W Sobiborze, przy rozdzielaniu transportu na kobiety z dziećmi i mężczyzn, Ukrainiec siłą oderwał mego synka, który trzymał się mnie kurczowo. Przestraszyłem się, że Ukrainiec zabije moje dziecko. Nie wierzyłem bowiem, że to jest obóz śmierci. Uspokoiłem się dopiero, kiedy zobaczyłem, jak żona chwyta synka na ręce. Nie pożegnałem się z nimi — byłem pewien, że ich zobaczę.
Wraz z pięcioma innymi więźniami pognano mnie z wiadrami do bramy, jak się okazało, obozu III. Zza bramy dochodziły krzyki. Kiedy wróciliśmy, kobiet i dzieci już nie było na placu. Wówczas puściłem się biegiem do bramy i przez szparę dostrzegłem rozbierających się do naga ludzi. Wtedy zdałem sobie sprawę, gdzie się znajduję.
Sobibór, 15 maja
Zeznanie Icchaka Lichtmana, spisała dr Olga Barniczowa, Tel Awiw, październik 1963, Archiwum Yad Vashem, sygn. 032352, [cyt. za:] Sobibór, red. Marek Bem, Warszawa 2010.
Silny gwizd lokomotywy, wstrząs odczepianych wagonów, otwierane z trzaskiem drzwi, krzyki […]. Zajechaliśmy do Sobiboru. […]
Pociąg przetoczono na boczny tor. Odczepiano po trzy wagony, które wjeżdżały odgałęzionym torem przez wysoką bramę z napisem „SS-Sonderkommando”. Niemcy, gęsto rozmieszczeni z ręcznymi karabinami maszynowymi na plecach bądź w rękach, biegali wokół. „Schneller, heraus!” [Szybciej, wychodzić!] — zmuszali nas do opuszczenia wagonów. Oczy zostały nagle oślepione silnymi promieniami słońca; po tylu dniach jazdy w mroku, nie sposób było ich otworzyć. Ciała, zdrętwiałe z powodu niewygodnej pozycji w zatłoczonych wagonach, poruszały się ociężale. Na naszą drętwotę oprawcy mieli lekarstwo — nahajki i kije zostały puszczone w ruch. Niejedna laska została połamana na karku, głowie, plecach. Za to wagony szybko pustoszały.
[…] Zostaliśmy zapędzeni przed bramę, ustawieni w piątki. Na rozkaz Niemców część (kilkuset ludzi) przekraczała bramę w kierunku placu pokrytego piaskiem. Nagle zjawiła się grupa oficerów z dużym psem. Najwyższy wśród nich wzrostem, Wagner, wywołał mnie z szeregu, zapytał, czy mam rodzinę. Oświadczyłam, że jestem wdową, mąż został zabity w Pustkowie. […] Kazał mi dobrać sobie z transportu jakąś koleżankę do pomocy przy pracy. Niestety, w tym czasie pokaźna grupa przekroczyła już bramę i z moich najbliższych koleżanek i znajomych nikt nie pozostał.
Opowiedziałam komuś najbliżej, o co chodzi. Podeszła do mnie młoda kobieta, Beila Sobol z Dubienki, i poprosiła: „Weź mnie, mój mąż z dzieckiem został w Dubience”. Serka Katz, też z Dubienki, prosiła: „Weź mnie, ja pracowałam w komendzie miasta, jako sprzątaczka”. […]
We trzy byłyśmy wybrane z 7-tysięcznego transportu, który szybko znikał za bramą. Po kilku godzinach nie było już 7 tysięcy zmaltretowanych istnień żydowskich. Zostali zagazowani. Urosły stosy ubrań, tobołów, walizek, wózków, butów i dziecinnych bucików. Po kilku godzinach wszystko ucichło.
Sobibór, 15 czerwca [datowanie przybliżone]
Relacja Edy Lichtman, Holon (Izrael), maj 1959, archiwum Zentrale Stelle der Landesjustizverwaltungen Ludwigsburg, sygn. 208AR-Z/251/59, kopia w zbiorach Muzeum Pojezierza Łęczyńsko-Włodawskiego, [cyt. za:] Sobibór, red. Marek Bem, Warszawa 2010.
Pracowaliśmy na placu obozu północnego, tak jak w poprzednie dni. Około 10.00 podszedł do mnie Kalimali (jeden z moich współtowarzyszy z transportu, młodzieniec rodem z Baku; o prawdziwym nazwisku Szubajew) i zapytał:
— Sasza, zauważyłeś, że wszyscy Niemcy odeszli i pozostał tylko kapo? Co to może znaczyć? Jak ci się zdaje?
— Nie wiem — odpowiedziałem — ale póki ich nie ma, należy się rozejrzeć w terenie. To może być nam potrzebne. Ty zbadaj, gdzie stoi i kiedy zmienia się wacha.
Wtem zjawia się jeden z Żydów polskich i po cichu oznajmia:
— Nadszedł nowy transport.
Serce mi zamarło.
— Gdzie znajduje się „łaźnia”?
— Tam, za tamtym barakiem, około 100 metrów stąd… Widzicie wysokie ogrodzenie z drutu, zamaskowane gałęziami? Tam właśnie obok wieżyczki dla straży znajduje się „łaźnia”.
Z łopatami w rękach staliśmy wpatrzeni w tamtą stronę. Nie można było zauważyć żadnego ruchu. Było cicho. My jednak wciąż staliśmy, spoglądaliśmy i czekaliśmy…
Nagle rozległ się straszliwy krzyk kobiety, później wielu kobiet. Usłyszeliśmy płacz i wołania dzieci: „Mamo! Ma…!”. Okrzyki te były jak z ciężkiego snu, z którego człowiek nie może się zbudzić. Nagle w krzyki wmieszało się dzikie gęganie spłoszonych gęsi. Dowiedzieliśmy się później, że na podwórzu obok „łaźni” hodowano specjalnie 300 gęsi, aby swym gęganiem głuszyły rozdzierające krzyki ludzkie. Byłem jak sparaliżowany ze strachu. Ale nie był to strach przed śmiercią. Przerażała mnie świadomość mojej zupełnej bezsiły w obliczu tej potworności. Należy znaleźć jakieś wyjście z tej sytuacji, trzeba coś przedsięwziąć.
Sobibór, 27 września
Aleksander Peczerski, Powstanie w Sobiborze, „Biuletyn Żydowskiego Instytutu Historycznego” nr 1/2, 1952, [cyt. za:] Sobibór, red. Marek Bem, Warszawa 2010.
Dzień ten na zawsze pozostanie mi w pamięci. Osiemnaście osób spośród naszych obozowiczów już od kilku dni leżało chorych. Rano wpadła do baraku grupa Niemców z Franzem na czele. Franz rozkazał, aby chorzy natychmiast wstali i poszli z nimi. Było jasne, że poprowadzą ich na śmierć. Między tymi osiemnastoma był pewien młodzieniec z Holandii. Ledwie trzymał się na nogach. Jego żona, dowiedziawszy się, dokąd prowadzą jej męża, pobiegła za odchodzącą grupą.
— Mordercy! — rzuciła się na Niemców z krzykiem. — Wiem, dokąd prowadzicie mojego męża. Weźcie mnie razem z nim. Słyszycie?! Nie chcę żyć bez niego! Oprawcy! Kanalie!
Chwyciła męża pod rękę i, podtrzymując go, poszła razem z nim na śmierć.
Sobibór, 12 października
Aleksander Peczerski, Powstanie w Sobiborze, „Biuletyn Żydowskiego Instytutu Historycznego” nr 1/2, 1952, [cyt. za:] Sobibór, red. Marek Bem, Warszawa 2010.
Było nas około 800 młodych ludzi — dziewcząt i mężczyzn. 22 grudnia 1942, jechaliśmy przez cały dzień, wozy grzęzły w błocie, a my musieliśmy je wyciągać. Wzdłuż drogi stali chłopi i mówili nam: „Dla was już nie ma wyjścia, oni chcą was zabić i spalić”. Im więcej słyszeliśmy, tym bardziej nie wierzyliśmy. Dlaczego zabierają niewinnych ludzi i tak, po prostu, zabijają ich bez żadnego powodu?
Dzień dobiegał końca, a my zrobiliśmy zaledwie 20 kilometrów. Każdy z nas chciał, aby to wszystko skończyło się jak najszybciej. Jeśli chcą coś z nami zrobić, to niech robią to szybko, abyśmy nie cierpieli. Nie fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. Trudno jest siedzieć i myśleć: mam cztery godziny, trzy i pół, trzy…
Dotarliśmy do Sobiboru po całym dniu bez picia i jedzenia. Esesmani wyszli na zewnątrz z psami i zaczęli wrzeszczeć. […] Nie mogłam nic zrozumieć, mimo że mówiłam po niemiecku, uczyłam się w szkole. Na rampie kolejowej, gdzie stałam, czuliśmy już smród palonych ciał, widzieliśmy ogień — ale nie wierzyliśmy. Nie mogłam w to uwierzyć.
Sobibór, 22 grudnia
Wywiad przeprowadzony z Esterą Raab (z d. Terner) 18 lutego 1992, United States Holocaust Memorial Museum, [cyt. za:] Sobibór, red. Marek Bem, Warszawa 2010.
Wcześniej nie skrzywdziłem muchy, skąd! Ale taka była rzeczywistość. Nie było wyboru. Wiedzieliśmy, byliśmy pewni, że nas zabiją. I, że jeśli nam się nie uda, pójdziemy do krematorium, jak wszyscy Żydzi, którzy poszli przed nami… To był dla mnie wielki zaszczyt być wśród ludzi, którzy musieli zabić Niemców. Bardzo się bałem. Nie wiedziałem, czy zdamy ten egzamin. Ale gdy człowiek nie ma nic do stracenia, jest gotów zrobić wszystko, by ratować swoje życie. To ostatnia szansa. Jeśli nam się uda — to będzie dobrze. Ale nawet, gdy zostaniemy zabici, nie zaprowadzą nas do krematorium jak owce, umrzemy jak mężczyźni.
Sobibór, 14 października
Relacja Jehudy Lernera, [w:] Sobibor, 14 octobre 1943, 16 heures, reż. Claude Lanzmann, [cyt. za:] Sobibór, red. Marek Bem, Warszawa 2010.