Dnia 4 listopada wybuchły na całej Orawie, tak polskiej jak i słowackiej, rozruchy o podkładzie antysemickim i antymadziarskim. We wsiach polskich Górnej Orawy poniszczono wszystkie sklepy żydowskie, a ich właścicieli wydalono za granicę wsi. Stało się to niemal jednocześnie z utworzeniem Rady Narodowej Górno-Orawskiej w Jabłonce, która oświadczyła się za przyłączeniem polskich wiosek na Węgrzech do Polski. [...]
Wobec wyników gromadnych wieców na Górnej Orawie, wobec licznych deputacji przysyłanych do Nowego Targu, wobec żądań włościan spiskich wyrażonych w Piwnicznej na wiecu, wobec oświadczeń ludu spiskiego składanych w Nowym Targu i rozlicznych skarg na traktowanie polskiej ludności przez Węgrów, jak np. zmuszanie do podpisów za przyłączeniem się do państwa węgierskiego, upraszamy Pana Generała o wydanie rozkazu, aby nadal posterunki dotychczasowe utrzymano dla bezpieczeństwa polskich okolic.
Zarazem prosimy o zarządzenia dalszego rozszerzenia opieki wojsk polskich nad niewątpliwie polską ludnością na Spiżu i pozostałej części Górnej Orawy.
Z poważaniem
Komisarz PKL
Powiatowa Organizacja Narodowa
Nowy Targ, 16 listopada
AAN, Kancelaria cywilna naczelnika państwa w Warszawie 1918, sygn. 202, Sprawy zjednoczenia z Polską.
O 5.45 rano obudził mnie [w rezydencji w Warszawie] ogromny huk. W pierwszej chwili nie rozumiałem, co się dzieje. Nagle olśnienie — to były odgłosy wojny. Taki huk mogły spowodować tylko spadające bomby.
Wyskoczyłem z łóżka i wyjrzałem przez okno. Przed moimi oczami ukazał się jesienny, spowity we mgle Park Ujazdowski. Ludzie wybiegli na ulicę, wpatrywali się w niebo. Otworzyłem okno, by po huku i częstotliwości uderzeń zorientować się, gdzie spadają bomby. Moje dawne doświadczenie frontowe nie bardzo się przydało. To było coś zupełnie innego niż ogień artyleryjski.
Warszawa, 1 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
Rano skierowałem się najpierw do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Odwiedziłem dyrektora politycznego Kobylańskiego, by poznać najnowsze wydarzenia. Chciałem dowiedzieć się, co bezpośrednio poprzedziło wybuch wojny. Niewiele mógł mi powiedzieć, bo sam nie miał pewnych informacji. Polacy nie otrzymali chyba ze swojej berlińskiej ambasady szczegółowych i wyczerpujących meldunków.
Kobylański mówił natomiast o doskonałym morale wojska polskiego i o udanych kontratakach sił powietrznych. Bardzo chciał być dobrej myśli, ale nie mógł ukryć zdenerwowania. Jego wypowiedzi zawierały tak mało konkretów, że nie widziałem potrzeby informowania o sytuacji Budapesztu.
Warszawa, 2 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
Rano około 8.30, gdy zawiązywałem przed lustrem krawat, oprócz szumu silników samolotowych, do których przywykliśmy, usłyszałem potężną detonację, która wstrząsnęła budynkiem. Po niej drugą i trzecią.
[...] Okazuje się, że nawet w Konstancinie naziści nie pozwalają żyć spokojnie. Czego, do licha, w tej spokojnej letniskowej miejscowości szukały samoloty? [...] Leje powstałe na skutek uderzeń znajdowały się zaledwie kilkaset kroków od naszego domu. Jedna z bomb spadła w ogrodzie willi, którą ambasada amerykańska wynajmowała na biura. Nieoczekiwany atak wywołał panikę, wiele osób od razu zaczęło się pakować. [...]
Błyszczące samochody dyplomatów z dnia na dzień zmieniały kolor. Byli tacy, co auta oblepiali błotem, inni na ich dachach malowali barwy narodowe, aby lotnicy mogli rozpoznać narodowość pasażerów.
Konstancin, 3 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
Dziekan korpusu dyplomatycznego — [Niels Christian] Ditleff, ambasador Norwegii — zwołał kolegów na konferencję o 11.00, by przedyskutować sytuację oraz kroki, których podjęcie korpus dyplomatyczny uznał za stosowne. [...]
Ditleff uważał, że należy wyjaśnić następujące sprawy: po pierwsze, czy rząd polski zamierza zostać w stolicy, względnie czy — przy pogarszającej się sytuacji — zamierza przenieść swoją siedzibę w bezpieczniejsze i spokojniejsze okolice. Po drugie — jeśli tak — to czy rząd może poinformować korpus dyplomatyczny, dokąd zamierza przenieść siedzibę. Po trzecie, czy korpus dyplomatyczny w wypadku przeniesienia się rządu powinien podążyć za nim, czy pozostać w Warszawie i czy w pierwszym wypadku rząd zabezpieczy przeniesienie ambasad i ich ruchomości.
Żywa dyskusja była bardzo ciekawa, bo wyraźnie pokazała, jak byliśmy nieprzygotowani na dramatyczną sytuację Warszawy. Niektóre wypowiedzi były wręcz humorystyczne. Ktoś na przykład obawiał się, że w nowej siedzibie rząd nie da do dyspozycji ambasad odpowiednich budynków i będziemy narażeni na duże niewygody. [...]
Zabrałem głos i — aby skończyć tę niepoważną gadaninę — zwróciłem uwagę na to, że nasze rządy akredytowały nas nie przy prezydencie Warszawy, ale przy rządzie polskim. Nasze miejsce jest przy nim, czy to będzie dla nas przyjemne, czy nie. Jeśli nasz status w normalnych czasach dawał nam wszelkie przywileje i korzystaliśmy z gościnności rządu polskiego, to teraz powinniśmy dzielić z nim jego zły los. [...]
Większość kolegów popierała mój pogląd, lecz niektórzy uparcie twierdzili, że słuszniej byłoby pozostać w Warszawie. [...] Zdecydowałem, że niezależnie od tego, co postanowią moi koledzy, ja pojadę śladem rządu.
Warszawa, 4 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
Wieczorem jedliśmy kolację w karczmie, gdy w niskich drzwiach pojawiła się wysoka postać ambasadora szwedzkiego. Od razu podszedł do mnie i zapytał: „Czy słyszał pan, że natychmiast jedziemy dalej? W tej chwili dowiedziałem się, że Ministerstwo Spraw Zagranicznych opuszcza Nałęczów, a z nim również my wszyscy. Z frontu dotarły bardzo niepokojące wieści”. [...]
Pospieszyłem do Domu Zdrojowego. W źle oświetlonej bramie panował wielki ruch. Przy wyjściu leżały rzucone na siebie kufry, podręczne torby. W holu zobaczyłem Szembeka.
— Czy to prawda, że jedziemy dalej? — spytałem.
— Tak — odpowiedział krótko. — Jedziemy do Krzemieńca.
— Kiedy?
— Teraz, natychmiast. [...] Nie można tu myśleć o spokojnej pracy. [...]
Według słów hrabiego Szembeka okolica Nałęczowa stała się strefą operacyjną. Jeśli to prawda — a mówił to sekretarz stanu, wieczny optymista — to znaczy, że Polska już zginęła. To niemożliwe, by przy tak silnym i szybkim natarciu niemieckich sił zbrojnych, niezmobilizowana do końca, w stale zakłócanym nalotami przemarszu, cofająca się armia polska mogła zatrzymać niemieckiego olbrzyma.
[...]
Rząd polski wycofywał się do granicy ze Związkiem Sowieckim. Czy stamtąd też będziemy uciekać? Dokąd? Prawie na głos wypowiedziałem smutną sentencję: „Finis Poloniae!”. [...]
Była jeszcze ciemna noc, kiedy wreszcie wyruszyliśmy w kierunku Krzemieńca.
Nałęczów, 6 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
Zgodnie z poleceniem, które otrzymałem przez radio, że moje poczynania mam uzgadniać z ambasadorem włoskim, przed południem go odwiedziłem.
Baron [Pietro Arone di] Valentino i teraz zachował spokój. Według niego panował całkowity chaos. Nikt niczego nie wiedział. Oprócz tego wobec nas — państw zaprzyjaźnionych z Niemcami — panowała w dużym stopniu nieufność.
W czasie naszej rozmowy poruszyłem kwestię dalszego rozwoju stosunków sowiecko-niemieckich i sowiecko-polskich. Ambasador Włoch wyraził swój pogląd, że Związek Sowiecki nie przeoczy nadarzającej się okazji do zajęcia części Polski, czego obecnie może właściwie dokonać w każdej chwili bez żadnego ryzyka. Na moje pytanie dotyczące sytuacji dyplomatów w przypadku niespodziewanej inwazji sowieckiej, która spotkałaby nas w bezpośredniej bliskości granicy, baron Valentino, z charakterystyczną dla niego flegmatycznością, oświadczył: „Włochy mają stosunki dyplomatyczne ze Związkiem Sowieckim, więc my nie mamy powodu bać się napaści sowieckiej. Jedynie nuncjusz znajdzie się w kłopotliwej sytuacji, ale przebierzemy go za kamerdynera i wyjeżdżając stąd, zabierzemy ze sobą. Sytuacja Węgier jest inna — wy nie macie stosunków dyplomatycznych z Moskwą. Można więc wnioskować, że sytuacja poselstwa węgierskiego może być niepewna”.
Okolice Krzemieńca, 10 września
András Hory, Bukaresttől Varsóig (Od Bukaresztu do Warszawy), Budapeszt 1987, przełożył Ákos Engelmayer, [cyt. za:] „Karta”, nr 64, 2010.
A więc – po rozmaitych perypetiach, protekcjach, zaklęciach – jestem na pokładzie samolotu odwożącego do Budapesztu kolejny transport polskiej krwi i lekarstw. Pod skrzydłami – bezbrzeżna Syberia chmur. Potem następuje przejaśnienie, widać zardzewiałe pola, nieruchome drogi i tory, Węgry.
[...]
... Lądujemy na prawie pustym lotnisku. Otacza nas grupa zbrojnych cywilów i żołnierzy z trójkolorowymi opaskami i naszywkami. Niektórzy mają swoje naszywki na krepowej, żałobnej podkładce. Wolimy nie pytać, co to znaczy.
[...]
Ciemna, pusta ulica. O kilkadziesiąt metrów od nas majaczą czarne kadłuby czołgów.
– Stoj, kto idiot?
Żołnierzyk kuli się z zimna i strachu, ma białe, rozbiegane oczy, zgrabiałymi palcami przewraca kartki naszych niepojętych paszportów. zdaje się, że nie bardzo dociera do niego tłumaczenie, kim jesteśmy i po co idziemy o tej porze do parlamentu. ale w końcu macha ręką:
– Prochodi!
Znowu długa, pusta ulica, ale jaśniejsza i szersza. Na rogach tabliczki z wydrapaną nazwą. To jedna z głównych ulic Budapesztu – Andrassi-ut. Zdrapane litery składały się na nazwisko Józefa Stalina.
Idziemy niezupełnie pewni kierunku. Rzadko spotykamy przechodniów, za to co pewien czas mijają nas w grzechoczącym pędzie szczelnie zatrzaśnięte samochody pancerne. sprawiają wrażenie nieobsadzonych przez człowieka, żyjących samodzielną energią mechanizmów, kontaktujących się ze światem jedynie czułkami luf. Mimowoli przysuwamy się do murów.
Znowu pusto. Przyśpieszamy kroku. Na końcu ulicy zgromadzili się jacyś ludzie. zanim jednak docieramy do nich, z przecznicy wypada motocykl, na którym siedzą dwaj oficerowie węgierscy. Błyskawicznie, jak w sztuce karcianej, rozwija się talia białych ulotek – motocykl zawraca i znika – ulotki powoli upadają na bruk. Tekst jest krótki, niewyraźnie odbity na powielaczu, z paru znajomych węgierski h słów nie potrafimy wyłowić sensu. Zbliżamy się do grupki, którą dostrzegliśmy z daleka – są to młodzi chłopcy, niektórzy też mają w rękach te same ulotki.
– Sprechen Sie deutsch? Parlez vous franais? Speake you english?
Okazuje się, że chłopcy znają trochę rosyjski – tylko ten język był wykładany w szkołach. Kiedy dowiadują się, kim jesteśmy, zapraszają nas do jakiegoś małego mieszkanka, o ścianach obwieszonych mnóstwem fotografii rodzinnych. Zjawia się gospodarz- krępy, wąsaty robotnik. Ściskając nam dłonie, wymienia jedno z pospolitych węgierskich nazwisk. częstujemy się wzajemnie papierosami - i któryś z chłopców przystępuje do tłumaczenia ulotki. Jest ona podpisana przez grupę wojsk artylerii przeciwlotniczej, zawiera zaś przede wszystkim żądanie opuszczenia Budapesztu przez Rosjan jutro do godziny 12-ej.
– Wszyscy tego chcemy – komentuje nasz kilkunastoletni tłumacz. – To najważniejsze.
Inni zgodnie kiwają głowami. Gospodarz z wahaniem pyta o Polskę i wbija w nas wzrok pełen nadziei...
Budapeszt, 30 października
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Znowu błądzenie po nieznajomych ulicach. powstańcze posterunki, życzliwie wskazujące drogę. Jakieś auto z wydętym niby żagiel trójkolorowym sztandarem. Dwaj młodzi oficerowie, odprowadzający nas prawie do celu. i wreszcie – wielki, pusty, ciemny plac przed kopulastym masywem parlamentu. Obchodzimy go ze wszystkich stron, szukając wejścia.
[...]
Teraz główne wejście jest zamknięte i głuche. Żadnego innego też nie potrafimy znaleźć. Gotowiśmy już zrezygnować, kiedy cicho podjeżdża jakieś auto. Krzysztof dopada drzwiczek i po francusku zaczyna tłumaczyć siedzącemu obok szofera pasażerowi, że jesteśmy polskimi dziennikarzami i chcemy się dostać do parlamentu, aby porozmawiać z kimś z członków rządu. Pasażer – niewysoki, młodo wyglądający brunet – uśmiecha się:
– Par exemple, avec moi?
I po chwili jesteśmy w parlamencie.
Nasz rozmówca nazywa się Géza Losonczy. Jest znanym działaczem lewicy komunistycznej, przez szereg lat odsuwanym i prześladowanym. Ministrem stanu i członkiem ścisłego gabinetu został dopiero dzisiaj. [...] Dość długo błądzimy razem z nim po mrocznych korytarzach, pełnych purpury i secesyjnych złoceń. Jest coś niesamowitego i groteskowego zarazem w tym opuszczonym przez ludzi cesarsko-królewskim przepychu. Słabo pełgające kandelabry rozsnuwają widmowe cienie. Dywany tłumią nasze kroki. Wydaje się, że kiedy odwrócę głowę, dojrzę kogoś bezszelestnie stąpającego za nami. Człowieka? Historię?
Ale oto duży, oświetlony pokój, pełen tytoniowego dymu. Tutaj oraz w dwu przyległych gabinetach pracują członkowie rządu, a wraz z nimi – kilku literatów i dziennikarzy. Do pokoju ciągle ktoś wchodzi, nie prężący się na baczność żołnierze, robotnicy z wypisanymi na kartkach z zeszytu postulatami, nieogoleni studenci. Nikt nie sprawdza przepustek, nie mówi: „zaraz was zamelduję”, każdy zmierza prosto do tego, z kim chciał rozmawiać. Rozmowy toczą się na stojąco, pośrodku pokoju i we wszystkich jego kątach. Ktoś telefonuje, ktoś oparł się o parapet i dużymi, nerwowymi literami zapisuje kartki notesu. [...]
Nasz wywiad jest chaotyczny i nie ma w nim ciągłości. Coraz to zjawiają się nowi rozmówcy, poprzednich odwołuje ktoś do innych zajęć. Rozmawiamy o wszystkim: o charakterze węgierskiej rewolucji, o krystalizującym się programie rządu jedności narodowej, o postulatach komitetów rewolucyjnych, o perspektywie na najbliższe godziny i dni.
Budapeszt, 30 października
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Opuszczamy parlament, chociaż proponują nam, abyśmy zostali do rana – na mieście może być nie najbezpieczniej. Kiedy się jednak upieramy, otrzymujemy eskortę – dwóch żołnierzy z automatami i ruszamy. Na dole trafiamy przez omyłkę do jakiejś sali, gdzie cały oddział żołnierzy układa się pokotem do snu. Kiedy jest ich tylu, szczególnie rzuca się w oczy identyczność węgierskiego umundurowania z radzieckim. Nic wszakże nie pomogło: rewolucja zerwała pagony, przypięła trójkolorowe kokardy – i armie wczoraj bliźniacze stanęły naprzeciw siebie...
Na ulicy spotykamy tych samych oficerów, którzy przed kilkoma godzinami wskazali nam drogę do parlamentu.
– No jak, rozmawialiście z rządem? Co mówią – czy Rosjanie wyjdą z Budapesztu?
– Mówią, że wyjdą.
[...]
Gęstnieje budapesztańska noc, pochłania wszystko: drobne sylwetki wartowników, brutalne kontury czołgów, zwisające z domów trójkolorowe i żałobne flagi. Jest cicho – ani szczęknięcia gąsienicy, ani wystrzału, ani jęku.
Budapeszt, 30/31 października
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Przyszła Hanka. Zmęczona, niewyspana. Marian wsiadł na nią:
– Dziewczyno, co ty wyprawiasz?
Hanka próbuje się tłumaczyć: w gmachu byłego „Szabad Nép” nadawała dalekopisem korespondencję do Warszawy. Zrobiło się bardzo późno, nie miało sensu nocą wracać do hotelu. Została do rana, powstańcy zaopiekowali się nią: nakarmili, przyciągnęli miękki fotel, przykryli jakąś zerwaną portierą czy firanką.
Hanka jest niewyczerpaną entuzjastką. Czasem to męczy, ale niekiedy – zaraża. Bez takich ludzi jak ona, zawsze z nieomylnym zapałem angażujących się po stronie słusznej sprawy, niemożliwe byłyby rewolucje. W Budapeszcie musi być wiele jasnowłosych węgierskich Hanek. Nie dziwię się, że jest całym sercem z nimi, że dumnie obnosi przypiętą do piersi trójkolorową kokardę.
Budapeszt, 31 października
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Południe. Z Budapesztu wytaczają się ostatnie radzieckie czołgi. Na ulicach – tłumy. A mury, wystawy, tablice ogłoszeniowe krzyczą koślawymi literami: „Nie wierzymy Imre Nagyowi!”, „Rosjanie – do domu!”, „Strajk powszechny aż do wycofania się Rosjan z całych Węgier!”.
Gdzieniegdzie widać ślady niedawnych walk. Narożnik pocięty kulami, kostka wydarta z bruku, chodnik usłany szkłem. Zwracają uwagę pozbawione szyb wystawy sklepów, na których w nienaruszonym porządku ustawione są buty, zabawki, butelki wina. Nie sięga po nie żadna chciwa ręka...
Ale oto księgarnia towarzystwa przyjaźni węgiersko-radzieckiej. Przyjaźń tę rozstrzelano i rozdeptano czołgami. Teraz przed zdemolowanym lokalem wygasa długi, płaski kopiec z książek. W popiele świeci jakiś osmalony strzęp. Poznaję po charakterystycznym druku: „O trwały pokój, o demokrację ludową...”.
Budapeszt, 31 października
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Pusty, krótki zaułek. Tylko u jego obydwu wylotów stoją spore grupy ludzi, którzy w milczeniu obserwują uzbrojonych chłopaków z trójkolorowymi opaskami, oblegających jakiś dom. O kilka kroków czeka otwarty samochód.
To trwa polowanie na ukrywających się awoszów [funkcjonariuszy węgierskiej służby bezpieczeństwa]. Podchodzimy bliżej w chwili, kiedy gwardziści wywlekają z klatki schodowej dwu bladych mężczyzn w cywilu. Jedni i drudzy wyglądają na nie więcej niż dwadzieścia lat.
[...]
Powstańcy wpychają awoszów do samochodu, po czym sami się ładują, otaczając aresztowanych ze wszystkich stron. Samochód rusza. Ludzie zgromadzeni u wylotu ulicy zaczynają krzyczeć i groźnie wymachiwać rękami. Powstańcy podnoszą zaciśnięte w dłoniach rewolwery, zasłaniają awoszów przed złorzeczącym tłumem. Samochód powoli przebija się przez niechętnie ustępującą ludzką ścianę.
Budapeszt, 31 października
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Rano przyszli studenci, znajomi któregoś z naszych dziennikarzy. Wśród nich – drobna, puszystowłosa dziewczynka z wielkim automatem, groźnie wystawionym lufą do przodu. Zapytana, czy umie strzelać, bardzo się rozgniewała.
Budapeszt, 1 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Przechodzę przez plac, na którym pierwszego dnia rewolucji zwalili go z piedestału. Dokładniej, przecięli acetylenem na wysokości kolan. Został pomnik jedyny w swoim rodzaju: para ogromnych butów na wysokim postumencie. Z prawej cholewy sterczy jeszcze filuterny wiecheć – zaprasza nowego chętnego, aby wlazł w te buty...
Ten, do którego należały one dawniej, przeniesiony został o kilka ulic od placu swego imienia I ciśnięty na bruk. Głuchym echem rozlega się miarowe kucie. Mosiężny gigant zamienia się w kupę nieforemnych odłamków.
Każdy chce mieć na pamiątkę kawałek Stalina.
Budapeszt, 1 listopada
Wiktor Woroszylski, Dziennik węgierski 1956, Warszawa 1990.
Po wyjściu z teatru wstrząsająca wiadomość z Węgier: Imre Nagy, wódz powstania z października 1956 roku — został rozstrzelany, o czym donosi komunikat, utrzymany w drętwej, plugawej mowie. Jest to akt Sowietów — i ta zbrodnia przechodzi wszelkie wyobrażenie. Moralnie — jest to ohyda, zbrodnia i mord! Nie można znaleźć słowa na określenie wstrząsu i oburzenia. Naturalnie — ten strzał z wielkiej armaty jest wymierzony w Gomułkę i w Tito. Wyobraź sobie ten dzień i tę noc Gomułki. Pogłoski mówią, że jest wielki nacisk na Gomułkę, aby przeprowadził kolektywizację wsi i wziął silniejszy kurs w stosunku do opozycji rewizjonistycznej. Na razie prasa podała tylko ten zwięzły komunikat, nic więcej.
Nie ma człowieka, niezależnie od poglądów, który nie byłby oburzony na to nowe dzieło Sowietów!
Warszawa, 17 czerwca
Jerzy Zawieyski, Dzienniki, Warszawa 2010.
Dziś rano zadzwoniła do mnie MR [Maria Rutkiewicz]. Czy już wiesz, co się stało na Węgrzech? – zapytała zmienionym głosem. Odpowiedziałem, że nie wiem. – Imre Nagy i jeszcze trzech jego towarzyszy zostali skazani na karę śmierci. Wyrok wykonano.
Tak więc, stało się. Zbrodnia, za którą moralnie także i ja ponoszę odpowiedzialność, w tym sensie, że należę do tej samej rozdziny ideologicznej. Powiedziałem Wandzie, że tych, którzy skazali Nagya na śmierć, nie uważam za komunistów.
Warszawa, 17 czerwca
Mieczysław F. Rakowski, Dzienniki polityczne 1958–1962, Warszawa 1998.
To, co ostatecznie wśród obecnego kierownictwa w Warszawie zdecydowało o tak ryzykownym przedsięwzięciu jak Okrągły Stół, było zaledwie instynktem władzy. [...] Ten duch walki [...] różni się od „mentalności bunkra”, która zagnieździła się w Bukareszcie, Pradze i Berlinie Wschodnim. Tam potrząsają tylko głowami nad żądzą przygód polskich komunistów. Ale gdy pewnego dnia nad tymi głowami przetoczy się fala ludzkiego gniewu, Polska i Węgry [idące już „polską” drogą] mogą się okazać ostoją stabilności w Europie Wschodniej.
7 kwietnia
Zbigniew Gluza, Dekada polsko-niemiecka, „Karta” nr 39, 2003.