Żołnierze! Stoicie na posterunku najcięższym, jaki wypaść może polskiemu żołnierzowi. Bez błyskotek zewnętrznych, które daje wojsko, bez moralnej satysfakcji walki z wrogiem, pierś w pierś i oko w oko, stoicie zagrożeni zewsząd przez niewidzialnego nieprzyjaciela, jak żołnierz, postawiony na posterunku, powszechnie uważanym za stracony. […]
Żołnierze! Znam warunki pracy Waszej, wiem, jak szalenie wpływają one na rozkład energii i woli ludzkiej, jak łatwo wprowadzają w stan zdenerwowania, najniebezpieczniejszy w każdej wojnie. Gdym tu wykuwał duszę nowoczesnego polskiego żołnierza, za jedno z pierwszych swych zadań uważałem wyrobienie w ludziach spokoju i wewnętrznej równowagi – bez względu na to, co się dzieje dokoła. I oto teraz jesteśmy sławni właśnie z powodu nadzwyczajnego spokoju, z którym przeprowadzamy pracę wojenną. Wam tego spokoju, tych nerwów, ze stali wykutych, więcej niż nam potrzeba. – I, jeżeli tu udało mi się w prędkim czasie uczynić to, co uważam za niemożliwe, dzielne wojsko bez żołnierzy i oficerów z powołania, tak chciałbym z Was wytworzyć inną tzw. „niemożliwość” – żołnierza w całym tego słowa znaczeniu w warunkach pracy konspiracyjnej.
Pracy, odwagi i spokoju!
Łączki w Lubelskiem, 25 sierpnia
Polska w latach 1864-1918. Wybór tekstów źródłowych do nauczania historii, pod red. Adama Galosa, Warszawa 1987.
Nie zapomnę wrażenia, jakie sprawiły na mnie pierwsze oddziały niemieckie, które zobaczyłem na placu przed kawiarnią „Francois”: Niemcy obozowali, wystawiwszy karabiny maszynowe, patrzące na wszystkie cztery ulice, które krzyżowały się w tym miejscu. Był to żołnierz frontowy, daleki od reprezentacyjnego wyglądu. Szarozielone mundury polowe były raczej zabrudzone, a ludzie zmęczeni. A jednak po roku patrzenia na bolszewików, petlurowców, a nawet na nasze oddziały ochotnicze, przybrane w rosyjskie płaszcze, wrażenie, jakie sprawiał ten oddział, było takie, że wywołało we mnie dwa sprzeczne uczucia — optymizmu i przygnębiającego pesymizmu. Optymizmu, że oto wyrasta przede mną nieprzebyta ściana, odgradzająca mnie niezawodnie przed okropnościami chaosu, a pesymizmu, że oto wpadam w moc innego wroga, stokrotnie potężniejszego.
Kijów, 1 marca
Julian Suski, W służbie publicznej na dwóch kontynentach, Warszawa 1988.
W pierwszy dzień Świąt, gdy wrócili więźniowie z kaplicy, pokroił nasz „starszy” parę jaj, podszedł do nas, aby się z nami podzielić i wymienić życzenia. Ucałował się z każdym z nas, my zaś oddaliśmy mu pocałunek zbratania. Tak obszedł całą celę. Później i my z kolei składaliśmy sobie życzenia, a następnie i pozostałym, zamieniając mocne uściski dłoni. Panowała dnia tego wesoła idylla, uświęcona z racji święta i przez zarząd więzienia, gdyż na obiad dostaliśmy peluszkę, stanowiącą nie lada przysmak po wstrętnej kapuście lub brukwi.
Ponieważ w święto część dozorców miała wychodne, już o piątej kazano nam się kłaść, aby tamci mieli wypoczynek. Nie lubiliśmy przeto świąt, gdyż takiego dnia ciszej bywało niż kiedy indziej w więzieniu i nie mogliśmy się spodziewać żadnej niespodzianki, ani widzeń czy listów. Sennie było i bardziej boleśnie odczuwaliśmy dręczącą monotonię.
Warszawa-Mokotów, 31 marca
Za kratami więzień i drutami obozów, t. 1, Warszawa 1927.
Kurier wyjął ukrytą za podszewką, zapieczętowaną kopertę i podał mi ją, prosząc o pokwitowanie, gdyż ma rozkaz natychmiastowego powrotu. Po odejściu kuriera [...] zapaliłem lampę, złamałem pieczęć i wyjąłem rozkaz. Po przeczytaniu pierwszych zdań pisma, coś dziwnego stało się ze mną. Litery biegały mi przed oczami. Rozkaz brzmiał wyraźnie: „Jutro, tj. dnia 2 bm., o godzinie 2 (po południu) rozbroić oddziały wojska austriackiego, komendy, posterunki, żandarmerię itd...”. Sprawdziłem podpis i pieczęć. Nie ulegało wątpliwości, że prawdziwe. Po przeczytaniu instrukcji co do rozbrojenia i przejęcia władzy w nasze ręce, na razie, chwil parę siedziałem jak odurzony. A więc już... Boże! Że też ja dożyłem tych dni.
Puławy, 1 listopada
Listopad 1918 we wspomnieniach i relacjach, oprac. Piotr Łossowski i Piotr Stawecki, Warszawa 1988.
Śmigły nie powrócił już do Krakowa z Warszawy. Otrzymaliśmy w Warszawie wiadomości z Wiednia i Krakowa stwierdzające, że koniec monarchii austro-węgierskiej nadchodzi w szybkim tempie. Wobec tego Śmigły zadecydował wyjazd do Lublina, biorąc mnie z sobą.
Stanęliśmy w Lublinie 1 listopada. Na dworcu kolejowym zastaliśmy już gromady żołnierzy austriackich najrozmaitszych narodowości, walczących bezradnie o miejsca w pociągach odchodzących w kierunku Lwowa, Krakowa i dalej. Witający Śmigłego mjr Burhardt-Bukacki, niedawno wyciągnięty z Beniaminowa i zastępujący naczelnego komendanta okupacji austriackiej, Zdanowicza-Opielińskiego, śmiertelnie chorego, zameldował Śmigłemu, że likwidacja okupacji jest już w toku i Lublin obejmowany jest przez władze polskie, na razie z ramienia Rady Regencyjnej. Że jednak rozbrajaniem udających się do domu wojsk austriackich zajmuje się POW. Czynione jest natomiast wszystko, aby oddziały składające się z Polaków zatrzymać i uzyskać w ten sposób gotowe wojsko.
Istotnie nakaz kwaterunkowy dla Śmigłego i dla mnie został wystawiony przez polską komendę miasta, zaś po drodze z dworca do miasta zauważyliśmy na moście na Bystrzycy zastawę obsadzoną przez peowiaków, których jedynym umundurowaniem były maciejówki i pasy wojskowe, a którzy zatrzymywali maszerujące na dworzec oddziały austriackie; przepuszczali je dalej dopiero po złożeniu karabinów i amunicji.
Po przybyciu do hotelu zostawiłem Śmigłego z Burhardtem-Bukackim i udałem się do miasta, by nawiązać kontakt z Komendą POW. Miasto wrzało i przez dłuższy czas nie mogłem znaleźć moich starych znajomych i podkomendnych peowiaków. Gdy w rezultacie nawiązałem jakiś przypadkowy kontakt, dowiedziałem się, że wszyscy są niesłychanie zajęci i padają z nóg ze zmęczenia, że zostały wydane rozkazy mobilizacyjne i ściąga się ludzi z najbliższych Lublina ośrodków organizacyjnych, ponieważ lubelskie siły peowiackie nie są w stanie dać sobie rady. Nie podobna jednak spodziewać się większego dopływu ludzi spoza Lublina przed upływem co najmniej 24 godzin, bo wszyscy są zajęci rozbrajaniem Austriaków na miejscu, zaś wszędzie, gdzie są obecni oficerowie legionowi, organizuje się już oddziały wojska polskiego, zbrojąc je odebraną Austriakom bronią.
Lublin, 1 listopada
Bogusław Miedziński, Wspomnienia, „Zeszyty Historyczne" 1976, z. 37, Paryż 1976.
O dziewiątej rano udałem się do kwatery głównej Komendanta Piłsudskiego, gdzie zastałem pułkownika Sosnkowskiego, który poinformował mnie, że Komendant jest w tej chwili w niemieckiej Radzie Żołnierskiej [...]. Przed gmachem „gubernatorskim” zastałem liczny tłum, który zachowywał się bardzo niespokojnie i czuło się, że chciałby wedrzeć się do wnętrza gmachu, aby rozbroić stacjonujących tam żołnierzy. Od kroku tego powstrzymywała go świadomość, że w gmachu przebywa Komendant Piłsudski.
Po wejściu na salę przedstawił mi się niezwykły widok. Duża sala przepełniona była żołdactwem niemieckim, niedawno tak butnym, bezwzględnym i hardym, a dziś stanowiącym bezwolną, przestraszoną gromadę, która drżała o swoją skórę, obawiając się jakiejś niezwykłej potęgi POW [Polskiej Organizacji Wojskowej], która ich zniesie, rozprawi się z nimi krwawo za doznane krzywdy. [...] Cisza panowała niezwykła, a wśród tej ciszy padały krótkie, zwięzłe, mocne, żołnierskie słowa Komendanta.
Warszawa, 11 listopada
Polska Organizacja Wojskowa. Szkice i wspomnienia, pod red. Juliana Stachiewicza i Wacława Lipińskiego, Warszawa 1930.
Maszerujemy kolumną przez ulicę Św. Zofii. Za chwilę wśród cichych, głuchych kamienic, wśród pustych bezdusznych ulic buchnął radosny nasz śpiew: „Hej! strzelcy wraz, nad nami Orzeł Biały...”. Trzask naraz ze wszystkich stron, głucha przed chwilą ulica zatrzęsła się z nagła na głos żołnierskiego śpiewu. Z hukiem okiennych ram, z brzękiem szyb wypchniętych gwałtownym odrzutem rąk, pękają balkony, puste bramy, dziesiątki okien zaludniają się w jednej chwili ludźmi, którzy poczynają coś krzyczeć wariacko, histerycznie szlochać, bić jakieś brawa, śpiewać, szaleć, a za sekundę na maszerującą wśród tego nagłego piekła kolumnę sypią się z okien kwiaty, pudełka papierosów, tytoniu, powiewać zaczynają ręce i chustki, nieopisany zamęt radości ogarnia dom po domu, ulicę po ulicy, jakby je ogarnęła nagle jakaś furia szaleńczego wesela...
Lwów, 22 listopada
Maciej Kozłowski, Między Sanem a Zbruczem. Walki o Galicję Wschodnią 1918–1919, Kraków 1990.
Nastrój mas na Górnym Śląsku przedstawia się rozmaicie zależnie od powiatów: w powiatach północnych, a więc opolskim, strzeleckim, lublinieckim, kluczborskim, północnej części tarnogórskiego i toszeckim ludność przeważnie pogodziła się z myślą odczekania plebiscytu, do którego tu i ówdzie zaczęto się przygotowywać. Natomiast w powiatach południowych i przemysłowych, a w pierwszym rzędzie katowickim i rybnickim, ludność polska doprowadzona do ostateczności nadużyciami władz niemieckich i zdenerwowana długim i próżnym oczekiwaniem opuszczenia przez Niemców Śląska, lada chwila może chwycić za broń. Dotychczasowi przywódcy zarówno w POW, jak i w Podkomisariacie tracą coraz bardziej swój wpływ. Jestem najmocniej przekonany, że jeżeli do 10–14 dni Niemcy nie ogłoszą zupełnej amnestii politycznej i komisja ententy nie przybędzie na Górny Śląsk, wybuch samorzutny powstania ludowego jest nieunikniony. Przy tym wśród ludności robotniczej w powiatach przemysłowych wybuchną niepokoje, wywołane przez żywioły wywrotowe, spartakusowców i częściowo bandytów. Ci ostatni np. w okolicach Zabrza i Zaborza są podobno zorganizowani w wielkie bandy (np. sławnego Hajoka, licząca około 500 ludzi) i tylko czekają sprzyjającej chwili, aby wystąpić.
5 sierpnia
Tadeusz Jędruszczak, Polityka Polski w sprawie Górnego Śląska 1918–1922, Warszawa 1958.