„Pancerny” mknął całą mocą. Za nim wyciągały co sił motorówki, wyglądało to tak, jakby psy goniły dzika. Na horyzoncie ledwie dymki już widać. To flotylla nieprzyjacielska. „Całą mocą naprzód” — wrzeszczy dowódca okrętu. — „Już idzie całą mocą — odpowiada ponuro maszynista. — [...] Kocioł nie wytrzyma, panie poruczniku.” — „Wytrzyma!” — ryczy głos w tubie.
Flotylla, minąwszy krańce Czarnobyla, znalazła się wśród ogromnej niziny, otwartej po obu brzegach Prypeci. [...] W dole rzeki, o jakie dwa kilometry od nas, widać grupę wysokich sosen. Tam trzeba dotrzeć za wszelką cenę. Nie szło tu już o stworzenie jakiejkolwiek osłony, lecz by mieć maleńką szansę w walce w postaci dobrego punktu obserwacyjnego na jednej z sosen. Z komina, na którym chciano urządzić punkt obserwacyjny, źle widać kanonierki. [...]
Wreszcie „Pancerny” stanął u celu. Naraz [...] słychać nową salwę. [...] Wybuchy widać gdzieś daleko na lewym brzegu rzeki. „Panu Bogu w okno” — mruknął zadowolony sternik Lisiński. [...]
Zaryczał, zadymił „Pancerny” [...]. Artylerzyści skaczą w chmurze dymu koło swych dział, uwijają się, by nadążyć komendzie. „Pancerny” aż drży od huku. Pociski nieprzyjacielskie [...] wyją w powietrzu. Wysokie na kilkanaście metrów fontanny z szumem tryskają jedna za drugą.
„Panie poruczniku, stoję w wodzie, nity puszczają” — krzyczy rozpaczliwie mechanik. — „Nic nie szkodzi! Pompować!”
Wytryski coraz ciaśniejszym koliskiem otaczają pancernik. Szrapnele rwą się w górze. Jeden z nich obciął kilka gałązek sosny nad punktem obserwacyjnym. Słup wody zwalił się na dziób i z szumem rozlał się po pokładzie — wszyscy spojrzeli po sobie, ten i ów z lekka pobladł. Naraz olbrzymia kolumna ognia i dymu wystrzeliła wysoko ponad lasem. „Kanonierka dostała! Pali się! Pali się! Tonie!” — rozległy się triumfalne głosy na mostku. [...]
Ogień nieprzyjacielski ustał zupełnie. Tylko kominy silnie dymiły. Flotylla nieprzyjacielska szybko uchodziła w dół rzeki ku widniejącej z dala sinej wstędze Dniepru.
Na Prypeci pod Czarnobylem, 27 kwietnia
Karol Taube, Figle diablika błot pińskich: ze wspomnień marynarza, Warszawa 1937.
Z Mińska wyjechałem swoim samochodem w kierunku miasta Prypeć przez Mozyr 25 kwietnia 1986 roku. […]
Do miasta Prypeć dojeżdżałem około pół do trzeciej w nocy od północnego zachodu. Już koło stacji Janów zobaczyłem ogień nad czwartym blokiem. Dokładnie widoczny był oświetlony płomieniem komin wentylacyjny z poprzecznymi czerwonymi pasami. Dobrze pamiętam, że płomienie sięgały ponad komin. To znaczy osiągały wysokość stu siedemdziesięciu metrów nad ziemią. Nie zajeżdżałem do domu, tylko postanowiłem podjechać w pobliże czwartego bloku energetycznego, żeby lepiej się wszystkiemu przyjrzeć. Podjechałem od strony biurowca zarządu budowy i zatrzymałem się o jakieś sto metrów od szczytowej ściany budynku, w którym doszło do awarii. Zobaczyłem w blasku pożaru, że budynek jest na poły zrujnowany, nie ma hali głównej, pomieszczeń separatorów, zobaczyłem polśniewające czerwono, zerwane ze swoich miejsc separatory bębnowe. Aż serce mi się ścisnęło. Potem dojrzałem ruiny i zniszczone pomieszczenia głównych pomp cyrkulacyjnych. Obok bloku stały samochody strażackie. Pomknęła w stronę miasta karetka pogotowia na sygnale […]. Postałem z minutę, doznając przygnębiającego uczucia niezrozumiałego niepokoju, osłupienia. Oczy wchłaniały i zapamiętywały wszystko na zawsze. Niepokój coraz głębiej zapadał w duszę i pojawił się mimowolny strach. Wrażenie bliskiego, niewidzialnego zagrożenia. Pachniało jak po bliskim uderzeniu pioruna, ponadto cuchnęło cierpkim dymem, zaczęły piec oczy, pojawiła się suchość w gardle. Dusił kaszel. A ja jeszcze, żeby lepiej widzieć, opuściłem boczną szybę. Była przecież ciepła, wiosenna noc. Doskonale widziałem, że pali się dach hali maszyn i stelaża deaeratora, widziałem figurki strażaków przemykające w kłębach płomieni i dymu, podrygujące węże ciągnące się od samochodów strażackich do góry. Jeden ze strażaków wdrapał się aż na dach budynku „B”, na poziom plus siedemdziesiąt, widocznie obserwując reaktor i koordynując działania kolegów na dachu hali maszyn. Znajdowali się o jakieś trzydzieści metrów poniżej niego… […] Zawróciłem i pojechałem do domu, do piątego osiedla miasta Prypeć. Kiedy wszedłem do domu, domownicy spali. Było około trzeciej w nocy. Obudzili się i powiedzieli, że słyszeli wybuchy, ale nie wiedzą, co się stało. Wkrótce przybiegła podniecona sąsiadka, której mąż już był na bloku. Zawiadomiła nas o awarii i zaproponowała, żebyśmy wypili butelkę wódki dla dezaktywacji organizmu. Wypiliśmy ją żartując i położyliśmy się spać…
25-26 kwietnia
Grigorij Miedwiediew, Raport z Czarnobyla, przeł. Anita Tyszkowska-Gosk, Tadeusz Gosk, Warszawa 1991.
Pojechałem do elektrowni, postanowiłem zorganizować mycie miasta. Poprosiłem o przysłanie samochodu myjącego. Przyjechał. [...] Na całe miasto, na 50 tysięcy mieszkańców, mieliśmy cztery polewaczki! [...] Przyjechała cysterna, skąd ją wykopali – nie wiem. Kierowca nigdy wcześniej taką nie jeździł i nie wiedział, jak włączyć pompę. Woda ze szlaucha lała się tylko pod własnym ciśnieniem. Pogoniłem go z powrotem, przyjechał za kilkanaście minut. Już umiał włączyć pompę. Zaczęliśmy myć drogę.
Prypeć, 25 kwietnia
Katarzyna Jakubowska-Krawczyk, Zona Czarnobyl, „Karta” 2001, nr 67.
W sobotę 26 kwietnia 1986 roku wszyscy przygotowywali się już do święta 1 maja. Ciepły, pogodny dzień. Wiosna. Kwitną sady. Mój mąż, kierownik odcinka regulacji sieci wentylacyjnej, zamierzał po pracy pojechać z dziećmi na daczę. Ja rano uprałam i rozwiesiłam na balkonie bieliznę. Pod wieczór nazbierały się na niej miliony cząsteczek promieniotwórczych.
Większość budowlanych i monterów nic jeszcze nie wiedziała. Potem przeciekły jakieś informacje o pożarze i awarii w czwartym bloku. Ale co się dokładnie stało, nie wiedział właściwie nikt.
Dzieci poszły do szkoły, maluchy bawią się w piaskownicach, jeżdżą na rowerach. [...] Niedaleko od nas na ulicy sprzedawano smaczne pączki. Zwykła wolna sobota.
Budowlańcy poszli do pracy, ale szybko zawrócono ich z powrotem, gdzieś około dwunastej. Mój mąż też pojechał do pracy, wrócił i powiedział: „Awaria, nie wpuszczają. Otoczyli elektrownię kordonem...”.
Postanowiliśmy pojechać na daczę, ale posterunki milicji nie wypuściły nas z miasta. Wróciliśmy do domu. To dziwne, ale awarię cały czas odbieraliśmy jako coś co nas bezpośrednio nie dotyczy. Przecież awarie zdarzały się i przedtem, ale dotyczyły tylko samej elektrowni.
Po obiedzie zaczęto zmywać miasto. Ale i to nie zwróciło naszej uwagi. Zwykłe zjawisko w letni upalny dzień. [...] Kątem oka zauważyłam tylko, że na poboczach osiada biała piana, ale nie przywiązywałam do tego wagi. Pomyślałam sobie, że to od silnego strumienia wody.
[...]
Po obiedzie wróciły ze szkoły nasze dzieci. Uprzedzono je w szkole, żeby nie wychodziły na ulicę, żeby sprzątały dom na mokro. Wtedy po raz pierwszy do naszej świadomości dotarło, że sprawa jest poważna.
Różni ludzie o awarii dowiadywali się w różnym czasie, pod wieczó 26 kwietnia wiedziano już prawie o wszystkim, ale mimo to nie zareagowano: wszystkie sklepy, szkoły i urzędy pracowały. Myśleliśmy, że to nie jest takie niebezpieczne.
Im bliżej wieczoru, tym silniejszy był niepokój. Ten niepokój brał się nie wiadomo skąd – albo z głębi duszy, albo z powietrza, które zaczęło wydzielać mocny metaliczny zapach. Jaki on był, nie potrafię nawet dokładnie określić. Ale metaliczny...
Prypeć, 26 kwietnia
Grigorij Miedwiediew, Raport z Czarnobyla, przeł. Anita Tyszkowska-Gosk, Tadeusz Gosk, Warszawa 1991.
26 kwietnia obudziłem się około dziesiątej rano. Dzień jak co dzień. Na podłodze ciepłe słoneczne zajączki, w oknach błękitnieje niebo. Dobrze mi było na duszy – przyjechałem do domu, odpocznę. Wyszedłem na balkon zapalić. Na ulicy już kupa dzieci, maluchy bawią się w piasku, budują domki, lepią babki... Starsze ganiają na rowerach. Młode mamy spacerują z dziecinnymi wózkami. Zwyczajne życie. I nagle przypomniałem sobie, jak w nocy podjechałem pod blok. Poczułem strach i niepokój. Teraz to sobie przypominam – i nie dowierzam. Jak to może być? Wszystko jak zwykle i równocześnie wszystko zabójczo radioaktywne. W duszy spóźnione, oburzenie wobec tego niewidzialnego brudu. Spóźnione, bo oczy widzą, że wszystko wokół jest czyste – a przecież wszędzie skażenie. W głowie się nie mieści.
W porze obiadu wszyscy wpadli w dobry nastrój. I powietrze wyczuwałem wyraźniej. Smak metaliczny. Coś było w tym powietrzu ostrego, nieprzyjemnego, w ustach na zębach kwasek, jakby człowiek językiem dotknął słabiutkiej bateryjki...
Sąsiad nasz, Michaił Wasiliewicz Mietielew, elektromonter z GEM-u, gdzieś tak koło jedenastej wlazł na dach i położył się tam w kąpielówkach, żeby się opalać. Potem zszedł na dół czegoś się napić i powiada, że słońce bierze dzisiaj jak nigdy. Skóra, mówi, od razu spalenizną pachnie. I tak człowieka podkręca, jakby se setę strzelił. Zapraszał mnie na ten dach, ale nie poszedłem. Sąsiad mówił, że żadnej plaży nie trzeba. I świetnie widać, jak się reaktor pali, wyraźnie widać na tle niebieskiego nieba.
[...]
Pod wieczór, sąsiad, który się opalał na dachu, dostał silnych wymiotów i zabrali go do szpitala.
Prypeć, 26 kwietnia
Grigorij Miedwiediew, Raport z Czarnobyla, przeł. Anita Tyszkowska-Gosk, Tadeusz Gosk, Warszawa 1991.
Już 26 kwietnia w drugiej połowie dnia przestrzegano ludność, szczególnie dzieci w wieku szkolnym, aby nie wychodziły z domu. Ale mało kto zwrócił na to uwagę. Pod wieczór stało się jasne, że ogłoszenie alarmu miało sens. Ludzie chodzili do siebie, dzielili się swym niepokojem. Mówią, że niektórzy dezaktywowali się alkoholem, ponieważ nie było niczego innego. Nie wiem, nie widziałam. Ale Prypeć była bardzo ożywiona, ludzie kłębili się, jakby przygotowywano się do jakiegoś gigantycznego karnawału. Oczywiście, tuż tuż było święto Pierwszego maja. Podniecenie ludzi rzucało się w oczy...
Prypeć, 26 kwietnia
Grigorij Miedwiediew, Raport z Czarnobyla, przeł. Anita Tyszkowska-Gosk, Tadeusz Gosk, Warszawa 1991.
Mnie i reszcie powiedzieli, że ewakuują nas na trzy dni i że żadnych rzeczy brać nie trzeba. Pojechałem w samym szlafroczku. Zdążyłam złapać tylko dowód osobisty i trochę pieniędzy, które szybko się skończyły. Po trzech dniach nie puścili nas z powrotem. Dotarłam do Lwowa. Pieniędzy nie mam, pieczątka meldunkowa z Prypeci nie robiła na nikim wrażenia. Prosiłam o zasiłek, nie dali. Napisałam do ministra energetyki Majorca. Nie wiem, mój szlafrok, wszystko, co mam na sobie – pewnie to wszystko jest skażone. Nikt tego nie mierzył.
Prypeć–Lwów, 27 kwietnia
Grigorij Miedwiediew, Raport z Czarnobyla, przeł. Anita Tyszkowska-Gosk, Tadeusz Gosk, Warszawa 1991.
Dokładnie o godzinie 14 do każdej bramy podjechał autobus. Przez radio jeszcze raz powtórzono: ubierać się lekko, brać niewiele rzeczy, za trzy dni będziemy z powrotem. Przeleciała mi wtedy przez głowę myśl – gdybyśmy zabrali dużo rzeczy, to i tysiąca autobusów by nie starczyło.
Większość ludzi posłuchała i nawet nie zabrała ze sobą zapasu pieniędzy. A tak w ogóle to ludziska u nas dobrzy: żartowali, dodawali sobie nawzajem otuchy, uspokajali dzieci. Mówili im: pojedziecie do babci... na festiwal filmów... do cyrku... Dorośli i dzieci byli bladzi, smutni, milczeli. W powietrzu razem z radioaktywnością unosiła się udawana dzielność i niepokój. Ale wszystko odbywało się sprawnie. [...]
Zawieźli nas do Iwankowa (sześćdziesiąt kilomterów od Prypeci) i tam poumieszczali na wsiach.
Prypeć. 27 kwietnia
Grigorij Miedwiediew, Raport z Czarnobyla, przeł. Anita Tyszkowska-Gosk, Tadeusz Gosk, Warszawa 1991.
W Moskwie, w 6 klinice, umieszczono nas najpierw na trzecim, a potem na piątym piętrze. Tych w stanie bardzo ciężkim – strażaków i ludzi z eksploatacji – na siódmym. Byli tam strażacy Waszczuk, Ignatienko, Kibieniok, Titienok, Tiszczura; operatorzy – Akimow, Toptunow, Pieriewozczenko, Brażnik, Proskuriakow, Kudriawcew, Pierczuk, Wierszynin, Kurguz, Nowik...
Leżeli w osobnych sterylnych pokojach, które kilka razy na dobę – wedle rozkładu – naświetlane były lampami kwarcowymi. Roztwór fizjologiczny, który wszystkim nam podali dożylnie w szpitalu prypeckim, na wielu podziałał wzmacniająco, odtruł napromieniowane organizmy. Najlepiej poczuli się chorzy, którzy wchłonęli dawki do 400 rad. Pozostali poczuli się tylko trochę lepiej, męczyły ich bóle napromieniowanej i opatrzonej skóry. Ból skóry i bóle wewnętrzne wycieńczały, zabijały...
przez pierwsze dwa dni 28 i 29 kwietnia – Sasza Akimow przychodził do naszego pokoju, ciemnobrązowy od atomowej opalenizny, bardzo przybity... Ciągle powtarzał jedno i to samo, że nie rozumie, dlaczego wybuchło. Przecież wszystko szło świetnie i do naciśnięcia guzika AZ wszystkie parametry były w normie. To męczy mnie bardziej niż ból, powiedział mi 29 kwietnia, wtedy, kiedy odchodził na zawsze.
Moskwa, 29 kwietnia
Grigorij Miedwiediew, Raport z Czarnobyla, przeł. Anita Tyszkowska-Gosk, Tadeusz Gosk, Warszawa 1991.