Przyjechałem do Moskwy 12 grudnia 1905. Powstanie zostało już stłumione, ostatnie jego ognie na Krasnej Priesni wygasły. Nad miastem zamarłym w przerażeniu zawisł stan oblężenia.
Mróz. Zwały śniegu. Latarnie potłuczone. Żadnego światła ulicznego.
[...] Musiałem zabawić w Moskwie parę dni dla załatwienia spraw paszportowych. Trzeba było uzyskać odpowiednie wizy, podpisy, stemple, zaświadczenia. [...] A przybyłem do Moskwy bynajmniej nie jako spokojny, beztroski wojażer. Uchodziłem z Kimr, miejscowości nadwołżańskiej, leżącej na przeciwnym brzegu Dmitrowa, końcowej stacji kolejowej z Moskwy. Przez ostatnie dwa miesiące stałem tam na czele oddziałów milicji rewolucyjnej i rządziłem okolicą przy pomocy sformowanego sztabu.
Moskwa, 12 grudnia
Adam Uziembło, Komunia czynu, „Karta” nr 47/2005.
Bracia Polacy! I dla Was wybiła godzina wielkiego rozstrzygnięcia. Wolna Rosja powołuje Was do swych szeregów, do walki o wolność narodu. Naród rosyjski, który zrzucił jarzmo, uznaje i dla polskiego narodu braterskie pełne prawo stanowienia o swym losie z własnej woli. Wierny umowom ze sprzymierzonymi, wierny całemu planowi walki przeciw zaczepnemu germanizmowi, Rząd Tymczasowy współdziała w tworzeniu niepodległego państwa polskiego, złożonego z tych wszystkich obszarów, których ludność jest w większości polska, w zamian za rękojmię trwałego pokoju w przyszłej przebudowanej Europie.
Związane z Rosją za pomocą wolnej unii militarnej Państwo Polskie tworzyć będzie mocny wał przeciw naciskowi mocarstw centralnych na narody słowiańskie.
Wyjarzmiony i zjednoczony naród polski sam zadecyduje o formie swych rządów – i da temu wyraz w zgromadzeniu konstytucyjnym, które zwołane zostanie do stolicy polskiej, na zasadzie powszechnego prawa wyborczego. Rosja jest zdania, że połączone przez stulecia wspólnym życiem z Polakami ludy tym sposobem zdobędą pewną gwarancję swoich praw obywatelskich i narodowych. Konstytucyjne zgromadzenie rosyjskie będzie miało na celu ostateczne zatwierdzenie tego nowego związku braterskiego. Udzieli ono nadto zgody na zmiany terytorialne państwa rosyjskiego, które będą niezbędne dla utworzenia Polski wolnej we wszystkich dotychczas rozdzielonych jeszcze częściach.
Piotrogród, 29 marca
Polska w latach 1864-1918. Wybór tekstów źródłowych do nauczania historii, pod red. Adama Galosa, Warszawa 1987.
10 lutego przyszli po nas. Mamusi nie było. Wyjechała tego dnia za miasto po żywność. Opiekowali się nami dziadkowie.
O pierwszej w nocy obudziło nas silne stukanie do drzwi i okien. Okiennice były pozamykane, nie widzieliśmy, kto stuka. Kiedy dziadek otworzył, wpadło jak wicher, jak stado baranów, wielu rosyjskich żołnierzy z karabinami w pozycji do ataku, krzycząc przeraźliwe: „Dawaj Sobierajska, paszli na dwor, dawaj orużyje!”. W nocnej koszulinie i boso wyszłam zobaczyć, co się dzieje. Babcia klęczała przed żołnierzami i płacząc tłumaczyła im, że nigdzie nie pojedzie bez córki i matki czworga małych dzieci, a tym bardziej nie puści dzieci samych. Ale oni mówili: „Babuszka, nie płacztie, Moskwa sliozam nie wierit”. […]
W mieszkaniu bałagan, wszystko przewrócono do góry nogami pod pozorem szukania broni. Dzieci bardzo płakały, żołnierze nas poganiali. […]
Kiedy byliśmy już ubrani i spakowani, a żołnierze wynosili nasze rzeczy na stojące przed domem furmanki, wnosiłam niektóre rzeczy z powrotem, żeby opóźnić wyjazd, aż wróci nasza mama. W końcu obiecali, że ją potem przywiozą. Zapieczętowano nasz dom.
Świtało już, kiedy furmanki dojechały do rampy kolejowej. Na rękach babci spał maleńki Bogdan [1,5 roku]. Przy dziadku, trzymając się za ręce, stali Marysia [8 lat] i Bolek [6 lat]. Ja, pozbierawszy swoje dziecięce myśli, postanowiłam uciekać i szukać mamy. Niepostrzeżenie, między nogami stojących ludzi i wozów wyrwałam się i pobiegłam w kierunku naszego domu. Mamy jednak nie było.
Wróciłam na rampę, gdzie stał bardzo długi transport kilkudziesięciu wagonów towarowych. Wszystkie wagony były koloru skrzepłej krwi.
Pińsk, 10 lutego
Aurelia Raszkiewicz, Wędrówka, „Karta” nr 6/1991.
Była godzina czwarta nad ranem. Nagle ktoś zapukał. Obudziłam męża i wstałam otworzyć, bo bardzo tłukli [do drzwi]. Otworzyłam, a to sześciu mężczyzn z automatami. Dzieci się pobudziły, zaczęły płakać. Mężowi kazali... przystawili do piersi automat do strzelania. Mąż klęczał, bo mu tak kazali, a ja wołałam: „Matko święta, księdza, księdza!”. A oni zobaczyli naszą trwogę. Jeden kazał mi wstać i zbierać się do wyjazdu, a ja zaczęłam płakać, że przecież dzieci są małe. Ale to nic nie pomogło. Co miałam, poubierałam. Pierzynę, koce, wszelkie łachy zabrałam. I odziałam się w letnie buty, bo takie tylko mieliśmy — nie było za co kupić innych. A cała reszta została: zboże, ziemniaki, krowy, koń i cały mój dorobek, a ja na głodową śmierć... Pół chleba, pół kilo masła było na całą drogę na Syberię. Ale Bóg nie zostawił nas, nie zniósł tych łez. Był z nami cały czas, do końca.
Krasiczyn, 10 lutego
Archiwum Wschodnie, sygn. I/420, w zbiorach Ośrodka KARTA.
Dnia 22 czerwca 1941, w niedzielę, o świcie (godz. 3.00) dały się słyszeć początkowo pojedyncze, potem liczniejsze wystrzały. Nad Oleszycami przeleciały trzy samoloty — z suchowolskich lasów otworzono do nich ogień karabinów maszynowych. Za chwilę na ogród plebanii wpadł granat, a od strony Miłkowa widać było łunę pożarów. Bolszewicy podpalili stajnie folwarczne w Starym Siole wraz z 22 końmi kołchozowymi (chłopskimi), których nie pozwolili uratować. W mieście panowała poranna cisza i senne zdziwienie. Urzędy funkcjonowały do ostatka, nikt nie przeczuwał wypadków. Służba kolejowa odprawiła nawet pociąg osobowy do Surochowa — już podczas gęstej palby wojennej. Gdy przed pocztą stanął samochód, a Niemcy skoczyli do urzędu, gorliwiec Żarnicki rozpoczął awanturę, sądząc, że ma do czynienia z przebranymi w mundury niemieckie bolszewikami. Silne ujęcie za kołnierz i kopniak rozwiązały jego przypuszczenia i pomogły mu szybko znaleźć się na ulicy.
Tymczasem wzmogła się strzelanina. Na ulicy od strony Dzikowa pojawił się duży tank niemiecki. Drugi tank nadjechał od strony Cieszanowa; cały folwark z parkiem był wzięty we dwa ognie. Wnet też podpalono pałac i stajnie folwarczne. Los graniczników był przesądzony.
Oleszyce, 22 czerwca
Ks. Józef Mroczkowski, Wojna w Oleszycach, „Karta” nr 24/1998.
Pewnego pogodnego dnia urządzono w Oleszycach sobótki żydowskie. Kazano gromadzić na rynku wszystkie bolszewickie książki ze sklepów i urzędów, polano je naftą i podpalono. Obowiązkowo obecni na tej uroczystości wszyscy Żydzi musieli najpierw urządzać udane lamenty i żale za utraconą komuną. Potem przymuszano ich do radości. Musieli tańczyć dookoła ogniska, wiwatować. Potem nadciągnął pochód z portretami zeszpeconych bolszewickich władców. Żydówka musiała całować Stalina, a młody Żyd tę starą Żydówkę. Z kolei zarządzono skakanie przez ogień, który ciągle podsycano. Tłumy gawiedzi szalały z uciechy. Przy stosie stanęli tędzy greccy katolicy — milicjanci, którzy lękających się przy skoku ściągali pałami przez plecy. Jeden z takich milicjantów Stepan Lończak puścił się w pogoń za uciekającym Żydziakiem i dogoniwszy go, z rozmachem palnął kolbą między łopatki — tak skutecznie, że Żydek chlusnął krwią ustami i nosem, zaczem padł martwy na ziemię.
Oleszyce, 27 lipca
Ks. Józef Mroczkowski, Wojna w Oleszycach, „Karta” nr 24/1998.
O godzinie 12.00 czasu moskiewskiego na stacji kolejowej w Łukowie zawyły syreny i rozległy się strzały na wiwat. Podróżnych ogarnął istny szał radości. Wszyscy ze wszystkimi się całowali i wznosili okrzyki: „Pokój! Mir!”. Kilka razy zostałem obcałowany przez przygodnych żołnierzy i cywilów. Odwdzięczyłem się tym samym.
Na twarzach uczestników tego historycznego wydarzenia widziało się na przemian uśmiech i łzy. Wśród żołnierzy i oficerów sowieckich było sporo podchmielonych. Okazja po temu była rzeczywiście wyjątkowa. [...] Jeden z żołnierzy wlazł wysoko na wagon cysterny i stamtąd zaczął strzelać z pepeszy. Był chyba niewystarczająco ostrożny, a może nieco podpity, gdyż w pewnym momencie runął na ziemię jak worek piachu, przy czym spadając, oddał jeszcze kilka niekontrolowanych strzałów. Nie mógł o własnych siłach podnieść się z ziemi, gdyż pogruchotał sobie kości, ale co gorsza, ranił kilku przypadkowych podróżnych, których odwieziono do szpitala.
Łuków, 9 maja
Stanisław Leszkowicz, Archiwum Wschodnie (AW), II/1797.
Ryk syren fabrycznych i odgłos dzwonu z kościoła ewangelickiego, jak na urągowisko wydzwaniający klęskę Niemiec. Odgłosy te zbudziły całą ludność Żyrardowa, która — pomimo późnej pory, gdyż była to trzecia w nocy — tłumnie wybiegła na ulice [...]. Odbył się pochód ulicami miasta, trwający dwie godziny — z flagami, transparentami, wśród ciągłych okrzyków wznoszonych przez ludność.
I ja znalazłam się wśród manifestujących. Nie odczułam jednak tej przeogromnej radości z powodu zakończenia wojny z Niemcami. Bo czy to koniec? I czy jest tak, jak byśmy tego pragnęli? Strasznie głupio czułam się wśród tego ludu roboczego, który podrzucane hasła chwytał i głosił, nie rozumiejąc ich znaczenia.
Żyrardów, 9 maja
Michał Bronowicki, 9 maja 1945, „Karta”, nr 44/2004.
[Zofia] Nałkowska w pewnej chwili podeszła do okna wychodzącego na Aleje Jerozolimskie i przywołała nas do siebie.
— Spójrzcie! Spójrzcie, tak wygląda Warszawa w dniu zakończenia wojny! [...]
Obaj [z Leonem Kruczkowskim] poszliśmy za jej wezwaniem i wyjrzeliśmy na ulicę. Nie zobaczyliśmy nic nadzwyczajnego. Ruiny, które już znaliśmy aż nazbyt dobrze, i nieliczni przechodnie, w tej pustej jeszcze wówczas Warszawie. Nic niezwykłego nie było. Normalna zwykłość tej ówczesnej niezwykłej Warszawy.
Zrozumieliśmy, o co Nałkowskiej chodziło. O ten spokój i codzienność. O brak jakiegokolwiek przejawu uczuć w chwili tak ogromnej, tak oczekiwanej.
Warszawa, 9 maja
Zbigniew Mitzner, Wspominam Nałkowską, w: Spotkania (Wspomnienia, polemiki, korespondencja), Warszawa 1965.
Wchodziliśmy pojedynczo, odliczani, do bydlęcych wagonów. Byłem już w środku, gdy w pewnym momencie usłyszałem strzały, krzyki, wrzaski. Skojarzyłem te hałasy z akcją odbijania więźniów. Olbrzymia radość, że odzyskamy upragnioną wolność. Ale do zamkniętego wagonu nikt się nie dobijał, a strzelanina w dalszym ciągu trwała. Mimo zakazu podbiegliśmy do okienka i wyjrzeliśmy. Na peronie żołnierze ściskali się i całowali. To koniec wojny! Koniec wojny! Czekaliśmy na ten dzień pięć długich, krwawych lat, a przeżywamy go w transporcie na wschód z wyrokiem piętnastu lat katorgi... Wszystkich ogarnęło przygnębienie. Pociąg ruszył.
Grodno, 9 maja
Janusz Siemiński, Moja Kołyma, Wydawnictwo KARTA, Warszawa 1995.
Z sowchozu przyjechał na koniu naczelnik, zebrał nas wszystkich, Polaków i Ruskich na podwórku pod słupem i odczytał z kartki komunikat o zakończeniu wojny. Entuzjazmu nie było. Nikt się nie cieszył i nie skakał z radości. Naczelnik sam siebie zaczął oklaskiwać, a później zawtórowali mu inni. Największa radość zapanowała wśród Polaków. Koniec wojny kojarzył się nam z powrotem do domu. [...]
Inaczej było wśród Ruskich, wśród tubylców. Niektórzy cieszyli się albo udawali, że się cieszą, bo stali tuż przy naczelniku. Inni przyjęli tę wiadomość spokojnie, bez radości, a jeszcze inni jakby z żalem i smutkiem. Dwie kobiety, Rosjanki stojące tuż obok nas, głośno zapłakały, a jednej z nich wyrwało się nawet: „A ja dumała, szto Amierikancy zdies’ prijdut” [A ja myślałam, że przyjdą tu Amerykanie].
Sowchoz „Mirska”, Ukraina
Jan Prorok, Archiwum Wschodnie (AW) w Ośrodku KARTA, II/868.
Po śniadaniu ustawiamy się czwórkami i ruszamy na główną ulicę, aby zademonstrować naszą radość z zakończenia wojny. [...] Na budynkach powiewają czerwone sztandary, a na naszym... biało-czerwona flaga!
Co jest? Dookoła widzimy zapłakane twarze, a gdzieniegdzie kobiety ocierają łzy. Podchodzę do gromadki kobiet i pytam: „Co się stało? Czy ktoś umarł?”. Każda chciałaby mówić i przez łzy słyszę skargi: „Myśmy dwadzieścia pięć lat czekały na wojnę”. Jedna przez drugą mówiły: „Poległ mój mąż, mój syn, mój brat, moja siostra — i co? Czy coś u nas się zmieniło, czy coś się zmieni?”.
Polski sierociniec w Atbasar, Kazachstan, 9 maja
Irena Bondarowicz, Archiwum Wschodnie (AW) w Ośrodku KARTA, Sygnatura II/1517/1k.
Nikt nie ma zegarka, ale czujemy, że zmiana powinna się już skończyć. [...] Słychać jakby ktoś niepewnie stukał w rurę. Szukamy źródła tego sygnału i w końcu otwieramy klapę nad zejściem po drabinach do piątej sztolni. W ciemności odzywa się głos: „Schodźcie, zmiana nie przyjdzie, bo skończyła się wojna. Niemcy rozbite!”. [...]
Na powierzchni słyszę przeraźliwy gwizd syreny. [...] Przed wejściem do kopalni na ścianie był wielki napis: „Damy więcej ołowiu, żeby dobić zwierza hitlerowskiego w jego własnym gnieździe”. Teraz go zamazano i namalowano nowy: „Damy więcej ołowiu, aby zaleczyć rany zadane naszemu krajowi wojną”.
Kopalnia rudy ołowiu w Aczisaj, Kazachstan, 9 maja
Michal Bronowicki, 9 maja 1945, „Karta”, nr 44/2004.
Chomienkow odczytał treść depeszy o tym historycznym wydarzeniu [zakończeniu II wojny światowej]. Ogłosił również, że następnego dnia nie będziemy pracować. Ale już teraz, nie czekając dnia jutrzejszego, ludzie jakby poszaleli. [...] W tym radosnym święcie czynny udział wzięli również Polacy. Nie było już tego, odczuwanego na każdym kroku i w różnych sytuacjach, podziału na „my” i „oni”. [...]
Nie wiadomo skąd znalazła się również wódka. Wyniesiono ze stołówki stoły, na których pojawił się świeży, jeszcze ciepły chleb. W parę godzin później rozdawano smakowitą zupę, ugotowaną na wołowym i wieprzowym mięsie. W ciągu kilku godzin tak wiele zmieniło się na lepsze. I tego, i następnego dnia nikt nie poszedł do pracy. Ludzie wciąż, na okrągło, w dzień i w nocy, na przemian, jak na komendę, to płakali, to cieszyli się, ale przede wszystkim jedli.
Kołchoz „Industrija”, Ukraina, 9 maja
Zbigniew Fedus, Archiwum Wschodnie (AW) w Ośrodku KARTA, II/2149/p.
Zebrano nas wszystkich na dziedzińcu więziennym i z prowizorycznej trybuny oficer oznajmił nam o bezwarunkowej kapitulacji Niemiec i o zwycięstwie ZSRR nad światowym faszyzmem. Chełpił się przy tym niezwyciężalnością Armii Radzieckiej, wyższością ustroju socjalistycznego, nawiązał do Napoleona i zakończył zapewnieniem, że tam, gdzie stanie noga radziecka, nikt nie da rady jej stamtąd usunąć. Więźniowie spokojnie wysłuchali przemówienia, a kiedy oficer skończył mówić, podniósł się krzyk: „Do domu, do domu, puśćcie nas do naszych rodzin, jesteśmy niewinni!”. Oficer zaczął się uśmiechać i z podniesioną ręką, kiwając głową, oświadczył, że kierownictwo obozu nie ma zamiaru nikogo zwalniać z tego powodu. Następnie w ostrych słowach rozkazał więźniom rozejść się i sam zszedł z trybuny.
Obóz w Donbasie, Ukraina, 9 maja
Leonard Pommersbach, Archiwum Wschodnie (AW) w Ośrodku KARTA, II/859.
Urozmaiceniem monotonii dni więziennych były, już dość częste, odgłosy salw armatnich oraz błyski rakiet, widoczne przez górną część okna celi. [...]
Wieczorem 9 maja [...] byliśmy zaskoczeni dużą ilością salw i rakiet. Takich ilości dotąd nie widzieliśmy. Czyżby to już Berlin był zdobyty? Byliśmy ogromnie zaciekawieni i gdy tej nocy wezwano mnie na śledztwo, po podpisaniu protokołu zeznań, odważyłem się zapytać, co oznaczały te salwy. Poinformował mnie, że zdobyto Berlin i Niemcy skapitulowały. [...] Obaj byliśmy zadowoleni, że wojna wreszcie się skończyła i to pełnym pogromem Niemiec.
Więzienie na Łubiance, Moskwa, 9 maja
Józef Grzesiak, Archiwum Wschodnie (AW) w Ośrodku KARTA, II/606.
Wszyscy zmierzali na plac Czerwony pod mauzoleum Lenina. Potok był tak gęsty, że przedostać się w kierunku odwrotnym nie było można. Tłum podrzucał w górę i niósł na ramionach każdego spotkanego czerwonoarmistę, przy głośnych wiwatach na cześć armii. Brzmiały stare rewolucyjne i bojowe pieśni. Skądś znalazły się dziesiątki harmoszek i tylko wokół grających robiło się trochę miejsca. Tam zaczynały się tańce. [...]
Dziesiątki reflektorów, tych samych, które jeszcze nie tak dawno wychwytywały nad miastem hitlerowskie samoloty, skupiły swe światło w jednym punkcie — z nieba wynurzył się z ciemności i zapłonął wielki czerwony sztandar o rozmiarach pięciopiętrowej kamienicy, a na nim barwny portret Stalina.
Moskwa, 9 maja
Leszek Krzemień, Czas wojny, „Książka i Wiedza”, Warszawa 1980.
Święta odbyły się spokojnie. Pasterka o szóstej rano. Brały w niej udział takie masy narodu, jakich (zdaniem starszych ludzi) kościół oleszycki nigdy dotąd nie widział. Przyczyna tego jest jasna. Nie ma wcale konkurencji nabożeństw ukraińskich, bo nie ma popów. Pozostali Ukraińcy chętnie garną się do kościoła, aby udokumentować swą lojalność, względnie wygrać szansę przejścia na obrządek łaciński; toteż kościół nasz był przepełniony, a olbrzymia procesja narodu stała jeszcze pod murami kościoła. Byli nawet „Badacze” [Pisma Świętego]. Przeżyliśmy prawdziwą satysfakcję w kościele, na jaką Oleszyce wieki całe czekały! Sukces znakomity, zwłaszcza gdy się zważy, że na przykład w Lubaczowie po staremu robi hałas oteć [Mirosław Iwan] Myszczyszyn, ruskie dzwony walą tuż nad uchem polskiego kościoła, a w sukurs Myszczyszynowi przybył jeszcze oteć [Julian Włodzimierz] Mackiw. W Dzikowie również popostwo jest uprzywilejowane i celebruje hałaśliwie w „fełonach”.
Oleszyce, 26 grudnia
Ks. Józef Mroczkowski, Wojna w Oleszycach, „Karta” nr 24/1998.