ciemny plac przed kopulastym masywem parlamentu. Obchodzimy go ze wszystkich stron, szukając wejścia.
[...]
Teraz główne wejście jest zamknięte i głuche. Żadnego innego też nie potrafimy znaleźć. Gotowiśmy już zrezygnować, kiedy cicho podjeżdża jakieś auto. Krzysztof dopada drzwiczek i po francusku zaczyna tłumaczyć siedzącemu obok szofera pasażerowi, że jesteśmy polskimi dziennikarzami i chcemy się dostać do parlamentu, aby porozmawiać z kimś z członków rządu. Pasażer – niewysoki, młodo wyglądający brunet – uśmiecha się:
– Par exemple, avec moi?
I po chwili jesteśmy w parlamencie.
Nasz rozmówca nazywa się Géza Losonczy. Jest znanym działaczem lewicy komunistycznej, przez szereg lat odsuwanym i prześladowanym. Ministrem stanu i członkiem ścisłego gabinetu został dopiero dzisiaj. [...] Dość długo błądzimy razem z nim po mrocznych korytarzach, pełnych purpury i secesyjnych złoceń. Jest coś niesamowitego i groteskowego zarazem w tym opuszczonym przez ludzi cesarsko-królewskim przepychu. Słabo pełgające kandelabry rozsnuwają widmowe cienie. Dywany tłumią nasze kroki. Wydaje się, że kiedy odwrócę głowę, dojrzę kogoś bezszelestnie stąpającego za nami. Człowieka? Historię?
Ale oto duży, oświetlony pokój, pełen tytoniowego dymu. Tutaj oraz w dwu przyległych gabinetach pracują członkowie rządu, a wraz z nimi – kilku literatów i dziennikarzy. Do pokoju ciągle ktoś wchodzi, nie prężący się na baczność żołnierze, robotnicy z wypisanymi na kartkach z zeszytu postulatami, nieogoleni studenci. Nikt nie sprawdza przepustek, nie mówi: „zaraz was zamelduję”, każdy zmierza prosto do tego, z kim chciał rozmawiać. Rozmowy toczą się na stojąco, pośrodku pokoju i we wszystkich jego kątach. Ktoś telefonuje, ktoś oparł się o parapet i dużymi, nerwowymi literami zapisuje kartki notesu. [...]
Nasz wywiad jest chaotyczny i nie ma w nim ciągłości. Coraz to zjawiają się nowi rozmówcy, poprzednich odwołuje ktoś do innych zajęć. Rozmawiamy o wszystkim: o charakterze węgierskiej rewolucji, o krystalizującym się programie rządu jedności narodowej, o postulatach komitetów rewolucyjnych, o perspektywie na najbliższe godziny i dni.
Budapeszt, 30 października
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Opuszczamy parlament, chociaż proponują nam, abyśmy zostali do rana – na mieście może być nie najbezpieczniej. Kiedy się jednak upieramy, otrzymujemy eskortę – dwóch żołnierzy z automatami i ruszamy. Na dole trafiamy przez omyłkę do jakiejś sali, gdzie cały oddział żołnierzy układa się pokotem do snu. Kiedy jest ich tylu, szczególnie rzuca się w oczy identyczność węgierskiego umundurowania z radzieckim. Nic wszakże nie pomogło: rewolucja zerwała pagony, przypięła trójkolorowe kokardy – i armie wczoraj bliźniacze stanęły naprzeciw siebie...
Na ulicy spotykamy tych samych oficerów, którzy przed kilkoma godzinami wskazali nam drogę do parlamentu.
– No jak, rozmawialiście z rządem? Co mówią – czy Rosjanie wyjdą z Budapesztu?
– Mówią, że wyjdą.
[...]
Gęstnieje budapesztańska noc, pochłania wszystko: drobne sylwetki wartowników, brutalne kontury czołgów, zwisające z domów trójkolorowe i żałobne flagi. Jest cicho – ani szczęknięcia gąsienicy, ani wystrzału, ani jęku.
Budapeszt, 30/31 października
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Przyszła Hanka. Zmęczona, niewyspana. Marian wsiadł na nią:
– Dziewczyno, co ty wyprawiasz?
Hanka próbuje się tłumaczyć: w gmachu byłego „Szabad Nép” nadawała dalekopisem korespondencję do Warszawy. Zrobiło się bardzo późno, nie miało sensu nocą wracać do hotelu. Została do rana, powstańcy zaopiekowali się nią: nakarmili, przyciągnęli miękki fotel, przykryli jakąś zerwaną portierą czy firanką.
Hanka jest niewyczerpaną entuzjastką. Czasem to męczy, ale niekiedy – zaraża. Bez takich ludzi jak ona, zawsze z nieomylnym zapałem angażujących się po stronie słusznej sprawy, niemożliwe byłyby rewolucje. W Budapeszcie musi być wiele jasnowłosych węgierskich Hanek. Nie dziwię się, że jest całym sercem z nimi, że dumnie obnosi przypiętą do piersi trójkolorową kokardę.
Budapeszt, 31 października
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Południe. Z Budapesztu wytaczają się ostatnie radzieckie czołgi. Na ulicach – tłumy. A mury, wystawy, tablice ogłoszeniowe krzyczą koślawymi literami: „Nie wierzymy Imre Nagyowi!”, „Rosjanie – do domu!”, „Strajk powszechny aż do wycofania się Rosjan z całych Węgier!”.
Gdzieniegdzie widać ślady niedawnych walk. Narożnik pocięty kulami, kostka wydarta z bruku, chodnik usłany szkłem. Zwracają uwagę pozbawione szyb wystawy sklepów, na których w nienaruszonym porządku ustawione są buty, zabawki, butelki wina. Nie sięga po nie żadna chciwa ręka...
Ale oto księgarnia towarzystwa przyjaźni węgiersko-radzieckiej. Przyjaźń tę rozstrzelano i rozdeptano czołgami. Teraz przed zdemolowanym lokalem wygasa długi, płaski kopiec z książek. W popiele świeci jakiś osmalony strzęp. Poznaję po charakterystycznym druku: „O trwały pokój, o demokrację ludową...”.
Budapeszt, 31 października
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Usiłujemy uchwycić sens niezliczonych ulotek i odezw, gęsto rozplakatowanych na ulicy. W jakimś brudno powielonym apelu powtarza się nazwisko [Józsefa] Mindszentyego [prymasa Węgier] – chodzi o jego uwolnienie, które zresztą podobno dziś się już urzeczywistniło. W poprzek odezwy ktoś napisał czerwonym ołówkiem: „Nem kell kommunizmus!”. Ten sam odręczny napis spotykamy jeszcze kilkakrotnie. Zagadnięty przez nas starszy pan w podniszczonym paletku i wyrudziałym kapeluszu zna niemiecki i ochoczo wyjaśnia:
– To znaczy „nie chcemy komunizmu”.
Po czym z własnej inicjatywy dodaje:
– Nikt u nas nie chce komunizmu. Od najmniejszego dziecka do starca, nikt nie chce komunizmu. Mamy go dość na zawsze!
Budapeszt, 31 października
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Pusty, krótki zaułek. Tylko u jego obydwu wylotów stoją spore grupy ludzi, którzy w milczeniu obserwują uzbrojonych chłopaków z trójkolorowymi opaskami, oblegających jakiś dom. O kilka kroków czeka otwarty samochód.
To trwa polowanie na ukrywających się awoszów [funkcjonariuszy węgierskiej służby bezpieczeństwa]. Podchodzimy bliżej w chwili, kiedy gwardziści wywlekają z klatki schodowej dwu bladych mężczyzn w cywilu. Jedni i drudzy wyglądają na nie więcej niż dwadzieścia lat.
[...]
Powstańcy wpychają awoszów do samochodu, po czym sami się ładują, otaczając aresztowanych ze wszystkich stron. Samochód rusza. Ludzie zgromadzeni u wylotu ulicy zaczynają krzyczeć i groźnie wymachiwać rękami. Powstańcy podnoszą zaciśnięte w dłoniach rewolwery, zasłaniają awoszów przed złorzeczącym tłumem. Samochód powoli przebija się przez niechętnie ustępującą ludzką ścianę.
Budapeszt, 31 października
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Rano przyszli studenci, znajomi któregoś z naszych dziennikarzy. Wśród nich – drobna, puszystowłosa dziewczynka z wielkim automatem, groźnie wystawionym lufą do przodu. Zapytana, czy umie strzelać, bardzo się rozgniewała.
Budapeszt, 1 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Przechodzę przez plac, na którym pierwszego dnia rewolucji zwalili go z piedestału. Dokładniej, przecięli acetylenem na wysokości kolan. Został pomnik jedyny w swoim rodzaju: para ogromnych butów na wysokim postumencie. Z prawej cholewy sterczy jeszcze filuterny wiecheć – zaprasza nowego chętnego, aby wlazł w te buty...
Ten, do którego należały one dawniej, przeniesiony został o kilka ulic od placu swego imienia I ciśnięty na bruk. Głuchym echem rozlega się miarowe kucie. Mosiężny gigant zamienia się w kupę nieforemnych odłamków.
Każdy chce mieć na pamiątkę kawałek Stalina.
Budapeszt, 1 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Trochę odrapaną, ale dzielną warszawką wyruszamy o świcie w kierunku północnozachodnim.
Nasza czteroosobowa ekipa dziennikarska z Hanki, Mariana, Zygmunta i mnie. Jedzie też z nami […] dobroduszny szczerbaty Istvan – to on właśnie wystarał się o wóz – i kierowca Béla, wesoły przystojniak, podobny do bohaterów filmów włoskich. Niestety, nie ma takiego języka, w którym moglibyśmy się z nim porozumieć […].
Mimo wczesnej pory, na mieście ruch. Jacyś ludzie zamaszyście zmiatają z chodników odłamki szkła, inni naprawiają szyny tramwajowe, podnoszą wywrócone wagony. Mijamy grupki robotników z przewieszonymi przez ramię torbami – wygląda na to, że idą do pracy, ale trudno uwierzyć w tak szybki odzew na wczorajsze apele. Pytamy Istvana, co o tym sądzi – jego z kolei dziwi nasza nieufność: naturalnie, że idą do pracy!
Wyjeżdżamy w wąskie uliczki Budy, z początku wielkomiejskie, z szyldami i wystawami, później coraz skromniejsze, ani na chwilę nie przypominające jednak slumsów, które widziałem na peryferiach innych stolic. Łagodnie i niepostrzeżenie ulica przechodzi w szosę, otoczoną rzadkimi szeregami jesiennych, pokrytych szronem, ale na wpół jeszcze zielonych buków i dębów.
Ogarnia nas nieoczekiwana wesołość. Czujemy się tak, jak gdybyśmy przekroczyli nie tylko granicę miasta, ale również – granicę nieznośnego napięcia nerwowego, w którym żyliśmy od kilku dni, długich jak lata. Spokojny, nudnawy, „politycznie obojętny” krajobraz wiejski wyzwolił w nas znienacka nieodpartą potrzebę zapomnienia o trudnej historii, której jesteśmy świadkami, oddania się myślom pogodniejszym, łatwiejszym, po prostu: nie tutejszym. Zaczynamy oplotkowywać swoje redakcje, potem prześcigamy się w opowiadaniu najstarszych i najgłupszych kawałów, wreszcie Zygmunt intonuje jakąś nonsensowną piosenkę: „Oj, mambo, mambo Italiano…”. Nie zna, naturalnie, dalszych słów, ale to nam nie przeszkadza, wszyscy podchwytujemy: „Oj, mambo…” Istvan i Béla również nam towarzyszą.
Tymczasem warszawka energicznie pożera kilometry. Mijamy dymiące kominy Tatabánya – znanego ośrodka górniczego, który w dniach powstania dał Budapesztowi jedną z najdzielniejszych drużyn bojowych. Okrążamy wąskie jeziorko Tata i wjeżdżamy na szosę, prowadzącą do miasta Komárom – węzła kolejowego na granicy czechosłowackiej.
„Oj, mambo, mambo Italiano…”
I nagle piosenka grzęźnie w gardle. Z przeciwnej strony przybliża się znajomy warkot. Zwalniamy bieg i zjeżdżamy na prawo, prosto pod krzywy ganek niedużej wiejskiej karczmy. Zielony pancerny stwór przemyka obok nas i ginie za horyzontem.
Budapeszt, 3 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
…W mój głęboki sen wtargnęło coś z zewnątrz – nie umiem sobie uprzytomnić co, nie chcę otworzyć oczu, usiłuję opaść z powrotem na to nieogarnione zmysłami dno, na którym znajdowałem się tak krótko. Ale uparte coś dobija się do mnie coraz natarczywiej. Niechętnie ulegam i zaczynam nawiązywać kontakt ze światem. I nagle dociera do mnie to, co przerwało mój sen: miarowe dudnienie artylerii.
W tej samej chwili ktoś nieubrany wbiega do pokoju:
– Wstawaj! W Budapeszcie znowu wojna!
…Z rana, poprzez huk artylerii, warkot broni pancernej, szyderczy gwizd odrzutowców, przedzierały się jeszcze ostatnie radiowe protesty i apele rządu Nagya.
Odczytano również w kilku językach krótkie, przejmujące orędzie pisarzy i intelektualistów węgierskich do narodów świata, zakończone trzykrotnym: „Pomóżcie! Pomóżcie! Pomóżcie!”.
Potem radio zamilkło, aby odezwać się dopiero pod wieczór – głosem Janosa Kadara.
Kadar przedstawił się jako premier nowego rewolucyjnego rządu robotniczo-chłopskiego, który obejmuje władzę w związku z tym, iż słaby rząd Nagya coraz bardziej ulegał elementom wstecznym, faszystowskim. Chodzi o ocalenie demokracji ludowej na Węgrzech, o socjalizm. W związku z tym nowy rząd zwrócił się o pomoc do sojuszniczej armii radzieckiej…
[…]
Na tym komunikacie kończy się w radiu polityka – i następuje wiązanka popularnych melodii operetkowych.
Ale za naszymi oknami polityka trwa – słyszymy jej głuche dudnienie cały dzień i całą noc bez przerwy.
Budapeszt, 4 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Połączenie telefoniczne z Warszawą przerwane. Może jakimś cudem działa dalekopis? We trójkę z Hanką i Krzysztofem próbujemy przedostać się do gmachu dawnego „Szabad Nép”.
Puste jesienne ulice. Czarne, nagie drzewa, chodniki usłane żółtymi i rdzawymi liśćmi. Jest sucho, nawet słonecznie, ale zimny wiatr przewierca na wskroś.
Tu i ówdzie wtulone w podjazdy domów grupki mieszkańców. Na ulicy Damjanich zagadujemy taką grupę. Zwięźle wyjaśniają, gdzie toczą się walki i jak należy iść dalej, ale rozmowy na ogólniejsze tematy nie podejmują. Do Budapesztu powrócił strach.
Dalej idziemy ulicą Dob. Parokrotnie spotykamy zbrojne oddziały żołnierzy węgierskich i cywilów. Idą w odwrotnym kierunku. Wycofują się? gdzieniegdzie w załomach muru stoją butelki z benzyną, oznaczone czerwonymi szmatkami. Im bliżej do Lenin körut, tym więcej ludzi – z bronią i bez. A oto i Lenin körut – szeroka arteria stołeczna. Uliczkę, po której przyszliśmy (jedną z wąskich przecznic arterii), oddziela od Lenin körut barykada – dość niepokaźna, zrobiona z bezładnie spiętrzonych desek i drągów. Taką samą widać naprzeciwko, po drugiej stronie szerokiej ulicy. Samą zaś Lenin körut przegradza w poprzek porządniejsza barykada, ułożona głównie z kostki, wyrwanej z jezdni. Dochodzimy jedynie do pierwszej barykady. Sporo tu ludzi, którzy rozmawiają z nami dość podejrzliwie. Jeden, z granatem za pasem, dopytuje się, po co właściwie chcemy iść w tamtym kierunku, kiedy tam strzelanina, Rosjanie. O gmach „Szabad Nép” toczą się walki. Nasze „lengyel újságiró” tym razem nie trafia nikomu do przekonania.
Zawracamy. Jesteśmy jeszcze stosunkowo niedaleko od barykady na Lenin körut, kiedy zatrzymuje nas pośpieszny tupot nóg. Kilku uzbrojonych chłopaków z opaskami. Są bardzo młodzi – raczej uczniowie niż studenci. Jeden coś do mnie mówi i z gestu rozumiem, że każe wyjąć ręce z kieszeni. Dogadać się z chłopakami trudno –niemieckiego nie znają, po rosyjsku nie ryzykujemy. Wreszcie okazuje się, że któryś z nich trochę rozumie po francusku. Wyjaśniamy, kim jesteśmy, pokazujemy paszporty. Chłopcy śmieją się z wyraźną ulgą. Ich dowódca wyciąga z kieszeni trzy błyszczące naboje: to miało być na nas, gdyby sprawdziły się podejrzenia…
Zanim dotrzemy do skrzyżowania koło remizy autobusowej, kontrolowanego z pewnej odległości przez rosyjskie działko, o kilkanaście kroków przed nami wybucha pocisk zapalający. Jego czerwony błysk zatrzymuje nas na chwilę, ale szybko decydujemy się i przebywamy niebezpieczne skrzyżowanie biegiem. Po kilku minutach jesteśmy w ambasadzie.
Budapeszt, 4 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Obrońcy miasta nie mają dowództwa. Nie mają planu obrony. Nie mają broni, poza automatami, granatami i butelkami z benzyną. Czy możliwe jest utrzymanie miasta takimi siłami?
Atakujący mają artylerię, czołgi, samochody pancerne. Nad ich kolumnami patrolują klucze odrzutowców. Ale nie mają w Budapeszcie – albo z jakichś powodów nie wprowadzają do działań – piechoty. Czołgi i pancerki jeżdżą po ulicach – głównie po tych, gdzie nie ma barykad. Strzelają w różnych kierunkach. Artyleria wznieca większe lub mniejsze pożary (dziś widziałem z bliska pożar na tym skrzyżowaniu, gdzie i wczoraj uderzył pocisk zapalający – dzisiejszy był widać skuteczniejszy). Ale czy możliwe jest zdobycie miasta tylko w ten sposób?
Ze strony radzieckiej udział w walce biorą zupełnie nowe oddziały, sprowadzone w ostatnich dniach z głębi kontynentu. Stwierdziliśmy to wielokrotnie sami, potwierdzają to obserwacje wszystkich naszych informatorów. Bardzo młodzi chłopcy w burych szynelach (najczęściej spotykany rocznik: 1937) nie zawsze wiedzą, dokąd ich przywieziono, często słabo władają rosyjskim, ale zawsze są głęboko przeświadczeni o jednym: że w mieście tym gromią podłych, zdradzieckich faszystów.
A druga strona? To na ogół ci sami, którzy 23 października manifestowali przed parlamentem, potem odpierali pierwszą interwencję, organizowali gwardię narodową. Jest ich jednak więcej niż przedtem; do młodzieży robotniczej i studenckiej dołączyli teraz starzy robotnicy, którzy poprzednio biernie popierali rewolucję. Teraz z bronią w ręku stanęli na barykadach Csepla i Köbánya.
Budapeszt, 5 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Do Zjazdu Literatów Polskich.
Przysyłamy pozdrowienia z tragicznego Budapesztu bohatersko broniącego swej wolności.
Jesteśmy naocznymi świadkami krwawej rozprawy z ludem węgierskim. Solidaryzujemy się w pełni z ogłoszonym 4.11. apelem pisarzy węgierskich, którzy przez cały czas szli w pierwszym szeregu walki o demokrację, niepodległość i socjalizm.
Prosimy Zjazd Literatów Polskich o poparcie słusznej sprawy.
Podpisali: Bielecki, Woroszylski.
Prosimy przekazać powyższy tekst do Związku Literatów Polskich i Nowej Kultury.
Budapeszt, 5 listopada
Rewolucja węgierska 1956 w polskich dokumentach, Dokumenty do dziejów PRL, Zeszyt 8, oprac. János Tischler, Warszawa 1995.
Z różnych przyczyn wybrałem się dziś do ambasady później niż inni koledzy. Po drodze – zaskoczenie – kolumna czołgów, rozlokowana na cichej ulicy Gorkiego. Między innymi jeden przed szpitalem i jeden bezpośrednio przed ambasadą. Ten ostatni sprawia wrażenie pustego, natomiast na tamtym i wokół niego – mnóstwo żołnierzy, bardzo wesołych, roześmianych, rozgadanych.
W ambasadzie witają mnie przerażone miny kolegów. Okazuje się, że czołgi wjechały na ulicę Gorkiego przed kwadransem i właśnie ten rozbawiony puścił serię z automatu po oknach ambasady. W sekretariacie ambasadora roztrzaskane szyby, osypany tynk. Nikogo na szczęście trafili, ale niewiele brakowało. Radca skrzętnie zbiera rozpłaszczone kulki.
Budapeszt, 6 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Radio Budapeszt bez przerwy nadaje wesołe melodyjki z operetek. Ale skupiona wokół głośnika służba hotelowa ma ponure miny. Zygmunt usiłuje ich pocieszyć, że strzelanina się skończy i będzie spokój, ale okazuje się, że właśnie to, co nastąpi wtedy, przeraża ich najbardziej. Rzecz w tym, że wszyscy oni w dniach rewolucji spalili przed zwalonym posągiem Stalina swoje legitymacje milionowej partii.
- Co teraz z nami zrobią?
Zygmunt niezbyt pewnie uspokaja, że nic.
Stara sprzątaczka wzdycha:
- Niech już będzie ta partia, ale niech nikogo nie zmuszają, żeby do niej należał…
Budapeszt, 6 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Wieczorem wychodzimy na dach i oglądamy łuny nad miastem. Jest ich dużo, otaczają nas ze wszystkich stron. Deszcz, który właśnie zaczyna padać, nie gasi pożarów.
Co kilka chwil błyska przed nami, potem rozlega się grzmot. To burza artyleryjska – a gdyby zaczęła się naturalna, nie dotarłaby do naszej świadomości, stłumiona przez wojnę.
Wracamy na dół – do radia. Warszawa. piąta Symfonia Beethovena. Nie potrafię jej wysłuchać do końca.
Budapeszt, 6 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Wojna trwa. Odgłosy jej nie milkną ani na chwilę. Cierpienie trwa.
Nie ma takiego dnia, żebyśmy zrezygnowali z wyjścia na miasto, z zajrzenia wojnie i cierpieniu w oczy.
Ale chodzimy dziwnie. Nikt nas tego nie nauczył, to przyszło samo i już wydaje się najzwyklejsze. W rzadkich chwilach ironicznej samokontroli uprzytamniamy sobie, iż zachowując się tak samo w innej rzeczywistości sprawialibyśmy wrażenie obłąkanych.
Zygmunt:
– Wyobraźcie sobie, jak ostrożnie, gęsiego, przyciskając się do murów, idziemy ulicą Foksal. Dochodzimy do rogu. Pierwszy powoli wychyla głowę, inni czekają. Dobra, nie ma czołgów. Wszyscy razem biegiem przez jezdnię na drugą stronę i do bramy. Oglądamy się – nikt nie został? Nastawiamy uszu – skąd strzelają? I znowu ostrożnie, gęsiego, przyciskając się do murów – aż do następnego rogu.
Budapeszt, 7 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Z dnia na dzień rozszerzamy zasięg swoich wędrówek po Budapeszcie.
Dzisiaj udaje się nam dość powikłaną drogą dotrzeć nad brzeg Dunaju i mostem łańcuchowym na Budę.
W różnych punktach miasta trwają jeszcze walki, ale nie brak już ulic kompletnie spacyfikowanych. Sowieckie czołgi rozwożą teraz po nich odezwy dowódcy miasta, generała Grebiennika, oraz centralny organ partii, który wczoraj wyszedł pod nagłówkiem „Szabad Nép”, a dziś – „Népszabadság”. Nad tytułem widnieje cena „50 filerów”, żołnierze jednak kolportują gazetę bezpłatnie.
A więc docieramy do mostu łańcuchowego – „Lanchid” – jedynego czynnego spośród wszystkich mostów łączących obie części stolicy. Dojście do mostu najeżone jest artylerią i bronią pancerną, zza której wynurza się kilka uzbrojonych po zęby sylwetek. Nie są to wszelako Rosjanie – ci też są w pobliżu, ale tym razem grają rolę biernych obserwatorów. Mamy do czynienia z autochtoniczną ostoją okupacji – funkcjonariuszami odrodzonego AVH.
Są uprzedzająco grzeczni. Zwracając nam paszporty salutują i trzaskają obcasami.
Szybko przechodzimy przez nieuszkodzony, tylko bardzo porysowany most. Pod nogami chrzęszczą łuski karabinowe.
Zagłębiamy się w stare, wąskie, pnące się pod górę uliczki Budy. Staszek, najlepszy znawca tej okolicy, prowadzi nas do słynnej Baszty Rybackiej. Tuż obok zabytku znowu znajomy widok: czołgi. Teraz odpoczywają, wylegują się w niedbałych pozach, ale dookoła dosyć jest śladów ich ożywionej działalności, choćby ten szarpnięty pociskiem mur kościoła…
Spoglądamy z Baszty Rybackiej w dół, na nieprzytulny, niepodobny do siebie Budapeszt. Powoli płynie zjeżony gęsią skórką Dunaj. Domy za rzeką rozproszyły się w różne strony, jakby chciały uciec z tego skazanego miasta. Ale pożary depczą im po piętach, zachodzą z boków, odcinają odwrót.
Ktoś koło nas nazywa pożary po imieniu:
- To Csepel. Tamten – Újpest. A to – Köbánya…
I właśnie w tej chwili na wprost wybucha nowy pożar. Dym jest najpierw biały, gęsty jak ciasto, a po chwili ciemnieje i czarną strugą chlasta i tak już osmalone niebo. Pali się któraś z ulic śródmieścia.
Budapeszt, 8 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Do szpitala trafiamy przypadkiem. Prowadzi nas pielęgniarka spotkana koło Baszty Rybackiej.
Niezwykły to szpital: ukryty pod ziemią, szczelnie otulony warstwami żelbetonu. Powstał kilkanaście lat temu jako lazaret wojskowy, po 1945 roku nie był wykorzystywany. […]
Lekarze oprowadzają nas po salach i korytarzach, na których również stoją łóżka. […] Na jednej z sal widzimy, jak do żył śmiertelnie wycieńczonego człowieka płynie ze szklanych rurek życiodajna krew.
- To polska krew – mówi lekarka, blada dziewczyna o podkrążonych oczach.
Na innej sali – niespodzianka. W wojskowym szpitalu nie przewidziano oddziału położniczego, ale czy można było nie przyjąć rodzącej w niedzielę, 4 listopada, nad ranem? Skrzywiony, pomarszczony osobnik, który w tak niezwykłym momencie zameldował swoje przyjście na świat, energicznie wywija nóżkami.
- Najmłodszy bojownik ruchu oporu – rzucy któryś z nas.
Lekarka uśmiecha się – po raz pierwszy od chwili, kiedy ją poznaliśmy. Czuję, że chce o coś zapytać, ale pytanie to nie pada ani teraz, ani później.
Budapeszt, 8 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Długo się wahamy: iść czy nie iść do parlamentu? W końcu jednak ciekawość przezwycięża skrupuły. Pół tuzina dziennikarzy polskich ładuje się do ambasadzkiej limuzyny.
Na placu przed parlamentem – pełno czołgów. Pobliskie skwery zamienione są w pozycje artyleryjskie. Na klombach żołnierze palą ogniska, gotują kasze i zupę.
Zostawiamy auto pod przytłaczającą opieką czołgów i przekraczamy wskazany przez kogoś próg. W ciasnej sionce tłoczą się wartownicy: paru Aloszów i kilku skośnookich czerwonoarmistów. Ze szczytu schodów rozdziawia lufę gościnny cekaem. Na lewo – oszklone drzwi prowadzą do oficerskiej dyżurki, skąd właśnie wychodzi uprzejmy starszy lejtnant.
Tłumaczymy mu, kim jesteśmy i czego sobie życzymy. Ogląda nasze paszporty, pyta, kiedyśmy przyjechali i jakie reprezentujemy redakcje.
- „Życie Warszawy”.
- „Nowa Kultura”.
- Radio.
- A „Trybuna Ludu” jest?
- Jest.
Okazuje się, że radziecki oficer jest zorientowany w tytułach prasy polskiej.
- A więc chcecie, żeby was przyjęli towarzysze z węgierskiego rządu? – przepytuje się raz jeszcze i znika w dyżurce. Przez szybę widzimy, jak konferuje z innym oficerem radzieckim, bodaj majorem. Po kilku minutach wychodzi i bezradnie rozkłada ręce:
- Niestety. Rząd węgierski jest bardzo zajęty i nie może was przyjąć. Sami rozumiecie: tyle ważnych spraw ma na głowie. Niestety.
Budapeszt, 9 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Rozglądamy się: ani jednego domu nie oszczędziła wojna. Każdy ma potężną dziurę — najczęściej na poziomie pierwszego lub drugiego piętra. [...] Inne zupełnie ślady poznaczyły jezdnię. Co kilkadziesiąt kroków straszy czarna, skłębiona kupa żelastwa: zabity czołg. Parokrotnie spotykamy rozwalone katiusze...
Wracając z Csepla zawadzamy o prawie już śródmiejskie ulice Ferenc körút i Üllői út. Tu widok jest jeszcze groźniejszy: wszystkie domy spalone albo pogruchotane, jezdnie wywrócone na nice, swąd, kurz, wąskie ścieżynki wydeptane wśród zgliszcz... Ale ten widok znamy. To Warszawa 1944. Zdobyte miasto.
Budapeszt, 11 listopada
Węgrzy — Polacy — Czesi — Słowacy. Spotkanie pod komunizmem, wystawa, red. Monika Kapa-Cichocka, Warszawa 2005.
Wojna przeszła przez Csepel. Ta dzielnica broniła się najdłużej w Budapeszcie. Jeszcze dziś w głębi Csepla tlą się niezgaszone ogniska oporu.
[…]
Rozglądamy się: ani jednego domu nie oszczędziła wojna. Każdy ma potężną dziurę – najczęściej na poziomie pierwszego lub drugiego piętra. Wygląda to tak, jakby przeszło tędy jakieś żarłoczne, przedpotopowe zwierzę, kąsające na prawo i na lewo, wszędzie pragnące zostawić slad swoich zębów.
Inne zupełnie ślady poznaczyły jezdnię. Co kilkadziesiąt kroków straszy czarna, skłębiona kupa żelastwa: zabity czołg. Parokrotnie spotykamy rozwalone katiusze…
Wracając z Csepla zawadzamy o prawie już śródmiejskie ulice Ferenc körut i Ullöi ut. Tu widok jest jeszcze groźniejszy: wszystkie domy spalone albo pogruchotane, jezdnie wywrócone na nice, swąd, kurz, wąskie ścieżynki wydeptane wśród zgliszcz… Ale ten widok znamy. To Warszawa 1944. Zdobyte miasto.
Budapeszt, 11 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Jest ich czterech. Leżą na zdobytej ulicy – jeden obok drugiego – w pozach bezładnych i nienaturalnych. Rozdarci i spłaszczeni – prawie dwuwymiarowi – wyglądają jak szmaciane kukły, gwałtownie ciśnięte pod osmalony mur, niemal wbite w skrawek wyszczerbionego chodnika. Ktoś przysypał ich ściągnięte twarze białym kurzem czy wapnem. Najbardziej wysunięty do przodu nie ma twarzy – z pogiętym hełmem zrosła się czarna, zakrzepła miazga. Dawno już muszą tak leżeć, bo niczym nie przypominają świata żywych, z którego wydarła ich jakaś trudna do wyobrażenia chwila. Są częścią martwej przyrody zgruchotanej wielkomiejskiej ulicy.
Budapeszt, 11 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Oprowadza mnie młody student węgierski. Oprowadza? Ja nie znam tych ulic, a on ich nie może poznać. Razem błąkamy się w to niedzielne przedpołudnie, ostatnie godziny przed pożegnaniem.
Nachylamy się nad świeżymi grobami, których pełno jest na każdym skwerze, w parkach, wokół kościołów. Na kawałkach dykty lub tektury wypisano, kto tutaj leży: „Lajos… 18 lat”, „Zsuzsa… 15 lat”, „Arpad… 12 lat”. Wszystkie groby ktoś obsypał kwiatami.
Wchodzimy do kościoła. Ludzi mniej niż się można było spodziewać. Węgrzy nie są społeczeństwem zbyt religijnym. Ale o wysokie sklepienie uderza pieśń niezwykłej piękności i siły. Nigdy jej nie słyszałem. Mój towarzysz tłumaczy: to stara pieśń kościelna – „Boże, coś Węgry…”. Pieśń trwa długo – kiedy milknie, wychodzimy.
Chcemy jeszcze zajrzeć na uniwersytet. Ale długo stoimy przed masywnymi wrotami, zanim otworzy się wąziutkie okienko, przez które wygląda gniewne oblicze starego woźnego.
- Czego tu szukacie? Nie ma uniwersytetu. Zarządzenie pana ministra szkolnictwa wyższego, żeby nikogo nie wpuszczać. Idźcie sobie.
Okienko się zatrzaskuje.
Budapeszt, 11 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Wrócił z Budapesztu [Wiktor] Woroszylski. Powiada (na zamkniętym zebraniu „Nowej Kultury”), że wszystko, co ludzie przeżyli w ostatniej wojnie, jest niczym wobec tego, co się działo na Węgrzech. Gdy oddziały wojsk radzieckich przeszły na stronę powstańców, Kreml sprowadził Kałmuków, którzy mordowali dom po domu wszystkich, nie wyłączając małych dzieci. Teraz deportuje się całą młodzież węgierską. Przeklinam Rosję, niech zginie i przepadnie ten Moloch straszliwej nagiej zbrodni, ten wróg ludzkości, posępny kat dziejów ludzkich. Sieją nienawiść do siebie, jakiej nie zna historia, zbiorą klęskę, jakiej nie zna historia. Ale padając nas, najpierw zmiażdżą i zmiotą z powierzchni ziemi, bo żeśmy byli najbardziej pognębieni, zawsze jeszcze będziemy im kością w gardle i solą w oku, jako niewolnik nie dający się ujarzmić.
Warszawa, 16 listopada
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne 1945–1965, Tom 3 (1955–1959), wybór Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1997.
Od rana na Zjeździe Literatów. Pierwszy głos miała Dąbrowska. Mówiła wspaniale i jej mowa wzbudziła entuzjazm. Wyjaśniała, dlaczego odwołano Zjazd, komentowała też wypadki tamtego okresu, przytaczając w zakończeniu pewien list, pisany przez kogoś, kto przebywa za granicą. Wiedzieliśmy, że to list Jerzego Stempowskiego.
Po Dąbrowskiej zabrałem głos ja. Mówiłem o swoim milczeniu, nawiązałem do chwili obecnej, podkreślając, że teraz sprawą najważniejszą jest odbudowanie zaufania do autorytetów, więc i do literatury. Omówiłem krytycznie miniony okres, który literaturze polskiej stawiał zadania zbyt wielkie, mylił jej cele i przesuwał ją w hierarchię innych dziedzin. Starałem się dowieść, że literatura nie jest wszechmocna, bo nie zdoła wszystkiego ogarnąć ani wytłumaczyć. Że zna ona dziedziny milczenia i takie dziedziny, wobec których nie znajduje słów. Wobec konfliktów współczesnego świata literatura staje bezradna. Nawoływałem do uskromnienia literatury, bo może wtedy odnajdziemy jej wielkość?
W zakończeniu zwróciłem się do pisarzy komunistów, przesyłając im słowa zrozumienia dla ich dramatu, przeżyć, dla których należy mieć szacunek. Nawoływałem, by uwierzyli w siebie i w literaturę. Przytoczyłem pewien przykład, który równoważył sceptycyzm co do skuteczności i wielkości literatury. W Berlinie, rok po rewolucji hitlerowskiej, gdy kupowałem jabłka, sprzedawczyni zawinęła mi je w torebkę zrobioną z kart Czarodziejskiej góry. Te sponiewierane karty najcudowniejszej książki, uprzednio spalonej na placu — były wstrząsającym przeżyciem, stały się nadzieją świata, pięknem, które w jakiś sposób zwyciężało brutalność i nieludzkość faszystowskiej rewolucji.
Moje przemówienie było przyjęte bardzo gorąco. Zbierałem przez cały czas Zjazdu wyrazy uznania.
Gorące i namiętne było wystąpienie [Wiktora] Woroszylskiego, który mówił o Węgrzech i bardzo ostro zaatakował Związek Radziecki.
Wręcz wstrząsające fakty podawał Kuśmierek. Mówił o naszej sytuacji wewnętrznej i o wrogości niższych ogniw aparatu partyjnego wobec Gomułki. W PGR-ach i Spółdzielniach Produkcyjnych odbywają się samosądy, dokonywane są rabunki na wielką skalę. To, co się dzieje, ma wyraz polityczny, wrogi wobec przemian, jakie zaszły od Października. Zjazd był pod wielkim wrażeniem tego przemówienia.
Warszawa, 30 listopada
Jerzy Zawieyski, Odwilż, „Karta” nr 63, 2010.
W tym samym dniu, w którym ukazała się kolejna Twoja wypowiedź o „polityce otwarcia” władz stanu wojennego i „świecie wyimaginowanym”, [...] w szpitalu na Solcu umarł, nie odzyskując przytomności, skatowany przez „siły porządku” osiemnastoletni uczeń Grześ Przemyk, jedyny syn poetki Barbary Sadowskiej. [...] Grzegorz Przemyk zdawał maturę. Zdążył zdać polski i matematykę, został mu ostatni egzamin. 12 maja wieczorem zatrzymano go na Starym Mieście i doprowadzono do komendy MO [...]. Świadkowie słyszeli zza ściany jego zwierzęce wycie. [...] Co Ty i Twoi współrządzący zamierzacie uczynić dla położenia kresu bestialstwu? [...] Co zostanie uczynione, żeby młodzież polską, nasze dzieci przestano wreszcie traktować jak wroga numer jeden naszego państwa, tropioną zwierzynę, cel kaleczących i zabijających ciosów na ulicach miast i za nieprzeniknionymi murami?
Warszawa, 16 maja
Leszek Biernacki, Kronika „Solidarności”. 20 lat dzień za dniem..., Sopot 2000.
Po południu zagarnia nas teraźniejszość – zjazd Węgierskiego Forum Demokratycznego (MDF) w Wyższej Szkole Ekonomicznej imienia Marksa, nad Dunajem, koło mostu Wolności. Podróż z Zygmuntem na rocznicę Powstania była już zaplanowana, paszporty, pieniądze, kwatera, wszystko załatwione, kiedy Forum przysłało zaproszenie Komitetowi Obywatelskiemu i pani Szymańska zadzwoniła do mnie z propozycją wejścia w skład delegacji. Jesteśmy więc na tej sali, w ścisku krzeseł, w światłach kamer i reflektorów, uzbrojeni w słuchawki, żeby odbierać angielskie bądź niemieckie tłumaczenia przemówień […]. […] Borusewicz miał przemówić w naszym imieniu, zamiast niego Wilkanowicz improwizuje, daje sobie radę, nie jest zdawkowy, dzieli się myślami o ruchu, którym kierują wartości, jako główne, na pozór sprzeczne, wymienia wolność i solidarność, obyśmy, życzy, my i wy, potrafili je dobrze zrealizować, a sala urządza mu owację, nie tylko jemu i jego myślom, lecz polskiej wolności, z którą węgierska jest solidarna…
Rozglądam się po sali i usiłuję odgadnąć, kim są ci reprezentanci węgierskiego wyzwalania się, skonfrontowanego z węgierskim zniewoleniem i krok po kroku wydzierającego mu obszary społecznego istnienia. Uderza mnie, że przeważnie są nie najmłodsi, młodych twarzy stosunkowo mało, a w wyglądzie, to trudne do określenia, ale tak mi się wydaje, wielu ma coś nauczycielskiego […].
[…]
Jeszcze parę powitań, tak serdecznie jak Polaka przyjmują również Litwina, nie byle kogo, bo prezesa Sajudisu, profesora Landsbergisa, a teraz już przemówienia właściwe, sprawozdania, polemiki, deklaracje. Niektórzy mówcy ujawniają zamiłowanie do patetycznej grandilokwencji, jak nie przymierzając w naszym Senacie, ale z całej kilkugodzinnej debaty wyłania się obraz, nie do końca wyraźny, obraz poruszony, kraju coraz pewniej próbującego wolności, po każdym kroku coraz mniej zamglonym spojrzeniem badającego drogę przed sobą. Realne decyzje zapadają nie tutaj, władza jest ciągle w ręku komunistów, nie pozbawionych jednak wyobraźni, to oni więc, zasiadając w parlamencie i rządzie, od pewnego czasu uprzedzają postulaty społeczeństwa – głównie co prawda w sferze symboli i gestów – zdejmują czerwone gwiazdy z gmachów publicznych i czapek milicjantów, proklamują republiki bez przymiotnika, wycofują partię z zakładów pracy, likwidują jej zbrojne ramię. […] Ale to oni przecież, opozycja spod różnych znaków, byli i pozostają jawnymi wyrazicielami niezadowolenia i aspiracji rodaków, oni wyartykułowali dążenie Węgrów do pełnej demokracji politycznej i ekonomicznej […]. Teraz czas na kolejny rozdział – zgłoszenie gotowości uczestnictwa we władzy, sprecyzowanie programów, przygotowanie demokratycznych wyborów parlamentarnych, samorządowych i prezydenckich, wysunięcie kandydatów. Wszystko to jest treścią debaty, której się przysłuchuję.
Budapeszt, 20 października
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Na kryty stadion, gdzie odbędzie się wiec na zakończenie zjazdu, wyruszamy wcześniej, żeby dostać si ę bez kłopotów, ale, ku rozczarowaniu Akosa i jeszcze jednej tutejszej polonistki, jasnowłosej Magdy, stadion nie jest pełny, inaczej niż, jak z zapałem opowiadają, na pierwszym wiecu Forum, pół roku temu. Próbują tłumaczyć: ludzie są zmęczeni, opozycja przestała budzić sensację, no i usterki organizacyjne – wszystko to zapewne prawda, jak i to, o czym już wspomniałem, że komuniści, szybko otwierając rozmaite wentyle, wypuszczają parę ze społeczeństwa – ale mimo własnych racjonalnych interpretacji nasi przyjaciele mają nosy spuszczone na kwintę...
Przed właściwym wiecem – krótka część artystyczna: chór dziewczęcy śpiewa pieśni ludowe z Siedmiogrodu, aktorzy recytują wiersze Adyego. Narodowa poezja zdaje się ciągle odgrywać dla Węgrów – czy to znak ich staroświeckości? - nieprzecietną rolę, cytaty i nawiązania do Petöfiego raz po raz wracają w wypowiedziach z trybuny i sala na nie reaguje nie jak na ozdobnik, ale nośnik istotnej, aktualnej treści. U nas jest już chyba inaczej...
W imieniu „Solidarności” przemawia dzisiaj serdecznie powitany Andrzej Potocki, po nim – młody Niemiec z Nowego Forum. Ile dni minęło od tamtego drgnięcia historii? Piąty? Jakie skrzydła miał u ramion ten sympatyczny student z Lipska czy Jeny wyruszając w drogę, jakie teraz łopocą nad oklaskującym go budapesztańskim stadionem?
Budapeszt, 22 października
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
„Bracia Węgrzy! Przynoszę Wam pozdrowienia od Waszych braci Polakó. W szczególności pozdrawiam Was w imieniu...”
Czy to mój głos ze zdławionego gardła? Czy naprawdę stoję tutaj, na szerokim cokole pomnika Bema, obok małego skaucika, bardzo chyba zmęczonego, od paru już godzin prężącego się dekoracyjnie u stóp Genrała, i obok dwóch kandydatów na prezydenta Republiki, ten pierwszy to Lajos Für, drugi – Sándor Racz, wtedy przewodniczący Rady Robotniczej Budapesztu, i obok tchnącej macierzyńskim ciepłem gospodyni dzisiejszej uroczystości, nauczycielki imieniem Katylin [...], a naokoło, na całym placu, tłumy Węgrów wiwatujących, moich posiwiałych rówieśników, którzy wtedy też tu z pewnością byli, i dużo młodszych, tak podobnych do nich ówczesnych, a jeszcze dalej, pod kopułą zmierzchającego się dnia, bez pośpiechu płynie Dunaj majestatyczny i po obu jego stronach oddycha, huczy, dzwoni miasto, w którym tyle się stało i tyle staje się znowu.
Przy mnie stoi Csaba Gy. Kiss i tłumaczy zdanie po zdaniu:
„Polacy są dzisiaj z Wami, tak jak byli nieraz w dniach dalszej i bliższej historii, i jak Wy, Węgrzy, byliście z Polakami. 33 lata temu, w pamiętnym roku 1956, też byliśmy razem, łączył nas ten sam poryw ku wolności, ku niezawisłości narodowej, ku życiu społecznemu obdarzonemu sensem i perspektywą”.
[...]
„... Rok 1989 jest dalszym ciągiem roku 1956. Krew nie poszła na marne, męka i trud nie poszły na marne, prawda i nadzieja nie poszły na marne. Oto zasypujemy – Wy i my – czarną wyrwę historii, idziemy tam, dokąd szliśmy, drogą, na której niegdyś zatrzymała nas przemoc.
Jakie to szczęście dożyć tego wielkiego dnia. Jakie to szczęście być w tym dniu pośród Was i móc zawołać z tego właśnie miejsca: - Niech żyje wolność! Niech żyją Węgry! Niech żyje braterstwo Polaków i Węgrów, i nasza wspólna nadzieja, dla której nadal będziemy pracowali jak potrafimy – tak nam dopomóż Bóg!”
Później, po wszystkich przemówieniach, kiedy z placu przed pomnikiem Bema uformuje się pochód, jeden z kilku pochodów, jakie z historycznych miejsc Powstania, rozciągając się i pęczniejąc w drodze, ruszą tego dnia pod Parlament, okaże się, że znajomych było tu więcej [...]. Tak idziemy w tym pochodzie, od nabrzeża Bema, mostem Małgorzaty i ulicą Balassi Balinta już po drugiej stronie, aż do placu Kossutha pod Parlamentem. Kobiety, mężczyźni, starzy, młodzi, dzieci, sztandary, małe chorągiewki, zapalone świece, pochodnie, nastrój zarazem podniosły i karnawałowy, mały chłopczyk na ramionach taty upaja się powtarzaniem słowa „demokracja”, w jego ustach zamienia się ono w tajemnicze zaklęcie albo w wyliczankę dziecięcą... A pod Parlamentem, dokąd wszystko spłynęło, w gęstniejącej ciemności falowanie głów, ramion, ogni, mowy też ogniste, ale mówców nie widać, bo stoimy daleko, pieśni, recytacje, głosy żywych i umarłych, Gyula Illyés z taśmy rzuca w tłum – czy za życia miał kiedyś takie audytorium? - strofy „Rzeczy o tyranii” [...].
Znowu pieśni, mowy – i raptem chóralne skandowanie „Ruski haza” („Rosjanie do domu”) [...].
Budapeszt, 23 października
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Jeszcze jakieś rozmowy, przechadzki, jazdy trolejbusem, odwiedziny, spotkania, szczegóły, to ostatni dzień w Budapeszcie, przyjaciele pomogli Zygmuntowi zdobyć ropę do Toyoty (cudzoziemcom normalnie się nie sprzedaje) i jutro o świcie możemy ruszać. Obiad w secesyjnej restauracji New York (z Panią Gracją rozrzutnością tą zwykliśmy byli wieńczyć niegdysiejsze tutaj pobyty), za socjalizmu New York przechrzczono na Hungarię, a obecnie obie nazwy współistnieją na szyldzie w ramach kompromisu: Hungaria – New York. Tutaj trwa, brzęcząc cienkimi szkłami i szeleszcząc bielą serwetek, dziewiętnasty wiek, Austro-Węgry z literatury, starzy kelnerzy wprowadzają w dawny świat gołowąsych adeptów, bez gniewu, lecz stanowczo tłumacząc im, jak się kładzie sztućce, jak ujmuje butelkę by pochylić ją na[d] kieliszkiem. Lecz ten azyl niedzisiejszości przysługuje nam nie na długo, opuszczamy go nie wiedząc nawet, czy przez moment nieobecności nie zostaliśmy w tyle za własnym wiekiem, wciąż przyśpieszającym biegu i samemu sobie szykującym niespodziankę za niespodzianką.
Budapeszt, 24 października
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.